Podróż naokoło świata w 80-ciu dniach/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż naokoło świata w 80-ciu dniach |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lublin — Łódź |
Tytuł orygin. | Le Tour du monde en quatre-vingts jours |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Phileas Fogg kupuje słonia.
Pociąg odszedł o zwykłej porze. Unosił on w swych wagonach dużą liczbę pasażerów, kilku oficerów, urzędników cywilnych, kupców opium i indygo, których interesy powoływały do wschodniej części półwyspu.
W wagonie zajętym przez naszych znajomych znajdował się jeszcze trzeci pasażer, był nim generał Cromarty, jeden z partnerów pana Fogg na »Mongolii«, który dążył do swych wojsk stojących załogą w Benares.
Franciszek Cromarty był to blondyn o postaci wysokiej, wieku lat 50. Od najmłodszych lat mieszkał w Indyach i tylko od czasu do czasu odwiedzał swój kraj rodzinny. Generał był człowiekiem wykształconym, któryby chętnie udzielił wskazówek co do zwyczajów, historyi organizacyi kraju Indusów i t. p., gdyby pan Fogg zechciał czegoś się o tem dowiedzieć. Lecz dżentelman ten nie pytał o nic. W danej chwili obliczał ilość spędzonych w podróży godzin i wyniki były takie, iż zatarłby ręce z zadowoleniem, gdyby nie należał do ludzi, unikających wszelkich zbytecznych ruchów. Pan Franciszek Cromarty pomimo, iż widział go tylko z kartami w ręku, znał go już poniekąd.
Zastanawiając się nad dziwną istotą pana Fogg, zapytywał się w duchu, czy pod tą chłodną powłoką biło człowiecze serce, czy jegomość ten mógł być wrażliwym na piękno natury i mieć jakiekolwiek dążenia.
Pan Fogg był dla generała ciekawym okazem i ze wszystkich napotykanych oryginałów największym dziwakiem. Phileas Fogg nie ukrywał przed Franciszkiem Cromarty projektu podróży naokoło świata, ani też warunków, w jakich ją odbywa. Generał brygady widział w tym zakładzie ekscentryczność bez pożytecznego celu, którym się zawsze kierować powinien człowiek myślący i rozumny.
W godzinę po wyjeździe z Bombayu pociąg przebył wyspę Salcette i dążył do stałego lądu. W Collyan, opuściwszy leżącą po prawej stronie stacyi drogę, prowadzącą przez Kandalach do południowo-wschodnich Indyi, skierował się do najbliższego przystanku Pauvell. Tu zapuścił się w bardzo strome góry wschodnich Ghatów o podnóżach z barattu i marmuru, których najwyższe wierzchołki pokryte są gęstemi drzewami.
Od czasu do czasu-pan Cromarty z panem Fogg zamieniali kilka słów. W danej chwili generał na nowo wszczął rozmowę, urywaną co chwila.
— Parę lat temu, panie Fogg, miało miejsce opóźnienie, któreby napewno popsuło pańskie projekty.
— Dlaczego?
— Dlatego, iż pociąg zatrzymał się u stóp tych gór i trzeba je było przebywać na noszach lub grzbiecie słonia do stacyi Kandalah, leżącej po przeciwnej stronie.
— Opóźnienie nie może zmienić mego programu — odparł pan Fogg — gdyż przewidziałem możliwość pewnych przeszkód.
— Wiedz jednakże, panie Fogg — odparł generał — iż czeka cię niemiła historya z powodu awantury tego chłopca. Rząd angielski surowo karze tego rodzaju przestępstwa — ciągnął dalej — zważa bowiem bardzo na to, by szanowano religijne obrzędy Indyan. A gdyby sługę pana zatrzymano...
— Więc cóż? gdyby go zatrzymano, zostałby skazany, odsiedziałby karę i powrócił najspokojniej do Europy. Nie widzę przyczyny, dla której sprawa moja miałaby ucierpieć.
