<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż Naokoło Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1870
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XIX.

Walka z niepodobieństwem.

Przez czas dość długi Barbicane i jego towarzysze, w niemem zamyśleniu spoglądali na ten świat, który tylko z oddalenia widzieli, jak Mojżesz ziemię Chanaan, i od którego oddalali się bezpowrotnie. Położenie pocisku względnie do księżyca zmieniło się; teraz spód jego zwrócony był do ziemi.
Zdziwił się mocno Barbicane spostrzegłszy tę zmianę. Jeżeli kula miała krążyć naokoło satelity opisując orbitę eliptyczną, dlaczegóż nie zwracała się do niego swym cięższym końcem, jak to czyni księżyc względem ziemi? Było tu coś niezrozumiałego.
Obserwując bieg pocisku, można było dostrzedz że odsuwając się od księżyca, postępuje on po linji krzywej, odpowiadającej linji po jakiej postępował zbliżając się do niego. Opisywał więc elipsę bardzo wydłużoną, ciągnącą się prawdopodobnie aż do punktu równego przyciągania, w którym zobojętniają się wpływy ziemi i księżyca.
Taki tylko wniosek mogli wyprowadzić podróżnicy z obserwacij przez siebie dokonanych.
A więc pytania jak grad się posypały.
— Gdy więc staniemy w tym punkcie, cóż się z nami stanie? zapytał Ardan.
— Niewiadomo, odrzekł Barbicane.
— Ale ja sądzę że można robić przypuszczenia.
— Dwa mianowicie, odpowiedział Barbicane. Albo szybkość pocisku będzie wtedy niedostateczną, i pozostanie on na zawsze nieruchomym na tej linij podwójnego przyciągania.....
— Wolę już drugie przypuszczenie, jakiekolwiek ono będzie, dokończył Michał.
— Albo też, prędkość jego będzie dostateczną, mówił dalej Barbicane, i wtedy rozpocznie on nanowo swą drogę eliptyczną, aby tak przez wieki krążyć naokoło księżyca.
— To także nienazbyt pocieszające, rzekł Michał. Zostać uniżonymi sługami satelity, którego przywykliśmy sami za sługę swego uważać! I to taka przyszłość nas czeka?
Barbicane i Nicholl nic nie odpowiedzieli.
— Milczycie? wołał niecierpliwy Ardan.
— Nie mamy co odpowiedzieć, rzekł Nicholl.
— Nic na to zaradzić nie można?
— Nie, odpowiedział Barbicane. Czyż chciałbyś walczyć z niepodobieństwem?
— Dlaczegóżby nie? Czyż Francuz i dwaj Amerykanie, mieliby się cofnąć przed takim wyrazem?
— Lecz cóż chcesz czynić?
— Opanować ten ruch, który nas unosi.
— Opanować go?
— Tak jest, odparł Michał zapalając się coraz bardziej; zatamować go lub zmienić, użyć go nareszcie do spełnienia naszych zamiarów.
— A to jak?
— To wasza rzecz. Jeśli artylerzyści nie są panami swej kuli, to przestają być artylerzystami. Jeśli pocisk rozkazuje kanonjerowi, to wypada kanonjera na jego miejsce wpakować do armaty. Śliczni mi uczeni, na honor! Nie wiedzą teraz co robić, jak mnie namówili.....
— Namówili! wrzasnął naraz Nicholl i Barbicane. Namówili! Co przez to rozumiesz?
— Skarg tu nie potrzeba! rzekł Michał. Ja się nie żalę. Podoba mi się ta przechadzka! zadowolony jestem z waszej kuli! Ależ do djabła zróbmy coś nareszcie, aby spaść gdziekolwiek, jeśli już na księżyc spaść nie możemy.
— My samibyśmy tego pragnęli, mój dzielny Michale, rzekł Barbicane, ale brak nam sposobu.....
— Nie możemy zmienić biegu kuli?
— Nie.
— Ani zmniejszyć jego prędkości?
— Nie.
— Ani nawet uwalniając go od ciężaru, jak to czynią z okrętami przeładowanemi?
— Cóż chcesz wyrzucić? wtrącił Nicholl. Nie posiadamy żadnego balastu, a zresztą sądzę, że pocisk w takim razie pędziłby z większą jeszcze szybkością.
— Z mniejszą, rzekł Michał.
