<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Ratuld-Rakowska
Tytuł Podróż Polki do Persyi
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tad. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Tebrys. — Podróż Wallieta do Teheranu. — Kilka słów o Musaffer ed-dinie. — Drogą od Tebrysu do Teheranu. — Mianeh. — Zendżan. — Kasbin. — Ruiny zamku Nabateńczyków. — Droga od Kasbinu do Teheranu.

Tauris, Tabris lub Tebrys, miejsce zamieszkania następcy tronu, pełniącego zazwyczaj funkcye gubernatora prowincyi Azerbajdżanu, jest dziś najwięcej ludnem miastem w Persyi. W podręcznikach geograficznych dają mu zaledwie 120 tysięcy mieszkańców, podczas gdy Teheran obdarzają hojnie 150 tysiącami. Cyfry te są bezwarunkowo niedokładne, gdyż miasto Wallieta[1] posiada w swych murach ludność większą, niż stolica Wszech Iranu.
Tebrys, jak wiele innych miast Persyi, założony został w epoce Harun-al-Raszyda, owego halifa z bajek tysiąca i jednej nocy, o którym opowieści czarowały i czarują jeszcze młodociane umysły. Wybudowała go jedna z żon Haruna, przecudna Zobeida, w końcu ósmego wieku naszej ery.
Chardin[2] w swej Podróży do Persyi mówi o Tebrysie jako o mieście wielkiem, bogatem, handlowem, liczącem 500,000 mieszkańców! Niestety, minęły już czasy tej świetności. Potężne trzęsienie ziemi w 1721 roku sprawiło straszliwe spustoszenia i powaliło w gruzy większą część miasta, pod któremi zostało, według współczesnych historyków, 100 tysięcy ludzi. Jednakże Tebrys pozostał po dziś dzień najpoważniejszem centrum handlowem Persyi i jednym z głównych punktów handlowych traktów Azyi. Tu docierają karawany, idące z Trebizondy tąż co my drogą; tu dążą inne przez Dżulfę z Tyflisu; Chiny i Indye nadsyłają tu swe produkty.
W samem mieście wyrabiają surowe jedwabie i dywany; ludność zażywa ogólnie dobrobytu; istnieją wielkie fortuny kupieckie. Bazar rozsiadł się na ogromnej przestrzeni i rozgałęził w niezliczone ulice. Wre w nim ruch, zgiełk, wrzawa, przesuwają się barwne tłumy, mieszają wszystkie rasy Azyi. A bazar — to serce miasta i wyraz jego życia.
Bazar ten zwiedziłam bardzo pobieżnie, gdyż niedomagałam ciągle podczas dwutygodniowego w mieście pobytu. Zato w bazarze Teheranu byłam w przeciągu dwóch lat razy kilkanaście, jemu więc poświęcę opis obszerniejszy.
Nadmiar zmęczenia, który przykuł mnie nawet na dni kilka do łóżka, vulgo materaca, gdyż rozkoszy wypoczęcia na odpowiednim do tego sprzęcie i tu jeszcze nie zaznałam, nadmiar znużenia więc nie pozwolił mi na wycieczki po mieście. Niewiele, co prawda, pozostało w niem rzeczy godnych zobaczenia. Nie ma tu już starych gmachów; rezydencye zaś nowoczesne dygnitarzy i magnatów, jako też pomieszczenia instytucyj rządowych nic zupełnie nie przedstawiają godnego uwagi. Dostęp do meczetów zamknięty dla niewiernych, gdyż, aczkolwiek Persowie umysł mają dość otwarty, nie odznaczają się jednak zewnętrzną religijną tolerancyą Turków, którzy za pieniądze pokażą najbardziej czczone świętości, relikwie i przybytki. W Persyi nawet za pieniądze meczetu wewnątrz obejrzeć nie wolno.
