Podróż naokoło świata w 80-ciu dniach/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Podróż naokoło świata w 80-ciu dniach | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1891 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Sp. | |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lublin — Łódź | |
Tytuł orygin. | Le Tour du monde en quatre-vingts jours | |
Źródło | Skany na Commons | |
| ||
Indeks stron |
JULIUSZ VERNE * PISMA * TOM I
Podróż naokoło świata |
Phileas Fogg, zachwycony Obieżyświatem, przyjmuje go do służby.
W roku 1872 dom pod numerem 7-ym przy Saville-row Burlington Garden, w którym w roku 1814 zmarł Sheridan, był zamieszkany przez Phileasa Fogg, członka londyńskiego Reform-Clubu, osobistości wybitnej i wielce oryginalnej.
Będąc synem słynnego mówcy angielskiego, Phileas Fogg był istotą zagadkową, o której, prócz tego, iż odznaczał się elegancyą i urodą, nic więcej nie wiedziano. Mówiono, iż jest podobnym do Byrona, naturalnie tylko z budowy głowy. Był to Byron z wąsami i faworytami; Byron, nie podlegający żadnym cierpieniom, który mógłby żyć sto lat, nie starzejąc się zupełnie.
Anglik z pierwszego rzutu oka, Phileas Fogg nie wyglądał jednakże na Londyńczyka. Nie widziano go nigdy ani na giełdzie, ani w banku, ani w żadnym kantorze na City. Nigdy na kanałach lub portach londyńskich nie ukazały się statki jego. Pan ten nie należał do żadnego komitetu administracyjnego; nie był on ani kupcem, ani przemysłowcem, ani też rolnikiem. Nie zajmował się żadnemi instytucyami publicznemi: ani instytucyą królewską Wielkiej Brytanii, ani londyńską, ani instytucyą rękodzielników, ani instytucyą literacką Wschodu, ani instytucyą prawa, ani nawet sztuk pięknych i nauk, będącej pod opieką Jej Królewskiej Mości. Nie należał wreszcie do żadnego stowarzyszenia, których tak wiele posiada stolica Anglii, zaczynając od stowarzyszenia Armonica aż do stowarzyszenia Pomologicznego, założonego w celu wyniszczenia szkodliwych owadów. Phileas Fogg był członkiem Reform-Clubu i działalność jego na tem się kończyła. Niech nikogo to nie dziwi, iż osoba tak zagadkowa zaliczoną została do członków tego poważnego Stowarzyszenia. Przyjęto go dzięki poleceniu »Braci M. M. Baring«, u których miał otwarty kredyt.
Czy Phileas Fogg był bogatym? Niewątpliwie. Ale w jaki sposób zdobył majątek, o tem najlepiej wtajemniczeni nie wiedzieli; a do niego samego nikt nie ośmielił się zwrócić z podobnem zapytaniem.
Nie był rozrzutnym, ani też skąpym, gdyż chętnie spieszył z datkami, gdy szło o rzecz szlachetną lub użyteczną. Czynił to zwykle po cichu, bezimiennie. Phileas Fogg nie należał do ludzi towarzyskich. Mówił bardzo mało i wydawał się osobnikiem nader tajemniczym. Czy pan Fogg podróżował kiedy? Takby przypuścić należało, gdyż nikt nie znał lepiej od niego wszystkich części świata. Nie było miejsca nawet najbardziej oddalonego, o któremby nie mógł udzielić szczegółowych objaśnień. Nieraz, kilku słowy, krótko i jasno wypowiedzianemi, zbijał wiadomości krążące w klubie o zaginionych podróżnikach. Wynajdywał prawdziwe przyczyny i słowa jego zwykle się sprawdzały, jak gdyby był jasnowidzącym. Faktem jednak było, iż w przeciągu wielu lat p. Fogg nie opuszczał Londynu. Nigdzie też nie bywał i ci, co go znali bliżej, utrzymywali, iż odbywał codziennie jedną tylko drogę, a mianowicie: z domu do klubu, a z klubu do domu.
Jedyną jego rozrywką było odczytywanie dzienników i grywanie w wista. Grywał zazwyczaj szczęśliwie, a wygraną przeznaczał na cele dobroczynne. Gra sama przez się wydawała mu się walką, w której przeszkody pokonywał z niewzruszonym spokojem, cechującym całą jego naturę. O jego rodzinie nie wiedziano nic, ani też o krewnych i przyjaciołach; mieszkał samotnie we własnym domu przy Saville-row; do usługi miał jednego służącego. Obiad i śniadanie spożywał w klubie, samotnie, o jednej i tej samej godzinie, na jednem i tem samem miejscu, nie zwracając uwagi na otoczenie. Dziesięć godzin na dobę spędzał u siebie, dokąd wracał zwykle o północy, resztę zaś czasu przepędzał w klubie. Wyjątkowe miał tam względy. Wybierano dlań najlepsze potrawy, które podawano na najwykwintniejszej porcelanie i najcieńszym obrusie. Wytworne wina podawano mu w najdroższych kielichach. Jeżeli życie prowadzone w ten sposób można nazwać dziwacznem, to dziwaczność ta, przyznać trzeba, była bardzo wygodną.
Dom przy ulicy Saville-row, chociaż nie był zbytkownie urządzony, posiadał jednakże wszelkie wygody. Od jedynego swego sługi pan Fogg wymagał punktualności i niezwykłej sumienności. Tego właśnie dnia, a było to 29 października, odprawił Jamesa Forstera z powodu, iż podał mu wodę do golenia o 3 stopnie za chłodną. Oczekiwał właśnie przybycia nowego sługi, który miał się zjawić o 2-giej lub o wpół do 12-tej.
Phileas Fogg, z rękoma opartemi na kolanach, z głową podniesioną, śledził wskazówki zegara, pokazującego godziny, minuty, sekundy, dnie i pory roku. Gdy zegar uderzył oznaczoną godzinę, pan Fogg powstał, by udać się do klubu. W tej chwili zapukano do drzwi, był to zwolniony ze służby James Forster.
— Nowy lokaj przyszedł — oznajmił.
Człowiek mniej więcej lat trzydziestu ukazał się we drzwiach.
— Jesteś Francuzem i nazywasz się John? — spytał go Phileas Fogg.
— Nazywam się Jan, do usług — odrzekł nowoprzybyły — Jan Obieżyświat. Sądzę, że jestem uczciwym człowiekiem panie, i uprawiam kilka rzemiosł. Byłem wędrownym śpiewakiem, ujeżdżaczem cyrkowym, linoskokiem, później zostałem nauczycielem gimnastyki, a następnie, by się stać pożyteczniejszym społeczeństwu — sierżantem. Pięć lat minęło od chwili opuszczenia Francyi i, chcąc zakosztować życia rodzinnego, zgodziłem się za lokaja w Anglii. Obecnie jestem bez miejsca i, dowiedziawszy się, iż u pana wakuje posada, przyszedłem ofiarować mu swoje usługi.
— Podobasz mi się Obieżyświecie. Polecono mi cię. Czy znasz moje wymagania?
— Tak, panie.
— Dobrze więc, któraż teraz godzina?
— Jedenasta minut dwadzieścia dwie — odpowiedział Obieżyświat — wyciągając z kieszeni olbrzymi zegarek srebrny.
— Zegarek twój się spóźnia — oznajmił pan Fogg.
— Wybacz pan, ale to niemożliwe.
— Spóźniłeś się o cztery minuty. Mniejsza z tem. Od tej więc chwili, t. j. w środę, dnia 2 października 1872 r., o godzinie 2-giej minut dwadzieścia dziewięć rano, przyjmuję cię do służby. — Rzekłszy to, pan Fogg powstał, włożył kapelusz na głowę i wyszedł, nie wypowiedziawszy słowa.
Obieżyświat niebawem usłyszał dwukrotne trzaśnięcie drzwiami. Jednemi wychodził jego nowy pan, drugiemi zaś poprzednik jego James Forster.
Obieżyświat pozostał sam jeden w mieszkaniu.
Ideał Obieżyświata.
Na honor, pomyślał sobie Obieżyświat, trochę zbity z tropu, u pani Fussaud znałem osoby bardzo do mego nowego pana podobne.
Trzeba dodać, iż »osoby« pani Fussaud były to figury z wosku, łudząco naśladujące żywych ludzi. Podczas krótkiej rozmowy Obieżyświat badał swego nowego pana. Był to mężczyzna około lat 40 liczący, o wyglądzie szlachetnym, wzrostu słusznego, niezbyt otyły, o blond włosach i faworytach, o twarzy bladej i pięknych zębach. Odznaczał się równowagą umysłu, spokojny, flegmatyczny, z okiem jasnem, badawczem, był skończonym typem Anglika o zimnej krwi, tak często spotykanym w Połączonem Królestwie.
W każdem położeniu zachowywał równowagę. Siły swe fizyczne bardzo oszczędzał. Wybierał zawsze najkrótszą drogę, unikał wszelkich zbytecznych ruchów, nigdy się niczem nie przejmował, ani też wzruszał. Nigdy się nie spieszył, zawsze w porę przychodził. Żył samotnie, zdala od stosunków społecznych.
Co do Jana, zwanego Obieżyświatem, był to Paryżanin z krwi i kości, od pięciu lat mieszkał w Anglii, pełnił obowiązki lokaja, napróżno poszukując pana, do którego mógłby się przywiązać. Obieżyświat nie miał nic wspólnego z Frontillem lub Mascarillem, typem śmiesznego lokaja, o wysokich plecach i zadartym nosie. Był to chłopak poczciwy, o miłej powierzchowności, wydatnych ustach, dobry i uczynny. Oczy miał niebieskie, cerę zdrową, twarz dość pełną, pierś szeroką i muskuły doskonale przez gimnastykę wyćwiczone. Włosy miał bujne, koloru ciemnego. Podczas gdy starożytni rzeźbiarze posiadali 28 sposobów układania włosów Minerwy, on posiadał tylko jeden jedyny, a mianowicie trzy przesunięcia grzebieniem i fryzura była skończoną. Czy dwa tak różne charaktery, pana i sługi, zgodzą się wzajemnie? Obieżyświat nie mógł na to odpowiedzieć. Przepędziwszy burzliwie swą młodość, marzył o spokoju. Słysząc wiele o systematyczności angielskiej i przysłowiowym spokoju dżentelmanów, przybył szukać szczęścia w Anglii. Ale dotychczas los mu nie sprzyjał, nigdzie nie mógł długo zagrzać miejsca. Zmienił już dziesięciu panów, gdyż wszyscy nie odpowiadali jego upodobaniom. Byli to bowiem fantastycy, amatorzy przygód i podróży. Ostatni jego pan, młody lord Longsferry, członek parlamentu, po spędzeniu nocy w restauracyi, wracał do domu niesiony wpół przez policyanta. Wobec tego służący uczynił kilka uwag swemu panu, za co został uwolniony ze służby. Dowiedziawszy się, iż pan Fogg poszukuje służącego, zasięgnął wiadomości o sposobie prowadzenia się tego pana. Osoba, której życie było tak regularne, która nigdy nie podróżowała, nie oddalała się z domu, przypadła mu bardzo do gustu. Zaofiarował swe usługi i, jak już wiadomo, został przyjęty. Pozostawszy sam w mieszkaniu po odejściu pana Fogg, Obieżyświat począł się rozglądać po całym domu. Nic nie uszło jego uwagi, od piwnic aż do strychu. Bardzo mu się wszystko w tym surowym, czystym i wygodnie urządzonym domu podobało. Czynił on na nim wrażenie muszli oświetlonej i ogrzanej gazem. Pokoik dla niego przeznaczony, a znajdujący się na drugiem piętrze, również mu się podobał. Dzwonki elektryczne i tuby, łączyły go z pokojami na dole. Na kominku stał zegar elektryczny, który w zupełności odpowiadał takiemuż zegarowi w sypialni pana Fogg; zegary te jednocześnie wybijały każdą sekundę.
— Podoba mi się tu! — mówił do siebie z zadowoleniem.
Nad zegarem wisiała jakaś kartka, był to program przyszłych jego zajęć; wszystko przewidziane, zapisane, nie zapomniano o najdrobniejszem zajęciu; każda chwila była wypełnioną. O godzinie ósmej zrana pan Fogg wstawał, a o ósmej minut dwadzieścia jadł pierwsze śniadanie, woda do golenia podaną być winna o dziesiątej minut trzydzieści siedem, robić fryzurę zwykł o dziesiątej minut pięćdziesiąt i t. d.
Co się tyczy garderoby pana domu, to ta wzorowo była utrzymywaną. Każda para spodni, każdy tużurek lub kamizelka były numerowane i zapisywane do regestru, z zaznaczeniem pory roku, w której użytą być winna. Słowem, dom przy ulicy Saville-row, będący wzorem bezładu, za czasów słynnego Sheridana, w obecnej chwili był przybytkiem wygody i elengancyi.
Nie widziano tam ani biblioteki, ani książek, gdyż w Reform-Clubie były na usługi członków dwie czytelnie: jedna, złożona z dzieł beletrystycznych, druga — z prawnych i poświęconych polityce. W sypialni stała kasa ogniotrwała. Nie spotkałeś tam nigdzie żadnej broni, żadnych przyborów myśliwskich. Wszystko to nosiło cechę spokojnego i regularnego życia gospodarza. Obszedłszy wszystkie kąty domu, Obieżyświat zatarł ręce z zadowoleniem i szeroka twarz jego opromieniła się uśmiechem.
— Podoba mi się tu — mruknął do siebie. — Tego mi było potrzeba. Ależ mój pan, to prawdziwy automat. Dobrze więc, nie mam nic przeciwko temu, by go obsługiwać.
Ważna rozmowa.
Po wyjściu z domu, o godzinie 2-giej i pół Phileas Fogg udał się w kierunku swego klubu, dokąd też przybył, zrobiwszy pięćset siedemdziesiąt pięć lewą nogą, i o jeden krok więcej prawą nogą. Klub ten znajdował się przy ulicy Pall-Mall. Był to wspaniały budynek, którego budowa kosztowała niegdyś trzy miliony.
Phileas Fogg wszedł do sali jadalnej, której liczne okna wychodziły na piękny ogród o drzewach ozłoconych słońcem jesieni. Tam zasiadał na zwykłem swem miejscu przy stole, gdzie było już dlań przygotowane nakrycie. Niebawem też podano mu śniadanie, składające się z zakąski, porcyj ryby z sosem, młodej kapusty, rozbefu i ciastka nadzianego porzeczkami, a na deser spożywał kawałek sera. Potrawy te zapijał pan Fogg kilkoma szklankami wyborowej herbaty, umyślnie dla Reform-Clubu zbieranej. O godzinie dwunastej, minut czterdzieści siedem, dżentelman powstał od stołu i przeszedł do wspaniałego salonu, którego ściany zdobiły liczne obrazy w pięknych ramach. Gdy zasiadł na fotelu, lokaj podał mu nieprzecięty jeszcze numer »Timesa« i na czytaniu tej gazety pan Fogg spędził godzin trzy, minut czterdzieści pięć, poczem zabrał się do »Standard’u«, który go zajął do obiadu. Obiad składał się z tych samych potraw, co i śniadanie z dodatkiem jedynie zupy, zwanej »królewską«. O godzinie szóstej, minut dwadzieścia, nasz znajomy zjawiał się znów w salonie i zagłębił się w czytaniu »Morning-Chronicle«. W pół godziny później, kilku członków Reform-Clubu weszło i zbliżyło się do kominka, na którym palił się suty ogień. Byli to zwykli partnerzy pana Fogg, również jak on zapaleni amatorzy wista: inżynier Andrew Stuart, bankierzy John Sullivan i Samuel Fallentin, piwowar Thomas Flanagan i wreszcie Gauthier Ralph, jeden z zarządzających bankiem angielskim. Byli to wszystko ludzie bogaci i szanowani nawet w tym klubie, w poczet członków którego zaliczano niejedną znakomitość ze świata przemysłowego lub finansowego.
— Więc panie Ralph — zapytał Thomas Flanagan — jakże stoi ta sprawa z kradzieżą?
— A nic — odrzekł Andrew Stuart — bank już nie zobaczy swoich pieniędzy.
— Jestem przeciwnego zdania — odparł Ralph — sądzę, że uda nam się schwycić złodzieja. Inspektor policyi rozesłał swoich najzręczniejszych ludzi do wszystkich portów Ameryki i Europy, będzie więc trudno temu jegomościowi wymknąć się z ich rąk.
— Czy istnieje rysopis złodzieja? — spytał Andrew Stuart.
— O, proszę, to nie złodziej — odrzekł poważnie Gauthier Ralph.
— Jakto, nie złodziej, człowiek, który zabrał pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów (1 milion 375.000 franków)?
— Nie, to nie złodziej — zaprzeczył Gauthier Ralph.
— A zatem to przemysłowiec — wtrącił pan Sullivan.
— »Morning-Chronicle« zapewnia, iż jest to osoba z towarzystwa.
Odpowiedź ta wyszła z ust Phileasa Fogg, którego głowa w tej chwili wynurzyła się z masy nagromadzonych gazet.
Zdarzenie, o którem była mowa, komentowane z zapałem przez dzienniki Połączonego Królestwa, miało miejsce trzy dni temu, 29 października. Pakiet banknotów, zawierający ogromną sumę 55 tysięcy funtów sterlingów, ściągnięty został z kasy głównego kasyera banku angielskiego. Tych, którzy dziwili się, iż podobna kradzież z taką łatwością dokonaną została, dyrektor banku, Ralph Gauthier objaśnił, iż kasyer zajętym był w tej chwili zapisywaniem wpływu 3 szylingów i 6 pensów.
Dla lepszego zrozumienia możliwości tego faktu, należy dodać, że administracya banku unikała wszystkiego, co mogło urazić uczucia godności swoich klientów. Nie ubezpieczano się ani kratą, ani żandarmami. Jeden ze znawców obyczajów angielskich opowiada o następującem zdarzeniu: Zwiedzając pewnego razu salę banku angielskiego, zauważył sztabkę złota, leżącą na stoliku kasyera. Zdumiony jej wielkością, wziął do ręki i, obejrzawszy ze wszystkich stron, podał swemu sąsiadowi, a ten znów komu innemu; i tak z rąk do rąk sztabka powędrowała do ciemnego korytarza, skąd dopiero po upływie pół godziny powróciła na dawne swoje miejsce, a kasyer przez cały ten czas na chwilę nie przerywał swego zajęcia.
Jednakże dnia 29 września rzecz się miała inaczej; pakiet banknotów nie powrócił na dawne miejsce i gdy wspaniały zegar wybił godzinę 5-tą, Bankowi Angielskiemu nie pozostało nic innego, jak zapisać 55 tysięcy funtów sterlingów na rachunek swoich strat. Po należytem upewnieniu się o zaszłej kradzieży, najzdolniejsi tajni agenci wysłani zostali do wszystkich głównych portów, jak do Liwerpolu, Glasgowa, Hawru, Suezu, Brindisi, New-Yorku i t. d., z obietnicą w razie odkrycia sprawcy nagrody dwóch tysięcy funtów sterlingów i pięciu procent od zwróconych pieniędzy.
Agenci, w oczekiwaniu bliższych wiadomości, mających ułatwić śledztwo, rozciągnęli baczną uwagę na wszystkich przejeżdżających lub udających się w podróż.
Przypuszczano ogólnie i tak samo twierdziła gazeta »Morning-Chronicle«, iż przestępca nie należał do żadnego złodziejskiego stowarzyszenia w Londynie. Twierdzenie to opierano na tem, iż w dniu 29 września widziano dżentelmana dobrze ułożonego, o wyglądzie dystyngowanym, przechadzającego się po sali bankowej. Dzięki śledztwu można było dość dobrze odtworzyć rysopis tego pana i rozesłać go do wszystkich agentów policyjnych Połączonego Królestwa. Kilka zdolnych głów, pomiędzy innymi i Gauthier Ralph, miało niepłonną nadzieję, iż sprawca kradzieży nie wymknie się z rąk sprawiedliwości.
Po całej Anglii rozeszła się wieść o tym fakcie; w każdym prawie domu rozprawiano o nim. Wszędzie na ten temat toczyły się debaty; jedni twierdzili z zapałem, iż sprawca kradzieży znajdzie się napewno, drudzy stanowczo trzymali się przeciwnego zdania. Zakładano się na zabój. Nic więc dziwnego, iż wobec podobnego stanu rzeczy kwestya ta wzbudziła zainteresowanie wśród członków Reform-Clubu. Szanowny dyrektor banku Gauthier, ani na chwilę nie wątpił o pomyślnym rezultacie poszukiwań. Podług niego nagroda tak hojna, powinna była do najwyższego stopnia podniecić zapał i zaostrzyć spryt agentów.
Przyjaciel jego, Andrew Stuart, nie podzielał tego zdania. Tak rozprawiając panowie zasiedli do gry w wista w ten sposób, iż Stuart pomieścił się naprzeciw Flanagana, Fallentin zaś naprzeciw Phileasa Fogg.
Podczas gry panowało głuche milczenie, tylko podczas przerwy, następującej po każdej skończonej partyi, rozmowa nawiązywała się na nowo.
— Sadzę — twierdził Andrew Stuart — iż los sprzyja złodziejowi, musi on być bardzo zręcznym.
— Cóż znowu! — odparł Ralph — wszak niema kraju, gdzieby mógł się schronić.
— Bardzo proszę!
— Dokąd mógłby się też udać?
— Nie wiem — rzekł Andrew Stuart — ale wszak świat jest dość obszernym.
— Był nim niegdyś — wyrzekł półgłosem pan Fogg i, podając karty Flanaganowi, dodał — na pana kolej!
Rozmowa przerwana na chwilę grą, na nowo została podjętą.
— Jakto niegdyś — dziwił się Andrew Stuart. — Czyżby obszar świata miał się zmniejszyć?