— Z większą, odpowiedział Nicholl.
— Ani z większą, ani z mniejszą, odezwał się Barbicane, chcąc pogodzić swych przyjaciół; bo pamiętajcie że bujamy w próżni, gdzie gatunkowa ciężkość nic nie znaczy.
— A więc, zawołał Ardan tonem stanowczym, jedna już nam tylko rzecz pozostaje do zrobienia.
— A tą jest? spytał Nicholl.
— Zjeść śniadanie! ze swobodą odpowiedział odważny Francuz, który to rozwiązanie miewał zwykle na pogotowiu w chwilach najtrudniejszych.
I w rzeczy samej, jakkolwiek ta operacja nie miała żadnego wpływu na kierunek pocisku, można ją było spełnić bez obawy, a przynajmniej w widokach żołądka. Przyznać potrzeba, że Michał wyborne miewał pomysły.
Zasiedli więc do śniadania o drugiej godzinie zrana; ale czyż tu godzina mogła mieć jakie znaczenie? Michał traktował swych towarzyszy z uprzejmością, a dobrego wina buteleczka, wydobyta z sekretnej jego piwniczki, zakończyła wesołą ucztę. Jeśli pomysły nie zawracały im głowy, to obawiać się było można, czy tego nie uczyni Chambertin z 1863 roku.
Po śniadaniu wrócono do obserwacji.
Naokoło pocisku trzymały się w jednakiej zawsze odległości wszystkie przedmioty z niego wyrzucone. Widocznie kula w swoim ruchu postępowym naokoło księżyca nie przebyła żadnej atmosfery, bo ciężar gatunkowy tych różnych przedmiotów byłby już zmienił ich posuwanie się w przestrzeni.
Od strony kuli ziemskiej nic nie było widać. Ziemia liczyła dopiero dzień jeden, bo dnia poprzedzającego o północy była na nowiu, a dwa dni miały jeszcze upłynąć, zanim jej sierp, uwolniony od promieni słonecznych, będzie mógł Selenitom służyć za zegar, — bo w swoim ruchu wirowym, każdy jej punkt przechodzi zawsze we dwadzieścia cztery godzin później przez ten sam południk księżyca.
Od strony księżyca widok był odmienny; gwiazda świeciła w całym swym blasku w pośród niezliczonych konstellacij, których czystości nie mogły przyćmić jego promienie. Na tarczy płaszczyzny nabierały już tej ciemnej barwy, jaka się z ziemi spostrzegać daje. Reszta pozostała błyszczącą, a wpośrodku tego iskrzenia się ogólnego, góra Tycho odznaczała się jeszcze jak słońce.
Barbicane nie mógł w żaden sposób oznaczyć prędkości pocisku, lecz rozumowanie go przekonywało, że szybkość ta jednostajnie zmniejszać się musiała, odpowiednio do praw mechaniki analitycznej.
I rzeczywiście, przypuściwszy że kula opisywała orbitę naokoło księżyca, ta orbita musiała koniecznie być eliptyczną. Nauka przekonywała, że tak być musiało. Każdy przedmiot krążący naokoło ciała przyciągającego podlega temu prawu. Wszystkie orbity opisane w przestrzeni są eliptyczne, jak naprzykład satelitów naokoło planet, planet naokoło słońca, słońca naokoło gwiazdy nieznanej, służącej mu za punkt środkowy. Dlaczegóżby pocisk klubu puszkarskiego miał się uchylać od tego prawa przyrodzonego.
W orbitach eliptycznych, ciało przyciągające zajmuje zawsze jedno z ognisk elipsy; Satelita znajduje się przeto w pewnej chwili bliższym, a w innej znowu dalszym od gwiazdy wokoło której krąży. Gdy ziemia bliższą jest od słońca, to znajduje się w swojem perihelium (punkcie przysłonecznym), a gdy jest najbardziej od niego oddaloną, to w aphelium (punkcie odsłonecznym). Co zaś do księżyca, ten gdy jest najbliżej ziemi, znajduje się na swem perigeum (punkt przyziemny), a gdy najwięcej oddalonym od niej, w apogeum (punkt odziemny). Chcąc użyć wyrażeń odpowiednich, któreby wzbogaciły język astronomów, — jeśli uważać będziemy pocisk jako satelitę księżyca, musimy powiedzieć, że najbardziej od niego oddalony jest w swej aposelenie (punkt odksiężycowy), a najbliżej niego w swej periselenie (punkt przyksiężycowy).