Najciekawszą pamiątką dawnych dziejów jest tak zwany meczet niebieski, mosquee bleue, wzniesiony przez szacha Alego. Z wyniosłego gmachu pozostały dziś imponujące potężną masą ruiny. Nazwano go meczetem niebieskim, ponieważ z zewnątrz i wewnątrz całkowicie niemal był pokryty szafirową, błękitną i białą majoliką. Barwy te przeważają z dekoracyj wszystkich chyba meczetów Persyi i wszystkie „niebieskiemi” nazwaćby było można. Iskrzą się turkusowemi, złocistemi w słońcu sklepieniami łuków, kopułami i wieżycami minaretów. Inne kolory: bronzowy, żółty, zielony, fioletowy lub czarny dodatkowo tylko mieszają się do zasadniczego tła niebiesko-białego.

Stolica Azerbajdżanu rozłożyła się w nagiej, pozbawionej roślinności dolinie, którą przecinają
Robotnik gremplujący wełnę
jednakże dwie niewielkie rzeczki. Choć za tło służą miastu góry, nie dodają mu ani powabu, ani malowniczości. Mieszkańcy Tebrysu zdają się bardziej dbać o suchość i czystość jego krętych i wązkich ulic, bo nie narażając się na unurzanie w błocie, można tu odbywać swobodnie piesze wędrówki. Niezwykły to istotnie fenomen na Wschodzie.

Miasto przerżnięte jest, jak Khoj, jak Teheran, jak wszystkie zresztą środowiska ludzkie, siecią podziemnych kanałów, doprowadzających wodę z górskich źródeł. Zewnętrzne otwory tych kanałów, zwane kanotami, przedstawiają najpierwotniejszą postać studni. Kanotów takich jest kilka na każdej ulicy.
Klimat północno-środkowej Persyi, przedstawiającej jedno wielkie płaskowzgórze, jest zimą bardzo ostry. Przyjeżdżamy do Tebrysu w ostatnich dniach listopada, w mróz siarczysty, który trwa przez cały czas naszego tam pobytu.
Pierwotnie mieliśmy zamiar zabawić w tem mieście dwa lub trzy dni najmniej. Lecz ku wielkiemu naszemu przygnębieniu dowiadujemy się, że niepodobna będzie znaleźć koni, ani pojazdu wcześniej, jak za dwa tygodnie. Muzaffer-Eddin bowiem, ówczesny Walliet, a szach teraźniejszy, wybiera się z wizytą do ojca do Teheranu, w otoczeniu pięciotysięcznej świty. Ta dworska czereda zaopatruje się w ogromne zapasy żywności, wiezie z sobą namioty, pościel, dywany, sprzęty domowe i kuchenne, niezliczone skrzynie i paki z ubraniem. Walliet pośpiechu nie lubi, podróż długo potrwa. Dla kolosalnego ładunku książęcego orszaku trzeba było koni, osłów, mułów niezliczone mnóstwo. Więc urzędnicy Musaffer-Eddina zagarniali wszystkie zwierzęta, jakie znajdowały się w mieście. Czerwadarzy chronią się jak mogą w okolicznych wioszczynach i ukażą się dopiero w Tebrysie, gdy jego książęca mość opuści go wraz ze swą świtą. Biedacy boją się jak ognia szczęścia wynajmowania swych zwierząt Wallietowi i jego otoczeniu, gdyż bardzo nieszczególnie na tym zaszczycie wychodzą.
Sam Musaffer-Eddin nie pozbawiony jest biernej, apatycznej dobroci, a w stosunku do dość szczupłej swej szkatuły, sypie hojnie pieniędzmi na wszystkie strony. Lecz czerwadarzy nie mają do czynienia z nim bezpośrednio, nie dopuszczani są do pańskiego oblicza. Pośrednicząca zaś armia pijawek siebie przedewszystkiem pożywić pragnie i „zapomina” zwykle płacić nędznym paryasom, którzy znów nie śmią protestować, a gdyby nawet podnieśli głos skargi na dziejące się im krzywdy, na nicby to się nie przydało.
Rozumiem teraz, dlaczego Tatar wzbraniał się tak energicznie dowieźć nas do miasta.