— Niewątpliwie — odparł Gauthier. — Podzielam w zupełności zdanie pana Fogg, świat się zmniejszył, gdyż można go objechać w czasie o dziesięć razy krótszym, niż przed stu laty, co też bardzo ułatwi pogoń za złodziejem.
— Lub ułatwi ucieczkę temuż.
— Pan gra, panie Stuart — zauważył pan Fogg.
Na chwilę zapanowało milczenie, lecz zaledwie partyę skończono, Stuart rzeki niedowierzająco.
— Trzeba przyznać, panie Ralph, iż jest to nie tęgi żart utrzymywać, że świat zmniejszył się w obszarze, a to z powodu, iż można go objechać w trzy miesiące.
— W ośmdziesiąt dni! — poprawił go Fogg.
— Tak jest panowie, w ośmdziesiąt dni, i to od chwili otwarcia oddziału kolei między Rothal i Allahabad, a oto jak się przedstawia marszruta, ułożona przez »Morning Chronicle«:
Z Londynu do Suezu przez Mont-Cenis i Brindisi koleją i statkiem w | 7 | dni |
Z Suezu do Bombay’u statkiem | 13 | » |
Z Bombay’u do Kalkuty koleją | 3 | » |
Z Kalkuty do Hong-Kongu (Chiny) statkiem | 13 | » |
Z Hong-Kongu do Jokohamy (Japonia) statkiem | 6 | » |
Z Jokohamy do San Francisco statkiem | 22 | » |
Z San Francisco do New-Yorku | 7 | » |
Z New-Yorku do Londynu statkiem i koleją | 9 | » |
________ | ||
Razem | 80 | dni. |
— Tak, w 80 dni — wykrzyknął Andrew Stuart — nie wliczywszy złej pogody, przeciwnych wiatrów, rozbicia statków i wykolejenia.
— Owszem, wszystko wliczywszy — odpowiedział pan Fogg, nie przestając grać, gdyż tym razem gra nie przerwała dyskusyi.
— Nawet gdy hindusi i indyanie zniosą szyny — wykrzyknął Stuart — zatrzymają pociągi, ograbią furgony, oskalpują podróżnych?
— Wszystko wliczywszy — odparł Phileas Fogg, który rzucił karty i dodał: — dwa atu.
— W teoryi ma pan racyę, panie Fogg, ale nie w praktyce.
— W praktyce także, panie Stuart.
— Chciałbym się przekonać.
— Zależy od pana, pojedźmy razem!
— Niech mię Bóg broni! — wykrzyknął Stuart — mógłbym się założyć o cztery tysiące funtów sterlingów, iż podróż naokoło świata w tak krótkim czasie jest niemożliwą.
— Przeciwnie, bardzo możliwą.
— Spróbuj więc pan ją odbyć.
— Podróż naokoło świata w osiemdziesiąt dni?
— Tak.
— Bardzo chętnie.
— Kiedyż się pan wybierasz?
— Choćby zaraz.
— Ależ to byłoby szaleństwem — zawołał Andrew Stuart, którego stanowczość partnera już gniewać poczęła — grajmy lepiej dalej.
— Dobrze.
Andrew Stuart zebrał gorączkowo karty, lecz wnet rzucił je na stół ze słowami:
— A więc dobrze, panie Fogg, zakładam się o cztery tysiące funtów!
— Kochany Stuarcie — mitygował go Fallentin — uspokój się, tego wszak nikt na seryo nie bierze.
— Gdy mówię, że się zakładam, myślę zawsze seryo.
— Niech i tak będzie — odrzekł pan Fogg — mam dwadzieścia tysięcy funtów sterlingów, umieszczonych u braci Baring, stawiam je chętnie na kartę.
— Dwadzieścia tysięcy funtów! Dwadzieścia tysięcy, o których stratę lada przeszkoda pana przyprawić może! — zawołał John Sullivan.
— Przeszkody nie istnieją! — odparł spokojnie pan Fogg.
— Ależ panie Fogg, wszak obrałeś najkrótszy okres czasu.
— Dobrze obliczyłem. Wystarczy.
— Lecz by nie przegrać, trzeba matematycznie skakać z kolei na statek i ze statku na kolej.
— Będę skakał matematycznie.
— Ależ to żart.
— Prawdziwy Anglik nigdy nie żartuje, gdy idzie o rzecz tak ważną, jak zakład — odrzekł pan Fogg. — Trzymam zakład o dwadzieścia tysięcy funtów sterlingów z każdym, kto chce, iż odbędę podróż naokoło świata w 80 dniach, co czyni tysiąc dziewięćset dwadzieścia godzin, czyli piętnaście tysięcy dwieście minut. Czy zgadzacie się panowie?
— Zgadzamy się — odrzekli jednogłośnie wszyscy — poprzednio porozumiawszy się ze sobą.
— A więc dobrze! Dziś o godzinie 8-mej minut 45 wsiadam na pociąg udający się do Dovru.
— Już dziś wieczór? — ze zdziwieniem spytał Stuart.
— Dziś wieczór — potwierdził pan Fogg i, wyjąwszy kalendarzyk z kieszeni, dodał: — ponieważ dziś mamy środę, drugiego października, powinienem wrócić do Londynu, do tego salonu, w sobotę dnia 21 grudnia, wieczorem o godzinie 8-mej minut 45; w przeciwnym razie 20 tysięcy funtów sterlingów, złożonych u braci Baring, należą do was, panowie. Oto czek!
Protokół zakładu został natychmiast spisany i podpisany przez 6-ciu obecnych. Phileas Fogg nic z swej zimnej krwi nie stracił. Nie szło mu widocznie o wygraną. Suma, którą wyznaczał na zakład, stanowiła połowę jego majątku. Dzięki zaś drugiej połowie mógł uskutecznić tak trudny i wprost niewykonalny swój projekt.
Na twarzy jego przeciwników malowało się wzruszenie; nie przerażała ich wielkość sumy zakładowej, ale na myśl, iż przystali na tak nierówną walkę, odczuwali rodzaj skrupułu. Z wybiciem godziny siódmej, zaproponowano panu Fogg przerwanie gry dla przygotowania się do podróży.
Obieżyświat przeraża się.
O godzinie siódmej minut 25 pan Fogg z wygraną 20 gwinei w kieszeni pożegnał swych szanownych kolegów i opuścił Reform-Club. O siódmej zaś minut 50 wszedł do swego mieszkania. Wyobraźmy sobie zdziwienie Obieżyświata, znającego już dokładnie przyzwyczajenia swego pana, gdy go ujrzał o tak niezwykłej porze w domu. Podług programu, mieszkaniec domu przy ulicy Saville-row powinien był powrócić do siebie dopiero o północy. Wszedłszy do swego pokoju, pan Fogg zawołał:
— Obieżyświecie!
Obieżyświat nie odzywał się. Wołanie to o niewłaściwej godzinie mogło się do kogo innego odnosić.
— Obieżyświecie! — powtórzył pan Fogg, nie podnosząc głosu.
Obieżyświat ukazał się we drzwiach.
— Wołałem cię dwa razy — rzekł pan Fogg.
— Wszak niema jeszcze dwunastej — wyjmując zegarek, odpowiedział sługa.
— Wiem o tem — odparł pan Fogg, nie robię ci też wyrzutów. Za dziesięć minut wyjeżdżamy do Dovru i Calais.
Francuz skrzywił się nieznacznie. Zdawało mu się, iż się przesłyszał.
— Pan wyjeżdża? — spytał.
— Tak — odrzekł pan Fogg. — Udamy się w podróż naokoło świata.
Na te słowa Obieżyświat wytrzeszczył oczy, opuścił ramiona i cała postać jego wyrażała najwyższe zdumienie.
— Podróż naokoło świata — wyszeptał.
— Którą odbędziemy w 80 dniach, nie mamy więc chwili do stracenia.
— A kufry? — spytał Obieżyświat, prawie nieprzytomnie.
— Żadnych kufrów. Włożysz w torbę podróżną po dwie płócienne koszule i trzy pary pończoch dla każdego z nas. Resztę kupimy w drodze. Przynieś mój płaszcz podróżny i pled. Zabierz mocne obuwie. Zresztą chodzić będziemy mało, lub wcale nic. Spiesz się!
Obieżyświat chciał coś odpowiedzieć, lecz zdumienie odebrało mu mowę. Znalazłszy się w swoim pokoju, upadł na krzesło i jęknął.
— Otóż masz. I mnie to spotkało, mnie?... którym tak pragnął spokoju. Machinalnie zabrał się do pakowania, lecz to, co przed chwilą usłyszał, pomieścić mu się w głowie nie mogło. Podróż naokoło świata, myślał w 80 dniach. Czyż miałby do czynienia z szaleńcem? Nie, to żart chyba. Pojadą do Dovru, do Calais, a może wstąpią do Paryża, a to byłoby nawet wcale nie złe; z przyjemnością przywitałby swą ojczyznę, której od pięciu lat nie oglądał. Lecz cóż się stało jego panu, dotychczas tak miłującemu dom i spokój. Pogrążony w podobnych rozmyślaniach, Obieżyświat zapełniał torbę podróżną rzeczami swego pana i własnemi. Punktualnie o ósmej wszedł do pokoju swego pana, którego zastał z bedekerem w ręku, zupełnie gotowego do podróży. Wziąwszy torbę z rąk swego sługi, pan Fogg wsunął w nią sporą paczkę banknotów.
— Czyś aby czego nie zapomniał? — spytał.
— Nie, panie.
— A płaszcz i pled?
— Oto są.
— Dobrze. Weź torbę i pilnuj jej, gdyż zawiera 20.000 funtów sterlingów.
Pan i sługa zeszli ze schodów i, opuszczając dom, zamknęli bramę na klucz.
Doszedłszy do końca ulicy Saville-row pan Fogg i sługa wsiedli do doróżki, która ich zawiozła na stacyę kolei żelaznej Charing-Cross. W chwili wysiadania z doróżki pan Fogg zauważył kobietę w łachmanach, która, trzymając mizerne dziecko za rękę, żebrała.
Zbliżywszy się do niej, wyjął z kieszeni 20 gwinei i oddał jej ze słowami: »Weź je poczciwa kobieto, cieszę się, że cię spotkałem«. Obieżyświat, obecny tej scenie, uczuł się ogromnie wzruszonym, pan Fogg wiele zyskał w jego oczach. Gdy weszli do dużej sali dworca, pan rozkazał słudze kupić dwa bilety pierwszej klasy do Paryża. Odwróciwszy się, ujrzał pięciu kolegów z Reform-Clubu.
— Panowie — rzekł — wyjeżdżam. Mój paszport, który w każdem przezemnie przejeżdżanem mieście poświadczonym będzie, da wam możność sprawdzenia marszruty podróży.
— O panie — odrzekł uprzejmie Gauthier Ralph — to zbyteczne. Zdajemy się zupełnie na honor dżentelmana.
— Tak będzie lepiej — rzekł pan Fogg.
— A zatem pan wraca?... — zauważył Andrew Stuart.
— Za ośmdziesiąt dni — odparł pan Fogg, w sobotę 21 grudnia 1872 roku, o godzinie 8 minut 45 wieczorem. Do widzenia, panowie!
O ósmej minut 40 pan Fogg i sługa wsiedli do wagonu. O ósmej zaś minut 45 rozległ się świst i pociąg ruszył.
Noc była ciemna, padał drobny deszcz. Pan Fogg, oparty o poduszki wagonu, nie odzywał się wcale. Obieżyświat, jeszcze nie mogący zdać sobie sprawy z tego, co zaszło, machinalnie przyciskał do siebie torbę z banknotami.
Nie przejechano jeszcze Sydenhamu, gdy z piersi lokaja wydarł się krzyk rozpaczy.
— Co ci się stało? — spytał pan Fogg.
— Ach, mój Boże! w pośpiechu... zamieszaniu, zapomniałem...
— Co takiego?
— Zakręcić gaz w pokoju.
— To nic, mój chłopcze — odparł chłodno pan Fogg — będzie się więc palił na twój koszt.
Nowy papier wartościowy.
Pan Fogg nie przeczuwał zapewne, jak ogromne sprawił wrażenie swym wyjazdem. Wieść o dziwnym zakładzie rozeszła się po Reform-Clubie i wywołała niezmierne zajęcie wśród jego członków. Sensacyjną tę nowinkę pochwyciły wszystkie gazety i dzięki im cały Londyn a potem Połączone Królestwo dowiedziały się o tem niezwykłem zajściu.
»Kwestyę« podróży naokoło świata komentowano, omawiano, roztrząsano gorączkowo i namiętnie.
Potworzyły się stronnictwa. Jedni byli po stronie pana Fogg; inni zaś, a do tych należała większość, stanęli przeciw niemu. Podróż naokoło świata w tak krótkim czasie wydawała im się możliwą tylko w teoryi lub na papierze. »Times«, »Standard«, »Evening-Star«, »Morning-Chronicle« i dwadzieścia innych czasopism miejscowych stanęło przeciw panu Fogg. Jedynie gazeta »Daily-Telegraph« ujęła się za nim.
O panu Fogg wyrażano się jak o maniaku, waryacie, członkom zaś Reform-Clubu brano za złe, iż trzymali zakład z człowiekiem chorym na umyśle.
Podczas pierwszych paru dni kilka odważnych umysłów, a były to przeważnie kobiety, stanęło po jego stronie, szczególniej, gdy gazeta »Illustrated London News« pomieściła na swych szpaltach wizerunek pana Fogg. Nawet kilku dżentelmenów odważnie wyraziło przypuszczenie: a nuż, kto wie? Zdarzały się dziwniejsze jeszcze rzeczy. Byli to po części czytelnicy »Daily-Telegraph«. Po kilku dniach jednakże i to pismo uległo ogólnemu prądowi. 7 października w gazecie Królewskiego Towarzystwa geograficznego ukazał się duży artykuł, roztrząsający kwestyę przedsięwzięcia wszechstronnie.
Sądząc z tego artykułu, wszystko się składało przeciw podróżnikowi, ludzie i natura. By projekt mógł być wykonanym, trzeba było przypuścić niezwykłą punktualność w przybyciu i wyruszaniu pociągów i statków, punktualność, która nie istniała i istnieć nie mogła w rzeczywistości. W ogólności w Europie na przestrzeniach stosunkowo niewielkich można jeszcze liczyć na przybycie pociągów w oznaczonej godzinie. Ale jak można określić napewno, iż w trzy dni przebędzie się Indye, a w siedem Stany Zjednoczone. A wykolejenia, a zetknięcia się pociągów, zła pogoda, zamiecie śnieżne, czyż wszystko nie składało się przeciw panu Fogg? A zależność statków podczas zimy od wiatrów i mgieł? Ileżto razy najlepsze parowce spóźniały się o dwa lub trzy dni. Wystarczy jedno jedyne opóźnienie, by sieć komunikacyi bezpowrotnie została przerwaną. Gdyby pan Fogg choćby o kilka godzin tylko na statek się spóźnił, będzie zmuszony czekać na następny i wskutek tego zamiar jego zostanie zniweczony. Artykuł ten ogromnego narobił hałasu, wszystkie gazety go powtórzyły i akcye pana Fogg ogromnie spadły.
Wiadomo, jak namiętnie Anglicy się zakładają. Mania zakładania leży już w temperamencie tego narodu. Zaraz też po wyjeździe pana Fogg zaczęto się zakładać o ogromne sumy za i przeciw szczęśliwemu wynikowi podróży. Nietylko członkowie Reform-Clubu, ale i szersza masa publiczności w szał ten porwaną została. Stawiano na Phileasa Fogg, jak na wyścigowca. Zrobiono z niego papier wartościowy i, puściwszy go w obieg, robiono ogromne obroty. Po upływie zaś pięciu dni, po ukazaniu się wyżej wspomnianego artykułu w gazecie Królewskiego Towarzystwa geograficznego kurs papieru »Phileas Fogg« zaczął się obniżać i spadać coraz bardziej.
Panu Fogg pozostał już jedyny prawie stronnik. Był nim stary sparaliżowany lord Albermale. Szanowny dżentelman, przykuty do swego fotelu, oddałby cały swój majątek za możność odbycia podróży naokoło świata, choćby w dziesięć lat. Stawiał pięć tysięcy funtów sterlingów za dobro sprawy pana Fogg. A gdy mu przedstawiano całą bezsensowność tego projektu, odpowiadał: »Jeśli jest możliwą ta wyprawa, dobrze będzie, jeśli ją Anglik pierwszy wykona«. Pan Fogg coraz mniej miał stronników, wszyscy i nie bez słuszności stanęli przeciw niemu. Jego akcye spadały coraz niżej, aż siódmego dnia po jego wyjeździe fakt nieoczekiwany i dziwny rzucił nowe światło na osobę pana Fogg. Dzięki temu faktowi akcyi jego już nikt nie kupował. Otóż dnia tego o godzinie 9-ej wieczór do dyrekcyi policyi nadszedł telegram następującej treści:
Rowanowi, dyrektorowi policyi, w administracyi centralnej, Scotland Place.
»Jestem na tropie złodzieja banku, Phileasa Fogg, wysłać do Bombayu natychmiast rozkaz aresztowania.
Fix, agent policyjny«.
Telegram ten sprawił na publiczności wstrząsające wrażenie. Szanowny dżentelman ustąpił miejsca złodziejowi banknotów. Fotografii jego przyglądano się uważnie i znaleziono uderzające podobieństwo do rysopisu złodzieja. Przypomniano sobie dziwny sposób życia pana Fogg, jego odosobnienie, jego nagły wyjazd, i stało się jasnem, jak na dłoni, i osobnik ten pod pozorem podróży naokoło świata, opartej na bezsensownym zakładzie, nie miał nic innego na celu, jak zręczne wymknięcie się z rąk angielskiej policyi.
Fix niecierpliwi się.
Telegram, o którym była mowa w poprzednim rozdziale, wysłany został z następujących powodów.
W środę, dnia 9-go października, o godzinie 11-tej zrana, oczekiwano przybycia statku »Mongolia«. Statek ten należał do towarzystwa »Compagnie peninsulaire et orientale«, był to żelazny parostatek objętości 2800 ton, o sile 500 koni. Odbywał regularnie przestrzeń od Brindisi do Bombayu przez kanał Suezki i należał do najszybszych okrętów towarzystwa.
W masie miejscowej ludności i cudzoziemców, tłoczących się na przystani w oczekiwaniu przycia statku, można było zauważyć dwóch ludzi, przechadzających się w tłumie. Jeden z nich był agentem konsulatu Połączonego Królestwa. Przybywał tu codziennie, przyglądał się angielskim statkom, które, pomimo przewidywań brytańskiego rządu i smutnych przepowiedni inżyniera Stefensona, szczęśliwie kanał Suezki przepływały, skracając sobie tym sposobem drogę do Indyi o połowę.
Drugi nasz nieznajomy był to człowiek małego wzrostu, chudy, o wyglądzie inteligentnym, niezmiernie ruchliwej twarzy. Z poza długich rzęs błyszczała para bardzo żywych oczu, których blask właściciel dowolnie umiał łagodzić.
Obecnie pan ten zdradzał pewne zniecierpliwienie, gdyż chodził gorączkowo tam i napowrót, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Człowiek ten nazywał się Fix i był jednym z tajnych agentów, rozesłanych do angielskich portów po dokonanej w banku kradzieży. Obowiązkiem jego było obserwować wszystkich podróżnych, przejeżdżających Suez i w razie zauważenia jakiejś podejrzanej osobistości, nieustannie ją śledzić, aż do chwili otrzymania rozkazu aresztowania.
Od dwóch dni Fix był w posiadaniu rysopisu złodzieja. Przedstawiał on postać dystyngowaną, człowieka zauważonego w banku w chwili skradzenia banknotów.
Zachęcony obietnicą nagrody w razie schwytania złodzieja, agent z niecierpliwością łatwą do zrozumienia oczekiwał przybycia »Mongolii«.
— I pan twierdzisz, panie konsulu — pytał po raz dziesiąty swego towarzysza — iż statek ten spóźnić się nie może?
— Nie, panie Fix — odrzekł konsul. — Wczoraj był w Port-Said, a sto sześćdziesiąt kilometrów dla tak szybkiego statku nic nie znaczy. Powtarzam panu, iż »Mongolia«, zawsze wygrywała nagrodę 25 funtów, wyznaczoną przez rząd za wcześniejsze przybycie na miejsce.
— Czy statek ten wprost z Brindisi przybywa? — spytał Fix.
— Tak, z Brindisi, które opuścił w sobotę o 5-tej wieczorem. Uzbrój się pan w cierpliwość, statek się spóźnić nie może. Lecz nie rozumiem, jak możesz pan poznać człowieka, którego poszukujesz, z opisu, jaki otrzymałeś?
— Panie konsulu — odrzekł Fix — ludzi tych prędzej się odczuwa, niż poznaje. Trzeba posiadać specyalny węch, na który się składa wzrok, słuch i powonienie. Zaaresztowałem już w życiu niejednego z tych panów i niechby tylko złodziej był na pokładzie, ręczę panu, iż nie zdoła mi się wymknąć.
— Życzę tego panu, panie Fix, gdyż idzie tu o znaczną kradzież.
— O wspaniałą kradzież — zawołał Fix z przejęciem: 55.000 funtów! Nie często trafia się podobna gratka. Rasa Sheppardów wyradza się, złodzieje pozwalają się wieszać za parę szylingów.
— Panie Fix — rzekł na to agent konsulatu — mówisz z takim zapałem, iż mogę ci tylko najrychlejszego życzyć powodzenia. Powtarzam jednakże, iż w warunkach, w jakich się znajdujesz, będzie to dość trudnem. Wiedz o tem, iż podług rysopisu złodziej twój zupełnie do uczciwego człowieka jest podobnym.
— Panie konsulu — rzekł poważnie inspektor policyi — wielcy złodzieje mają zawsze wygląd porządnych ludzi. Rozumiesz pan, iż ludzie z fizyonomią nicponiów muszą pozostać uczciwymi, inaczej wnet by ich aresztowano. Fizyonomie uczciwe zaś trzeba dopiero umieć zdemaskować. Dość to trudna praca, przyznaję. Nie jest to już proste rzemiosło — wchodzi w zakres sztuki.