Rozmowa znowuż się urwała. Podczas nocy pociąg przebył Ghaty, Nassik i nazajutrz, dnia 21 października, zapuścił się w kraj piaszczysty, terytoryum Khandeish. Napotykano tu wsie dobrze utrzymane, pełne dostatnich chat; kopuły świątyni zastępowały dzwonnice kościołów europejskich. Mnóstwo małych strumyków upiększało tę urodzajną miejscowość.
Przebudziwszy się, Obieżyświat patrzył i nie mógł uwierzyć, iż przebywał Indye. Przekonał się jednak o tem dowodnie. Lokomotywa, prowadzona ręką maszynisty angielskiego i ogrzewana angielskim węglem, okopcała dymem swym plantacye kawy, drzewa muszkatołowe, gwoździkowe i krzaczki czerwonego pieprzu. Para kłębami wznosiła się nad różnymi punktami, między którymi ukazywały się malownicze chatki, klasztory i świątynie z ozdobami architektury indyjskiej. Następnie odkrywały się ogromne przestrzenie pełne tygrysów i wężów, wreszcie lasy, w których stąpały słonie, poważnie spoglądające na mknący szybko pociąg.
Tego właśnie poranku poza stacyą Malligaum, podróżni przebywali tę okropną okolicę, tak często skrapianą krwią ofiar sekciarzy bogini Kali. W pobliżu unosiła się Ellora ze swemi prześlicznemi świątyniami; niedaleko znakomite Aurungabad, niegdyś stolica Aureng-Zeb, obecnie małe nieznaczne miasteczko królestwa Nizam.
W tej właśnie okolicy, Feringhea, wódz Thugów, t. zw. »Król Duszących«, roztaczał swą władzę. Mordercy, łącząc się w okropne stowarzyszenia, dusili na cześć bóstwa śmierci ofiary wszelkiego wieku. Bywały czasy, iż na każdym kawałku tej ziemi napotykało się trupy. Rząd angielski starał się położyć kres tym morderstwom, lecz ohydne stowarzyszenie istnieje i działa w dalszym ciągu.
O godzinie 12-tej i pół w południe pociąg zatrzymał się na stacyi Burhampour. Tu Obieżyświat kupił sobie parę pantofli, wyszytych szklanemi paciorkami i włożył je z uczuciem zadowolonej próżności. Zjadłszy śniadanie, podróżni pospieszyli na stacyę Assurghur, przebywszy małą rzeczkę Tapty, wpadającą do zatoki Cambaye przy Suraty.
Co wówczas myślał Obieżyświat?
Do przyjazdu do Bombayu był on w głębi duszy przekonanym, iż podróż tu się skończy, lecz z chwilą, gdy z siłą pary unoszony przebywał Indye, w jego umyśle zaszła ogromna zmiana. Powrócił mu dawny temperament, fantastyczne dążenia jego młodości odżyły w nim nagle, zaczął zapatrywać się poważnie na projekt swego pana, uwierzył w istnienie zakładu i chęć odbycia podróży naokoło świata w tak krótkim czasie. Zaczęły go wówczas niepokoić myśli o możliwości opóźnienia się, o wypadkach mogących się wydarzyć w drodze. Zainteresował się bardzo, sprawą zakładu i drżał na myśl, iż mógł wszystko zniweczyć z powodu swej wczorajszej karygodnej ciekawości. Wciąż liczył dni spędzone w podróży; przeklinał zatrzymywanie się pociągu, zarzucał mu powolność, miał pretensye do pana Fogg, iż tenże nie obiecał maszyniście nagrody. Poczciwy chłopak nie wiedział, iż co było możliwem na statku, było niepodobieństwem na kolei, której prędkość jest raz na zawsze ustanowioną.
Około wieczora zapuszczono się w góry Sutpour.
Nazajutrz, dnia 22 października, na pytanie Franciszka Cromarty, która godzina, Obieżyświat, spojrzawszy na swój zegarek, odpowiedział, iż jest 3-cia rano.