Powiedziałam, że Muzaffer-Eddin nie rozporządza znacznemi funduszami. Obecnie spadły na niego dziedzicznie kolosalne skarby Nasr-Eddina, lecz za życia ojca był najbiedniejszym z trzech braci i niejednokrotnie, pogrążony po uszy w kłopotach pieniężnych, szukał ratunku w dobroczynnym lombardzie Tebrysu. Największą fortunę w rodzinie posiadał Zille-Sultan, gubernator prowincyi Ispahanu, rządzący ze swego miasta najbogatszemi ziemiami Persyi. Ambitny ten książę nie żywi bynajmniej dla brata gorącej miłości. Gdyby nie smutna ta okoliczność, że się urodził jako syn niewolnicy, a nie księżniczki z rodu Kadżarów, on niewątpliwie byłby następcą tronu na zasadzie prawa starszeństwa. Więc nie może darować Muzaffer'owi szczęścia, iż pochodzi on z krwi szlachetnej.
Najmłodszy z synów Nasr-Eddina, książe Naiib-Saltaneh, naczelny dowódca armii perskiej, nie płonie również dla dzisiejszego szacha nadmiarem uczuć braterskich. Po śmierci ojca snuły mu się po mózgu różne plany... W rodzinie swej przedstawia on element światowości i elegancyi. Jest ugrzeczniony, miękki i niezdecydowany.
Muzaffer-Eddin nie odbywał za życia ojca dłuższych podróży. Rokrocznie wybierał się tylko na miesiąc lub dwa do Teheranu, otoczony swą średniowieczną świtą. Lecz zawsze pragnął poznać Europę, do której ojciec, choć sam namiętny podróżnik, nie pozwalał jechać żadnemu z synów. A ich naiwną ciekawość tak ciągnie Frengistan[3], który przedstawiają sobie jako olbrzymi bazar błyszczących cacek, ordynarnie jaskrawych drobiazgów, jakie ojciec ich zwozi masami z każdej podróży i tryumfalnie za kryształami witryn ustawia. Każdego też „frengi“ wypytują bez końca o cuda jego ojczyzny.
Gdy Muzaffer-Eddin dowiaduje się, że „hakim-baszi-czeszm[4],“ przybywający z Paryża, przebywa w Tebrysie, natychmiast naznacza mu audyencyę, choć jest już w przededniu wyjazdu do stolicy. Jest miły, uprzejmy, pełen zbytniej może prostoty. Lecz trudno mu zrozumieć, jak lekarz może być specyalistą w jednej gałęzi wiedzy medycznej. Jego doktorzy posiadają wszechwiedzę!
To przeświadczenie o głębi ich uzdolnienia byłoby prawdziwem szczęściem, gdyby wiara uzdrawiać mogła. Niestety, nie zdaje mi się, by Muzaffer-Eddinowi zaufanie do swych lekarzy pomagało choć trochę. Wciąż jest chory. Dr. Adkock (Anglik) i Hakim-el-Mulk, Pers z pochodzenia, jego nadworni lekarze, większy widocznie wywierali w owej epoce wpływ na duszę księcia, niż na zdrowie jego ciała. Dodam w nawiasie, że dr. Adkock dotąd przy monarsze przebywa, a Hakim-el-Mulk, zmarły obecnie, cieszył się wielką przyjaźnią szacha i był na dworze Persyi wszechpotężnym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Walliet z całym swym orszakiem opuścił wreszcie Tebrys. Powoli, ostrożnie zaczynają powracać do miasta czerwadarzy, zjawiają się też muły, osły i konie.
Znów nas w furgon ładują. Za dni 15 dopiero staniemy w Teheranie, choć dzieli nas odeń zaledwie odległość 480 kilometrów. Lecz przy pośpiechu, z jakim na Wschodzie wszystko się odbywa, z jakim woziska tłuką się po wyboistych rozdołach, marzyć nawet nie można o robieniu choćby 40 kilometrów dziennie.
Sądziłam, że podróż dalsza odbędzie się w wygodniejszych niż poprzednio warunkach. Omyliłam się jednak okrutnie. O produkty życiowe łatwo wprawdzie: codzień jadamy kury i rozpływające się w ustach niezrównane melony; jajka sprzedają za bezcen. Lecz droga usiana rowami, dołami, zsypami kamieni, a noclegi wiele pozostawiają do życzenia.
Dwukrotnie zatrzymujemy się na noc w nawpół rozwalonych olbrzymich karawanserajach, budowanych za czasów szacha Abbas'a[5]. Ściany gmachów układane są z drobnych cegieł, mury potężne. Lecz drzwi powybijane, okna nie istnieją, ognia rozpalić niepodobna.
