Podróż Polki do Persyi/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż Polki do Persyi |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Aleksander Tad. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Bajazyd. — Pobyt u Dżiber-beya. — Awadżyk i przyjęcie u paszy-Khana. — Droga do Khoj.
Bajazyd, wysoko w górach położony, twardo odrzyna się od ich tła czerwono-krwawego, przypopielonego szarym pyłem. Wszystkie szczyty naokół biją tą krwawą łuną, która przesyca powietrze i kładzie dziwne cienie na ubogie domostwa mieściny.
W oddalonej przeszłości Bajazyd znał dni potęgi. Uczepione u skał, jak orle gniazdo, miasto miało podobno 10 tysięcy domostw. Dziś liczy zaledwie dwieście nędznych lepianek. Ruiny fortecy i warownego zamku wieńczą jeszcze szczyt góry wznoszącej się nad niem.
Przeszło przez dwie godziny pniemy się po stromych zboczach i wciąż wydaje nam się, że miasto tuż przed oczyma. Furgon staje wreszcie na środku małego placyku. Spostrzegamy się wtedy, że dwa drugie wehikuły zniknęły. Zniknął i Czerkies, który musiał iść za hanum i jej małżonkiem.
Decydujemy się wysiąść, lecz nie wiemy, co począć z sobą. Otacza nas gromada ciekawych, których intrygujemy bardzo, ja szczególniej. Nie wesoło jest być europejską kobietą w górach Małej Azyi!
— Państwo podróżni? Spodziewacie się tu może hotelu? — odzywa się ktoś za nami, wysławiając się wcale przyzwoicie po francusku.
Oglądam się. Widzę mężczyznę lat 40, o miłej otwartej fizyonomii. Ubrany jest w mundur oficera armii tureckiej.
— Moglibyście noc całą tak przestać, bo w Bajazydzie nie ma ani jednego zajazdu. Ufam więc, iż zechcecie przyjąć gościnę w mym domu — dodaje z ujmującym uśmiechem nasz interlokutor. — Nie obiecuję pani komfortu — zwraca się do mnie — o którym tu marzyć niepodobna. Ciasno u mnie i niewygodnie, lecz ciepło i czysto.
Nalega bardzo, a my też nie pozwalamy się prosić zbyt długo. Idziemy więc za owym naszym zbawcą do szarego nizkiego domostwa, w którego podwórzu sługa oprawia barana. Maleńka sionka prowadzi do pokoju, zasłanego puszystym dywanem, umeblowanego po europejsku i rozkosznie ciepłego i wesołego. Na kominku bucha ogień, przed nim doskonały fotel, w którym mnie gospodarz usadawia. Krząta się sam, napędza służących, by prędzej obiad gotowali, przynosi koniak, zakąski, nalewa z samowaru herbatę.
Dopiero przed chwilą dowiedział się, kim jesteśmy, a nieznajomych przygarnął. Może to zwyczajny ludzki obowiązek w takich zapadłych kątach świata. Może... lecz niewielu z pewnością ludzi umie go wypełniać z tak serdeczną dobrocią, z tak nieopisaną delikatnością. Pielęgnuje nas, jak ojciec najczulszy niedołężne, słabe dzieci. Zajęty jest nami od rana do nocy, prowadzi nas do miejscowych dygnitarzy, do konsula perskiego, do naczelnika miasta. Sam robi wszystkie zakupy na dalszą drogę, najmuje czerwadarów[1], a targuje się z nimi zawzięcie, jak gdyby o jego własną kieszeń chodziło.
Poczciwy, drogi nasz opiekun, nazywa się Dżiber-bey i jest pułkownikiem w armii tureckiej (podczas naszego pobytu w Persyi został jenerałem). Od miesiąca zaledwie przybył sam z Konstantynopola. Bajazyd, tak jak Karakiliss, posiada dość znaczną załogę wojskową, która ożywia nieco jego głuchą martwotę.
Kurdowie w górach nie próżnują. Nas tylko jakoś szczęśliwie dotąd oszczędzali. W przededniu naszego przybycia obdarli doszczętnie o kilka wiorst od Bajazydu kupca, Turka, który powrócił tu w adamowym stroju. Dżiber-bey poważne żywi obawy o nasze dalsze losy i toczy długie rozprawy z konsulem perskim. Czerkies, który po całych dniach tu przesiaduje, chcąc się nacieszyć jeszcze nami, gdyż szczerze do nas przylgnął, żywy bierze udział w tych dyskusyach. Decydują wreszcie, że przebędziemy kęs drogi pomiędzy Bajazydem i Khoj konno i najmują dwa konie dla nas, a cztery pod bagaże! Prowadzić nas będzie dwóch tatarskich czerwadarów, o twarzach chmurnych i dzikich.
