<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Ratuld-Rakowska
Tytuł Podróż Polki do Persyi
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tad. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Khoj. — Abbas-Ali-Khan. — Wizyta w enderumie Kedżawe. — Droga do Tebrysu.

Noc zapadła już oddawna, kiedy czerwadarzy zastukali do jakiejś furtki w murze. Domów bowiem nie widać zupełnie na zewnątrz, wszystkie chronią się za szarą ścianą z błota. Otwiera nam jegomość w wysokiej kholi, w karmazynowych, lamowanych złotem aksamitach. Odedrzwi pokazujemy listy, jegomość czule się uśmiecha, uprzejmym gestem do wejścia zaprasza i prowadzi przez ogród do mieszkalnego domu, rozumie się samo przez się, że do birunu[1].
Trzech elegantów w aksamitach i atłasach zaczyna się koło nas uwijać. Pokój dają nam ładny, za całe umeblowanie wysłany jedynie wielkim dywanem; przednią ścianę tworzy ogromny witraż. Eleganci przynoszą materace, jedwabne wałki pod głowę i takież kołdry, wreszcie dwa maleńkie stoliki. Niecą ogień, ustawiają na tacy samowar. Dowiadujemy się od nich, że Abbas-Ali-Khan jutro dopiero wróci z kilkodniowej podróży, lecz oddawna już powiadomiony był o naszym przyjeździe z Teheranu przez ministra oświaty, który polecił nas jego pieczy.
Słudzy przyjmują nas w zastępstwie pana: przynoszą miseczkę zupy tak gęstej, że łyżka w niej stoi, jak wogóle we wszystkich perskich zupach, które bardzo łatwo jeść palcami i chlebem, odpowiednio zwiniętym.
Zupa jest esencyonalna i doskonała, po niej podają kurę z ryżem, doskonałe „kebaby”[2] i soczysty słodki jak miód melon.
Stwierdzamy z zadowoleniem ludzi zmordowanych i nic po za posiłkiem na razie nie widzących, że mieszkańcy tego domu jadają i gości głodem nie morzą. Przytem gościnność służby świadczy wyraźnie o gościnności pana.
Abbas-Ali-Khan jest bodaj najbogatszym z obywateli miasta Khoj i należy do najstarszej arystokracyi Iranu. Fanatyk w rzeczach wiary, ściśle strzeże dawnych obyczajów. Opiekuje się więc nami jak najlepiej; nie składa mi jednak wizyty, lecz prosi męża do siebie, gdyż prawowierne jego oczy nie mogą bez grzechu widzieć europejskiej hanum-hanum, chodzącej po świecie z odkrytą twarzą.
Z samego rana więc rozdzielają nas jak w Awadżyku: mnie prowadzą do enderumu, gdzie pani domu — drobna, czarna, chuda i niepiękna, ubrana w męzkie spodnie i spódniczkę baletnicy — wielki wdzięk wobec mnie roztacza. Na głowie ma muślinową chustkę na krzyż złożoną i spiętą pod brodą olbrzymim brylantem.
Spędzam w enderumie ośm co najmniej godzin. Hanum przez cały ten czas nie drgnęła z miejsca, na którem siedzi, nogi pod siebie podwinąwszy. Stoi przy niej kaljan, którem się raz po raz zaciąga. Przez cały dzień kipi samowar, a hanum sama rozlewa herbatę w maleńkie szklaneczki z maleńkiemi również łyżeczkami, zdobnemi w lwy i słońca. Jedyne to zajęcie żony Abbas-Ali-Khana, jedyne też wszystkich kobiet perskich z wyższej sfery.
Będę miała sposobność mówić o tem obszerniej nieco później.
Po południu schodzą się tu żony wszystkich miejscowych dygnitarzy, by mnie oglądać. Wyglądają na żałobne cienie w czarnych lub ciemno-granatowych jedwabnych „czarudach”[3], z białą zasłoną na twarzy. Zasłona jest z płótna, czy perkalu; rysów twarzy domyśleć się pod nią niepodobna. Drobna siateczka ażurowa, ściśle na oczy wymierzona, pozwala im świat boży oglądać jako tako.

Ubranie to na ulicę, jednostajne dla wszystkich perskich kobiet, wygląda nieestetycznie i nieefektownie.
Derwisz.
Przybyłe hanum zrzucają czadury i zasłony. Mają pod niemi bufiaste, jedwabne, różnokolorowe szarawary, do których przyszyte są, całość z niemi stanowiąc, takież same jedwabne o zaostrzonych końcach trzewiki.

Wychodząc na ulicę, nadziewają jeszcze na nogi pantofle, czy też sandałki skórzane. Reszta ubrania podobna jest do kostyumów, które wyżej opisałam.