Takie ruiny karawanserajów spotykamy często, codzień prawie. Kolosalne rozmiary i ilość tych gościnnych dworów karawan świadczą, jak szerokie pulsowało tu życie za czasów szacha, z którego imieniem związane są wspomnienia chwały i świetności Iranu. Handel zamienny Wschodu kwitł wtedy w całej pełni. Setki i tysiące wielbłądów, koni, mułów, ciągnęły temi szlakami i wypoczywały w tych serajach. Teraz wszędzie pustka, walące się w gruzy wiekowe mury, cisza śmierci i rozkład. Bezpłodna i jałowa pustynia ściele się tam, gdzie stały gaje i ogrody, zieleniły się żyzne pola. Wyschłe, zapuszczone kanały, czernieją otwartą paszczą kanotów. Najtrudniejszym do przebycia punktem tej części drogi jest góra Szabli, czy Szybli. Powóz Wallieta wciągano na nią na postronkach. My przebywamy ją na własnych nogach. Osiem koni mozolnie ciągnie nasz furgon.
Trzy stacye zasługują na wyróżnienie na przestrzeni od Tebrysu do Teheranu. Są niemi miasta Mianeh, Zendżan i Kasbin.
Mianeh, rozgłośne jest na całą Persyę nie z przyjemnej, niestety, strony. Smutną swą sławę zawdzięcza jadowitym pluskwom, których ukąszenia przyprawiają podobno nawet o śmierć, a w każdym razie o chorobę i silne opuchnięcia. Ręczą nam wprawdzie miejscowi mieszkańcy, że niebezpieczeństwo ukąszenia grozi wyłącznie w lecie, że obecnie pluskiew nie ma wcale. Zachowujemy się sceptycznie wobec tych zapewnień i korzystając z wyjątkowo łagodnego powietrza — w połowie grudnia nocujemy w furgonie. Zdaje mi się, że nigdy przez dwa miesiące podróży nie spałam równie dobrze.
Zendżan, drugie większe miasto na tym szlaku, słynie ze swych filigranowych wyrobów srebrnych, które rozchodzą się ztąd na całą Persyę. Delikatne te drobiazgi przypominają filigrany weneckie, lecz nie dorównywają im w wykonaniu. Mnie podobają się szczególniej mikroskopijne łyżeczki do herbaty, wyrzeźbione w ażur w środku. Pić niemi nie można, służą jedynie do mieszania. Kupujemy ich kilka tuzinów, różnej wielkości i rodzaju.
Ładne są również tacki, spodeczki, efektowne sitka do herbaty i podstawki do używanych na Wschodzie do kawy porcelanowych czareczek bez ucha. Dla mnie wszystko to zbyt jest misterne, a jednocześnie nie dość starannie wykończone. Przekładam nad filigrany zendżańskie srebrne wyroby z Ispahanu, na których biegną ciekawe wypukłorzeźby, pełne bogatej fantazyi postacie wojowników, dziwne chimery, zwierzęta, oryginalnie interpretowane kwiaty, ptaki, arabeski.
W chwili, gdy zwiedzamy bazar Zendżanu, jest on podobno zupełnie opustoszony: Walliet wykupił najpiękniejsze rzeczy. W Zendżanie doganiamy jego orszak i wyprzedzamy go nawet, bo książę kilka dni tu wypoczywa.
Zapomniałam napisać o jednym jeszcze wyrobie lokalnym: „Kiefsz[6] Zendżanu“ ogólnie są znane. Są to zgrabne, o wązkich, zadartych nosach pantofle, szyte z wązkich pasków skóry kolorowej. Z przodu różnobarwna bawełna zczepia te paski, tworząc deseń ażurowy.