W tym ostatnim wypadku pocisk powinien dosięgnąć maximum swej szybkości i odwrotnie. Otóż dążył on widocznie do swego punktu odksiężycowego, i Barbicane słusznie sądził, że szybkość jego zmniejszać się będzie aż do tego punktu, aby się zaczęła zwiększać znowu w miarę zbliżania się do księżyca. Ta szybkość nawet byłaby zupełnie żadna, gdyby ten punkt przypadł razem z punktem równego przyciągania.
Barbicane badał następstwa tych różnych położeń, dochodził jakiby można z tego zrobić użytek, gdy nagle myśli jego przerwał krzyk Michała Ardan.
— Do kroćset djabłów! wrzeszczał Francuz, przyznać potrzeba że jesteśmy ogromne gawrony!
— Nie zaprzeczam, odpowiedział Barbicane, ale dlaczego?
— Bo mamy bardzo prosty środek opóźnienia tej szybkości z jaką oddalamy się od księżyca, a nie używamy go.
— A jakiż jest ten sposób?
— Spożytkować siłę cofającą, jaką mamy w naszych racach.
— A prawda! rzekł Nicholl.
— Tak jest, przytwierdził Barbicane; nie spożytkowaliśmy jeszcze tej siły, ale ją spożytkujemy.
— Kiedy? zapytał Ardan.
— Gdy będzie tego potrzeba. Uważajcie, drodzy przyjaciele, że w położeniu obecnem pocisku, w położeniu jeszcze ukośnem względnie do tarczy księżycowej, nasze race, zmieniając jego kierunek, mogłyby go odsunąć, zamiast zbliżyć do księżyca. A przecież o to nam chodzi, aby się dostać na księżyc.
— Niezawodnie, odpowiedział Michał.
— Czekajcież więc. Siła jakaś niepojęta ciągnie spodnią część pocisku do ziemi. Jest do prawdy podobnem, że w punkcie równego przyciągania jego wierzchołek stożkowy zwróci się do księżyca. W owej chwili można się spodziewać, że prędkość jego będzie żadna. To będzie chwila stosowna do działania, i może być, że przy użyciu naszych rac zdołamy zacząć spadać wprost na powierzchnię tarczy księżycowej.....
— Brawo! zawołał Michał.
— Nie zrobiliśmy tego, nie mogliśmy zrobić przy pierwszem naszem przejściu przez punkt obojętny, gdyż pocisk posiadał jeszcze wtedy szybkość bardzo znaczną.
— Doskonale wyrozumowane, rzekł Nicholl.
— Czekajmy cierpliwie, ciągnął dalej Barbicane. Postawmy wszystkie szanse po naszej stronie, a po tylu zwątpieniach, mam nadzieję że dosięgniemy nareszcie celu zamierzonego.
To zakończenie Ardan powitał głośnemi radości okrzykami. A żaden z tych odważnych szaleńców nie pomyślał o pytaniu, jakie sami przed chwilą przecząco rozwiązali: „Nie, księżyc nie jest zamieszkany; nie, księżyc prawdopodobnie jest niemieszkalnym!“ A jednakże próbowali wszystkich środków aby dojść do niego.
Jedno jeszcze pytanie zostawało do rozwiązania: w jakiej mianowicie chwili pocisk dojdzie do tego punktu równego przyciągania, w którym podróżnicy nasi postanowili zaryzykować ostatnią swą stawkę.
Aby obliczyć tę chwilę, choćby na kilka sekund w przybliżeniu, Barbicane uciekł się do swych notatek podróżnych, i do oznaczenia różnych wysokości wziętych na równoleżnikach księżycowych. — Czas użyty na przebycie odległości pomiędzy punktem obojętnym a biegunem południowym, musiał być równy odległości dzielącej biegun północny od punktu obojętnego. Godziny oznaczające czas przebiegu starannie były ponotowane; rachunek przeto stawał się łatwym.
Barbicane doszedł, że pocisk znajdzie się w tym punkcie o pierwszej godzinie rano, w nocy z 7 na 8 grudnia. W tej chwili była trzecia godzina rano, w nocy z 6 na 7 grudnia. Jeśli więc nic nie stanie na przeszkodzie, to pocisk za dwadzieścia dwie godzin dojdzie do celu zamierzonego.