Hanum wdzięczą się wszystkie i silą na wielką uprzejmość. Przyglądają mi się dość dyskretnie, dopytują się o „Frenghistan”[4] i jego obyczaje, kiwają głowami, mlaskają językami, lecz zachowują pewne formy towarzyskie.
Nie wiem, czy chciały mnie oczarować przepychem swych toalet, czy też dzień był świąteczny, dość, że obwieszone były drogocennemi kamieniami, jak święte byzantyńskie. Na włosach nad czołem wspaniałe złote przepaski, wyiskrzone brylantami i szmaragdami, tudzież naszyjniki z pereł, turkusów i szafirów sieją łagodne blaski. Pierścionki o kamieniach zbyt wielkich i źle oprawionych, odbijają nieładnie od rąk suchych, czarnych, o paznogciach na bronzowo przez „henne” zabarwionych. Niektóre z pomiędzy nich są młode i urodziwe, lecz wszystkie nadmiernie wybielone, wyróżowane, wykarminowane. Brwi, złączone szeroką linją koholu, psują piękne oczy i nadają twarzy ostry wyraz. Prawdziwe elegantki czernią również koholem drobny puszek na górnej wardze.
Nie mogą one zrozumieć, dlaczego ani oczu, ani twarzy nie mam pomalowanej.
Dopytują się, czy używam chociaż pudru i perfum? Proszą, ażeby pokazać im nasze przybory toaletowe. Flakony i pudełka krążą z rąk do rąk.
Najładniejsza z młodych hanum, dźwigająca w brylantach na swej osobie fortunę paruset tysięcy franków, naiwnie prosi o trochę pudru, który zdaniem jej, bardzo ładnie pachnie.
Przyjmuje dar z najwyższą radością. Ofiarowuję go jej w pudełeczku z lusterkiem, które w zachwyt wprawia wszystkie damy.
Nieraz później miałam sposobność stwierdzić, z jakiem bezkrytycznem uwielbieniem Persowie, tworzący sami tak artystycznie piękne rzeczy, patrzą na najordynarniejsze drobiazgi europejskie. Zdawałoby się, iż im są brzydsze — tem bardziej ich nęcą.
Wszystkie damy palą kaljan lub papierosy. Zaciągnąwszy się papierosem, podaje się go następnie swej sąsiadce. Jest to dowodem najwyższej uprzejmości, której sobie wzajemnie nie żałują. Kaljan również z rąk do rąk i z ust do ust przechodzi. A ja, która nigdy nie paliłam, daremnie się bronię i muszę dokończyć papierosa po gospodyni domu.
Wizyta elegantek trwa godzin parę, pijemy herbatę, zajadamy różne „szirini”[5] i rozpływający się w ustach melon.
Jakkolwiek czuję się zmęczona, dzień ten nie pozostawia mi przykrego wrażenia. Poznałam świat arystokracyi perskiej; ciekawość tych kobiet wobec mnie nie była ani natrętną, ani nieprzyjemną: zwyczajna ciekawość ludzi, nie znających europejczyków.
A przekonywam się, do jakiego stopnia europejczyk, szczególniej rodzaju żeńskiego, jest tu dziwowiskiem: gdy następnego ranka wybieramy się do bazaru w towarzystwie służącego w karmazynowych aksamitach, tłum tłoczy się za nami z krzykiem:
— Ferengi, ferengi! hanum ferengi[6].
Dzieciaki ciągną mnie za suknię, starsi obstępują. Fanatyzm religijny jest tu zbyt wielki, aby kobiety z odkrytą twarzą mogły bezpiecznie krążyć po ulicach.
Wracamy więc pospiesznie. Nie potrzebuję dodawać, że więcej na miasto nie wyszłam.
A pierwsze to czyste zewnętrznie miasto, jakie widzę od początku podróży. Dość ludne i rozrzucone na bardzo obszernej przestrzeni. Domów liczy podobno 9 tysięcy, a wszystkie chronią się za szaremi błotnemi murami i otoczone są ogrodami. W każdym, najmniejszym choćby ogródku, znajduje się mniejszy lub większy basen, często bardzo z fontanną. Widzę przez okno, jak domownicy myją się w tym basenie.
Hygiena ciała nie jest snać największą ich troską, bo zlekka tylko rozmazują po twarzy i rękach kilka kropli brudnawej wody i uważają się za umytych.
Ogród enderumu posiada zazwyczaj drugi basen.
Ludność miasta składa się z Persów, Armeńczyków i Kurdów, wzajemnie się nienawidzących i szkodzących też sobie wzajemnie w miarę sił i sposobności.