Za eskortę mamy trzech zapties, z których jeden opuści nas dopiero w Khoj, podczas gdy dwaj inni zmieniać się będą na każdym etapie. Dżiber-bey i konsul zaopatrują nas w listy do kilku dostojników perskiego pogranicza; żona Dżiber-bey'a przygotowała nam sporą ilość prowizyi. Bo nasz pułkownik ma brzydką, ospowatą małżonkę, z którą kilkanaście razy dziennie zamieniamy czułe uśmiechy i wciąż jedne zdawkowe frazesy grzeczności.
Trzy dni zeszły nam na przygotowaniach. Wyjeżdżamy z Bajazydu w chłodny poranek zimowy. Pułkownik i Czerkies odprowadzają nas o parę wiorst za miasto. Dopiero, rozstając się z nimi, wsiadamy na koń; ja, notabene, po męzku, bo o kobiecem siodle marzyć nawet nie można w Bajazydzie.
Przykre wspomnienia zachowałam z tych kilku dni podróży. Beznadziejny smutek wieje od nieba, od żałoby obłoków, niosących śnieżne zawieje, od gór ponurych, których nie rozwesela żadna roślinność... Nasza nędzna gromadka zdaje się być zgubiona w tych rozpadlinach i wąwozach. Naszych czerwadarów nie chciałabym spotkać wieczorem na samotnej drodze.
Przystajemy raz po raz; Tatarzy i żołnierze zbierają chrusty i niecą ogień, aby choć przez chwilę rozgrzać skostniałe członki. Pijemy raki jak wodę, lecz nasi przewodnicy i zapties, strzegący widać ściśle przepisów Koranu, nie chcą nawet umoczyć ust w zakazanym trunku.
Pierwszego już dnia mieliśmy stanąć na perskiej ziemi w pogranicznej osadzie Awandżyku. Ale w południe zaczyna się srożyć straszna zawierucha, śnieg sypie kurzawą, wichura gna tumany białych pyłów. Spotykamy, na szczęście, jakąś kurdzką lepiankę, zgubioną w czystem polu. Sklecona jest z wielkich głazów i pokryta słomianą strzechą. Wewnątrz zimno przejmujące; śnieg wpada przez szczeliny ścian i dachu. Nie kładziemy się wcale, bo niema się gdzie wyciągnąć. Przez całą noc płonie nawóz i chrusty. Zamieć wciąż szaleje; o świcie dopiero wiatr cichnie nieco, lecz śnieg wciąż pada wielkiemi, cichemi płatami. Trzeba odwagi, ażeby dalej jechać, tak nam jednak pilno do Awandżyku, pierwszej przystani na ziemi perskiej, gdzie już będziemy u siebie, że wyruszamy w drogę, przezwyciężając opór zapties i czerwadarów.
Przez cztery godziny brniemy przez śnieg i śniegiem zasypani, krok za krokiem, powoli, mozolnie. Wreszcie widzę zdala długie rzędy topoli, dom wielki na tle ogrodu. Zapachniał mi ojczystym krajobrazem, wiejskim dworem, tulącym się w klombie drzew olbrzymich.
Niestety, radość przedwczesna. Haki-pasza, znany w Persyi bogacz i gubernator pogranicza, więcej jeszcze niż z fortuny słynie z potwornego skąpstwa. Przekonywamy się dowodnie, że na reputacyę taką zasługuje w zupełności.
Potentat ten przyjmuje nas w orszaku sług z wielką godnością, z pięknemi ukłonami i z długą przemową, w której rozwodzi się nad zaszczytem, jaki spływa na Persyę z przyjazdu wielkiego francuskiego okulisty. Zaledwie skończył, prowadzi mnie do „enderumu,” kobiecej części domu, nie dawszy nam ani ogarnąć się, ani wypocząć. Przechodzimy przez obszerny ogród, w głębi którego wznosi się dość pokaźna budowla. Przebywa w niej żona Haki-paszy, jej dzieci i jej służba.
Przed drzwiami stoi szereg większych i mniejszych trepek. Gdy pan domu ze mną wchodzi, wszystkie kobiety, z wyjątkiem jego żony i córki, opuszczają szybko na twarz zasłony. Wszystkie też, nie wyłączając nawet małżonki, powstają, chyląc głowę w kornej pozie.