Jak widzimy, pan Fix posiadał dość dużą dozę miłości własnej.
Tymczasem przystań stopniowo się ożywiała. Napełniali ją marynarze różnych narodowości kupcy, faktorzy, posłańcy i t. d. Statek widocznie niedługo miał nadejść. Pogoda była dość piękną, tylko wschodni wiatr ochładzał powietrze. Przy bladym blasku słońca zarysowało się w dali kilka minaretów. Na powierzchni Czerwonego Morza szybowało parę statków, prznaczonych dla rybołówstwa lub przewożenia, z których kilka zachowało piękną formę starożytnych galer.
Kręcąc się w tłumie, Fix z przyzwyczajenia badawczo spoglądał na przechodniów. Wybiła godzina dziesiąta.
— Ależ ten statek nigdy nie nadejdzie — wykrzyknął zniecierpliwiony do najwyższego stopnia.
— Nie może być daleko — odparł konsul.
— Ileż godzin zatrzyma się w Suezie?
— Cztery godziny, podczas których zaopatrzy się w węgiel.
— A z Suezu udaje się wprost do Bombayu?
— Wprost, nie wylądowawszy.
— W takim razie, gdy złodziej znajduje się na tym statku, wysiądzie zapewne w Suezie, by w inny sposób do kolonii holenderskich lub francuskich w Azyi się przedostać. Wie on zapewne, iż trudno mu się będzie schronić do Indyi, które należą do Anglii.
— O ile to jest człowiek przebiegły — odparł konsul. — Pan wie najlepiej, iż zbrodniarz angielski lepiej się ukryje w Londynie niż gdzieindziej.
Po wypowiedzeniu tego zdania, które dało panu Fix wiele do myślenia, konsul udał się do biura znajdującego się w niewielkiej od przystani odłegłości. Pozostawszy sam, ajent zaczął się ogromnie niecierpliwić. Do dziwnego przekonania, jakie miał, iż osoba przez niego poszukiwana znajduje się na »Mongolii«, domieszał się niepokój.
— A nuż — myślał — złodziej, opuściwszy Anglię z zamiarem udania się do Nowego Świata, wybrał drogę przez Indye, mniej strzeżoną, trudniejszą do obserwacyi policyjnej od morza Anlantyckiego.
Rozmyślania pana Fix przerwane zostały kilkakrotnym głośnym poświstem, zwiastującym przybycie statku.
Dwanaście łódek odbiło od brzegu i podążyło naprzeciw »Mongolii«. W tej chwili olbrzymi grzbiet ukazał się na powierzchni kanału i ogromny statek, sapiąc i dysząc, zbliżał się do portu. Punktualnie o jedenastej zarzucono kotwicę i wypuszczono parę, która głośno sycząc ulatniała się przez komin.
Statek wiózł znaczną liczbę pasażerów. Jedni z nich pozostali na pokładzie, by podziwiać malowniczy widok miasta, inni zaś, do tych należała większość, wylądowali na brzeg.
Tym ostatnim Fix bacznie się przyglądał. W tej właśnie chwili jeden z pasażerów silnie odepchnąwszy natarczywie ofiarującego swe usługi Fellaha, zbliżył się do Fixa i, grzecznie prosząc o wskazanie biura konsula, pokazał mu zarazem paszport, który zapewne chciał podać do wizy.
Fix machinalnie wziął papier do ręki, lecz rzuciwszy okiem na rysopis, ledwie się wstrzymał od okrzyku. Papier zadrżał w jego ręku. Rysopis na paszporcie nieznajomego w zupełności odpowiadał przysłanemu przez dyrektora policyi z Londynu.
— To pański paszport? — spytał.
— Nie, to paszport mego pana.
— A gdzież pan?
— Pozostał na statku.
— Ależ on sam musi pójść do biura konsula, by dowieść tożsamości swej osoby.
— Czyż to konieczne?
— Nieuniknione.
— Gdzież się znajduje biuro konsula?
— Tam na placu — odrzekł inspektor policyi, wskazując dom, znajdujący się od nich o jakie 200 kroków.
— W takim razie muszę odszukać mego pana, któremu to wcale podobać się nie będzie, gdyż nie lubi się trudzić.
Po tych słowach nieznajomy, pożegnawszy pana Fix, udał się na pokład statku.
Nieużyteczność paszportu wobec policyi.
Inspektor policyi opuścił przystań i szybkim krokiem podążył do biura konsula. Tam, na usilną jego prośbę wpuszczono go natychmiast do przedstawiciela Anglii.
— Panie konsulu — zaczął pan Fix bez wstępu — ważne powody skłaniają mnie do myśli, iż człowiek przezemnie poszukiwany znajduje się na »Mongolii«. — Tu opowiedział mu spotkanie z nieznajomym i o paszporcie, który tenże mu pokazał.
— Dobrze, panie Fix, radbym już widzieć oblicze tego nicponia. Lecz jeśli to jest rzeczywiście osobistość, której poszukujesz, to się do mego biura nie zgłosi. Złodziej nie zwykł pozostawiać śladów po sobie; tembardziej, iż formalność wizowania paszportów nie jest wcale konieczną.
— Panie konsulu — odpowiedział agent — jeśli złodziej mój jest człowiekiem przebiegłym, to napewno przyjdzie wizować paszport!
— Tak. Paszporty zwykle sprawiają tylko ambaras uczciwym ludziom i ułatwiają ucieczkę złodziejom.
— Upewniam pana, iż i ten będzie pod tym względem w porządku, ale mam nadzieję, iż mu pan paszportu nie poświadczysz.
— A dlaczegóżby nie? Jeśli paszport będzie w porządku, nie mam prawa odmawiać mu wizy.
— Ale panie konsulu, tego człowieka trzeba koniecznie tu zatrzymać, dopóki nie nadejdzie z Londynu rozkaz aresztowania.
— O, to rzecz pana, panie Fix, ale ja nie mogę... — Konsul nie skończył zdania, gdyż w tej chwili woźny zapowiedział przybycie dwóch nieznajomych. Do pokoju weszli pan i sługa. Pan przedstawił swój paszport, prosząc lakonicznie konsula o zawizowanie. Konsul wziąwszy do rąk paszport, czytał uważnie, podczas gdy Fix z kąta gabinetu obserwował, a raczej pożerał wzrokiem nieznajomego.
Skończywszy czytanie, konsul zwrócił się do podróżnych.
— Pan jest Phileas Fogg? — spytał.
— Tak panie — odrzekł dżentelman.
— A człowiek ten jest pańskim sługą?
— Tak, jest to Francuz i nazywa się Obieżyświat.
— Pan przybywa z Londynu?
— Tak.
— Jedzie pan?
— Do Bombayu.
— Dobrze, pan wie, iż podanie do wizy paszportów jest zbytecznem, gdyż my tego wcale nie wymagamy.
— Wiem o tem, panie, lecz chcę, by w ten sposób był zaświadczony mój przejazd przez Suez.
— A więc dobrze.
Z temi słowy konsul podpisał paszport i, zaznaczywszy datę, przyłożył pieczęć. Nieznajomy podziękował chłodno i w towarzystwie sługi wyszedł z pokoju.
— A więc? — spytał inspektor policyi.
— A nic — odparł konsul — ma on wygląd na wskróś uczciwego człowieka.
— Być może — odparł Fix — lecz nie o to mi chodzi. Czyż nie znajdujesz pan, iż flegmatyczny ten dżentelman łudząco jest podobny do rysopisu złodzieja?
— Tak, to prawda, ale te wszystkie rysopisy...
— O, ja już to zbadam. Służący zdaje się być mniej trudnym do odcyfrowania. Przytem jest to Francuz i jako taki od gadania się nie wstrzyma. Do widzenia panie konsulu.
Rzekłszy to, agent wyszedł, by odszukać Obieżyświata. Tymczasem pan Fogg, opuściwszy konsulat, udał się w kierunku przystani. Wsiadł do łódki, która go na »Mongolię« zawiozła, przyszedłszy do kajuty, wyjął z kieszeni notes, w którym było zapisane, co następuje:
»Opuściłem Londyn we środę, 2-go października, o godzinie 8 minut 45 wieczorem.
»Przybyłem do Paryża we czwartek, 3-go października, o godzinie 7 minut 20 rano.
»Wyjechałem z Paryża we czwartek, o godzinie 8 minut 4 rano.
»Przebyłem przez Mont-Cenis do Turynu w piątek, 4 go października, o godzinie 6-tej minut 35 rano.
»Wsiadłem na statek »Mongolia« w sobotę o godzinie 5 wieczór.
»Przybyłem do Suezu we środę, 9-go października o godzinie 11 rano.
»Ogółem spędziłem w drodze 158½ godzin czyli 6½ dni«.
Daty te pan Fogg zapisywał do notatnika rozdzielonego na kolumny, w których począwszy od 2 października do 21 grudnia zapisane były dnie, miesiące, kwartały, przybywanie pociągów o przepisanej porze, ich opóźnienie lub zawczesne przybycie w każdym z głównych punktów, jako to: w Paryżu, Brindisi, Suezie, Bombayu, Kalkucie, Singapore, Hong-Kongu, Yokohamie, San Francisco, New-Yorku, Liverpolu, Londynie; tym sposobem łatwo mógł obliczyć sumę zyskanych lub straconych godzin w każdym z przebytych miast.
W dniu, o którym mowa, w środę, 9 października, zapisał przybycie swe do Suezu, zaznaczając, iż statek zawinął do portu o oznaczonej godzinie, z czego wypadło, iż pan Fogg nic na czasie nie zyskał, ani stracił.
Skończywszy pisanie, kazał sobie przynieść śniadanie do kajuty, nie myśląc wcale o zwiedzeniu miasta. Należał do rasy pozostawiającej to zajęcie swym sługom.
Obieżyświat gadułą.
Fix po paru minutach dogonił na przystani Obieżyświata, który przyglądał się wszystkiemu z wielką ciekawością.
— No cóż, mój przyjacielu — spytał go Fix — czy twój paszport już zawizowano?
— Ach, to pan — odparł Francuz. — Dziękuję panu, jesteśmy w zupełnym porządku.
— A pan zwiedzasz miasto?
— Tak, ale my podróżujemy tak prędko, iż zdaje mi się, iż to wszystko odbywa się we śnie. Jesteśmy teraz w Suezie, nieprawdaż?
— Tak, w Suezie.
— W Egipcie?
— W Egipcie.
— W Afryce?
— W Afryce.
— W Afryce — powtórzył Obieżyświat. — Trudno mi nawet w to uwierzyć. Wyobraź pan sobie, iż zdawało mi się, iż jestem jeszcze w Paryżu; piękną tę stolicę widziałem tylko przez szyby doróżki w ulewny deszcz, w przejeździe z dworca kolei północnej na dworzec kolei liońskiej. Jaka szkoda! Z jakąż radością zwiedziłbym Pére-Lachaise i cyrk na Polach Elizejskich.
— Zapewne spieszysz się pan bardzo? — spytał inspektor policyi.
— Ja nie, lecz mój pan. Aha, dobrze, żem sobie przypomniał. Muszę kupić koszulę i pończochy. Wyjechaliśmy bez rzeczy, za cały bagaż mając tylko torbę podróżną.
— Zaprowadzę pana do sklepu, gdzie pan będziesz mógł się we wszystko zaopatrzyć.
— Panie, jesteś tak uprzejmym!
Poczem udali się razem w drogę.
— Obym się tylko nie spóźnił — rzekł Obieżyświat.
— Masz jeszcze dosyć czasu — rzekł Fix — niema jeszcze południa.
Obieżyświat wyciągnął z kieszeni swą dużą cebulę.
— Południe? — rzekł — cóż znowu, jest dopiero godzina 9 i 52 minuty.
— Pański zegarek się spóźnia.
— Mój zegarek? Zegarek familijny, który mam po moim pradziadku. On się przez cały rok i 5 minut nie spóźnia. To prawdziwy chronometr.
— Już wiem, o co chodzi — odparł Fix. — Zegarek wskazuje godzinę, jaka jest obecnie w Londynie, co czyni różnicę w stosunku do Suezu o jakie dwie godziny opóźnienia. Trzeba pamiętać o tem, by nastawiać zegarek podług południa każdego kraju.
— Co! miałbym posuwać mój zegarek — zawołał Obieżyświat — nie, nigdy!
— W takim razie nie będzie się zgadzał ze słońcem.
— Tem gorzej dla słońca!
Z temi słowy poczciwiec ruchem pełnym powagi, wsunął zegarek do kieszeni.
Po kilku chwilach Fix spytał Obieżyświata:
— Zapewne nagle opuściliście Londyn?
— O tak! W ostatnią środę pan Fogg wbrew swemu przyzwyczajeniu wrócił z klubu o ósmej i w trzy kwadranse potem ruszyliśmy w drogę.
— A dokąd pan twój się udaje?
— Ciągle przed siebie; odbywa podróż naokoło świata.
— Podróż naokoło świata? — zdziwił się Fix.
— Tak, w 80 dniach! Idzie mu niby o zakład, ale, między nami mówiąc, ja w to nie wierzę. Toby nie miało sensu. Musi być w tem coś innego.
— A to oryginał, ten pan Fogg.
— Ja sądzę.
— Jest pewnie bogaty?
— Niewątpliwie. Ma on z sobą pokaźną sumkę w nowiuteńkich banknotach. Nie żałuje pieniędzy w drodze. Przypomina mi się, iż obiecał piękną nagrodę kapitanowi statku »Mongolia« w razie przybycia o parę godzin wcześniej do Bombayu.
— A znacie już dawno swego pana?
— Ja — odparł Obieżyświat — nastałem na służbę w dniu naszego wyjazdu.
Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie sprawiły te słowa na i tak już rozgorączkowanym umyśle agenta.
Ten nagły wyjazd z Londynu, duża suma pieniężna, o której mówił Francuz, pośpiech w podróży i wreszcie pretekst w postaci tak dziwnego zakładu, wszystko to utwierdzało pana Fix w powziętem mniemaniu. Rozmawiając w dalszym ciągu z Francuzem, dowiedział się, iż chłopak ten nie znał wcale swego pana, iż ten ostatni mieszkał w odosobnieniu w Londynie, iż miano go za bogatego, nie wiedząc nic o źródle jego dochodów, iż był człowiekiem trudnym do zgłębienia itp. itp. W tejże chwili pan Fix był przekonany, iż pan Fogg nie wysiądzie w Suezie i że pojedzie prawdopodobnie wprost do Bombayu.
— Czy do Bombayu stąd daleko? — spytał Obieżyświat.
— Dość daleko — odparł agent. — Przepędzicie zapewne 12 dni na morzu.
— A gdzie leży Bombay?
— W Indyach.
— W Azyi?
— Naturalnie.
— Tam do licha! Powiem panu... jest coś, co mię przygnębia... jest to płomień gazu...
— Jaki płomień gazu?
— Płomień gazu, który zapomniałem zgasić i który pali się obecnie na mój koszt. Obliczyłem, iż w przeciągu 24 godzin wypali się gazu za 2 szylingi, co przewyższa o 6 pensów moją pensyę. Pojmujesz więc pan, iż czem dłużej przeciągnie się podróż, tem...
Czy Fix pojął historyę z gazem? Trudno przypuścić. Nie słuchał go więcej i układał w myśli plan działania. Przybyli wreszcie na rynek. Fix pozostawił tu swego towarzysza i, upominając go, by się nie spóźnił na statek, sam udał się spiesznie do konsula. — Zimną krew z powodu raz powziętego postanowienia odzyskał w zupełności.
— Panie — rzekł do konsula — nie mam już najmniejszej wątpliwości, co do tego pana. Chce on uchodzić za dziwaka, który ma zamiar odbyć podróż nakoło świata w 80 dniach
— Ależ to przebiegły jegomość! — odparł konsul i zamierza on powrócić do Londynu, wymknąwszy się z rąk policyi wszystkich części świata.
— Zobaczymy — odparł Fix.
— Ale czy się pan czasami nie myli?
— Ja się nie mylę.
— I cóż w takim razie zależeć mogło złodziejowi na wizie paszportu, stwierdzającej przejazd przez Suez.
— Na to nic odpowiedzieć nie mogę, panie konsulu, gdyż sam nie wiem. Ale posłuchaj pan.
I kilku słowy agent skreślił rozmowę swą ze sługą pana Fogg, kładąc nacisk na niektóre oskarżające szczegóły.
— W samej rzeczy wszystkie te poszlaki są przeciw temu panu. I cóż zamierzasz pan uczynić?
— Zatelegrafować w tej chwili, żądając nadesłania rozkazu aresztowania pana Fogg w Bombayu, następnie wsiąść na »Mongolię« i towarzyszyć memu złodziejowi do Indyi i tam na tej ziemi angielskiej, trzymając w jednej ręce rozkaz aresztowania, drugą, kładąc mu na ramieniu, delikatnie go zatrzymać.
Wypowiedziawszy te słowa, agent pożegnał konsula i udał się do biura telegraficznego. Stąd wysłał do zarządu policyi w Londynie telegram, treść którego jest nam już znaną. W kwadrans zaś później, pan Fix z małą walizką w ręku, dobrze zaopatrzony w pieniądze, wsiadł na pokład »Mongolii« i szybki ten statek jak strzała pomknął po falach Morza Czerwonego.
Wszystko sprzyja planom pana Fogg.
Podług regulaminu przestrzeń między Suezem i Adenem, równającą się 1310 milom, przebytą być winna w 138 godzin. »Mongolia«, puszczona całą siłą pary, pędziła z taką szybkością, iż ją posądzić można było o zamiar wcześniejszego przybycia na miejsce. Większość podróżnych na statku udawała się do Indyi.
Jedni spieszyli do Bombayu, drudzy do Kalkuty. Pomiędzy pasażerami znajdowało się kilku wyższych urzędników i sporo wojskowych.
Życie na »Mongolii« upływało bardzo przyjemnie. Tak zwany »pusier«, człowiek zaufany »kompanii«, zajmował się urządzeniem życia na statku.
Rano przy śniadaniu, przy lunchu o godzinie drugiej po południu, przy obiedzie o godzinie piątej i pół, przy kolacyi o ósmej, stoły uginały się pod ciężarem różnych świeżych mięsiw i wykwintnych zakąsek.
Podróżujące panie, a było ich kilka, zmieniały dwa razy dziennie toalety. Grano, śpiewano, tańczono nawet, o ile stan morza na to pozwalał.
Zdarzało się często, iż od strony Azyi lub Afryki zrywał się szalony wiatr i rzucał »Mongolią«, jak łupiną orzecha, wtedy panie znikały, milkły śpiewy, muzyka i tańce ustawały.
Pomimo jednakże burz, pomimo wichury, statek z największą szybkością dotarł do Bab-el Mandeb.
Cóż porabiał pan Fogg? Możnaby sadzić, iż trwożny zawsze i zaniepokojony, obserwował każdą zmianę wiatru, drżał podczas każdej burzy, mogącej mieć dla »Mongolii« niemiłe następstwa; jednem słowem, iż bał się wszystkiego, coby zmusiło statek do zatrzymania się w jakimś porcie. W rzeczywistości jednakże nic podobnego nie miało miejsca, nie wzruszał się niczem. Żaden wypadek, żadna okoliczność, nie mogły go wyprowadzić z równowagi. Prawie nigdy nie widziano go na pokładzie; nic go nie obchodziło to Morze Czerwone, ta arena tylu scen historycznych, tak bogata we wspomnienia. Nigdy go nie zaciekawił widok malowniczych miast, rozsypanych po jego brzegach. Nie myślał nawet o niebezpieczeństwach, jakie przedstawiała zatoka arabska, o której starożytni historycy opowiadali z przerażeniem. Cóż więc robił ten oryginał dobrowolnie więziony na »Mongolii«? Otóż jadał cztery razy dziennie, potem grywał w wista. Znalazł trzech partnerów: jakiegoś poborcę podatków, jadącego objąć posadę w Goa, ministra Decimusa Smith, wracającego do Bombayu i generała wojsk angielskich, którego oddział stał w Benares.
Panowie ci, jak i pan Fogg, byli namiętnymi amatorami wista; grywali więc z zapałem całemi godzinami. Co się tyczy Obieżyświata, ten pędził na statku życie bardzo wygodne. Miał swoją kajutę, jadł i pił należycie, nie wiedząc nic o morskiej chorobie.
Ostatecznie zgodził się już ze swoim losem, podróż w takich warunkach nie była mu wcale przykrą, przytem w duchu był przekonanym, iż podróż na Bombayu się zakończy.
Nazajutrz po wyjeździe z Suezu, t. j. dnia 29 października, Obieżyświat, wyszedłszy na pokład, spotkał znajomego z Suezu.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł do niego — pan tak uprzejmie ofiarowałeś mi się za przewodnika w Suezie?
— W samej rzeczy — odrzekł agent — poznaję pana! Jesteś służącym tego Anglika, dziwaka.
— Tak panie...
— Fix.
— Panie Fix. Cieszę się bardzo, iż spotykam tu pana na pokładzie. A pan dokąd jedzie?
— Także do Bombayu.
— Ach, tem lepiej! Czy pan już odbył kiedy tę drogę?
— Kilka razy — odrzekł Fix. — Jestem agentem Towarzystwa Peninsulaire.
— W takim razie pan zna Indye?
— Ależ tak... — odparł Fix, nie chcąc powiedzieć za wiele.
— Czy to ciekawy kraj te Indye?
— Bardzo ciekawy! Minarety, świątynie, pagody, tygrysy, węże, bajaderki! Przypuszczam, iż strony te zwiedzicie.
— Spodziewam się, panie Fix. Rozumiesz przecież, iż człowiek przy zdrowych zmysłach nie skacze z kolei na statek i ze statku na kolej pod pozorem odbycia podróży naokoło świata w 80 dniach. Cała ta gimnastyka skończy się w Bombayu, nie wątpię o tem wcale.