W dwa dni po opuszczeniu Zendżanu dościga nas w polu rozszalała zamieć śnieżna, przed którą chronimy się do pierwszej spotkanej lepianki. Wnętrze jej stanowi jedna ciasna i brudna izdebka, na środku której stoi szeroki, a bardzo nizki stół: siedząc na ziemi można oprzeć się na nim łokciami. Stół przykryty jest wielką watowaną kołdrą, zwieszającą się ze wszystkich stron do samej ziemi. Pod stołem umieszczona dużych rozmiarów fajerka z żarzącemi się drzewnemi węglami, a naokoło stołu siedzi cała rodzina: ojciec, matka, gromada dzieci, obdartych, bladych, rachitycznych, o twarzach chorobliwie nabrzmiałych. Nie potrzebuję objaśniać, iż nogi trzymają wszyscy pod kołdrą przy nagrzanem „kursi“ — tak zwie się ten przyrząd. Przez cały dzień siedzą tak bezczynnie i nieruchomo, wchłaniając trujące wyziewy. Lecz widać specyalnie są zahartowani przeciw ich zabójczemu działaniu.
Jakkolwiek skostnieliśmy od zimna, nie mamy odwagi korzystać z dobrodziejstw „kursi.“ Jednak po paru godzinach słabniemy w postanowieniu i, przezwyciężając obrzydzenie, wsuwamy końce nóg pod zbiorowy łachman.
Kończy się jednak ta próba nader nie wesoło: mdlejemy oboje i nieprzytomnych wynoszą nas z chaty na powietrze, ażeby ocucić. Biedni gospodarze szczerze są zmartwieni, ale też i osłupieni na widok ludzi, tak marnych, że nie mogą znieść dobrodziejstw „kursi.“ A oni pędzą przy niem dni, tygodnie i miesiące zimy.
Następnego dnia mijamy wioskę i pałac Sultanie, jednej z niezliczonych rezydencyj „króla nad królami,“ największego z koczowników swego państwa. Mówię tu jeszcze o Nasr-Eddinie — który z jednego do drugiego pałacu wciąż przejeżdżał, gnany gorączkową potrzebą ruchu i zmiany miejsca. Lecz Sultanie zbyt jest od stolicy oddalone; Nasr-Eddin nigdy już, zdaje się, tam nie docierał, mając naokół Teheranu mnóstwo will i zamków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Oto przed nami, rozrzucone na wielkiej przestrzeni ogrody, gaje pistacyowe, winnice.
Błazen uliczny w Teheranie
Zbliżamy się do Kasbinu, ostatniej stacyi przed Teheranem. Furgondżi cmoka językiem i zapewnia mnie, że znajdziemy w Kasbinie niezwykłej dobroci „engur[7]” i doskonałe wino. Rzeczywiście, jakkolwiek kraj cały obfituje w winogrona, jakkolwiek w Teheranie do 20 gatunków tego owocu się spożywa, pierwszeństwo nad innemi należy się stanowczo winogronom kasbińskim. I 24-go grudnia danem mi jest spożyć na wigilijny deser w „Memhan-Khane“ (dom gości, czyli hotel) winogrona z okolic Kasbinu, za jakie o tej porze roku w Paryżu płacić trzeba na wagę złota, a które tu nic prawie nie kosztują.

Kasbin zbudowany był w trzecim wieku naszej ery. Harun-al-Raszyd upiększył wspaniale to miasto. Lecz podczas późniejszych wojen domowych zostało ono na poły zburzone. Gdy z ruin się odrodziło, zniosły je znowu w połowie jedenastego i dwunastego wieku dwa straszne trzęsienia ziemi. Ale nanowo wzrosło w potęgę: w XVI-ym wieku szach Tamasp I uczynił zeń stolicę Persyi. Ztąd Abbas Wielki przeniósł ją do Ispahanu.
Chardin opisuje Kasbin, jako miasto o tysiącznej ludności, którego „Madresseh” (szkoły) słyną szeroko w Iranie. Podróżnik z początku XIX-go wieku, Jacques Morier, twierdzi, że Kasbin większym jest od Teheranu. Lecz skończyły się dlań dni powodzeń i sławy: obecnie liczy zaledwie 30,000 mieszkańców. Persya współczesna biedniejszą jest, niestety, w ludność, w pieniądze, w ziemie uprawne i w miasta handlowe, niż Persya z czasów Chardina.
Domy, jak we wszystkich miastach i wioskach, kryją się za nieskończonemi szeregami murów. Lecz główna ulica bardzo jest szeroka i ładnie drzewami zacieniona. Przypomina zakątek Europy ze swemi telegraficznemi słupami, jaskrawo na szafir wymalowanemi i szpecącemi obrzydliwie pejzaż.