Prawdziwy Pers-farsi obdarzony jest wielką dozą wyrozumiałości w kwestyach religijnych, politycznych i narodowościowych. Lecz zarówno w Khoj, jak w Teheranie i wogóle w północnych prowincyach mało jest tych farsi. Zamieszkują je przeważnie Turko-Tatarzy, pochodzący od dawnych Medów, którzy, jakkolwiek złączeni ściśle z Persami jednością religijną i polityczną, różnią się od nich pod wielu względami.
Przedewszystkiem są ci potomkowie Medów odważniejsi, więcej też szczerzy i prości, ale i więcej fanatyczni i zawzięci, bo mniej inteligentni, mniej sprytni. To też walka narodowościowa szczepów w skład Persyi wchodzących, przybiera nieraz w tych częściach bardzo ostry charakter.
Wyrzekają tu mocno na Kurdów. Dzicy i okrutni, odważni i wytrwali, zręczni i pozbawieni skrupułów, dają się we znaki swym władcom i teroryzują ich, jakby sami byli panami. Bez kwestyi, rządzenie nimi nie musi być rzeczą łatwą; niesforne to plemię i nieokiełznane, nie uznaje wędzidła. Wogóle jednak zdaje mi się, że przedstawiają nam ich w przesadnie ciemnych barwach.
Po dwudniowym w Khoj wypoczynku ruszamy dalej. Do Tebryzu podróżować mamy w kedżawe. Należy widać, byśmy wypróbowali wszystkich narzędzi nowoczesnej tortury. Służący w karmazynach kupuje dla nas w bazarze te kedżawe, to jest kołyski, klatki, a najwłaściwiej budy. Urządza w nich granatowe firanki i bajecznie nas na tem zakupnie obdziera.
Nie wiem, czy Abbey-Ali-Khan nie umiał oprzeć się grzesznej ciekawości ujrzenia hanum frengi, czy też gościnność wielkiego pana przemogła obawę kar Allaha — dość, że ostatniego ranka przed wyjazdem składa mi wizytę w towarzystwie jednego ze swych kuzynów, mówiącego doskonale po francusku. W pięknych i kwiecistych frazesach, tajemnica tworzenia których prawdopodobnie wraz z rasą perską zaginie, wyjawia mi życzenia, by jego ojczyzna wogóle, a Teheran w szczególe jak najdłużej cieszyć się naszemi osobami mogły. Insz - Allah[7], tak się stanie.
Bawi mnie niewymownie ta formuła, którą Pers zakończa każdą rozmowę i wykręca się też nią z każdej sytuacyi. Bo żaden, absolutnie żaden Pers, zacząwszy od szacha, a kończąc na ostatnim z jego poddanych, nigdy na nic wyraźnie nie odpowie i do niczego się kategorycznie nie zobowiąże. Przyparty do muru, odpowie zawsze Insz Allah. Stanie się według twych życzeń, jeśli Allah pozwoli. A z Allahem różnie się dzieje.
Lecz o tem później. Wracam do naszej podróży. Siadamy do kedżawe, podwinąwszy pod siebie nogi: inaczej nie można, bo głowa obija się wnet o dach budy. Na odjezdnem dowiadujemy się, że karmazynowe aksamity okrywają brata pani domu, nie mamy więc odwagi ofiarować mu bakszyszu. Lecz on bardzo wyraźnie czeka na podarek, otrzymuje też na równi z innymi służącymi tomana[8], którego przyjmuje z uśmiechem zadowolenia.
Niema stanowczo pomiędzy najwięcej przedhistorycznemi środkami lokomocyi nic przykrzejszego nad kedżawe. Mówiłam już poprzednio, że dwie kołyski, złączone kabłąkiem, zwieszają się z dwóch stron zwierzęcia i że najmniejsze naruszenie równowagi sprowadza tragiczne komplikacye. Bezsilny podróżnik doznaje uczucia, jakby wsadzono go na huśtawkę, której zatrzymać, ani z której zsiąść nie może.
Chwilami znów zdaje mu się, że jest w szalenie krążącym dyabelskim młynie, którego rozkoszy nie próbowałam nigdy, lecz je sobie tak przedstawiam.
Ledwie wyjechaliśmy za miasto, a czerwadar już o parę tomanów cenę przewozu podnosi pod pozorem, że w ostatniej chwili musiał nająć jednego więcej konia pod rzeczy. Przez parę kilometrów drepce za nami kilku obdartusów, upominających się o nagrodę za jakieś niebywałe usługi. Uważają, że należy im się lekki haracz od frengi. Nie odmawiam słuszności ich rozumowaniu, rzucam im parę srebrnych monet. Nie taki haracz pobiera Europa od biednych egzotyków, rzuconych jej na pastwę.