— Czy pan Fogg dobrze się miewa? — spytał Fix tonem naturalnym.
— Doskonale panie Fix, ja również czuję się wyśmienicie. Mam olbrzymi apetyt. Morskie powietrze wybornie działa.
— Wiesz, co mi się zdaje, panie Obieżyświecie, iż pod tą mniemaną podróżą ukrywa się jakaś misya tajemnicza.
— Być może; ale zapewniam pana, panie Fix, iż nic o tem nie wiem. Zresztą, nie dałbym nawet pół korony za dowiedzenie się.
Od tego spotkania Obieżyświat i Fix często z sobą rozmawiali. Inspektor policyi starał zbliżyć się do lokaja pana Fogg. Częstował go szklanką whisky albo grogu, którą poczciwiec przyjmował bez ceremonii.
Tymczasem statek szybko mknął naprzód. 13 października ukazała się Mekka, otoczona łańcuchem ruin, z poza których gdzie niegdzie zieleniły się drzewa daktylowe. W dali, w górach, roztaczały się obszerne pola kawy.
Widok tego sławnego miasta zachwycał Obieżyświata, twierdza ze swymi okrągłymi murami podobną jest do ogromnej płaskiej filiżanki.
Podczas następnej nocy »Mongolia« opuściła międzymorze Bab-el-Mandeb, którego nazwa arabska oznacza Wrota Łez i nazajutrz zatrzymała się w Steamer Point, na północo-wschodzie od Adenu. Tam też miała zaopatrzyć się w potrzebny opał i żywność.
Opóźnienie stąd wywołane nie popsuło panu Fogg programu, uprzedzono go zresztą o tem, przytem »Mongolia« zamiast przybyć do Adenu 15 października, stanęła, tam już 14-go, zyskał więc 15 godzin.
Dżentelman wraz z swym sługą wysiadał na brzeg do wizowania paszportu. Fix postępował w pewnem oddaleniu za nimi. Załatwiwszy tę formalność, pan Fogg powrócił na statek do przerwanej partyi wista.
Co się tyczy Obieżyświata, ten, jak zwykle wmieszał się w różnolity tłum Persów, Żydów, Arabów i Europejczyków. Podziwiał forty, tworzące Gibraltar morza Indyjskiego i wspaniałe fontanny, nad budową których pracowali inżynierzy angielscy w 2 tysiące lat po inżynierach króla Salomona.
— To bardzo ciekawe, bardzo ciekawe — mówił do siebie Obieżyświat. — Uważam, iż podróż jest bardzo pożyteczną, gdy idzie o zobaczenie czegoś nowego.
O 6-tej wieczorem »Mongolia« odbiła od brzegu i pomknęłą w kierunku Indyi. Pogoda sprzyjała, wiatr szedł od północo-wschodu, żagle pomagały parze. Przy tak sprzyjających warunkach statek bez przeszkód posuwał się naprzód, kołysząc się spokojnie. Panie w lekkich toaletach ukazały się na pokładzie. Rozpoczęły się tańce i śpiewy. W niedzielę, 20 października około południa ziemia Indyjska zarysowała się w dali, a w dwie godziny później do statku dopłynęła łódź.
Wnet ukazały się całe rzędy palm upiększających miasto. Statek zatrzymał się w przystani utworzonej z wysp Salcette, Colaba, Elephanta, Butcher, a o godzinie 4-ej minut 50 dobił do portu Bombay.
»Mongolia« mająca przybyć dopiero 22-go, przybyła 20-go.
Pan Fogg zyskał więc na czasie 2 dni, których nie omieszkał zapisać w odpowiedniej rubryce.
Przygody Obieżyświata.
Wszystkim zapewne wiadomo, iż Indye, ten wielki trójkąt, którego podnóże znajduje się na północy, a wierzchołek na południu, zajmuje przestrzeń wynoszącą 14.000 mil kwadratowych. Na tym olbrzymim obszarze mieści się do 180 milionów mieszkańców. Pewna część tego kraju znajduje się pod rządem brytańskim.
Indye zaś t. zw. angielskie, rozciągają się zaledwie na 70.000 milach kwadratowych z ludnością około 110 milionową. Widzimy więc, iż większa część tego państwa usunęła się z pod władzy Anglii i zachowała niezależność.
Wygląd tego kraju, jego zwyczaje, podział etnograficzny zmieniają się szybko. Dawniej podróżowano tu sposobem bardzo prostym, pieszo, konno, w lektykach lub na plecach ludzi. Teraz zaś na rzekach indyjskich kursują statki i kolej żelazna, przerzynająca Indye w całej jej szerokości, umożebnia w przeciągu trzech dni podróż z Bombayu do Kalkuty.
O godzinie 4-tej minut 50 wieczorem pasażerowie »Mongolii« wysiedli w Bombayu. Pociąg do Kalkuty miał odejść dopiero o 8-ej. Pan Fogg pożegnał swych partnerów, wydał słudze szczegółowe dyspozycye, co do niektórych zakupów i upominając, by się przed godziną 8-mą stawił na dworcu, udał się miarowym krokiem do biura paszportowego. Miasto z jego osobliwościami nie obchodziło go wcale. Ani hotele, ani bogata biblioteka, ani rynki z kretonami, ani sklepy, ani synagogi, ani ormiańskie kościoły, nie zwróciły jego uwagi. Nie obdarzył ani jednem spojrzeniem arcydzieł Elephanta, ani grot Kanherie na wyspie Salcette, wszystkich tych pięknych szczątków architektury buddyjskiej.
Powróciwszy na przystań, pan Fogg kazał sobie podać obiad. Między innemi daniami gospodarz gorąco polecał jakąś potrawkę z królika, opowiadając cuda o delikatnym smaku tejże. Pan Fogg przystał na królika, lecz po pierwszym kęsie, znalazł go obrzydliwym. Natychmiast też zadzwonił na gospodarza.
— Panie — rzekł, patrząc nań badawczo — czy to ma być królik?
— Tak, mylordzie — odparł śmiało gospodarz — jest to młody królik.
— Czy królik ten nie miauczał czasami, gdy go zabijano?
— Miauczał? O mylordzie! Przysięgam...
— Panie gospodarzu — odparł chłodno pan Fogg — nie przysięgaj i przypomnij sobie, iż dawniej w Indyach uważano koty za święte. Były to dobre czasy.
— Dla kotów, mylordzie.
— A być może, że i dla podróżników!
Zrobiwszy powyższą uwagę, pan Fogg dokończył przerwanego obiadu. W parę minut po panu Fogg, Fix opuścił statek i co tchu pospieszył do dyrektora policyi w Bombayu. Przedstawiwszy się jako agent policyjny, opowiedział mu o swej misyi. Na zapytanie, czy rozkaz aresztowania już nadszedł, otrzymał przeczącą odpowiedź. Fix był zbity z tropu. Wymagał od dyrektora, by ten od siebie kazał pana Fogg zaaresztować. Dyrektor odmówił. Sprawa ta dotyczyła administracyi londyńskiej i ta też mogła jedynie podobne rozkazy wydawać. To ścisłe trzymanie się przepisów zupełnie odpowiadało angielskim zwyczajom, które w rzeczach dotyczących osobistej swobody, nie znają ustępstwa; Fix też nie nalegał, zamierzał ze spokojem oczekiwać nadejścia rozkazu.
Postanowił jednakże nie tracić z oczu swego tajemniczego nicponia przez cały czas przebywania tegoż w Bombayu. Agent również jak i Obieżyświat nie wątpił, iż Phileas Fogg jakiś czas w mieście tem się zatrzyma. Cieszył się też z tego w myśli, iż rozkaz aresztowania tymczasem nadejdzie.
Co do Obieżyświata, ten, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu z instrukcyi swego pana, zrozumiał, iż w Bombayu będzie to samo co w Paryżu i Londynie, że podróż ich się nie skończy i pojadą zapewne do Kalkuty albo i dalej. Zapytywał się w duchu, czy zakład pana Fogg był faktem prawdziwym i czy zły los nie spłatał mu figla, zmuszając go, tak pragnącego spokoju, do objechania świata w 80 dniach. Zakupiwszy koszul i skarpetek, poczciwiec spacerował po ulicach Bombayu. Ogromny ruch i zgiełk panował dnia tego na ulicach miasta. Wśród Europejczyków wszystkich krajów snuły się tłumy Persów w spiczastych czapkach, Bunhaysów w okrągłych turbanach, Armeńczyków w długich sukniach i t. d. Persowie lub Guebrowie obchodzili dnia tego święto. Należą oni do najbardziej ucywilizowanego i wykształconego plemienia indyjskiego, do którego zaliczają się też najmożniejsi kupcy w Bombayu.
W dniu tym plemię to święciło rodzaj karnawału religijnego z procesyami i przedstawieniami, w których przyjmowały udział bajaderki, przystrojone w różową gazę, przetykaną złotem i srebrem. Przy dźwiękach muzycznych instrumentów tańczyły one lekko z nadzwyczajną gracyą. Obieżyświat z szeroko rozwartemi oczyma i ustami przyglądał się tym ceremoniom, a na twarzy jego malowały się naprzemian podziw i zdumienie.
Nieszczęściem dla niego i pana Fogg, któremu mógł popsuć szyk, ciekawość jego nie zadowolniła się tym jednym widokiem. Przechodząc koło pięknej świątyni Malebar-Hill powziął nieszczęsną myśl zwiedzenia tejże. Nie wiedział biedaczysko, iż wstęp do niektórych pagód indyjskich jest surowo wzbroniony chrześcijanom i że nawet prawowierni, wchodząc tam, winni zdjąć obuwie. Trzeba zaznaczyć, iż rząd angielski szanował w najdrobniejszych szczegółach religię kraju i karał surowo, wyśmiewającego obrzędy religijne. Obieżyświat, wszedłszy do świątyni bez złej myśli, jak zwykły turysta, olśniony przepychem ornamentacyi bramińskiej, przyglądał się ciekawie, gdy silne jakieś ramię rzuciło go na świętą podłogę. Zanim się opamiętał, trzej kapłani napadli na niego, zerwali z nóg obuwie i zaczęli go okładać pięściami, wydając dzikie wrzaski. Zręczny i ruchliwy Francuz szybko się podniósł. Jednem uderzeniem pięści i kopnięciem nogi oswobodził się od napastników zaplątanych w swych długich szatach i, wydostawszy się z pagody, pędził z całej siły, pozostawiając poza sobą daleko Indusa, usiłującego go dogonić.
W pięć minut przed odejściem pociągu, Obieżyświat bez czapki, bosy, zgubiwszy w popłochu pakiet ze sprawunkami, przyleciał na dworzec kolei żelaznej.
Pan Fix był już na stacyi. Odprowadziwszy pana Fogg na kolej zrozumiał, iż tenże zamierza opuścić Bombay. Postanowił więc jechać z nim razem do Kalkuty, a choćby i dalej, gdy okaże się tego potrzeba. Obieżyświat nadbiegłszy, opowiedział panu swemu w krótkości awanturę, jaka go spotkała, a Fix, nie będąc zauważonym przez nikogo, całą historyę wysłuchał.
— Spodziewam się, iż więcej nic podobnego się nie zdarzy — rzekł spokojnie pan Fogg, zajmując miejsce w wagonie. Biedny chłopak, bosy i zmieszany, nie wymówiwszy słowa, zajął swe miejsce. Co do Fixa, ten już miał wsiąść do wagonu, gdy nagła myśl zmieniła zupełnie jego zamiary.
— Zostaję — rzekł do siebie. — Popełniono świętokradztwo na ziemi Indyjskiej. Już cię mam złodzieju!
— W tejże chwili lokomotywa gwizdnęła przeraźliwie i pociąg znikł w ciemnościach nocy.
Phileas Fogg kupuje słonia.
Pociąg odszedł o zwykłej porze. Unosił on w swych wagonach dużą liczbę pasażerów, kilku oficerów, urzędników cywilnych, kupców opium i indygo, których interesy powoływały do wschodniej części półwyspu.
W wagonie zajętym przez naszych znajomych znajdował się jeszcze trzeci pasażer, był nim generał Cromarty, jeden z partnerów pana Fogg na »Mongolii«, który dążył do swych wojsk stojących załogą w Benares.
Franciszek Cromarty był to blondyn o postaci wysokiej, wieku lat 50. Od najmłodszych lat mieszkał w Indyach i tylko od czasu do czasu odwiedzał swój kraj rodzinny. Generał był człowiekiem wykształconym, któryby chętnie udzielił wskazówek co do zwyczajów, historyi organizacyi kraju Indusów i t. p., gdyby pan Fogg zechciał czegoś się o tem dowiedzieć. Lecz dżentelman ten nie pytał o nic. W danej chwili obliczał ilość spędzonych w podróży godzin i wyniki były takie, iż zatarłby ręce z zadowoleniem, gdyby nie należał do ludzi, unikających wszelkich zbytecznych ruchów. Pan Franciszek Cromarty pomimo, iż widział go tylko z kartami w ręku, znał go już poniekąd.
Zastanawiając się nad dziwną istotą pana Fogg, zapytywał się w duchu, czy pod tą chłodną powłoką biło człowiecze serce, czy jegomość ten mógł być wrażliwym na piękno natury i mieć jakiekolwiek dążenia.
Pan Fogg był dla generała ciekawym okazem i ze wszystkich napotykanych oryginałów największym dziwakiem. Phileas Fogg nie ukrywał przed Franciszkiem Cromarty projektu podróży naokoło świata, ani też warunków, w jakich ją odbywa. Generał brygady widział w tym zakładzie ekscentryczność bez pożytecznego celu, którym się zawsze kierować powinien człowiek myślący i rozumny.
W godzinę po wyjeździe z Bombayu pociąg przebył wyspę Salcette i dążył do stałego lądu. W Collyan, opuściwszy leżącą po prawej stronie stacyi drogę, prowadzącą przez Kandalach do południowo-wschodnich Indyi, skierował się do najbliższego przystanku Pauvell. Tu zapuścił się w bardzo strome góry wschodnich Ghatów o podnóżach z barattu i marmuru, których najwyższe wierzchołki pokryte są gęstemi drzewami.
Od czasu do czasu-pan Cromarty z panem Fogg zamieniali kilka słów. W danej chwili generał na nowo wszczął rozmowę, urywaną co chwila.
— Parę lat temu, panie Fogg, miało miejsce opóźnienie, któreby napewno popsuło pańskie projekty.
— Dlaczego?
— Dlatego, iż pociąg zatrzymał się u stóp tych gór i trzeba je było przebywać na noszach lub grzbiecie słonia do stacyi Kandalah, leżącej po przeciwnej stronie.
— Opóźnienie nie może zmienić mego programu — odparł pan Fogg — gdyż przewidziałem możliwość pewnych przeszkód.
— Wiedz jednakże, panie Fogg — odparł generał — iż czeka cię niemiła historya z powodu awantury tego chłopca. Rząd angielski surowo karze tego rodzaju przestępstwa — ciągnął dalej — zważa bowiem bardzo na to, by szanowano religijne obrzędy Indyan. A gdyby sługę pana zatrzymano...
— Więc cóż? gdyby go zatrzymano, zostałby skazany, odsiedziałby karę i powrócił najspokojniej do Europy. Nie widzę przyczyny, dla której sprawa moja miałaby ucierpieć.
Rozmowa znowuż się urwała. Podczas nocy pociąg przebył Ghaty, Nassik i nazajutrz, dnia 21 października, zapuścił się w kraj piaszczysty, terytoryum Khandeish. Napotykano tu wsie dobrze utrzymane, pełne dostatnich chat; kopuły świątyni zastępowały dzwonnice kościołów europejskich. Mnóstwo małych strumyków upiększało tę urodzajną miejscowość.
Przebudziwszy się, Obieżyświat patrzył i nie mógł uwierzyć, iż przebywał Indye. Przekonał się jednak o tem dowodnie. Lokomotywa, prowadzona ręką maszynisty angielskiego i ogrzewana angielskim węglem, okopcała dymem swym plantacye kawy, drzewa muszkatołowe, gwoździkowe i krzaczki czerwonego pieprzu. Para kłębami wznosiła się nad różnymi punktami, między którymi ukazywały się malownicze chatki, klasztory i świątynie z ozdobami architektury indyjskiej. Następnie odkrywały się ogromne przestrzenie pełne tygrysów i wężów, wreszcie lasy, w których stąpały słonie, poważnie spoglądające na mknący szybko pociąg.
Tego właśnie poranku poza stacyą Malligaum, podróżni przebywali tę okropną okolicę, tak często skrapianą krwią ofiar sekciarzy bogini Kali. W pobliżu unosiła się Ellora ze swemi prześlicznemi świątyniami; niedaleko znakomite Aurungabad, niegdyś stolica Aureng-Zeb, obecnie małe nieznaczne miasteczko królestwa Nizam.
W tej właśnie okolicy, Feringhea, wódz Thugów, t. zw. »Król Duszących«, roztaczał swą władzę. Mordercy, łącząc się w okropne stowarzyszenia, dusili na cześć bóstwa śmierci ofiary wszelkiego wieku. Bywały czasy, iż na każdym kawałku tej ziemi napotykało się trupy. Rząd angielski starał się położyć kres tym morderstwom, lecz ohydne stowarzyszenie istnieje i działa w dalszym ciągu.
O godzinie 12-tej i pół w południe pociąg zatrzymał się na stacyi Burhampour. Tu Obieżyświat kupił sobie parę pantofli, wyszytych szklanemi paciorkami i włożył je z uczuciem zadowolonej próżności. Zjadłszy śniadanie, podróżni pospieszyli na stacyę Assurghur, przebywszy małą rzeczkę Tapty, wpadającą do zatoki Cambaye przy Suraty.
Co wówczas myślał Obieżyświat?
Do przyjazdu do Bombayu był on w głębi duszy przekonanym, iż podróż tu się skończy, lecz z chwilą, gdy z siłą pary unoszony przebywał Indye, w jego umyśle zaszła ogromna zmiana. Powrócił mu dawny temperament, fantastyczne dążenia jego młodości odżyły w nim nagle, zaczął zapatrywać się poważnie na projekt swego pana, uwierzył w istnienie zakładu i chęć odbycia podróży naokoło świata w tak krótkim czasie. Zaczęły go wówczas niepokoić myśli o możliwości opóźnienia się, o wypadkach mogących się wydarzyć w drodze. Zainteresował się bardzo, sprawą zakładu i drżał na myśl, iż mógł wszystko zniweczyć z powodu swej wczorajszej karygodnej ciekawości. Wciąż liczył dni spędzone w podróży; przeklinał zatrzymywanie się pociągu, zarzucał mu powolność, miał pretensye do pana Fogg, iż tenże nie obiecał maszyniście nagrody. Poczciwy chłopak nie wiedział, iż co było możliwem na statku, było niepodobieństwem na kolei, której prędkość jest raz na zawsze ustanowioną.
Około wieczora zapuszczono się w góry Sutpour.
Nazajutrz, dnia 22 października, na pytanie Franciszka Cromarty, która godzina, Obieżyświat, spojrzawszy na swój zegarek, odpowiedział, iż jest 3-cia rano.
W samej rzeczy znakomity ten zegarek, nastawiony podług południka w Greenwich, spóźniał się o 4 godziny. Pan Cromarty zrobił mu tę samą uwagę, co i Fix, starając się wytłómaczyć, iż powinien regulować zegarek na każdym południku. Wszystko daremnie, uparty chłopak postanowił nie posuwać wskazówki zegaru, wskazującego czas londyński. Była to niewinna mania, która nikomu szkodzić nie mogła.
O 8-mej rano, o piętnaście mil od stacyi Rothal, pociąg się zatrzymał w pośrodku obszernego placu okolonego chatkami rzemieślników. Konduktor przeszedł koło wagonów, wołając:
— Wysiadać!
Pan Fogg spojrzał na Franciszka Cromarty, który zrozumieć nie mógł przyczyny zatrzymania się pociągu wśród lasu. Obieżyświat nie mniej zdumiony, wyskoczył z wagonu i powrócił natychmiast, wołając:
— Panie, niema więcej kolei!
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał pan Cromarty.
— Chcę powiedzieć, iż pociąg nie pójdzie dalej.
Generał brygady wysiadł natychmiast z wagonu. Pan Fogg poszedł za jego przykładem, nie spiesząc się wcale. Obaj zwrócili się do konduktora:
— Gdzie jesteśmy? — spytał Franciszek Cromarty.
— Na wzgórzu Kholby — odparł konduktor.
— Czy zatrzymujemy się tu?
— Bezwątpienia. Kolej żelazna nie jest skończoną.
— Nie! Przestrzeń 50 mil dzieli to miejsce od Allahabadu, gdzie droga na nowo się rozpoczyna.
— Gazety wszak donosiły o otwarciu drogi żelaznej na całej przestrzeni?
— Cóż chcesz, generale, gazety się omyliły?
— A wydajecie bilety z Bombayu do Kalkuty? — odparł Cromarty rozgniewany.
— Bezwątpienia — odpowiedział konduktor — ale podróżni wiedzą dobrze, iż muszą się w inny sposób przedostać z Kholby do Allahabadu.
Pan Cromarty był wściekły. Obieżyświat najchętniej udusiłby niewinnego konduktora; nie śmiał nawet spojrzeć na swego pana.
— Panie Franciszku — rzekł spokojnie pan Fogg — jeśli chcesz, to poszukamy sposobu przedostania się do Allahabadu?
— Ależ panie Fogg, wszak spóźnienie to może fatalnie wpłynąć na pańskie zamiary?
— Nie, panie Franciszku, gdyż było to przewidziane.
— Co, wiedziałeś, iż droga?...
— Nie, ale wiedziałem, że wcześniej, czy później, natrafię na jakąkolwiek przeszkodę. Ostatecznie nic jeszcze nie straciłem, mam dwa dni zawiele, które mogę poświęcić. Statek odpływa z Kalkuty do Hong-Kongu 25-go w południe; dziś mamy dopiero 22-go, przybędziemy więc na czas do tego miasta.