Kasbin nie wiele już liczy pamiątek minionych epok swej wielkości. Główną jego ozdobą są dwa meczety, nie najlepiej przechowane. Jeden z nich, Meczet-Dżami, wzniesiony został przez Harun-al-Raszyda; drugi Meczet-i-Schach, zbudowany był w XVI-ym wieku przez Tamaspa. Całe są w mozajkach turkusowych i białych, tworzących artystyczne sploty linij i kwiatów.
Pietro della Valle, podróżnik wenecki, który zwiedzał Persyę podczas panowania Abbasa Wielkiego, w okresie wspaniałości Kasbinu, mówi ze szczególnym zachwytem o pałacu, zbudowanym przez Tamaspa, stanowiącym rezydencyę monarchy. Obecnie z pysznego gmachu pozostało niewiele, a cudzoziemców do zwiedzania tego, co pozostało, nie dopuszczają. Tylko monumentalna brama wchodowa o ciekawych rzeźbach z kamienia, pozwala przypuszczać, że opis Wenecyanina nie był zgoła przesadny.
Chardin, jako też i inni podróżnicy, dawni i współcześni, opowiadają o ruinach zamku feodalnego, położonego o kilka mil od Kasbinu, u stóp góry Syalar.
Obrali byli w nim siedzibę rozbójnicy, należący do sekty Nabetańczyków (koczujące plemię arabskie) i sieli ztąd daleko postrach przez lat 200. Marco-Polo, Wenecyanin, w nadzwyczaj ciekawej swej relacyi z podróży po Persyi, odbytej w końcu XIII-go wieku, opisuje żywo i malowniczo te orle gniazdo i gnieżdżącego się w niem starego władcę gór, króla rozbójniczej braci: „le Vielz de la Montagne qui avait à nom Alasdin.” Smutny koniec spotkał wojowniczych łupiezców. Po trzymiesięcznem oblężeniu zamku dostali się w tatarską niewolę „e fut ocis le Vielz qui avoit a nom Alasdin, con tute sez homes[8].
Dziś romantyczne dzieje tego wschodniego barona-rabusia nie pozostawiły we wspomnieniu nawet legendy, ruiny zamku zaś są smutnem, bezkształtnem zwaliskiem gruzów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cywilizacya znalazła w Kasbinie swój wyraz w postaci hotelu, urządzonego do pewnego stopnia na sposób zachodni. Gościnne pokoje nie odznaczają się, co prawda, luksusem, ani nawet wygodami, lecz kuchnia zato jest smaczna i przyzwoita i potrawy przyrządzone po europejsku.
Z innych jeszcze względów przedstawia Kasbin „wrota do raju,” jak go przesadnie nazywają Persowie. Prowadzi odeń do Teheranu, na przestrzeni 150 kilometrów, szeroka, równa pocztowa droga, przeprowadzona przez Nasr-Eddina.
Droga kosztowała podobno półtora miliona franków, z której to sumy więcej niż połowa zniknęła w kieszeni przedsiębiorcy. Sądzę, że wybaczą mu to ludzie najsurowszej cnoty, którzy dotarli tu po długiej podróży, pogruchotani torturą furgonu, kedżawe lub „tachtarawanu“[9]. W Kasbinie dzięki „królewskiemu gościńcowi,” tak zowią ten trakt pocztowy, można wsiąść do prawdziwego powozu i w niecałą dobę (18-20 g.) przebyć 150 kilometrów, dzielących go od Teheranu. „Czaparkhankh“[10] — stacye pocztowe rządowe — liczne są na tej przestrzeni; o konie na nich łatwo. Zaledwie, zatrzymawszy się, zdążymy wypić parę szklanek herbaty, a już ruszamy dalej.
Nasz powóz to jakaś odwieczna staroświecka kareta, wybita czerwonym aksamitem. Zdaje mi się, że jestem w królewskim pojeździe i tonę w błogości niezmiernej, tak zmieniają się wymagania ze zmianą szerokości geograficznej. Mrok już zapadł oddawna, gdy wyruszamy w drogę, gęsty śnieg świat przesłania, niewyraźnie majaczą wdali ciemne zarysy łańcucha Elbursu, u stóp którego rozkłada się Kasbin i wzdłuż którego jechać będziemy do samego Teheranu.