Hanum jego jest olbrzymia i potężnie tłusta niewiasta; kostyum jej przypomina ubranie naszych baletniczek. Na karykaturalnych nogach ma bawełniany trykot; na biodrach kołysze się króciutka a nadzwyczaj fałdzista spódniczka ze sztywnej materyi. Krótka koszula, uwydatniająca jej rozsadziste kształty, spada na spódniczkę. Na koszulę nadziany jest otwarty z przodu kaftan z wytłaczanego aksamitu. Włosy hanum spadają na czoło krótką grzywką; z tyłu splecione są w pół tuzina przynajmniej warkoczy.
Kilka służebnych, znajdujących się w enderumie, ma kostyumy mniej dla mych oczu ekscentryczne: spódniczkę i kaftan nakrywa płaszcz, nałożony na głowę i do stóp spadający, a drapujący się dość wdzięcznie. Płaszcze te, które kobiety perskie noszą w domu, są barw żywych, szyte z muślinu lub kretonu w wielkie kwiaty. Lecz zato z pod spódniczki wyglądają długie i obcisłe męzkie spodnie.
Majestatyczna hanum, z naiwnością prostej duszy ogląda mnie na wszystkie strony, jakby dzikie zwierzątko; materyał i podszewki sukni, buciki, kapelusz, futro, wszystko ulega natrętnej inspekcyi. Wreszcie ciekawa ta niewiasta dotyka mych włosów i obejmuje mnie rękoma w pasie. Uczyniwszy to, wybucha głośnym i długim śmiechem. Jedna z jej służących, Tatarka, urodzona i wychowana w Tyflisie, z którą rozmówić się mogę dość dobrze, tłómaczy mi, że moja figura i uczesanie bawią tak szczerze jej panią.
— Ale ty nie zwracaj na nią uwagi, hanum. Ona głupia i prosta, ona nic nigdy nie widziała — pociesza mnie Tatarka. — Jej się zdaje, że ona piękna i pięknie ubrana.
Przez cały dzień hanum zasypuje mnie za pośrednictwem Tatarki szczytnie niedyskretnemi pytaniami. Dochodzę do stanu nieopisanego rozdrażnienia. Żadna dzika Kurdka nie była tak nieznośnie, tak ordynarnie ciekawą. Kilkoro zamorusanych dzieciaków, z jednym palcem w nosie, z drugim w ustach, stoi nademną, śmiejąc się głupio, jak matka. Po południu przychodzą na oględziny dorośli synowie Haki baszy z pierwszego małżeństwa.
Nikomu nie przychodzi na myśl, że mogę być zmęczona i głodna. Bez szklanki herbaty siedzę w enderumie przez trzy godziny. Wreszcie wchodzi służąca i stawia przed nami na dywanie tacę. Bo zapomniałam dodać, iż całem umeblowaniem olbrzymiej sali, której przednia, na ogród wychodząca ściana stanowi piękną mozajkę równobarwnych szybek, rzucających na ściany złoto-szafirowe cienie, jest wielki dywan całkowicie ją pokrywający. Na dywanie, w kątach pokoju, leżą materace i wałki.
Siedzimy więc na ziemi, nogi pod siebie podwinąwszy; tak też jeść będziemy.
Na tacy stoi niewielka miseczka „juhurtu”[2] i druga zimnej kapusty, gotowanej w słodkiej wodzie; dalej mały talerzyk, na którym błąka się kilka płatków konfitur z róży, wreszcie parę wielkich szmatów chleba. Sądzę, że to tylko przekąska i niechętnie zabieram się do próbowania tych zimnych przysmaków, tembardziej, że niema ani jednej łyżki, i że pani i służące nabierają z ewangeliczną prostotą pokarm ze wspólnej miseczki palcami, pomagając sobie kawałkiem chleba, skręconym w postaci łyżki. Po chwili sprzątają tacę i przynoszą herbatę. Był to więc obiad. O 8-ej wieczorem karmią nas ryżem, w którym zrzadka kołaczą się kawałki kurczęcia i znów podają herbatę w mikroskopijnych szklaneczkach.
Tak minął nasz pierwszy dzień na perskiej ziemi. Kilka następnych wypadło równie niefortunnie. Pośpieszam jednak dodać, że z samego pobytu w państwie „króla królów” zachowałam raczej dobre wspomnienie.