Większa część podróżnych wiedziała o przerwaniu komunikacyi w tem miejscu i, wychodząc z pociągu, zajęła miejsca w wehikułach różnego rodzaju, w bryczkach ciągnionych przez żubry (rodzaj byków) i t. d. Panowie Fogg i Cromarty, obszukuwszy cały przystanek, powrócili, nic nie znalazłszy.
— Pójdę pieszo — rzekł pan Fogg.
Obieżyświat, usłyszawszy te słowa, skrzywił się, spojrzawszy przytem markotnie na swe piękne, ale niewygodne do podróży pieszej pantofle. Wtem szczęśliwa myśl zaświtała w jego głowie i zwrócił się do swego pana.
— Panie — rzekł — zdaje mi się, iż znalazłem środek komunikacyi.
— Jaki?
— Słonia, który należy do Indyanina o sto kroków stąd mieszkającego.
— Chodźmy obejrzeć słonia — rzekł pan Fogg.
W pięć minut później Phileas Fogg, Franciszek Cromarty i Obieżyświat przybyli do chaty, stojącej obok wysokiej budy. W chacie znajdował się Indyanin, w budzie zaś słoń. Na ich prośby Indyanin wprowadził pana Fogg i jego towarzyszy do budy. Tam znaleźli słonia na wpół oswojonego, którego właściciel tresował do potrzeb wojennych. W tym celu zaczął zmieniać ciche i spokojne usposobienie zwierzęcia, stopniowo rozdrażniając i doprowadzając do paroksyzmów wściekłości, zwanych w języku Indyan »mutsh«. Karmił go podczas trzech miesięcy cukrem i masłem. Na szczęście dla pana Fogg wychowanie słonia, o którym mowa, tylko co się rozpoczęło i »mutsh« się jeszcze nie objawił. Kiouni — tak się nazywało zwierzę — mogło jak wszystkie czworonożne, chodzić szybkim krokiem i w braku innej komunikacyi pan Fogg zdecydował się użyć go do przeprawy.
Pan Fogg, nie przejmując się wcale, zaproponował Indyaninowi kupno zwierzęcia za tysiąc funtów. Indyanin nie chciał sprzedać. Być może, iż przeczuwał świetny interes.
Pan Cromarty wziął na stronę pana Fogg i radził namyśleć się dobrze, zanim podwyższy jeszcze cenę. Pan Fogg odrzekł swemu towarzyszowi, iż nie zwykł nic czynić bez zastanowienia, że tu idzie o zakład 20.000 funtów sterlingów, że słoń ten jest mu niezbędny i, że choćby mu przyszło 20 razy przepłacić wartość zwierzęcia mieć go musi.
Pan Fogg zaofiarował Indyaninowi 1200 funtów, następnie 1500, potem 1800, w końcu 2000 funtów. Gdy doszło do 2000 funtów, Indyanin się zgodził.
— Na moje pantofle — wykrzyknął Obieżyświat — drogo nicpoń sprzedaje mięso słonia.
Po ubitym targu trzeba było obejrzeć się za przewodnikiem. Znaleziono go też niebawem. Młody Pars o wyglądzie inteligentnym, zaofiarował swoje usługi.
Pan Fogg przyjął go, obiecując sowitą płacę. Przyprowadzono słonia i zajęto się jego wyekwipowaniem.
Parsi znał dobrze rzemiosło przewodnika. Okrył grzbiet słonia rodzajem dery i urządził na każdym toku rodzaj kosza, niezbyt co prawda wygodnego.
Pan Fogg zapłacił Indyaninowi w banknotach, wyjętych ze znanej nam już torby podróżnej i zaproponował panu Cromarty zabrać się wraz z nim na stacyę Allahabad. Generał przyjął propozycyę; jedna osoba więcej nie stanowiła różnicy dla tak olbrzymiego stworzenia.
Zapasy żywności zakupiono w Kholby, pan Cromarty zajął miejsce w jednym koszu, pan Fogg w drugim. Obieżyświat umieścił się między generałem i swym panem; Pars zawisnął na szyi słonia i o godzinie 9-tej zwierzę, opuściwszy wioskę, weszło w gęsty las.
W lesie.
By skrócić sobie drogę, przewodnik pozostawił po prawej stronie rozpoczętą linię kolejową. Linia ta przerywana ciągle kapryśnemi odnogami gór Vindhias, nie była najkrótszą. Przewodnik, bardzo dobrze obeznany ze wszystkiemi drogami i ścieżkami swego kraju, przypuszczał, iż przecinając las, skróci sobie przestrzeń o jakie 20 mil. Podróżni pozostawili mu w tym względzie zupełną swobodę.
Panowie Fogg i Cromarty zagłębieni po szyję w swych koszach, dzięki szybkiemu krokowi słonia, co chwila byli podrzucani w górę, co znosili z iście afrykańską flegmą, mało z sobą mówiąc i nie widząc się prawie wcale. Co do Obieżyświata, to umieszczony na barkach zwierzęcia, zajmował najmniej wygodną pozycyę, będąc wystawiony na uderzenia ze wszystkich stron; poczciwy chłopak znosił to wszystko z prawdziwym stoicyzmem.
Po dwugodzinnej jeździe przewodnik zatrzymał się dla wypoczynku. Zwierzę pożerało gałązki i krzaczki. Pan Cromarty był rad tej przerwie; był on poprostu zbity tą jazdą, pan Fogg zaś czuł się jaknajlepiej.
— Ależ to człowiek z żelaza! — rzekł generał, patrząc nań z podziwem.
— I z żelaza kutego — dodał Obieżyświat, zajmując się przygotowaniem śniadania.
W południe przewodnik dał znak do odjazdu. Kraj, który przebywali, nabierał coraz dzikszego wyglądu. W ślad za ogromnymi lasami ciągnęły się gaje palm, potem obszerne równiny, pokryte rzadkimi krzakami. Cała ta część wysokiego Bundelkundu, mało uczęszczana przez podróżnych, zamieszkaną jest przez ludność fanatyczną, zatwardziałą w swych okropnych praktykach religii indyjskiej.
Anglicy nie mogli się ustalić w tym kraju, poddanym wpływowi »rajah«, których trudno było wytępić w ich niedoścignionych schroniskach Vindhias. Kilka razy po drodze spotykano dzikich Indyan, którzy na widok szybko idącego słonia gestami i mimiką okazywali swój gniew i niezadowolenie. Parsi jak mógł unikał spotkania z nimi. Zwierząt mało widziano tego ranka, ukazało się zaledwie kilka małp, które wnet uciekły.
Tymczasem Obieżyświat niezmiernie był zajęty myślą, co też pan Fogg zrobi ze słoniem, gdy przybędą na stacyę Allahabad. Czy go zabierze ze sobą? Nie, to niemożliwe, koszta transportu, dodane do ceny kupna, zrujnują pana Fogg, a może sprzeda słonia, lub puści na wolność? Poczciwe to zwierzę zasługiwało na względy.
25 mil przebyto tego dnia, tyle jeszcze pozostawało do stacyi Allahabad. O godzinie 8-ej wieczorem zatrzymano się w lesie dla odpoczynku, Pars rozniecił z suchych gałęzi ogień. Przygotowano wieczerzę z zapasów żywności zakupionych w Kholby i zajadano z wielkim apetytem. Rozmowa, wlokąca się wskutek zmęczenia podróżnych, przerwała się wkrótce i niebawem dało się słyszeć głośne i przeciągłe chrapanie. Przewodnik pozostał przy Kiouni, który również zasnął, oparty o pień grubego drzewa.
Noc przeszła bez żadnego wypadku. Od czasu do czasu tylko ryk pantery, tygrysa lub ostry pisk małpy na chwilę przerywał ogólną ciszę. Generał spał głęboko, jak po walnej bitwie; Obieżyświat we śnie gorączkowym i niespokojnym raz jeszcze przechodził wszystkie wypadki dnia poprzedniego, a pan Fogg odpoczywał tak spokojnie, jak gdyby był w swem mieszkaniu przy Saville-row.
O godzinie 7-mej puszczono się w dalszą podróż. Przewodnik miał nadzieję, iż dnia tego jeszcze wieczorem staną w Allahabad. Tym sposobem pan Fogg straci tylko część czterdziestu ośmiu godzin, zaoszczędzonych w ciągu podróży. Spuszczono się już na ostatnie odnogi Vindhiasów.
Około południa przewodnik zawrócił do wioski Kallenger, rozłożonej na jednej z odnóg Gangesu. Wymijał jak mógł miejsca zaludnione, czując się pewniejszym w pustych wioszczynach. Do stacyi Allahabad było tylko 12 mil w kierunku północno-wschodnim. Zatrzymywano się pod palmą, której owoce, również zdrowe jak chleb, również smaczne jak krem, jak mówią podróżni, są niezwykle cenione.
Po upływie dwóch godzin przewodnik wszedł do lasu i w gęstym jego cieniu miano przejść mil kilka. Dotychczas podróż odbywano bez żadnych przeszkód i sądzono, iż tak będzie do końca, gdy wtem słoń się zaczął niepokoić i w końcu stanął, nie chcąc iść dalej. Była to właśnie godzina czwarta.
— Co się stało? — spytał pan Cromarty, wysuwając się ze swego siedzenia.
— Nie wiem — odparł Pars, przysłuchując się szmerowi, wychodzącemu z gęstwiny leśnej. W kilka chwil później szmer ten stał
się wyraźniejszym. Dało się słyszeć coś w rodzaju koncertu, jeszcze bardzo oddalonego, złożonego z głosów ludzkich i instrumentów
miedzianych. Obieżyświat zamienił się cały w słuch i wzrok.
Pan Fogg czekał cierpliwie, nie wymawiając słowa; Parsi zeskoczył na ziemię, przywiązał słonia do drzewa i zapuścił się
w głąb lasu.
Po kilku chwilach powrócił.
— Procesya braminów — rzekł — zbliża się ku nam. Jeśli jest możliwem, ukryjmy się.
Przewodnik zaprowadził słonia w gąszcz, prosząc podróżnych, by nie schodzili na ziemię. Sam zaś był przygotowanym w razie potrzeby wskoczyć na swe siedzenie i uciec.
Sądził jednakże, iż pochód wiernych, dzięki nieprzejrzystej gęstwinie przejdzie; nie zauważywszy go. Szum głosów z dźwiękami instrumentów coraz bardziej się zbliżał. Monotonne śpiewy mieszały się z uderzeniami bębnów i dźwiękami cymbałów. Niebawem między drzewami ukazała się głowa procesyi. Pan Fogg i jego towarzysze mogli, nie będąc sami widziani, przypatrywać się ciekawej ceremonii religijnej.
Na samym przodzie posuwali się kapłani w spiczastych i długich obramowanych szatach, mężczyzn otaczała grupa kobiet i dzieci, śpiewających pogrzebowe psalmy, przerywane uderzeniami tam-tamu i dźwiękami cymbałów. Za nimi na wozie o szerokich kołach, których osie przedstawiały pierścienie żmij, ukazała się szkaradna statua, ciągniona przez parę żubrów, ustrojonych w piękną uprząż. Statua ta miała cztery ramiona ciemno-czerwonego koloru, wypukłe oczy i rozczochrane włosy, wywieszony język i karminem pomalowane usta. Naszyjnik z martwych czaszek i pas z obciętych rąk służyły jej za upiększenie. Stała ona na obalonym olbrzymie bez
głowy.
Franciszek Cromarty poznał tę statuę.
— To bogini Kâli — rzekł półgłosem — bogini śmierci i miłości.
— Śmierci, na to się zgodzę, ale miłości nigdy — rzekł Obieżyświat — takie, szkaradzieństwo.
Pars dał znak, żeby zamilkli.
Naokoło statuy trzęsła się, poruszała, łamała w konwulsyjnych ruchach grupa starych fakirów. Owinięci w krwawego koloru wstęgi, pokryci ranami w kształcie krzyża, z których płynęła krew kropla po kropli, byli to prawie obłąkani, którzy podczas wielkich ceremonii rzucali się pod koła wozu Jaggarnauta.
Za nimi widziano kilku braminów, ciągnących w bogate wschodnie szaty strojną kobietę, ledwie mogącą się utrzymać na nogach. Była to kobieta młoda, biała jak Europejka. Jej głowa, szyja, plecy, ręce, uszy i palce były obwieszone naszyjnikami, bransoletami, kolcami i pierścieniami. Złotem przerabiana, lekkim muślinem przysłonięta tunika, okrywała jej kształty.
Za młodą tą kobietą straż z obnażonemi szablami w ręku i pistoletami za pasem, dźwigała na noszach trupa.
Były to zwłoki starca w bogatem odzieniu rajahów, w przetykanym perłami turbanie, w sukni przerabianej złotem i jedwabiem, przejętej kaszmirowym pasem z brylantami, w przepysznem uzbrojeniu książąt indyjskich. Procesyę tę zamykali muzykanci i banda fanatyków, których przeraźliwe wrzaski zagłuszały hałaśliwe dźwięki instrumentów.
Pan Cromarty z zajęciem przypatrywał się konduktowi i, zwracając się do przewodnika, rzekł:
— To »sutty«.
Pars skinął głową na znak twierdzenia i przyłożył palec do ust. Długa ta procesya posuwała się zwolna między drzewami i niezadługo skryła się zupełnie w głębi lasu.
Stopniowo śpiewy ginęły w oddali i nastąpiła cisza zupełna.
Phileas Fogg usłyszał słowa, wyrzeczone przez Franciszka Cromarty i, jak tylko procesya znikła, spytał:
— Co to jest »sutty«?
— Sutty, panie Fogg — odpowiedział generał — to ofiara ludzka, ale ofiara dobrowolna. Kobieta, która tylko co widziałeś, spaloną będzie jutro o brzasku dnia.
— O niegodziwcy! — wykrzyknął Obieżyświat, nie mogąc powstrzymać objawów oburzenia.
— A te zwłoki? — spytał pan Fogg.
— To zwłoki księcia, jej męża — odparł przewodnik niezależnego »rajah« Bundeikuridu.
— Jakto — ciągnął dalej pan Fogg, głosem nie zdradzającym najmniejszego wzruszenia — te barbarzyńskie zwyczaje istnieją jeszcze w Indyi i Anglia nie zniosła ich dotąd?
— W większej części Indyi — odparł pan Cromarty — ofiary takie już się nie odbywają, ale my nie mamy najmniejszego wpływu na te dzikie kraje, zwłaszcza w Bundelkund. Cały północny spadek gór Vindhias jest areną ciągłych morderstw i grabieży.
— O biedna! — mruczał Obieżyświat — żywcem spalona.
— Tak — ciągnął dalej generał — gdyby jej nie spalono, nie uwierzycie, w jaki okropny sposób obchodziliby się z nią jej krewni. Obciętoby jej włosy, dano zaledwie garść ryżu jako strawę, odpychanoby ją od siebie. Uważaną by była za istotę nieczystą i umarłaby gdzieś w kącie, jak nędzny pies. Dlatego też obawa tak strasznego istnienia, więcej jeszcze niż miłość lub fanatyzm religijny, pcha do ofiary te nieszczęsne istoty. Czasami jednakże ofiara jest rzeczywiście dobrowolną, nieraz rząd musi użyć swej władzy, by temu przeszkodzić. Otóż przed paroma laty, gdym mieszkał w Bombayu, młoda wdowa prosiła gubernatora, by pozwolił na spalenie jej wraz z trupem męża. Łatwo się domyśleć, iż gubernator odmówił. Wtedy wdowa opuściła miasto, schroniła się do niezależnego »rajah«, gdzie ofiara się dopełniła.
Podczas opowiadania przewodnik kiwał głową i gdy tenże skończył, wyrzekł:
— Ofiara, która odbędzie się jutro, nie jest dobrowolną.
— Skąd wiesz o tem?
— Ogólnie o tem mówiono w Bundel-kund — odrzekł przewodnik.
— Nieszczęśliwa ta nie okazywała jednakże żadnego oporu — zauważył Franciszek Cromarty.
— To pochodzi stąd, iż upojono ją dymem z chmielu i opium.
— Ależ, dokąd ją prowadzą?
— Do świątyni Pilaji, znajdującej się o dwie mile stąd, tam spędzi noc, oczekując godziny, w której odbywają się ofiary.
— Kiedyż nastąpi ofiara?
— Jutro o świcie.
Po tej odpowiedzi przewodnik wyprowadził słonia z gęstwiny i wskoczył mu na szyję. Ale w chwili, gdy chciał zagwizdnąć na zwierzę, by zachęcić je do biegu, pan Fogg go zatrzymał, i zwracając się do pana Cromarty, rzekł:
— Czy nie możnaby jej uratować?
— Tę kobietę uratować? — wykrzyknął Cromarty.
— Mam jeszcze 12 godzin do rozporządzenia, mogę je poświęcić.
— Ależ pan jesteś człowiekiem serca! — rzekł pan Cromarty.
— Czasami — odparł spokojnie pan Fogg — zwłaszcza, gdy czas mi na to pozwala.
Szczęście sprzyja odważnym.
Zamiar był trudny, pełen przeszkód, może nawet niewykonalny. Pan Fogg narażał swe życie, ewentualnie wolność, a tem samem szczęśliwy rezultat swej podróży. Nie wstrzymywało go to jednak. Zresztą znalazł w panu Cromarty pomocnika, a Obieżyświat chętnie także ofiarował swe usługi. Projekt jego pana wprawiał go w zachwyt, przekonał się bowiem, iż pod tą lodową powłoką biło serce pełne ciepła. Polubił też od tej chwili swego pana serdecznie.
Jak się wobec tej sprawy zachowa przewodnik? Czy nie stanie po stronie Indusów? Jeśli nie można liczyć na jego pomoc, trzeba być pewnym jego bierności.
Pan Cromarty spytał go się otwarcie.
— Panie, jestem Parsem, a moja żona Parsyanką. Rozporządzaj mną.
— Dobrze — odparł pan Fogg.
— W każdym razie wiedźcie panowie — ciągnął dalej Pars — iż nie tylko narażamy swe życie, ale w razie, gdyby nas schwytano, czekają nas straszne katusze.
— Rzecz postanowiona — odparł pan Fogg. — Sądzę, że dopiero za nadejściem nocy zabierzemy się do dzieła.
— Ja też tak sądzę — odparł przewodnik.
Poczciwy Indus przytoczył niektóre szczegóły z życia ofiary. Była to Indyanka skończenie piękna, pochodzenia parskiego, córka bogatego kupca w Bombayu. W mieście tem otrzymała wychowanie na sposób angielski. Nazywała się Aouda.
Jako sierotę, pomimo jej woli, ożeniono ze starym »rajah« z Bundelkundu, a w trzy miesiące potem została wdową. Wiedząc, co ją za los czeka, próbowała uciec, lecz została schwytaną i skazaną przez krewnych »rajah«, którym na jej śmierci zależało, na spalenie.
Opowiadanie to mogło tylko umocnić pana Fogg i jego towarzyszy w szlachetnym zamiarze. Postanowiono, iż przewodnik przeprowadzi słonia do światyni Pillaji i umieści go w pobliżu tejże. W pół godziny później zatrzymano się w gąszczu o 500 kroków od pagody, której wprawdzie nie widziano, ale wrzaski i wycia fanatyków wyraźnie słyszeć się dawały.
Zaczęto się naradzać nad sposobami przedostania się do ofiary. Przewodnik znał świątynię Pillaji, w której jak utrzymywał, uwięzioną była młoda kobieta. Czy możliwem będzie przedostać się do wnętrza podczas snu całej bandy, czy też okaże się potrzeba zrobienia otworu w murze?
Sprawę tę rozstrzygnać można było dopiero na miejscu. Zgodzili się jednakże, by uprowadzenie ofiary odbyło się w nocy, a nie o świcie, w chwili prowadzenia jej na stos; wtedy żadna siła ludzka już jej nie zdoła ocalić.
Pan Fogg ze swymi towarzyszami oczekiwali nadejścia nocy; jak tylko się ściemni, obejdą dokoła światynię. Podług zwyczaju Indyanie, zażywszy »hang« — opiumu w płynie, zmieszanego z sokiem chmielu, zapadli w głęboki sen. Można więc było ostrożnie przesunąć się koło nich do samej świątyni. Cicho, bez szmeru przesuwali się ci odważni ludzie przez las. Po dziesięciu minutach dotarli brzegu małej rzeczki i tu przy świetle pochodni zauważyli stos narąbanego drzewa. Był to stos z drzewa sandałowego, skropionego pachnącymi olejkami. Na nim leżały zabalsamowane zwłoki starego »rajah«. O sto kroków od stosu znajdowała się świątynia, której minarety wznosiły się ponad wierzchołki drzew.
— Chodźcie — rzekł cicho przewodnik.
Nasi znajomi, poprzedzani przez Parsa, poczęli się przesuwać przez wysoką trawę. Cisza panowała głęboka. Po paru chwilach w miejscu, gdzie las się przerzedzał, przewodnik się zatrzymał. Kilka pochodni oświecało to miejsce.
Jak na polu bitwy, podobni do trupów, leżeli na ziemi w głębokiem pogrążeni upojeniu, mężczyźni, kobiety i dzieci. Tu i owdzie odzywały się jęki.
W głębi, w masie drzew, zarysowała się świątynia Pilaji. Ale ku największemu rozczarowaniu przewodnika, straż z orężem w ręku strzegła drzwi świątyni. Można było przypuścić, iż kapłani wewnątrz czuwali także. Widząc niemożliwość dostania się do wnętrza, śmiałkowie nasi zawrócili i, stojąc w cieniu, cicho rozmawiali.
— Poczekajmy — rzekł generał — dopiero godzina ósma, być bardzo może, iż straż pogrąży się we śnie.
— To bardzo możliwe — odparł Pars.