W samej rzeczy znakomity ten zegarek, nastawiony podług południka w Greenwich, spóźniał się o 4 godziny. Pan Cromarty zrobił mu tę samą uwagę, co i Fix, starając się wytłómaczyć, iż powinien regulować zegarek na każdym południku. Wszystko daremnie, uparty chłopak postanowił nie posuwać wskazówki zegaru, wskazującego czas londyński. Była to niewinna mania, która nikomu szkodzić nie mogła.
O 8-mej rano, o piętnaście mil od stacyi Rothal, pociąg się zatrzymał w pośrodku obszernego placu okolonego chatkami rzemieślników. Konduktor przeszedł koło wagonów, wołając:
— Wysiadać!
Pan Fogg spojrzał na Franciszka Cromarty, który zrozumieć nie mógł przyczyny zatrzymania się pociągu wśród lasu. Obieżyświat nie mniej zdumiony, wyskoczył z wagonu i powrócił natychmiast, wołając:
— Panie, niema więcej kolei!
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał pan Cromarty.
— Chcę powiedzieć, iż pociąg nie pójdzie dalej.
Generał brygady wysiadł natychmiast z wagonu. Pan Fogg poszedł za jego przykładem, nie spiesząc się wcale. Obaj zwrócili się do konduktora:
— Gdzie jesteśmy? — spytał Franciszek Cromarty.
— Na wzgórzu Kholby — odparł konduktor.
— Czy zatrzymujemy się tu?
— Bezwątpienia. Kolej żelazna nie jest skończoną.
— Nie! Przestrzeń 50 mil dzieli to miejsce od Allahabadu, gdzie droga na nowo się rozpoczyna.
— Gazety wszak donosiły o otwarciu drogi żelaznej na całej przestrzeni?
— Cóż chcesz, generale, gazety się omyliły?
— A wydajecie bilety z Bombayu do Kalkuty? — odparł Cromarty rozgniewany.
— Bezwątpienia — odpowiedział konduktor — ale podróżni wiedzą dobrze, iż muszą się w inny sposób przedostać z Kholby do Allahabadu.
Pan Cromarty był wściekły. Obieżyświat najchętniej udusiłby niewinnego konduktora; nie śmiał nawet spojrzeć na swego pana.
— Panie Franciszku — rzekł spokojnie pan Fogg — jeśli chcesz, to poszukamy sposobu przedostania się do Allahabadu?
— Ależ panie Fogg, wszak spóźnienie to może fatalnie wpłynąć na pańskie zamiary?
— Nie, panie Franciszku, gdyż było to przewidziane.
— Co, wiedziałeś, iż droga?...
— Nie, ale wiedziałem, że wcześniej, czy później, natrafię na jakąkolwiek przeszkodę. Ostatecznie nic jeszcze nie straciłem, mam dwa dni zawiele, które mogę poświęcić. Statek odpływa z Kalkuty do Hong-Kongu 25-go w południe; dziś mamy dopiero 22-go, przybędziemy więc na czas do tego miasta.
Większa część podróżnych wiedziała o przerwaniu komunikacyi w tem miejscu i, wychodząc z pociągu, zajęła miejsca w wehikułach różnego rodzaju, w bryczkach ciągnionych przez żubry (rodzaj byków) i t. d. Panowie Fogg i Cromarty, obszukuwszy cały przystanek, powrócili, nic nie znalazłszy.
— Pójdę pieszo — rzekł pan Fogg.
Obieżyświat, usłyszawszy te słowa, skrzywił się, spojrzawszy przytem markotnie na swe piękne, ale niewygodne do podróży pieszej pantofle. Wtem szczęśliwa myśl zaświtała w jego głowie i zwrócił się do swego pana.
— Panie — rzekł — zdaje mi się, iż znalazłem środek komunikacyi.
— Jaki?
— Słonia, który należy do Indyanina o sto kroków stąd mieszkającego.