Race były pierwotnie przeznaczone do tego, aby zwolnić spadanie kuli na księżyc, teraz zaś zuchwalcy użyć ich chcieli do wywołania wprost przeciwnego skutku. Cóżkolwiekbądź, były one w pogotowiu, i czekano tylko stosownej chwili aby je zapalić.
— Ponieważ nie mamy nic do roboty, rzekł Nicholl, proponuję więc.....
— Cóż takiego? spytał Barbicane.
— Abyśmy się przespali.
— Cóż znowu, zawołał Michał Ardan.
— Czterdzieści godzin już ani oka nie zmrużyliśmy, rzekł Nicholl. Sen kilkogodzinny powróci nam siły.
— Nigdy! odpowiedział Ardan.
— Dobrze więc, odparł Nicholl, niech każdy postępuje według swej woli, — ja się spać kładę!
I wyciągnąwszy się na sofie, Nicholl niedługo chrapał jak kula czterdziesto ośmio funtowa.
— Nicholl ma zupełną słuszność, rzekł wkrótce Barbicane. Pójdę za jego przykładem.
W kilka minut potem, basem swoim wtórował barytonowi kapitana.
— Doprawdy, rzekł Michał Ardan zostawszy sam, ci ludzie praktyczni mają niekiedy pomysły nieznośne.
To powiedziawszy, wyciągnął długie swe nogi, ręce pod głowę położył, i usnął za przykładem swych towarzyszy.
Lecz sen ich nie mógł być ani długim, ani spokojnym. Umysł tych trzech ludzi zanadto był skłopotany, i rzeczywiście, w kilka godzin potem, około siódmej nad ranem, wszyscy trzej jednocześnie na równe zerwali się nogi.
Pocisk oddalał się wciąż od księżyca, coraz więcej przechylając ku niemu swój koniec stożkowy. Zjawisko to trudne było do zrozumienia aż dotąd, lecz zarazem posługiwało ono zamiarom Barbicane’a.
Za siedmnaście godzin miała nastąpić chwila działania.
Dzień ten zdawał się bardzo długim. Podróżnicy jakkolwiek odważni, mocno byli wzruszeni na myśl tej chwili stanowczej, mającej rozstrzygnąć o ich losie: czy spadną na księżyc, czy też zostaną na wieki w krążeniu niezmiennem. Z niecierpliwością przeto liczyli zbyt długie godziny, Barbicane i Nicholl zatopieni głęboko w swych rachunkach; Michał Ardan kręcił się niespokojnie w ciasnej przestrzeni, przypatrując się chciwem okiem spokojnie błyszczącemu księżycowi.
Niekiedy ziemskie wspomnienia szybko przez myśl ich przechodziły. Widzieli oni znowu swych dawnych przyjaciół z klubu puszkarskiego, a mianowicie najdroższego ze wszystkich J.—T. Maston’a. W tej chwili czcigodny sekretarz musiał zajmować swoje stanowisko na Górach-Skalistych. Cóż myślał ten zacny człowiek, jeśli widział pocisk w zwierciadle olbrzymiego swego teleskopu? Widział on go jak znikł poza biegunem południowym księżyca, a teraz znowu ukazuje mu się przy biegunie północnym. Był to więc satelita satelity! J.—T. Maston rozpuścił zapewne po całym świecie tę wiadomość niespodziewaną. Takież to miało być rozwiązanie tego wielkiego przedsięwzięcia?
Dzień tymczasem przeszedł bez wypadku. Północ ziemska nadeszła; zaczynał się dzień 8 grudnia. Za godzinę dojdą do punktu równego przyciągania. Nie umiano oznaczyć prędkości z jaką pocisk postępował. Lecz żaden błąd nie mógł się wcisnąć w rachunki Barbicane’a. O pierwszej godzinie zrana prędkość ta musi być i będzie żadną.
Inne jeszcze zresztą zjawisko powinno było oznaczyć punkt zatrzymania się pocisku na tej linji obojętnej. W miejscu tem, gdy znikną siły przyciągające księżyca i ziemi, wszystkie przedmioty przestaną być ciężkiemi. Szczególniejszy ten fakt, który tak ciekawie zadziwił Barbicane’a i jego towarzyszy, miał się powtórzyć w tych samych warunkach za powrotem. W tej to właśnie chwili działać było potrzeba.