Phileas Fogg wraz z towarzyszami umieścili się na pniach drzew i wyczekiwali. Jakże nieskończenie długo wlókł im się czas. Przewodnik od czasu do czasu oddalał się, by zbadać sytuacyę. Straż ciągle czuwała i trudno było przypuścić, iż zaśnie kiedykolwiek. Trzeba więc innego chwytać się sposobu i przez zrobiony otwór w murze dostać się do wnętrza. Należy jednak wpierw zbadać, czy kapłani strzegą również pilnie swej ofiary, jak straż wejścia. Umówiwszy się ostatecznie, jak postąpić, przewodnik wraz z towarzyszami udali się w drogę i po dość długiem chodzeniu dotarli do tylnej części świątyni.
Około godziny wpół do pierwszej przybyli do stóp muru. Żadnej straży nie było z tej strony, nie było tu też ani drzwi, ani okien.
Noc była zupełnie ciemna. Księżyc, otulony w gęste mgły, opuścił horyzont.
Nie dosyć jednakże było dosięgnąć muru; szło o zrobienie w nim otworu, a nasi znajomi, prócz scyzoryków, żadnych narzędzi nie mieli, szczęściem mur składał się z cegieł i drzewa, nie trudno więc było go przedziurawić.
Po wyjęciu pierwszej cegły robota szła coraz łatwiej. Przy pracy zachowywano jak największą ostrożność. Przewodnik z jednej, Obieżyświat z drugiej strony wyciągali cegłę po cegle i otrzymano już dość spory otwór, gdy z wnętrza świątyni rozległ się krzyk, na który prawie jednocześnie odpowiedziano z zewnątrz. Obieżyświat i przewodnik przerwali robotę. Czyżby ich odkryto? Rozsądek dyktował oddalić się, co też niebawem uczynili. Schroniwszy się w gęstwinie, oczekiwali, aż hałas ucichnie, by na nowo zabrać się do dzieła. Lecz, o zgrozo, po owej stronie świątyni przystawiono straż, uniemożliwiającą wszelkie zbliżenie się do niej.
Trudno sobie wyobrazić zniechęcenie naszych śmiałków wobec takiego obrotu sprawy. Jak ratować ofiarę, nie mogąc się do niej przedostać?
Pan Cromarty gryzł palce, zrozpaczonego Obieżyświata przewodnik zaledwie zdołał uspokoić, tylko pan Fogg zachował równowagę, nie zdradzając swych uczuć.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak oddalić się? — spytał półgłosem generał.
— Poczekaj pan — odezwał się pan Fogg — wszak dopiero jutro przed dwunastą muszę stanąć w Allahabad.
— Lecz czegoż się pan spodziewasz? — odparł Franciszek Cromarty. — Za parę godzin dnieć zacznie, a wtedy...
— Szczęśliwa sposobność może się w ostatniej nadarzyć chwili.
Generał brygady chciałby w danej chwili umieć czytać w duszy pana Fogg. Na co liczył ten chłodny Anglik? Czyżby miał w ostatniej chwili rzucić się ku młodej kobiecie i wyrwać ją z rąk katów? Byłoby to szaleństwem! W każdym razie postanowił oczekiwać tej okropnej sceny.
Przewodnik zaprowadził tymczasem swych towarzyszów na przednią stronę polany, skąd, ukryci w gęstwinie drzew, mogli obserwować śpiący tłum.
Obieżyświat, umieściwszy się wysoko na gałęzi drzewa, cały zajęty był jedną myślą, która, mignąwszy mu w początku w umyśle lotem błyskawicy, zasiadła następnie mocno w głowie, nie dając mu spokoju. Z początku mówił do siebie: co za szaleństwo! lecz potem powtarzał ciągle: a dla czegożby nie? może to jedyny środek na takie bydlęta.
W takiej mniej więcej formie wyrażała się myśl jego i ciągle nią zajęty, Obieżyświat zręcznie jak małpa zsunął się na najniższą gałęź drzewa.
Godziny mijały, zaczęło dnieć. Chwila krytyczna zbliżała się. Senne, na wpół martwe tłumy, zaczęły się ożywiać. Rozległy się uderzenia bębna, krzyki i śpiewy. Wybiła godzina śmierci nieszczęsnej ofiary.
Drzwi świątyni rozwarły się i przy jaśniejszem świetle, wychodzącem z wnętrza, panowie Fogg i Cromarty wyraźnie widzieli dwóch kapłanów, wlokących biedną kobietę.
Pan Cromarty, któremu na ten widok serce się ściskało, schwycił konwulsyjnym ruchem rękę pana Fogg i... poczuł w niej nóż!
Między dzikimi zapanował ruch. Młodą kobietę, znajdującą się pod wpływem kadzideł z chmielu w stanie omdlenia, prowadzono przez tłumy fakirów, śpiewających pobożne pieśni.
Phileas Fogg i jego towarzysze, zmieszawszy się z tłumem, znaleźli się wkrótce o 50 kroków od stosu, na którym spoczywało ciało »rajah«. Obok trupa, nieruchomo, na wpół martwa, leżała nieszczęśliwa ofiara.
Zbliżono pochodnie do stosu i drzewo, przesiąknięte oliwą, zajęło się jasnym płomieniem. W tej chwili Cromarty i jego towarzysz przemocą zatrzymywali pana Fogg, który w szlachetnym szale chciał dopaść stosu. Silnie ich odepchnąwszy, już miał wykonać swój zamiar, gdy scena nagle się przeistoczyła. Rozległ się straszny krzyk i zebrany tłum w okropnem przerażeniu rzucił się na ziemię. Stary »rajah« więc nie umarł wcale; widziano wyraźnie, jak, podniósłszy się ze swego miejsca, straszny jak upiór, schwycił w swe ramiona młoda swą żonę i, przesuwając się jak duch, przez obłoki dymu znosił ją ze stosu.
Fakirzy, straż, kapłani w strachu śmiertelnym padli na ziemię, nie śmiąc podnieść oczu na ten cud.
Silne ramiona unosiły omdlałą postać młodej kobiety. Panowie Cromarty i Fogg stali jak wryci, nie wiedząc co myśleć, przewodnik spuścił głowę. Zmartwychpowstały zbliżył się tymczasem do pana Fogg i jego towarzyszy i wyszeptał: »uciekajmy«.
Był to Obieżyświat, który przez obłoki dymu, do stosu się przecisnął: on to, korzystając z panującej jeszcze ciemności, młodą kobietę śmierci wydarł, to on, z niesłychanem męstwem, wystawiając swe życie na próbę, przechodził przez sparaliżowane strachem tłumy.
W jednej chwili umieszczono się na szerokim grzbiecie słonia i poczciwe zwierzę unosiło ich w szybkim pędzie. Ale wnet krzyk, wycia i puszczone w ślad za nimi kule świadczyły, iż na podejściu się poznano. W samej rzeczy, ochłonąwszy z przerażenia, zauważyli przy świetle płonącego stosu ciało starego »rajah«. Nieobecność Aoudy kazała domyślać się porwania. Straż, puściwszy się w ślad za nimi, strzelała z karabinów, ale rabusie nasi umknęli już daleko, tak, iż ani kule, ani strzały dosięgnąć ich nie mogły.
Obojętność pana Fogg na piękność doliny Gangesu.
Odważne porwanie udało się. Z godzinę jeszcze potem śmiał się Obieżyświat ze szczęśliwego wyniku swego śmiałego przedsięwzięcia. Pan Cromarty ściskał serdecznie dłoń poczciwego chłopaka, a pan Fogg rzekł »dobrze«, co w ustach tego dżentelmana równało się największej pochwale. Obieżyświat na wszystko odpowiadał, iż cała zasługa należy się panu Fogg; on chciał tylko wykonać pocieszny figiel, a na myśl, iż on, niegdyś gimnastyk, ex-sierżant, był przez chwil kilka wdowcem pięknej kobiety, starym zabalsamowanym »rajah«, śmiał się do rozpuku.
Co do młodej kobiety, to ta pozostała jeszcze w ciągłem omdleniu. Owinięta w pledy leżała w jednym z koszów. Słoń, kierowany pewną ręką przewodnika, pędził w głąb lasu pogrążonego jeszcze w ciemnościach. O siódmej zatrzymano się, by odpocząć. Młoda kobieta w zupełnem wyczerpaniu leżała nieruchomo. Przewodnik wlał jej do ust trochę wody zmieszanej z wódką, ale stan odurzenia, w jakim się znajdowała, musiał trwać jakiś czas jeszcze.
Pan Cromarty, któremu wpływ kadzideł z chmielu dobrze był znany, nie niepokoił się tem wcale, będąc pewnym, iż chora powróci stopniowo do normalnego stanu.
Natomiast troska o dalszy los biednej kobiety spokoju mu nie dawała. Pośpieszył też objaśnić pana Fogg, że w razie, gdyby pani Aouda pozostała w Indyach, wpadnie napewno na nowo w ręce swych katów. Fanatycy ci, rozproszeni po całym półwyspie, pomimo przeszkód ze strony policyi, znajdą sposób schwytania swej ofiary, czy to w Madrassie, Bombayu lub w Kalkucie. Na zasadzie swego twierdzenia przytoczył podobny fakt, który się niedawno zdarzył. Podług niego młoda kobieta wtedy tylko pewną będzie swego życia, gdy Bombay opuści.
Pan Fogg odpowiedział, iż to sobie zapamięta i stosownie do tego postąpi.
O godzinie 10-tej przewodnik zapowiedział swe przybycie na stacyę Allahabad, gdzie przerwana linia kolei żelaznej na nowo się
rozpoczynała. Stąd w przeciągu doby można było przebyć przestrzeń z Allahabadu do Kalkuty.
Pan Fogg mógł więc jeszcze na czas przybyć na statek, wyjeżdżający nazajutrz, t. j. dnia 25 października do Hong-Kongu. Młodą kobietę złożono w jednym z, pokoi na stacyi.
Obieżyświata wysłano po zakupienie niektórych potrzebnych dla niej rzeczy, jak sukni, szalu, futra i t. d.
Allahabad czyli miasto Boga, jest jednem z najbardziej czczonych miejsc w Indyach, gdyż leży w miejscu, w którem dwie święte rzeki, Ganges i Jumma zlewają się w jedną. Tu też ze wszystkich końców półwyspu ściągają pielgrzymi. Wiadomo, iż podług legendy Ramayana Ganges źródła swe bierze w niebie, skąd z łaski Brahmy na ziemię się zlewa.
Robiąc zakupy, Obieżyświat oglądał się po mieście niegdyś strzeżonem przez piękną fortecę, zmienioną obecnie na więzienie. W tej części miasta, dawniej tak ożywionej, niema teraz ani handlu, ani przemysłu.
Obieżyświat napróżno szukał magazynu mód. Znalazł tylko starego handlarza żyda, u którego też kupił suknię ze szkockiej materyj i szeroki podbity futrem płaszcz. Z tryumfalną miną powrócił do swych towarzyszy. Pani Aouda stopniowo wracała do przytomności.
Odurzenie, w jakiem się znajdowała, ustępowało powoli; piękne jej oczy nabierały wyrazu i słodyczy, cechującej indyjskie kobiety. Wdowa po »rajah« z Bundelkundu była piękną kobietą w całem znaczeniu tego słowa, a staranne wychowanie, które odebrała, robiło ją do angielskiej »lady« podobną.
Tymczasem pociąg miał już opuścić stacyę Allahabad i pan Fogg zapłacił przewodnikowi, co mu się należało, ani grosza więcej. Bardzo to zdziwiło Obieżyświata, który wiedział, ile pan jego zawdzięczał przewodnikowi. W samej rzeczy Pars życie swe narażał, gdyż, gdyby dowiedziano się o tem, iż przyjmował udział w porwaniu, nie umknąłby zemsty Indusów.
A teraz szło o Kiouni, co się stanie ze słoniem tak drogo kupionym?
Pan Fogg widocznie postanowił coś w tym względzie, gdyż zwrócił się do przewodnika.
— Parsie — rzekł — służyłeś mi sumiennie i byłeś mi oddanym; zapłaciłem ci za twe usługi, ale nie za twe poświęcenie. Chcesz słonia? to bierz go!
Oczy przewodnika zabłysły radością.
— Ależ Wasza Wysokość oddaje mi majątek — wykrzyknął.
— Bierz tylko, ja i tak zostaję twym dłużnikiem.
— To mi się podoba! — wykrzyknął Obieżyświat — bierz przyjacielu. Kiouni jest poczciwem i mężnem zwierzęciem.
Potem zbliżył się do słonia i, dając mu parę kawałków cukru, rzekł: — bierz Kiouni, bierz, bierz!
Słoń mruknął z zadowoleniem i, schwyciwszy Obieżyświata w pas swą trąbą, podniósł go powyżej swej głowy. Obieżyświat nie zląkł się ani trochę, pogłaskał zwierzę, które go delikatnie na ziemi postawiło.
W chwilę później pan Fogg wraz z panem Cromarty i Obieżyświatem, znalazłszy pomieszczenie wygodnym wagonie, w którym najlepszy kącik zajęła pani Aouda, pędzili całą siłą pary ku Benares.
80 mil, dzielących Allahabad od Benares, przybyto w ciągu dwóch godzin.
Podczas podróży młoda kobieta zupełnie wytrzeźwiała.
Jakież było jej zdziwienie, gdy obudziwszy się, znalazła się w wagonie, w europejskim stroju, pośród podróżnych, zupełnie jej nie
znanych.
Generał objaśnił młodą kobietę o jej położeniu. Opowiedział o bohaterstwie pana Fogg, który, by ją ratować, życie swe narażał i o szczęśliwem rozwiązaniu przygody, zawdzięczanej pomysłowi odważnego Obieżyświata.
Pan Fogg słuchał, nie rzekłszy słowa, a Obieżyświat zawstydzony powtarzał ciągle:— nie warto opowiadać.
Pani Aouda dziękowała serdecznie swym wybawcom. Piękne jej oczy łez pełne, były jeszcze od ust wymowniejszemi. Lecz, gdy myśl jej powróciła do stosu i wyobraźnia zarysowała niebezpieczeństwa, grożące jej na ziemi indyjskiej, dreszcz przerażenia wstrząsał nią całą.
Odgadłszy, co się w duszy pani Aoudy działo, pan Fogg w tonie bardzo chłodnym oznajmił jej iż gotów odprowadzić ją do Hong-Kongu, gdzie też powinna pozostać, dopóki sprawa ta nie zostanie zapomnianą.
Pani Aouda przyjęła z wdzięcznością tę propozycyę. W Hong-Kongu mieszkał jej krewny, będący jednym z pierwszorzędnych kupców miasta.
O wpół do pierwszej pociąg zatrzymał się na stacyi Benares. Tu pan Cromarty wysiadał. Oddział wojska, do którego się udawal, znajdował się na północnej stronie miasta. Generał brygady, żegnając się z panem Fogg, życzył mu pomyślności i radził odbyć tę podróż po raz drugi w sposób mniej wprawdzie oryginalny, lecz pożyteczniejszy. Pan Fogg uścisnął z lekka palec pana Cromarty; pani Aouda żegnała się z nim serdecznie, zapewniając , iż nigdy nie zapomni tego, co mu zawdzięcza. Obieżyświat zaszczycony uściskiem dłoni generala, był tem do głębi wzruszony.
Od Benares pociąg czas jakiś przejeżdżał dolinę Gangesu. Przed oknami wagonu przesuwały się jeden po drugim malownicze widoki: góry, pokryte zielenią, pola, zasiane jęczmieniem, kukurydzą i pszenicą; stawy i błota pełne zielonych aligatorów, dostatnie wioski i gęste tajemnicze lasy.
Kilka słoni i żubrów przychodziło się kąpać, w świętej wodzie rzeki. Pomimo spóźnionej pory i zimnej już wody, całe masy Indusów płci obojga z religijnem namaszczeniem zstępowały w chłodną toń.
Wierni ci, fanatyczni czciciele religii bramińskiej, a zaklęci wrogowie Buddyzmu; mają trzy bóstwa: Wisznu, Bóg słońca, Szywa upostacia siłę przyrody i wreszcie Brahma, patron kapłanów i prawodawców. Ale jakiem okiem spoglądali Brahma, Szywa i Wisznu na
zbrytanizowane Indye, gdy jakiś statek całą siłą pary mącił święte fale Gangesu, przestraszał jaskółki morskie, fruwające nad jego po
wierzchnią; rozpraszał rojące się na brzegu szyldkrety i wyrywał z religijnego upojenia, leżących wzdłuż rzeki fanatyków.
Wreszcie nadeszła noc. Pośród ryku tygrysów, niedźwiedzi i wilków, uciekających przed lokomotywą, pociąg pędził z niezwykłą szybkością, niepozwalającą dojrzeć ani Bengalu, ani cudów Golkondy, ani Chandernagonu, jedynego kawałka, indyjskiej ziemi, należącej do Francuzów, na której Obieżyświat z dumą i radością ujrzałby powiewającą chorągiew swej ojczyzny.
Nareszcie o 7-mej godzinie rano przyjechano do Kalkuty.
Statek udający się do Hong-Kongu wyruszał dopiero o godzinie 12-tej, tak, iż pan Fogg miał pięć godzin przed sobą.
Podług swego notatnika dżentelman powinien był przybyć do stolicy Indyi 25 października, t. j. na 23-ci dzień po opuszczeniu Londynu, tak się też stało. Niestety dwa dni zaoszczędzone w drodze z Londynu do Bombayu, były stracone w sposób nam wiadomy. Trzeba jednakże przypuścić, iż pan Fogg tego nie żałował.
Torba z banknotami staje się o parę tysięcy funtów lżejszą.
Pociąg zatrzymał się na stacyi. Obieżyświat pierwszy opuścił wagon, za nim pan Fogg, pomagając swej towarzyszce wysiąść. Pan Fogg zamierzał natychmiast udać się na statek odchodzący do Hong-Kongu, nie chcąc ani chwili pozostawać w kraju tak dla młodej kobiety niebezpiecznym
W chwili, gdy nasi znajomi opuszczali dworzec kolei, policyant jakiś zbliżył się do nich.
— Pan jesteś Phileasem Fogg? — spytał dżentelmana.
— Tak.
— Ten człowiek jest pańskim sługą? — rzekł, wskazując Obieżyświata.
— Tak.
— Bądźcie łaskawi obadwaj iść ze mną.
Pan Fogg nie okazał najmniejszego zdziwienia, agent był przedstawicielem prawa, a prawo dla każdego Anglika jest świętem.
Obieżyświat zwyczajem francuskim, chciał protestować, lecz policyant dotknął go swą laską, a pan Fogg nakazał mu posłuszeństwo.
— Czy młoda ta osoba może pójść z nami? — spytał pan Fogg.
— Tak — odrzekł policyant.
Agent przeprowadził wszystkich do »phalki ghari«, rodzaju powozu o czterech kołach, zaprzężonego we dwa konie. Podczas przeprawy wszyscy zachowali milczenie.
Powóz przejeżdżał w początku tak zwane czarne miasto o wązkich ulicach, o nędznych domkach, w których mieszkali ludzie biedni i obdarci. Potem oczom ich ukazała się europejska część miasta, bardzo przyjemnie wyglądająca ze swymi domami z cegły, ocienionymi drzewami, gdzie o rannej porze widziano elegancką młodzież, rozpierającą się w zbytkownych karetkach. Zatrzymano się przed domem bardzo skromnej budowy. Policyant, poprosiwszy swych więźniów, aby wysiedli, zaprowadził ich do pokoju o zakratowanych oknach.
— O wpół do dziesiątej staniecie przed sędzią Obadiach — rzekł, poczem opuścił pokój, zamknąwszy ich na klucz.
— Otóż złapano nas — zawołał Obieżyświat, opuszczając się na krzesło.
Pani Aouda, zwracając się do pana Fogg, rzekła drżącym od wzruszenia głosem:
— Panie, musisz mnie opuścić. To przezemnie was prześladują. — Pan Fogg zadowolił się odpowiedzią, iż jest to niemożliwe. Prześladowania z powodu uprowadzenia wdowy po »rajah« nie można było przypuścić. Oskarżyciele nie ośmielą się wystąpić. Musiało tu być jakieś nieporozumienie. Pan Fogg dodał, iż w każdym razie młodej kobiety nie opuści, że ją do Hong-Kongu odprowadzi.
— Ależ statek wyjeżdża w południe — zauważył Obieżyświat.
— Przed południem będziemy na brzegu — rzekł spokojnie niewzruszony dżentelman.
Słowa te były wypowiedziane z taką pewnością siebie, iż Obieżyświat nie mógł się powstrzymać od powiedzenia samemu sobie:
— Tam do licha! To możliwe, przed południem będziemy na brzegu. Zupełnie pewnym tego jednakże nie był.
O wpół do dziewiątej drzwi się rozwarły, wszedł policyant i zaprowadził więźniów do sąsiedniej sali.
Była to sala sadowa, do połowy zapełniona publicznością, składającą się z Indyan i Europejczyków.
Pan Fogg, pani Aouda i Obieżyświat zajęli miejsca na ławie naprzeciw krzeseł sędziów i pisarzy sądowych.
Sędzia Obadiah w towarzystwie pisarza wszedł natychmiast. Był to nizki, pełnej tuszy człowiek.
Szybko zdjąwszy na gwoździu wiszącą perukę, włożył ją na głowę.
— Pierwsza sprawa — zaczął.
Ale dotknąwszy się głowy, zawołał:
— Cóż to, wszak to nie moja peruka!
— W samej rzeczy, panie Obadiah, to moja — odrzekł pisarz sądowy.
— Kochany panie Oysterpuf, czyż może sędzia wydać sprawiedliwy wyrok, będąc w peruce pisarza?
Zamieniono peruki. Podczas tej sceny Obieżyświat siedział jak na rozżarzonych węglach, gdyż wskazówka zegara w sali sądowej posuwała się w jego oczach z przerażającą szybkością.
— Pierwsza sprawa — powtórzył sędzia.
— Phileas Fogg — rzekł pisarz sądowy Oysterpuf.