— Chodźmy obejrzeć słonia — rzekł pan Fogg.
W pięć minut później Phileas Fogg, Franciszek Cromarty i Obieżyświat przybyli do chaty, stojącej obok wysokiej budy. W chacie znajdował się Indyanin, w budzie zaś słoń. Na ich prośby Indyanin wprowadził pana Fogg i jego towarzyszy do budy. Tam znaleźli słonia na wpół oswojonego, którego właściciel tresował do potrzeb wojennych. W tym celu zaczął zmieniać ciche i spokojne usposobienie zwierzęcia, stopniowo rozdrażniając i doprowadzając do paroksyzmów wściekłości, zwanych w języku Indyan »mutsh«. Karmił go podczas trzech miesięcy cukrem i masłem. Na szczęście dla pana Fogg wychowanie słonia, o którym mowa, tylko co się rozpoczęło i »mutsh« się jeszcze nie objawił. Kiouni — tak się nazywało zwierzę — mogło jak wszystkie czworonożne, chodzić szybkim krokiem i w braku innej komunikacyi pan Fogg zdecydował się użyć go do przeprawy.
Słonie w Indyach są bardzo drogie, gdzie coraz rzadszymi się stają. Samce, których jedynie do walki w cyrku używają, są ogromnie poszukiwane. Z tego też powodu są one przedmiotem ogromnej pieczołowitości. Gdy pan Fogg zaproponował Indyaninowi, by mu słonia pożyczył, ten wręcz odmówił. Pan Fogg nalegał i zaproponował sumę 10 funtów za godzinę, a gdy Indyanin się nie zgodził, dawał dwadzieścia, wreszcie czterdzieści; właściciel słonia nie przystawał. Obieżyświat
skakał z oburzenia przy każdem podniesieniu ceny. Ale Indyanin pozostał niewzruszonym.
Pan Fogg, nie przejmując się wcale, zaproponował Indyaninowi kupno zwierzęcia za tysiąc funtów. Indyanin nie chciał sprzedać. Być może, iż przeczuwał świetny interes.
Pan Cromarty wziął na stronę pana Fogg i radził namyśleć się dobrze, zanim podwyższy jeszcze cenę. Pan Fogg odrzekł swemu towarzyszowi, iż nie zwykł nic czynić bez zastanowienia, że tu idzie o zakład 20.000 funtów sterlingów, że słoń ten jest mu niezbędny i, że choćby mu przyszło 20 razy przepłacić wartość zwierzęcia mieć go musi.
Pan Fogg zaofiarował Indyaninowi 1200 funtów, następnie 1500, potem 1800, w końcu 2000 funtów. Gdy doszło do 2000 funtów, Indyanin się zgodził.
— Na moje pantofle — wykrzyknął Obieżyświat — drogo nicpoń sprzedaje mięso słonia.
Po ubitym targu trzeba było obejrzeć się za przewodnikiem. Znaleziono go też niebawem. Młody Pars o wyglądzie inteligentnym, zaofiarował swoje usługi.
Pan Fogg przyjął go, obiecując sowitą płacę. Przyprowadzono słonia i zajęto się jego wyekwipowaniem.
Parsi znał dobrze rzemiosło przewodnika. Okrył grzbiet słonia rodzajem dery i urządził na każdym toku rodzaj kosza, niezbyt co prawda wygodnego.
Pan Fogg zapłacił Indyaninowi w banknotach, wyjętych ze znanej nam już torby podróżnej i zaproponował panu Cromarty zabrać się wraz z nim na stacyę Allahabad. Generał przyjął propozycyę; jedna osoba więcej nie stanowiła różnicy dla tak olbrzymiego stworzenia.
Zapasy żywności zakupiono w Kholby, pan Cromarty zajął miejsce w jednym koszu, pan Fogg w drugim. Obieżyświat umieścił się między generałem i swym panem; Pars zawisnął na szyi słonia i o godzinie 9-tej zwierzę, opuściwszy wioskę, weszło w gęsty las.