Kiedy brzask świtać zaczyna, widzę wioski i osady, tulące się u podnóża gór w wiankach topoli i jujubów. Pełno sadów owocowych, winnic, pól uprawnych; wiosną i latem musi być to uroczy zakątek ziemi. Czuć w nim czynne życie, widać pracę człowieka. Słońce przebija szare mgły rannych tumanów i wypływa na niebo we wspaniałym majestacie, opromieniając weselem cały krajobraz zimowy. Fantastycznie poszarpane cyple gór twardo i ostro wcinają się w ciemny szafir nieba. Przed nami, daleko, na skraju horyzontu widnieje Demawend w wiecznych śniegów koronie.
Demawend, leżący o kilkanaście kilometrów wgłąb za Teheranem, wznosi się na 7,000 metrów nad poziomem morza i o dwa przeszło tysiące przewyższa szczyty otaczającego go gór pasma. Persowie, w których wyobraźni ojczyzna ich, w tem co dała jej natura i co dokonali ludzie, jest najpierwszym z pomiędzy krajów ziemi, uważają Demawend za „wszystkich gór matkę, górę świętą.” Arka Noego zatrzymała się, według ich podań, na tym szczycie, który jest „źródłem światła, kolebką ludzkości.” Legendy kosmogoniczne azyatyckich narodów ogromnie kazały błąkać się tej arce, bo oto stanęła podobno również, jak twierdzą miejscowe podania, na górze Salazan, na północo-wschodzie od Tebrysu. Salazan (4,800 m.) jest zarówno jak Demawend i Ararat, wygasłym wulkanem.
Wioski coraz częstsze, ruch coraz większy, czuć blizkość wielkiego miasta. Dodać też należy, że trakt kasbiński jest wspólną drogą karawan, idących z Małej Azyi i od Morza Kaspijskiego. Nieskończonym sznurem wyciągnięte kroczą wielbłądy z kryształowym śpiewem dzwonków, roznoszącym się dalekiem echem w przeczystem powietrzu. Osiołki, obładowane workami złotych pomarańcz, olbrzymich, podłużnych melonów i czerwonych granatów niosą do stolicy codzienną daninę owoców. Muły, objuczone górami chrustu, wyglądają jak wielkie ruchome krzaki. Wciąż mijają nas w błyskawicznym pędzie jeźdźcy na przepysznych rumakach.
W podróży przez góry mogłam była ocenić nadzwyczajną zręczność i wytrzymałość zwierząt, lecz nie spotykałam właściwie tych pięknych koni, o których szeroko rozpowiadali mi w Paryżu znajomi Persowie. W Tebrysie zobaczyłam po raz pierwszy prześliczne białe, pół-arabskie wierzchowce, jakich nie powstydziłyby się w Europie stajnie królewskie, a które tu posiadają najzwyklejsi śmiertelnicy. Niema prawie Persa tak biednego, któryby nie miał choć jednego konia, a niema znów prawie koni nierasowych. Persowie celują w konnej jeździe i ćwiczą się w niej od dziecka. Siedmioletnie chłopięta pędzą galopem na oklep, nie trzymając nawet uzdy. Wogóle nadużywają tu galopu, nie znają kłusa, lecz dobrze wyglądają na koniu w szalonym swym biegu. Zato kobiety nie śpieszą się w drodze, gdy podróżują na ośle lub konno. Zwierzę stąpa krok za krokiem, przy niem wlecze się opieszale sługa lub przewodnik, towarzyszący zawsze najuboższej choćby hanum.