Wspominałam już, że droga do Khoj najcięższą nam była i najsmutniejszą. Wyjeżdżamy z Awadżyku rankiem mroźnym i jasnym i przystajemy w południe w małej osadzie Gareini. Do naczelnika miejscowego mamy list od Haki-paszy, żądający dla nas dwóch zapties. Gdy oddaliliśmy się już o kilka kilometrów od wioski, jedyny żołnierz i czerwadarzy wyprzedzają nas o kilkaset kroków, a zjawia się konny jakiś wojak, wytrząsając fuzyą i żądając trzech franków. Oczywiście każemy mu się wynosić, bo takich obrońców znajdziemy w każdym górskim wąwozie.
Na następnej stacyi miejscowy aga przysyła się o nas rozpytać, lecz ani nas do siebie nie zaprasza, ani usług swych nie ofiarowuje.
Poszczególnych etapów tej drogi opisywać nie będę, wszystkie wioski do siebie podobne, wszystkie jednakowo biedne, nędzne i brudne. Gdy zdala je widzimy, wyglądają wesoło i zachęcająco, osadzone topolami, otoczone ogrodami drzew owocowych. Lecz ogrody należą do władz miejscowych, a władze się nami nie zajmują. Ograniczają się na udzielaniu nam zaptiès, pełniących swe funkcye bardzo opłakanie. Rycerze ci zjawiają się przed nami li tylko w chwili, gdy docieramy do miejsca noclegu by żądać zapłaty za urojone usługi.
Sypiamy, a częściej przesiadujemy noce, na poły drzemiąc, w spotykanych po drodze chatach osad kurdzkich lub armeńskich. Tak ciasno w tych lepiankach, że nieraz nie ma gdzie rozłożyć jednego materaca. Gospodarz, cała ich rodzina, zaptiès, czerwadarzy i my ciśniemy się na przestrzeni kilku metrów kwadratowych. Środek izdebki zajmuje ognisko, utworzone z kilku kamieni, ułożonych we wgłębieniu ziemnej podłogi. Zaduch w tych norach panuje okropny, tyle tam wilgoci, stęchlizny, tyle ludzkich oddechów. Tafelki nawozu palą się zwolna, napełniając izbę swędem i dymem.
Lecz więcej nad wszystkie niewygody dokuczają nam czerwadarzy. Nie wiem kiedy i czy wogóle ci ludzie sypiają. Zajeżdżamy do wiosek, gdy noc już dawno zapadła; około 11-ej nastaje względna cisza, którą przerywa tylko chwilami ryk nieznośny osłów; w każdym razie układamy się, jak możemy, do spoczynku. O 12-ej czerwadarzy zapalają najspokojniej świecę i kurząc niemiłosiernie czybuki, szwargoczą hałaśliwie swą gardłową gwarą. Mimo potwornego wyczerpania i znużenia nie możemy spać przy tym kiermaszu. Około 3-ej zrana zaczynają wykrzykiwać nad nami, wołając, byśmy zbierali rzeczy i gotowali się do drogi.
Gwiazdy migocą jeszcze na niebie, kiedy już wyruszamy z noclegów. Przeziębli do szpiku kości, połamani, zbici, wpadamy w jakąś martwą apatyę, nie wierząc już, że skończą się te dni męczeństwa. Ani noclegi z bydłem, ani spieranie w lodowatych strumieniach zbrukanej błotem odzieży, ani wypadki z furgonem, ani smutne w polu przystanki, gdy zawierucha w oczy garściami śniegu ciska i świat przesłania, nic nie nękało mnie tak boleśnie, nie roztrajało tak okropnie nerwów, jak te 5 dni podróży z czerwadarami dzikimi i pierwotnymi, jak ludzie epok przedhistorycznych. Nigdy nie czuliśmy się tak samotni i bezsilni, choć nie sami. Podróżujemy bowiem liczną gromadą. Nasi przewodnicy przyłączyli się do ogromnej handlowej karawany, składającej się co najmniej z 1,200 koni, mułów i osłów pod pieczą licznych Tatarów.
Tatar nie uznaje widać życia spokojnego. Ciągną go góry, step, noclegi pod gołem niebem, karawany, pieśń dzwonków, skrzyp monotonny arabatów. To jego życie i żywioł. Trudno wprost spotkać furganckich, orabatczich i czerwadarów innej narodowości.
W karawanie naszej stosować się musimy do wszystkich, nikt się do nas nie stosuje. Opuściwszy nocleg, o 5½—6 godzinie rano, jedziemy do 7-ej lub 8 wieczorem, nie zatrzymując się ani na minut kilka.