— Jestem — odezwał się pan Fogg.
— Obieżyświat.
— Obecny — odpowiedział tenże.
— Dobrze — rzekł sędzia. Od dwóch dni podsądni poszukujemy was przy każdym pociągu, który przybywa z Bombayu.
— Ależ o cóż nas obwiniają? — wykrzyknął zniecierpliwiony Obieżyświat.
— O tem się pan zaraz dowiesz — odrzekł sędzia.
— Panie — rzekł pan Fogg — jestem angielskim obywatelem i służy mi prawo...
— Czy panu ubliżono w czemkolwiek?
— Nie.
—Dobrze. Niech wejdą oskarżyciele!
Na rozkaz sędziego otworzono drzwi i woźny wprowadził trzech indyjskich kapłanów.
— Otóż to! — mruknął Obieżyświat — to wszak ci sami, którzy chcieli spalić naszą młodą panią.
Kapłani stanęli przed sędzią, a pisarz sądowy donośnym głosem odczytał oskarżenie o świętokradztwo, popełnione przez pana Fogg i jego sługę na uświęconem przez religię bramińską miejscu.
— Słyszał pan? — spytał sędzia pana Fogg.
— Tak panie — odparł pan Fogg i przyznaję się do tego.
— Aaa, przyznajesz się pan?...
— Przyznaję i czekam, by ci kapłani również zeznali, co zamierzali uczynić w świątyni Pillaji.
Kapłani, spojrzeli po sobie zdziwieni. Zdawało się, iż słów oskarżonego wcale nie rozumieją.
— Naturalnie — zawołał nagle Obieżyświat — w świątyni Pillaji, przed którą chcieli spalić swoją ofiarę.
Zdziwieni do najwyższego stopnia kapłani milczeli, a sędzia spytał zdziwiony:
— Co za ofiara? Spalić kogo? W środku Bombayu?
— W Bombayu! — zawołał Obieżyświat.
— Bezwątpienia. Nie o Pillaji tu mowa, a o świątyni Mallebar-Hill w Bombayu.
— A jako dowód tego niecnego czynu, oto obuwie bluźniercy — i pisarz sądowy położył parę bucików na swoje biurko.
— Moje kamaszki! — zawołał do najwyższego stopnia zdumiony Obieżyświat, nie mogąc się powstrzymać od mimowolnego okrzyku.
Wyobraźmy sobie zmieszanie pana i sługi.
O przygodzie w Bombayu zupełnie zapomnieli, a z tego tylko powodu wezwano ich do sędziego w Kalkucie. Fix jednakże postarał się z tego przykrego zajścia skorzystać.
Pozostawszy w Bombayu 12 godzin, miał długą naradę z kapłanami z Mallebar-Hill, obiecał im sute wynagrodzenie, wiedząc dobrze, iż rząd surowo karze tego rodzaju przestępstwa i następnym pociągiem wysłał ich w ślad za bluźniercą. Z powodu straty czasu, użytego na ratowanie młodej wdowy, Fix i Indusi przybyli wcześniej od pana Fogg i jego sługi, których tameczna policya telegraficznie upoważniona zaraz przy wysiadaniu z wagonu aresztować miała. Łatwo sobie wyobrazić przygnębienie Fixa, gdy się dowiedział, iż pan Fogg do Kalkuty jeszcze nie przybył. Sądził, iż ścigany przez niego złodziej z jednej stacyi uciekł do północnych prowincyi.
Przez 24 godzin w śmiertelnym niepokoju oczekiwał go na dworcu. Jakąż więc była jego radość, gdy tego ranka ujrzał pana Fogg, wysiadającego z wagonu w towarzystwie damy, której obecności nie mógł sobie wytłómaczyć.
Natychmiast też nadesłał mu policyanta, który ich do sędziego Obadiah poprowadził.
Gdyby Obieżyświat mniej był swemi myślami zajęty, to mógłby zauważyć w końcu sali agenta, śledzącego z najwyższem zajęciem przebieg sprawy. Oczekiwany przez niego rozkaz aresztowania jeszcze nie nadszedł.
Tymczasem z mimowolnego zeznania Obieżyświata Obadiah zestawił protokół.
— Więc przyznajecie się do faktu? — spytał sędzia.
— Przyznajemy — odparł chłodno pan Fogg.
— Otóż — ciągnął sędzia dalej — biorąc pod uwagę, iż rząd angielski wszystkie religie indyjskie jednakowo proteguje i opieką swą ochrania, Obieżyświat za przestępstwo, polegające na tem, iż świętokradzką stopą dnia 29 października przestąpił próg świątyni Mallebar-Hill w Bombayu, skazany zostaje na dwutygodniowe więzienie i karę pieniężną 300 funtów sterlingów.
— 300 funtów? — zawołał przerażony Obieżyświat.
— Cicho! — wrzasnął skrzeczącym głosem woźny.
— I — ciągnął dalej sędzia — ponieważ nie jest dowiedzionem, iż sługa działał zgodnie z wolą pana i, ponieważ ten ostatni za czyny i postępki przez siebie utrzymywanego sługi odpowiedzialnym być musi, przeto Phileas Fogg skazany zostaje na tydzień więzienia i 150 funtów kary. Woźny wprowadź następnych podsądnych.
Z niewypowiedzianem zadowoleniem przysłuchiwał się Fix w swym kącie wyrokowi, skazującemu pana Fogg na zatrzymanie się przez tydzień w Kalkucie, w ciągu którego rozkaz aresztowania go napewno nadejdzie.
Obieżyświat był w rozpaczy. Wyrok ten rujnował pana jego. Zakład 20.000 funtów przegrany, wszystko dlatego, iż on jak ostatni dureń wszedł do tej przeklętej świątyni.
Pan Fogg przez cały ten czas nic nie stracił ze swej zwykłej równowagi, tylko w chwili, gdy pisarz sądowy wniósł inną skargę, powstał i rzekł:
— Składam kaucyę.
— Masz pan do tego prawo — odrzekł sędzia.
Fixowi skóra ścierpła z przerażenia, zimny dreszcz przebiegł mu po ciele, uspokoiły go tylko słowa sędziego, który ze względu na to, iż pan Fogg i sługa są cudzoziemcami, naznaczył kaucyę w sumie 1000 funtów sterlingów.
— Płacę — rzekł pan Fogg.
I z torby, trzymanej przez Obieżyświata, wyjął paczkę banknotów i złożył je na stoliku pisarza sądowego.
— Suma ta zwróconą panu będzie po wyjściu z więzienia, tymczasem za kaucyą jesteś pan wolnym.
— Chodźmy — rzekł pan Fogg do swego sługi.
— Ale niechże mi przynajmniej zwrócą buciki — krzyknął wściekły z gniewu Obieżyświat.
Zwrócono mu takowe.
— O, drogo kosztują — mruczał do siebie i szedł z posępną miną za swym panem, który pod rękę prowadził panią Aoudę.
Fix miał nadzieję, iż złodziej nie zgodzi się nigdy na stratę tak dużej sumy i karę swą odsiedzi, w każdym jednak razie szedł za nim krok w krok, oka z niego nie spuszczając.
Pan Fogg zawołał dorożkę i kazał się zawieźć do przystani. O milę od brzegu na wodzie z opuszczoną kotwicą stał statek »Rangoon«, a wywieszona flaga zwiastowała prędkie odbicie od brzegu. Była dopiero jedenasta, pan Fogg miał więc jeszcze godzinę czasu. Wyszedłszy z doróżki, wsiadł do łódki, która go wraz z towarzyszami dowiozła do statku. Na ten widok agent tupnął nogą.
— A nicpoń! — zawołał. — Ucieka, rzucając na marne 1000 funtów. Rozrzutny, jak złodziej. Ale ja cię złapię, ptaszku, choćbym cię miał ścigać na koniec świata. Oby tylko skradzione pieniądze nie za prędko się rozeszły.
Obawa Fixa miała pewną podstawę. Pan Fogg od wyjazdu swego z Londynu na podróż, nagrody, słonia, kaucyę i kary wydał do 5000 funtów, a czem mniejszą będzie zwrócona bankowi suma, tem mniejszą nagrodę otrzyma agent.
Fix udaje nieświadomego.
Rangoon, jeden z okrętów Wschodniego Towarzystwa »Compagnie Peninsulaire«, przeznaczony dla mórz chińskich i japońskich, był żelaznym parowcem objętości 770 ton, o sile 400 koni. Szybkością chodu nie ustępował »Mongolii«, pod względem jednakże wygody pozostawiał wiele do życzenia. To też p. Fogg musiał zrezygnować z chęci umieszczenia w nim pani Aoudy jak najwygodniej.
Zresztą szło tylko o przestrzeń 3500 milową, którą przebędą w 11 lub 12 dni, a pani Aouda nie była wymagającą pasażerką.
Podczas pierwszych dni podróży młoda kobieta bliżej poznała pana Fogg. Przy każdej sposobności okazywała mu jak najżywszą wdzięczność. Flegmatyczny dżentelman, sądząc z pozoru, bardzo obojętnie to wszystko przyjmował, ani tonem, ani gestem nie zdradzając najmniejszego wzruszenia. Był dla niej z wyszukaną grzecznością, dbał, by jej na niczem nie zbywało, ale wszystko co czynił, czynił z wdziękiem i spokojem automatu.
Pani Aouda potwierdziła wzruszającą historyę, jaką o niej przewodnik opowiedział. W samej rzeczy pochodziła ona z rasy zajmującej u krajowców pierwszorzędne miejsce. Niektórzy kupcy parscy dorobili się na handlu bawełną w Indyach ogromnych majątków. Jeden z nich, James Jeejchboy, otrzymał od rządu angielskiego szlachectwo i pani Aouda była krewną tego bogatego człowieka. Właśnie kuzyna pana Jeejchboy, szanownego Jejeh, chciała pani Aouda w Hong-Kongu odszukać. Czy znajdzie u niego schronienie i opiekę, tego nie mogła twierdzić na pewno. Na to pan Fogg odpowiedział, by była zupełnie spokojną i że się wszystko ułoży z matematyczną ścisłością. Zwykły to był jego sposób mówienia.
Pierwsza część podróży na »Rangoonie« odbyła się w najlepszych warunkach. Cała ta część Bengalu była dla prędkiej jazdy odpowiednią. Ze statku widziano już »duży Andaman«, główną wyspę grupy, malowniczą górę »Sadle-Peak«, liczącą 2400 stóp.
Statek trzymał się blizko brzegu. Dzicy, mieszkańcy wyspy, nie pokazywali się wcale. Są to istoty stojące na najniższym stopniu cywilizacyi, ale ludożercami jednakże nie są. Wyspy tworzyły prześliczną panoramę. Na przodzie ogromne lasy muszkatołowych i bambusowych drzew, w dali sylwetki gór o kształtnych konturach. Na brzegach roiły się salangany, których gniazda są ulubioną potrawą mieszkańców Niebieskiego Królestwa. Cała ta dekoracya prędko znikła z oczu i »Rangoon« wsunął się w cieśninę Malagską, by przez nią dostać się do Chińskiego morza.
Cóż porabiał inspektor Fix, tak nieszczęśliwie wciągnięty w podróż naokoło świata? Pozostawiwszy zlecenie w Kalkucie, by w razie nadejścia rozkazu aresztowania takowy do Hong-Kongu odesłać, Fix wsiadał na »Rangoon«, nie będąc przez Obieżyświata zauważonym i starannie unikając wszelkiego z nim spotkania. W samej rzeczy trudnoby mu było wytłómaczyć swą obecność na pokładzie, nie wzbudzając w Obieżyświecie podejrzenia.
Ale zbieg okoliczności sprawił, iż Fix wznowił swą znajomość z poczciwym chłopakiem. Jak się to stało, zaraz zobaczymy.
Wszystkie nadzieje, wszystkie życzenia inspektora policyi skoncentrowały się w jednym jedynym punkcie świata. W Hong-Kongu musiało nastąpić aresztowanie, inaczej złodziej wymknie się bez powrotu.
Hong-Kong był w samej rzeczy ostatnim kawałkiem ziemi angielskiej. Poza nim Chiny, Japonia i Ameryka mogły służyć panu Fogg pewnem schronieniem. W Hong-Kongu, w chwili nadejścia rozkazu, Fix mógł niezwłocznie zaaresztować pana Fogg i oddać w ręce policyi. Nic temu nie stawało na przeszkodzie. Co innego zupełnie poza Hong-Kongiem. Tam już zwykły rozkaz aresztowania nie wystarczał, potrzebne były pewne formalności, wymagające dużo czasu, mogące spowodować zwłokę, z której złodziej skorzysta, by zniknąć na zawsze.
— Otóż — powtarzał sobie Fix podczas długich godzin, spędzanych samotnie w kajucie — jeśli rozkaz aresztowania do Hong-Kongu już nadszedł, wtedy bez długich ceregieli zatrzymuję mego pana, w przeciwnym zaś razie za jakąkolwiekbądź cenę muszę opóźnić jego wyjazd. Nie udało mi się to ani w Bombayu, ani w Kalkucie, jeśli mi się i w Hong-Kongu nie uda, moja opinia na zawsze stracona! Niech się dzieje co chce, swego dopiąć muszę! Ale jakiego użyć sposobu, by w razie potrzeby opóźnić wyjazd tego przeklętego Fogga?
Gdyby zamiary jego chybiły, Fix zdecydowany był wszystko wyznać Obieżyświatowi i we właściwem świetle przedstawić mu jego pana. O stanie rzeczy zawiadomiony, z obawy, by go nie miano za wspólnika kradzieży, Francuz stanie po stronie Fixa. Był to krok bardzo niebezpieczny, gdyż Obieżyświat jednem słówkiem wypowiedzianem do swego pana, mógłby całą sprawę popsuć. Ucieknie się więc do niego tylko w ostatecznym razie.
Obecność pani Aoudy na statku w towarzystwie pana Fogg ogromnie intrygowała inspektora policyi. Łamał sobie głowę nad ten kto była ta kobieta, skąd się wzięła, jaki zbieg okoliczności zbliżył ją do pana Fogg. Przypuszczał, iż spotkali się w drodze z Bombayu do Kalkuty. Lecz czy działał tu prosty przypadek, czy też z góry określony plan?
Łatwo pojąć, do jakiego stopnia ciekawość jego była podrażniona. Zapytywał, czy nie wchodzi tu w grę jakiś karygodny postępek. Być to bardzo mogło. Myśl ta zawładnęła nim zupełnie, widział już wszystkie korzyści, jakie z tej okoliczności wypadały.
Czy kobieta ta była zamężną lub nie, w każdym razie wykradzenie miało tu miejsce i można było w Hong-Kongu tak oplątać tego pana, iż się pieniędzmi nie wykręci. Ale trzeba zacząć działać przed przybyciem statku do Hong-Kongu. Ten Fogg ma szkaradny zwyczaj skakania ze statku na statek, mógłby więc być już daleko, zanim się sprawa rozpocznie.
Trzeba więc zawiadomić władze angielskie jeszcze przed przybyciem statku do portu. Nic nadto łatwiejszego, gdyż »Rangoon« zatrzymywał się w Singapore, a Singapore połączone było z granicą chińską drutem telegraficznym. Zanim jednakże coś postanowi, rozpyta Obieżyświata, któremu, jak wiedział z doświadczenia, nie trudno rozwiązać języka. Nie było jednakże dużo czasu do stracenia. Był to dzień 31 października i »Rangoon« nazajutrz zarzucał kotwicę w Singapore.
Nazajutrz Fix wyszedł na pokład. Obieżyświat przechadzał się w tej chwili, gdy inspektor rzucił się ku niemu, wołając:
— Pan, pan na »Rangoonie?«
— Pan Fix na pokładzie! — odparł zdziwiony Obieżyświat, poznając swego towarzysza podróży na »Mongolii«. Jakto, zostawiłem pana w Bombayu i znajduję teraz w Hong-Kongu, czyż pan także odbywa podróż naokoło świata?
— Ależ nie — odparł Fix — zamierzam tylko kilka dni zatrzymać się w Hong-Kongu.
— A! — odrzekł Obieżyświat trochę zdumiony. — Lecz dlaczegóż nie widziałem pana przez cały ten czas na pokładzie?
— Mała niedyspozycya... trochę choroby morskiej zatrzymało mię w kajucie. Zatoka Bengalska nie służy mi tak, jak ocean Indyjski. A jakże się miewa pan Fogg?
— Zupełnie zdrów i punktualny, jak jego podróżny notatnik. Ach, panie Fix, pan nie wie, iż mamy ze sobą młodą panią.
— Młodą panią? — spytał Fix, doskonale udając, iż nie wie, o kogo chodzi.
Tu Obieżyświat zaczął mu o wszystkiem, co zaszło opowiadać. O zajściu w świątyni Pillaji, o kupnie słonia za 2000 funtów, historyę »sutty«, wyratowanie Aoudy, o tem, jak ich zawezwano do sądu w Kalkucie, jak ich skazano na więzienie, lecz dzięki kaucyi używają swobody. Fix, doskonale znający ostatnie zajście, udawał zupełnie nieświadomego i wkońcu spytał Obieżyświata, czy pan jego ma zamiar zabrać młodą kobietę ze sobą do Europy.
— Nie, panie Fix, chcemy ją oddać pod opiekę jednego z jej krewnych, bogatego kupca w Hong-Kongu.
— Trudna sprawa! — mruknął do siebie Fix. — Może pozwolisz na kieliszek anyżówki, panie Obieżyświecie.
— Chętnie, trzeba koniecznie wypić za nasze spotkanie na »Rangoonie«.
Od Singapore do Hong-Kongu.
Od tego dnia Obieżyświat i agent spotykali się dość często, ale ten ostatni zachowywał wielką ostrożność, nic próbując nawet wyciągnąć go na pogawędkę. Raz czy dwa razy widział pana Fogg, pozostającego cały czas prawie w salonie, czy to dotrzymującego towarzystwa pani Aoudzie, czy też grającego w wista.
Obieżyświata spotkanie z Fixem bardzo zastanowiło. Rozmyślał nad dziwnym trafem, jaki Fixa ciągle na drodze jego pana stawia. Ten ugrzeczniony, niezmiernie uprzejmy dżentelman, którego spotyka się w Suezie, siada na »Mongolię«, przyjeżdża do Bombayu, gdzie zamierza pozostać, następnie ukazuje się na »Rangoonie«; jednem słowem, krok za krokiem odbywa tę samą podróż, co i pan Fogg. Coś podobnego mogło się wydać podejrzanem. Był to zbieg okoliczności, co najmniej dziwny. Obieżyświat gotów był przysiądz na swe pantofle, które za coś świętego uważał, iż Fix opuści Hong-Kong jednocześnie z nimi, tym samym statkiem. Gdyby Obieżyświat wieczność całą rozmyślał, nie wpadłby nigdy na domysł, iż pana jego śledzą i tropią jak złodzieja na całej kuli ziemskiej. Ponieważ zaś chęć dociekania przyczyny leży w ludzkiej naturze, więc Obieżyświat po długim namyśle znalazł w samej rzeczy prawdopodobne wyjaśnienie ciągłej obecności Fixa.
Otóż podług niego Fix był agentem, wysłanym przez kolegów pana Fogg w ślad za nim dla kontrolowania, czy podróż naokoło świata odbywa się podług umówionego planu.
— Nic nadto pewniejszego — powtarzał, dumny ze swej przenikliwości. — Jest to szpieg, którego ci panowie w ślad za nami posłali, jakże to niegodziwie! Pan Fogg taki uczciwy, taki człowiek honoru. O! panowie z Reform-Clubu, zapłacicie mi za to!
Zachwycony tem odkryciem Obieżyświat postanowił nic nikomu nie mówić, lecz za to zręcznie wybadać Fixa.
W środę, 30 października, statek wchodził w cieśninę Malakską, oddzielającą półwysep tego imienia od Sumatry. Maleńkie, niezwykle malownicze i bardzo górzyste wysepki zasłaniały widok na dużą wyspę.
Nazajutrz o godzinie 4-tej »Rangoon« przybył do Singapore, o pół dnia wcześniej, niż zazwyczaj i zatrzymał się tu, by zaopatrzyć się w węgiel.
Pan Fogg zszedł z panią Aoudą na ląd, by użyć wraz z nią spaceru.
Fix, któremu każdy krok pana Fogg wydawał się podejrzanym, poszedł w ślad za nim, nie będąc widzialnym. Obieżyświat, wyśmiewając się w duszy, załatwiał zakupy.
Wyspa Singapore nie jest ani dużą, ani malowniczą, gdyż brak jej gór, pomimo to nie jest pozbawioną uroku.
W pięknym powozie, zaprzężonym parą eleganckich koni, pan Fogg z panią Aoudą wjeżdżali w gęstą aleję palmową, drzewa sagowe i paproć urozmaicały tropikalną tę ustroń.
Drzewa muszkatałowe o liściach lakierowanych przejmowały powietrze silnym zapachem. Żywe, figlarne małpki ożywiały las, w gąszczu zaś nieraz zabłysło oko tygrysa.
Po dwugodzinnej przejażdżce po tej równinie pani Aouda i pan Fogg powrócili do miasteczka, w którem duże niekształtne domy tonęły w masie drzew ananasowych, mangustowych i innych najrzadszych w świecie.
O godzinie 10-tej powrócili na statek jednocześnie z panem Fix, który także narażonym został na koszta najęcia powozu.
Na pokładzie »Rangoon« oczekiwał ich Obieżyświat. Poczciwy chłopak kupił tuzin mangustów wielkości średnich jabłek, ciemnobrunatnego koloru na zewnątrz, a czerwonych w środku, których biały, soczysty owoc największemu smakoszowi do gustu przypaść musi. Obieżyświat cieszył się bardzo, iż może je ofiarować pani Aoudzie, która też bardzo uprzejmie mu za nie podziękowała.
O godzinie 11-tej »Rangoon«, zaopatrzywszy się w węgiel, zdjął kotwicę i w parę godzin później pasażerowie stracili z oczu wysokie góry Malaki, których gęste lasy służą za kryjówkę dla najpiękniejszych tygrysów w świecie.