Na drodze kasbińskiej spotykamy, jak mówiłam, jeźdźców mnóstwo. Rynsztunek niektórych koni wspaniały. Czapraki z jedwabnych cennych dywanów, lub też szyte złotem na ispahańskim aksamicie. Uździenice i lejce pokryte są złotą i srebrną łuską. Widzę sokolników, trzymających na łańcuszku zakapturzonych drapieżników. Mijają też wspaniałe kawalkady: to magnaci, paradujący w otoczeniu sług i dworzan. W Persyi żaden dygnitarz i żaden pan wielki kroku sam nie zrobi; jak grand hiszpański dawniej, Pers do dzisiejszego dnia skrępowany jest wielkością rodu, imienia, dostojeństwa: nie wolno mu ruszać się, jak prostym śmiertelnikom. Gdy czasem nawet odbywa pieszy spacer, idą przed nim i za nim słudzy. Gdy jedzie powozem lub konno, przodem pędzą przyboczni „ferrasze“[11], rozganiając tłum i torując drogę, z tyłu, za pojazdem posuwa się cały orszak postaci w kostyumach bogatych i jaskrawych. Dzikie to i barbarzyńskie z pewnością, ale niezaprzeczenie bardzo malownicze. Coraz więcej sadów i winnic. Okolicę użyznia rzeka Kerech, której źródła wypływają z gór Elbursu. Dojeżdżamy do ostatniej stacyi przed Teheranem.
To Szach-Abbad z pałacem Soleimanieh, zbudowanym przez słynnego Fet-ali-szacha, drugiego króla z dynastyi Kadżarów. Jedna to jeszcze z letnich rezydencyj Nasr-Eddina, niezmordowanego podróżnika, niedarmo panującego nad licznemi plemionami Nomadów. Monarcha nie często tu bywa; wspaniały pałac jest zaniedbany, a otaczający go naokół rozległy i cienisty park wygląda na raj opuszczony.
Wciąż mamy przed sobą Demawend, którego śniegi olśniewająco iskrzą się w słońcu.
Do Teheranu dojeżdżamy, nie spodziewając się go prawie. Nie poprzedzają go bowiem, jak Khoj i Kasbin, długie szeregi ogrodów i szarych murów. Nagle widzę z poza skrętu drogi kilka kopuł, kilka minaretów, szare błotniste masy domów i ogrodzeń, nagie szczyty topoli i rozłożyste gałęzie platanów. Oto już „Der-waseh Kasbini“[12] jedna z dwunastu bram miasta, zdobna w niebiesko-białe majoliki i strzelająca w niebo smukłemi turkusowemi wieżycami.
Bramy strzegą wojownicy o minach sennych, przybrani w czerwone mundury. Na głowie mają nizkie czapki barankowe, ozdobione z przodu złocistą blachą, na której, nad lwem Iranu, wschodzi pucołowate słońce.
Jesteśmy w mieście. Jedziemy wzdłuż brudnych, o niezachęcającym wyglądzie ulic, między murami z błota, tudzież rzędami topoli i platanów. Przez nową, niższą, mozajką zdobną bramę wjeżdżamy na obszerny plac kwadratowy, na którym panuje ruch ożywiony: krążą tu pojazdy i toczy się tłum przechodniów. Dalej przez takąż, jak poprzednia bramę w barwne mozajki, wydostajemy się z placu na szeroką ulicę zda się w prostej linii ku górom biegnącą; przed nami znów śnieżne szczyty, które świeciły nam od samego Kasbinu. Lecz tuż za bramą przystajemy przy jednym z pierwszych domów. Jest to piętrowy, przyzwoicie przedstawiający się budynek hotelu, trzymanego przez małżeńską parę Szwajcarów. Tu zatrzymamy się przez dni kilka, zanim urządzimy się u siebie.
Bo wędrówka skończona — dotarliśmy do portu.







  1. Walliet — następca tronu.
  2. Chardin (1643—1713), podróżnik francuski, autor najobszerniejszego dzieła o Persyi, pełnego ciekawych szczegółów o życiu i obyczajach narodu.
  3. Frengistan — Europa.
  4. Hakim-baszi-czeszm — dosłownie: doktór główny oczu.
  5. Abbas Wielki — znakomity administrator i wojownik (1557—1628).
  6. Kiefsz — obuwie.
  7. Engur — winogrona.
  8. Et fut occis le vièux qui avait à nom Aladin avec tous ses hommes.
  9. Tachtarawan — lektyka, niesiona przez konie lub muły.
  10. Czapar — poczta, khaneh — dom.
  11. Sługa konny, torujący drogę przed panem.
  12. Der — drzwi, waseh — otwarte.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rakowska.