Nietylko ci nędzarze chcą się na nas zbogacić. Dano nam w Khoj idealnego podobno zapties, który na noclegach gorliwie się wszystkiem zajmuje, przyrządza herbatę, kupuje chleb, jajka i nieliczne inne prowizye, zrzadka się trafiające. Pieniądze na płacenie za wszystko jemu powierzamy. Lecz na trzecim noclegu wybucha kłótnia między zapties i gospodarzem naszym, Armeńczykiem. Okazuje się, że „poczciwy” wojak okradał nas i zdzierał haniebnie biedaków, u których znajdowaliśmy przytułek, oddając im zaledwie czwartą lub piątą część branych od nas na opłacenie ich pieniędzy. Ciemny ten barbarzyńca trzymał się wielkiej i doniosłej cywilizacyjnej zasady: brać na lewo, brać na prawo, brać wszędzie, więc skubał nas, skubał Kurdów i Armeńczyków, skubał może i czerwadarów.
Przejazd do Tebrysu trwa dni cztery. Drugiego dnia rankiem góry pokazują nam nową, nieznaną jeszcze fizyognomię.
Nigdy nie widziałam podobnego nagromadzenia skał, fantastycznie spiętrzonych, nigdy takich niebotycznych zsypowisk brył i kamieni, nigdy takich posępnych i złowieszczych kotlin, w których zdaje się czaić śmierć i zbrodnia, nigdy też szczytów tak pokruszonych i poszarpanych. Wygląda to jak pole walki olbrzymów z legendy, którzy odrywali z tych wierzchołków potężne złomy i ciskali je w czarne czeluście wąwozów.
Wielkie kataklizmy przejść musiały nad tym kątem ziemi i wstrząsnąć jego łonem, przetworzyć jego postać. Chwilami mury gór stoją prostopadle i tak do siebie zbliżone, że w ciasnej gardzieli między niemi jedno zwierzę stąpa z trudnością. Ze ścian skały sączy się woda kroplami; drogę przecinają cienkie smugi strumieni.
Idziemy tu piechotą, bo kedżawe trą się wciąż to z jednej, to z drugiej strony o gór występy, co arcy-nieprzyjemne sprawia wrażenie ofiarom, zamkniętym w tych budach. Droga, zawalona omszałemi głazami, pnie się w górę linią dziwacznie pokręconych wysokich schodów, a następnie biegnie w dół równie gwałtownym spadkiem. Raz jeszcze podziwiam zdumiewającą zręczność górskich zwierząt; stąpają przezornie, lekką a pewną nogą; nieraz poślizną się, nieraz kamień z pod stóp im się toczy — nie upadają nigdy.
Zatrzymujemy się w tej części drogi u Armeńczyków, bo spotykamy li tylko wioski armeńskie. Na dwóch ostatnich noclegach panuje w domu względna czystość i znać, iż mieszkańcy odczuwają pewną potrzebę wygody.
Izdebki wysłane są matami, na które rzucono kilka małych dywaników. Okienka mają szyby z grubego, tłuszczem przesyconego papieru. Zewnętrznie wyglądają te domostwa niepozornie; wyższe może nieco od chłopskich naszych chałup, lepione są z gliny i błota; płaski dach, z błota pomieszanego ze słomą, spoczywa na kilku krzyżujących się belkach.
Czwartego dnia szkli się zdala uśpioną taflą wód ciężkich jezioro Urmiak. (Schah-i-Dar — dosłownie morze królewskie). Fala jego bardziej jeszcze jest słona, niż gęste wody morza Martwego. Ani roślinność, ani ryby żyć w niej nie mogą. Jezioro Urmiak rozlewa się na szerokim obszarze 4,000 kilometrów kwadratowych.
Czerwadar, stanąwszy dnia tego pod wieczór w osadzie, o parę godzin od Tebrysu odległej, nie chce stanowczo ruszyć dalej. Nic nie pomagają groźby, zaklęcia, krzyki. Każemy więc rozjuczyć konie, które niosły bagaże, i wyruszamy ku miastu wraz z naszym zapties. Noc zapada szybko, nic już ani przed sobą, ani z zewnętrznego wyglądu stolicy Aserbajdżanu nie widzimy. Dotarliśmy wreszcie do bram miasta.







  1. Część domu, zamieszkana przez mężczyzn.
  2. Kawałki baraniny pieczonej na rożenkach.
  3. Czadur — płaszcz jedwabny u kobiet z wyższej sfery, kretonowy lub satynkowy u biednych; zawsze czarny lub ciemno-granatowy. Nie wolno im wychodzić bezeń na ulicę. Nałożony na głowę, do stóp samych spada.
  4. Europa.
  5. Szirini — słodycze, przeważnie cukierki.
  6. Frengi lub ferengi — cudzoziemiec, europejczyk.
  7. Jeśli Allah pozwoli.
  8. Toman — pięć franków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rakowska.