Idąc koło swych zwierząt, jedzą Tatarzy nędzny swój południowy posiłek: szczyptę kruchego owczego sera, zawiniętą w szmat chleba. Gdy mijamy strumienie, piją z nich przyklęknąwszy; gdy nie ma strumieni, koją pragnienie garścią śniegu. A ja ich w tem naśladuję, trawiona wciąż gorączką.
Konno jechać nie mogę, siodło męzkie zbyt jest niewygodne, idę znów wciąż prawie piechotą. I zdaje mi się, że końca tej drodze nie będzie, że zmiecie nas śnieżyca, że z wycieńczenia i znużenia zlegniemy gdzieś w kurdzkiej chacie.
Po 12 więc, a czasem 14 godzin dziennie jesteśmy w drodze, bez chwili wytchnienia i wypoczynku. Ludzie jedzą cokolwiek, zwierzętom jednak pić nawet nie dają, aż na popasie nocnym. Podziwiam ich nadzwyczajną wytrzymałość. Tak są objuczone, że znikają wprost pod olbrzymią masą. Mówiłam już, zdaje mi się poprzednio, że najmniejsze stosunkowo ciężary dźwigają wielbłądy.
Nareszcie nadchodzi ostatni dzień podróży. Chmurny dzień świta; po niebie płyną bure obłoki. Pniemy się po prostopadłych prawie złomach, po skalistych, pełnych kamienia wąwozach; wezbrane śniegiem potoki wciąż przerzynają nam drogę. Po południu wydostajemy się na płaszczyznę i jedziemy, jedziemy przez długie godziny. Przewodnicy oznajmiają blizkość miasta, lecz miasta nie widać. Wreszcie jakieś niewyraźne formy i kontury zamajaczyły w mglistej dali. To miasto! Nie, to ogrody bez końca, otoczone szaremi, z błota ulepionemi murami. Ogrody i jeszcze ogrody i wciąż te szare mury, wzdłuż których biegną kanały, doprowadzające wodę. Obdarte z liści drzewa wyciągają nagie i smutne konary.
Nie wiem jak się stało, że zniknął nagle jedyny żołnierz, towarzyszący nam stale od Bajazydu; o dwóch drugich nie mówię, gdyż w połowie dnia nas opuścili.
Pytamy czerwadorów, czy prędko staniemy w Khoj? Tak, miasto już się zaczyna. Lecz co najmniej przez godzin dwie posuwamy się między długiemi alejami ogrodów, nie spotykając jednego choćby domostwa. Wreszcie wjeżdżamy w ulicę, pełną biednych kramów, oświetlonych naftowemi lampami, a założonych to owocami, to towarami korzennemi, to chlebem.
Każemy czerwadorom wieźć się do Abbas-Ali-Khana, dyrektora poczt i telegrafów, do którego otrzymaliśmy polecające listy od konsulów w Trebizondzie i Erzerumie.
Słabo wierzymy po Awadżyku i pośrednich stacyach w gościnność perską, lecz choćby nas najgorzej przyjęto, przestaniemy wreszcie mieć przed oczyma wstrętne postacie naszych czerwadarów i katów. Skręcają oni właśnie w ohydny zaułek, dowodząc, że dyrektor poczt tam mieszka.
Nie wiem, jakie przeczucie nas tknęło; w głosie Tatara zabrzmiała widać fałszywa nuta. Przez głowę szybko mignęła myśl, że dom człowieka należącego do najwyższej arystokracyi Persyi, nie może znajdować się w tej okropnej uliczce.
Mąż mój, wydobywając rewolwer i wyrzucając z ust cały zapas turecko-tatarskich przekleństw, w których się wykształcił w drodze, każe zawracać czerwadarom, gdyż Abbas-Ali-Khan tam nie mieszka.
Do dziś dnia zastanawiam się — nie znajdując na to odpowiedzi — czy Tatarzy byli w porozumieniu z żołnierzem, czy też chcieli skorzystać z jego nieobecności i zawlec nas do jakiegoś zbójeckiego schroniska.
Faktem jest, że dyrektor poczt mieszkał o parę kilometrów dalej, w dzielnicy bogatej, na ulicy szerokiej i ludnej. Faktem jest również, że czerwadarzy, którzy bezlitośnie dokuczali nam przez drogę, przyszli następnego poranka bardzo pokornie po swą zapłatę, nie śmiąc prosić o „bakczysz.”