Już stożkowy pocisku wierzchołek znacznie obrócił się ku tarczy księżyca. Kula w takiem była położeniu, że mogła zużytkować cały ruch wsteczny wywołany użyciem rakiet. Wszystko zdawało się sprzyjać podróżnikom. Jeżeli szybkość pocisku zniweczoną zostanie na tym punkcie obojętnym, to jakkolwiek lekką będzie kula, jeden ruch stanowczy może sprowadzić koniecznie jej na księżyc spadanie.
— Za pięć minut pierwsza! odezwał się Nicholl.
— Wszystko gotowe, odpowiedział Michał Ardan, zwracając lont przygotowany do płomienia gazowego.
— Czekaj, mówił Barbicane, trzymając swój chronometr w ręku.
W tej chwili ciężkość nic już nie znaczyła; podróżnicy poznali to na sobie samych. Byli bardzo blizko punktu obojętnego, a może nawet już się na nim znajdowali.
— Pierwsza! zawołał Barbicane.
Michał Ardan przysunął lont zapalony do głównej racy kommunikującej się ze wszystkiemi innemi. Żaden huk nie dał się słyszeć wewnątrz gdzie powietrza brakowało. Lecz przez okienka Barbicane widział długie smugi ogniste, których błysk rychło zagasł.
Pocisk uległ pewnemu wstrząśnieniu, które dość silnie dało się uczuć wewnątrz.
Trzej przyjaciele patrzyli, słuchali, nic nie mówiąc, i oddychając zaledwie. Wśród głębokiego milczenia jakie tam panowało, bicie ich serc policzyć było można.
— Czy spadamy? zapytał nareszcie Michał Ardan.
— Nie, odpowiedział Nicholl, bo spód pocisku nie obraca się ku tarczy księżycowej.
W tej chwili, Barbicane odskakując od okienka, obrócił się do swych towarzyszy. Okropnie był blady, czoło miał zmarszczone, wargi mocno zaciśnięte.
— Spadamy! wyszeptał nareszcie.
— Ah! krzyknął Michał Ardan, na księżyc?
— Na ziemię! odpowiedział Barbicane.
— Do djabła! krzyknął Michał Ardan, lecz zaraz dodał filozoficznie: otóż widzicie, wchodząc do tej kuli, myśleliśmy że niełatwo będzie z niej się wydobyć!
I w rzeczy samej, zaczynało się to straszne spadanie. Szybkość jaką zachował pocisk przeniosła go poza punkt obojętny. Wybuch rac nie mógł jej pohamować. Taż sama szybkość już raz przeciągnęła pocisk przez linję obojętną — teraz toż samo się powtórzyło. Prawo fizyki chciało, żeby w swej drodze eliptycznej pocisk powtórnie przeszedł przez wszystkie punkta, przez które już raz przechodził.
Spadanie to było straszne, bo z wysokości 78,000 lieues, a nic go powstrzymać nie mogło. Według praw balistyki (nauka o wyrzucaniu pocisków) pocisk powinien był spaść na ziemię z taką samą szybkością, jaką posiadał przy wyjściu z kolumbiady, to jest z szybkością 16,000 metrów w ostatniej sekundzie.
Dla porównania przytoczymy tu że obliczono, iż przedmiot rzucony z wieży na katedrze paryzkiej (Notre-Dame) wysokiej na 200 stóp, upadnie na bruk z szybkością 120 lieues na godzinę. Tutaj pocisk powinien był spaść na ziemię z szybkością 57,600 lieues na godzinę.
— Jesteśmy zgubieni! chłodno wyrzekł Nicholl.
— A więc, jeśli umrzemy, odpowiedział Barbicane z pewnem uniesieniem religijnem, rezultat naszej podróży będzie wspaniale nad program zwiększony. Tajemnicę jej sam Bóg nam dopowie! W innem życiu, dusza dla dowiedzenia się czegoś, nie będzie potrzebowała ani machin, ani dźwigni. Sama ona stanie się mądrością przedwieczną!
To prawda, odezwał się Michał Ardan; tamten świat może nas dostatecznie pocieszyć po tej bagatelnej gwiazdce, zwanej tu księżycem!
Barbicane z prawdziwie wzniosłą rezygnacją skrzyżował ręce na piersi, i spokojnie zawołał:
— Niech się dzieje wola boża!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.