Tysiąc trzysta mil dzieli Singapore od wyspy Hong-Kong, małej angielskiej posiadłości, odciętej od chińskiego brzegu. Phileasowi Fogg zależało na tem, by ją przebyć najwyżej w sześć dni, by módz zdążyć do Hong-Kongu na statek, mający 6-go listopada odpłynąć do Jokohamy, jednego z głównych portów japońskich.
Na »Rangoonie« było przepełnienie. W Singapore wsiadło mnóstwo Indusów, mieszkańców Ceylonu, Chińczyków, Malajczyków i Portugalczyków. Dotychczas trwająca pogoda zmieniła się nagle. Morze stało się niespokojnem, od czasu do czasu zrywał się silny wiatr, na szczęście od strony północo-zachodu, co tylko sprzyjało żegludze. Wtedy też kapitan statku kazał rozpiąć żagle. Pchany siłą wiatru i pary »Rangoon« stosunkowo płynął wolno w koło brzegów Annamy i Kochinchiny, co bynajmniej nie wzruszało pana Fogg, ale do najwyższej pasyi doprowadzało Obieżyświata. Przypisywał on winę kapitanowi, mechanikowi, towarzystwu. Bardzo być może, iż myśl o płomieniu gazowym, który ciągle na jego koszt się palił, wprawiała go w taką niecierpliwość.
— Ależ panu, jak widzę, bardzo się spieszy do Hong-Kongu? — spytał go pewnego razu agent.
— O tak, bardzo mi spieszno! — odparł Obieżyświat.
— Przypuszczasz pan, iż panu Fogg pilno dosięgnąć statku, idącego do Jokohamy?
— O! tak, ogromnie.
— I wierzysz pan teraz w tę dwuznaczną podróż naokoło świata?
— Naturalnie, a pan panie Fix?
— Ja? nie, ja w nią nie wierzę.
— Błazen! — mruknął Obieżyświat — spojrzawszy złowrogo na agenta.
Wyrzeczone przez Obieżyświata słowo zastanowiło agenta. Czyżby ten Francuz, przejrzał go? Nie wiedział, co myśleć o tem. Czyżby Obieżyświat w nim odgadł agenta? Nie, to niemożliwe!
A jednak, tak się wyraziwszy, Obieżyświat miał napewno jakąś ukrytą myśl. Co miała ona znaczyć?
Innym znów razem Obieżyświat, nie mogąc się powstrzymać, poszedł jeszcze dalej.
— Czyżby z chwilą przybycia do Hong-Kongu, panie Fix — spytał go raz ironicznie — mielibyśmy stracić pańskie towarzystwo?
— Jeszcze nie wiem... — odparł mocno zaambarasowany agent.
— Ach — rzekł Obieżyświat — gdyby pan z nami pozostał, byłoby to dla nas prawdziwem szczęściem: agent towarzystwa, do którego pan się zaliczasz, nie zatrzymuje się w połowie drogi. Jechałeś pan do Bombayu, a otóż jesteśmy już w Chinach, Ameryka już blizko, a z Ameryki do Europy, to wszak jeden krok tylko.
Fix uważnie spojrzał na Obieżyświata, ale niewinna mina sługi pana Fogg uspokoiła go. Zaśmiał się z konceptu Obieżyświata, który, wpadłszy w dobry humor, żartował dalej:
— A dużo przynosi panu pańskie rzemiosło?
— Tak i nie — odparł Fix bez wahania — są dobre i złe interesy. Ale pan pojmujesz, iż nie podróżuję na własny koszt.
— Nie wątpię o tem na chwilę — zawołał Obieżyświat, śmiejąc się na całe gardło.
Po skończonej rozmowie agent udał się do swojej kajuty i począł rozważać: Obieżyświat odgadł w nim agenta, to nie ulegało żadnej wątpliwości. Ale czyż uprzedził o tem swego pana? Jaką służący odgrywa rolę? Czyżby sprawa była na zawsze straconą? Agent spędził parę ciężkich godzin chwilami mając swą sprawę za straconą, chwilami znów, pocieszając się myślą, iż pan Fogg o niczem nie wie. Stopniowo w umyśle jego zapanował spokój i zdecydował się otwarcie z Obieżyświatem pomówić. W razie, gdyby rozkaz aresztowania do Hong-Kongu jeszcze nie nadszedł, i gdyby pan Fogg miał zamiar opuścić angielskie terytoryum, Fix wszystko wyzna Obieżyświatowi. Albo sługa był współwinnym kradzieży, w takim razie sprawa była przegraną, albo też nic o niej nie wiedział, w tym wypadku zechce się od swego pana uwolnić.
O tem wszystkiem nie miał pan Fogg najmniejszego pojęcia, z majestatyczną obojętnością odbywał swą podróż naokoło świata, nie zwracając uwagi na to, co się wkoło niego działo.
Natomiast Obieżyświat wiecznie się niepokoił i wciąż powtarzał:
— Nic nie posuwamy się naprzód. Oj ci Anglicy! Amerykański statek wyrzuciłby nas w powietrze, ale szedłby, jak się należy.
Pan Fogg, Fix i Obieżyświat mają zajęcie.
Podczas ostatnich dni podróży pogoda była niedobra.
Silny wiatr od strony północno-zachodniej tamował bieg statku. Przechylał się z jednego boku na drugi i pasażerowie sprawiedliwie złorzeczyli bałwanom, które wiatr zganiał. Między 3 a 4 listopada zerwała się burza. Silne podmuchy wiatru biczowały morze; »Rangoon« na pół dnia musiał zaprzestać podróży, a tylko lawirował po rozjuszonem morzu.
Wszystkie żagle zwinięto.
Prędkość chodu »Rangoon« wskutek tego znacznie się zmniejszyła i można było przypuścić, iż statek, w razie gdyby się burza nie uciszyła, przybędzie na miejsce o jakie dwadzieścia godzin później.
Pan Fogg zachowywał wobec tego wzburzonego morza, które jakby przeciw niemu walczyło, swą zwykłą równowagę. Ani na chwilę nie zachmurzyło się jego czoło, a wszak spóźnienie na statek w Jokohamie mogło zupełnie popsuć jego plany. Ten człowiek jest bez nerwów, nie odczuwał ani niecierpliwości ani zniechęcenia. Zdawałoby się, jakby ta burza wchodziła w zakres jego planów. Pani Aouda, rozmawiająca z panem Fogg o wciąż trwającej niepogodzie, znalazła go tak spokojnym jak zwykle.
Co do Fixa, ten z nadzwyczajnem zadowoleniem przypatrywał się burzy, pragnąc, by zmusił »Rangoon« do ucieczki. Wszelkie opóźnienia były mu bardzo na rękę, gdyż zmuszały pana Fogg do zatrzymania się parę dni w Hong-Kongu. Zachmurzone niebo i ciągła wichura sprzyjały jego życzeniom. Trapiony morską chorobą, nie zwracał na nią uwagi, rozkoszując się nadzieją wygrania sprawy.
Można sobie wyobrazić, co się działo w duszy Obieżyświata.
Dotychczas wszystko szło jak z płatka. Ziemia i morze zdawały się służyć jego panu i pociągi spełniały jego wolę. Wiatry i para połączone sprzyjały jego planom. Czyżby miało się od tej chwili nie udawać?
Obieżyświat tak się martwił, jakby 20.000 funtów przegranej z jego kieszeni miały być wypłacone. Biedny chłopak! Fix starannie ukrywał przed nim swe wewnętrzne zadowolenie i dobrze zrobił, gdyż, gdyby Obieżyświat przeczuł tylko myśli agenta miałby się ten z pyszna.
Przez cały czas trwania burzy Obieżyświat znajdował się na pokładzie. Wszędzie go też było pełno, wdrapywał się na maszty z zręcznością małpy, pomagał jak mógł i zdumiewał majtków siłą i elastycznością swych muszkułów.
Wciąż zapytywał kapitana, oficerów i majtków, nie mogących się powstrzymać od śmiechu, jak długo będzie trwała burza. Odesłano go do barometru, który się podnieść nie chciał, choć Obieżyświat silnie nim potrząsał.
Wreszcie burza się uciszyła. 4 listopada nastąpiła korzystna zmiana pogody. Zmienił się też zaraz i humor Obieżyświata. Znów rozpięto wszystkie żagle i »Rangoon« z zadziwiającą szybkością pomknął dalej. Lecz straty czasu nie można było wrócić.
Dopiero 6 listopada, o 5-tej godzinie zrana, zwiastowano ziemię.
Podług notatnika pana Fogg przybycie do Hong-Kongu miało nastąpić 5 listopada, a miało miejsce 6-go. Było zatem opóźnienie 24-godzinne, o zdążeniu więc na statek, odpływający do Jokohamy, marzyć nie było można.
O 6-tej sternik zajął swoje miejsce, by przeprowadzić statek przez kanał do portu Hong-Kong.
Z obaw swych zwierzył się Fixowi. Chytry ten lis uspokajał go, mówiąc, iż w razie opóźnienia pan wsiądzie na następny statek. Słowa te wprawiły Obieżyświata w gniew szalony.
To, czego nie śmiał uczynić Obieżyświat, zrobił pan Fogg i głosem spokojnym spytał, czy on czasem nie wie, kiedy najbliższy statek z Hong-Kongu udaje się do Jokohamy?
— Jutro rano z odpływem — odrzekł sternik.
— A... — rzekł pan Fogg, nie okazując zbytniego zdziwienia.
Obecny tej rozmowie Obieżyświat miał ochotę uściskać sternika, któremu Fix najchętniej kark skręcił.
— Jak się nazywa ten statek? — spytał pan Fogg.
— »Carnatic« — odparł sternik.
— Czyż nie miał on wczoraj odpłynąć?
— Tak panie, ale jeden z kotłów wymagał naprawy, dla tego też odjazd nastąpi jutro.
— Dziękuję panu — odrzekł pan Fogg i krokiem automatu zszedł do salonu.
Obieżyświat tymczasem, ściskając dłoń majtka, mówił:
— Jesteś dzielnym człowiekiem, sterniku — a ten nigdy się nie dowiedział czemu zawdzięczal ten niezwykły wylew uczucia.
Gwizdnąwszy silnie, skierował statek ku portowi na drogę, oblężoną przez mnóstwo statków, łódek rybackich, berlinek i po godzinie lawirowania »Rangoon« nareszcie dosięgnął portu, a pasażerowie jeden po drugim opuścili statek.
Tym razem przypadek bardzo posłużył panu Fogg. Gdyby nie naprawa kotła, »Carnatic« już byłby 5-go wyruszył i pasażerowie, chcący się udać do Japonii, musieliby cały tydzień czekać. Pan Fogg stracił wprawdzie 24 godzin, ale ta strata czasu nie miała żadnego wpływu na losy podróży. Statek, który z Jokohamy udaje się do San-Francisco, znajdował się w bezpośredniej komunikacyi ze statkiem w Hong-Kongu, tak, iż przed przybyciem tegoż nie mógł z Jokohamy wyruszyć. Wprawdzie stracił 24 godzin, ale podczas 20-dniowej podróży po cichym oceanie łatwo je można było uzyskać.
»Carnatic« miał odpłynąć dopiero rano o godzinie 5-tej, pan Fogg miał więc przed sobą szesnaście godzin, by się zająć sprawą pani Aoudy. Zszedłszy ze statku, podał ramię młodej kobiecie i podprowadził ją do lektyki, w której zaniesiono ją do poblizkiego hotelu. Wyszukano pokój dla młodej kobiety i pan Fogg, postarawszy się, aby jej na niczem nie zbywało, wyszedł natychmiast na miasto dla odszukania kuzyna pani Aoudy. Obieżyświatowi rozkazał pozostać w hotelu do swego powrotu, by młoda kobieta nie była w nim samą.
Dżentelman nasz kazał się zaprowadzić na giełdę, gdzie Jojeha, zaliczającego się do najbogatszych kupców miasta, musiano znać powszechnie. Woźny, do którego pan Fogg się zwrócił, znał parskiego kupca. Ale od dwóch lat nie mieszkał on już w Chinach. Dorobiwszy się majątku, udał się, jak mniemano, do Holandyi. Wróciwszy do hotelu, pan Fogg kazał się pani Aoudzie zaanonsować, i wszedłszy do jej pokoju, bez żadnego wstępu objaśnił ją, iż kuzyna niema w Hong-Kongu i że prawdopodobnie przebywa w Holandyi.
Na razie pani Aouda nic nie odrzekła, po krótkim namyśle spytała swym słodkim głosem:
— Cóż mam więc robić?
— To bardzo proste. Powrócić do Europy.
— Ależ ja nie mogę wyzyskiwać...
— Pani nie wyzyskuje i jej obecność w niczem nie psuje mi programu. Obieżyświecie!
— Słucham pana.
— Idź na »Carnatic« i zamów trzy kajuty.
Obieżyświat ucieszony, iż nadal będą odbywać podróż w towarzystwie młodej i tak sympatycznej osoby, natychmiast wyszedł spełnić polecenie swego pana.
Obieżyświat przyjmuje udział w losie swego pana.
Hong-Kong jest to mała wysepka, która w roku 1842 na mocy traktatu w Nankingu przeszła do Anglii. W ciągu lat kilku, dzięki geniuszowi kolonizacyjnemu Wielkiej Brytanii powstało tu znaczne miasto i port Victoria. Wyspa ta leży u ujścia rzeki Kanton, o 60 mil od portugalskiego miasta Macao, położonego na drugim brzegu rzeki. W walce handlowej Hong-Kong zwyciężył Macao i większa część wywozu chińskiego odbywa się w mieście angielskiem. Doki, hotele, magazyny, katedra gotycka, ratusz, szerokie ulice; wszystko to sprawiało złudzenie, jakby które z miast handlowych hrabstwa Kent lub Surrey, obiegłszy kulę ziemską, zatrzymało się w tym zakątku Chin, prawie u swych antipodów. Obieżyświat z rękoma w kieszeniach udał się do portu Victoria, przyglądając się lektykom, taczkom i różnobarwnemu tłumowi, złożonemu z Chińczyków, Japończyków i Europejczyków, napełniających ulice. Nareszcie przybył do portu. Tam, przy ujściu rzeki Kanton, roiło się od statków różnych narodowości. Przechadzając się, Obieżyświat zauważył kilku krajowców w bardzo podeszłym wieku, w żółtych kostyumach. Fryzyer, do którego wszedł, by się ogolić, po chińsku objaśnił go, iż każdy z tych staruszków miał najmniej 80 lat i w tym wieku służył mu przywilej noszenia żółtej barwy, która jest kolorem królewskim. Załatwiwszy się u fryzyera, udał się do przystani i tam bez zdziwienia zauważył przechadzającego się Fixa. Na twarzy agenta policyjnego malowało się wielkie przygnębienie.
— Doskonale! — pomyślał sobie Obieżyświat — sprawa panów dżentelmanów z Reform-Clubu źle stoi — i, jakby nie widział zdetonowanej miny agenta, przywitał go z uśmiechem.
Biedny agent słuszne miał powody przeklinania piekielnego losu, który go prześladował. Rozkaz aresztowania, jak dotąd, jeszcze nie nadszedł, bez wątpienia był w drodze. Niestety, Hong-Kong był ostatnim kawałkiem angielskiej ziemi po drodze i pan Fogg umknie mu na zawsze, jeżeli nie znajdzie sposobu zatrzymania go tutaj.
— Więc jakże, panie Fix, czyś postanowił z nami jechać do Ameryki?
— Tak — odrzekł Fix przez zaciśnięte zęby.
— Ależ to pyszne! — zawołał Obieżyświat, wybuchając śmiechem. — Zaraz wiedziałem, iż się pan z nami nie będzie mógł rozstać. Chodź pan, zatrzymasz swoje miejsce.
Weszli do biura żeglugi i zamówili kajuty na cztery osoby.
Tu urzędnik oznajmił im, iż naprawa już skończona i że zamiast jutro rano, jak to miało mieć miejsce, statek dziś jeszcze o 8-ej wieczór opuści przystań.
— Bardzo dobrze! — odrzekł Obieżyświat— idę uprzedzić mego pana.
W tej właśnie chwili Fix zdobył się na krok stanowczy. Wszystko postanowił powiedzieć Obieżyświatowi, był to podług niego je
dyny sposób zatrzymania Phileasa Fogg na kilka dni w Hong-Kongu.
Po wyjściu z biura Fix zaprosił swego towarzysza do szynkowni. Obieżyświat chętnie przyjął zaproszenie, tembardziej, iż czas mu
na to pozwalał.
Szynkownia, do której weszli nasi znajomi, miała zachęcający wygląd. Była to dość duża izba, przyzwoicie umeblowana, w głębi znajdowało się olbrzymie łóżko, pokryte poduszkami, na którem spało kilka osób. W dużej tej sali ze trzydzieści osób zajmowało małe stoliczki z trzciny. Kilku z nich opróżniało małe kufle piwa angielskiego lub porteru, inni kieliszki likieru, dżynu lub brandy. W ogólności większa część paliła w długich fajkach opium, zmieszany z esencyą różaną. Od czasu do czasu jakiś odurzony palacz zsuwał się pod stół i chłopiec usługujący, biorąc go wpół, kładł na łóżko obok jednego z towarzyszy. Ze dwudziestu opilców leżało już na łóżku w najwyższym stopniu rozbestwienia. Fix i Obieżyświat pojęli, iż zaszli do jednej z traktyerni, uczęszczanej przez nieszczęsnych ludzi, którym przemysłowa Anglia sprzedaje za 266 milionów franków tej zgubnej rośliny, nazwanej opium. Napróżno rząd chiński usiłował różnymi sposobami zapobiedz szerzeniu się tego zgubnego nałogu, przeszedł on nawet do klas najniższych. Mężczyźni i kobiety oddają się tej wyniszczającej namiętności, a gdy się przyzwyczają do palenia opium, nie mogą się już obejść bez narażenia się na okropne bóle żołądkowe. Namiętny palacz może wypalić dziennie do 8 fajek, lecz umiera w przeciągu 5 lat. Otóż do jednej z takich szynkowni, których pełno w Hong-Kongu, zaszli nasi znajomii. Nie mając pieniędzy, Obieżyświat chętnie przyjął poczęstunek od Fixa w nadziei odwzajemnienia się przy sposobności.
Podano dwie butelki porteru. Obieżyświat chętnie czynił honory, podczas gdy Fix uważnie go obserwował. Poruszono różne kwestye, a szczególniej cieszono się, iż razem odbędą dalszą podróż. Po wypiciu kilku butelek, Obieżyświat powstał, by pójść uprzedzić swego pana, iż statek dziś jeszcze odchodzi.
Fix go powstrzymywał.
— Jeszcze słówko — rzekł.
— Słucham, panie Fix!
— Chcę pomówić z panem o ważnych rzeczach.
— O rzeczach ważnych! — zawołał Obieżyświat, sącząc ostatnich kilka kropli, pozostałych na dnie szklanki. — Dobrze, pomówimy o tem jutro. Dziś nie mam czasu.
— Pozostań pan — odparł Fix — chodzi tu o twego pana.
Przy tych słowach Obieżyświat spojrzał uważnie na swego towarzysza. Wyraz twarzy Fixa wydawał mu się dziwny.
— Cóż ma mi pan do powiedzenia? — spytał Fixa, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Czyś pan odgadł, kim ja jestem?
— Tam do licha! — uśmiechnął się Obieżyświat.
— Otóż chcę wszystko wyznać!
— Teraz gdy ja już i tak wiem wszystko. O! to nie było mądre, panie bracie!... Ale wszystko jedno, mów pan. Pozwól tylko dodać, iż ci panowie napróżno narażali się na koszty.
— Napróżno! — rzekł Fix. — Jak to znać, że nie znasz pan wysokości sumy.
— Ależ ja wiem! — odrzekł Obieżyświat. — 20.000 funtów.
— 55.000 funtów — odparł Fix, zmuszając Obieżyświata do siadania i kazał podać flakon brandy. — Jeśli mi pan zechcesz dopomódz, otrzymasz 500 funtów.
— Panu dopomódz? — wykrzyknął Obieżyświat, szeroko otwierając oczy.
— Tak, dopomódz mi w zatrzymaniu pana Fogg kilka dni w Hong-Kongu.
— Co? Co pan mówi? Niezadowalniając się szpiegowaniem mego pana, powątpiewaniem w jego uczciwość, ci panowie chcą mu jeszcze stawiać przeszkody? O, ja się wstydzę za nich!
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — spytał Fix.
— Chcę powiedzieć, iż jest to okropna niedelikatność, jest to wprost wyjmowanie pieniędzy z kieszeni.
— Otóż to jest właśnie, dokąd zdążamy!
— Ależ to podejście! — zawołał Obieżyświat, ożywiając się coraz bardziej pod wpływem brandy, której mu ciągle dolewał Fix — prawdziwe podejście. I tak postępują dżentelmani, koledzy.
Fix nic nie rozumiał.
— Koledzy — krzyczał Obieżyświat — członkowie Reform-Clubu. Wiedz, panie Fix, że pan mój jest uczciwym człowiekiem, jeśli się założył, jest zupełnie w swem prawie, gdy stara się zakład wygrać.
— Lecz za kogo masz mnie pan? — spytał Fix, patrząc badawczo na Obieżyświata.
— Tam do licha! Jesteś pan agentem członków Reform-Clubu, kontrolującym podróż mego pana; od jakiegoś czasu przejrzałem zamiary pańskie, ale mój pan nie wie o niczem.
— Więc on nie wie? — spytał Fix żywo.
— Nie — odrzekł Obieżyświat — opróżniając jeszcze jedną szklankę.
Inspektor policyi przetarł ręką czoło. Wahał się z odpowiedzią. Cóż teraz począć? Omyłka Obieżyświata wydawała się szczerą, lecz to utrudniało jeszcze położenie. Widocznem było, że chłopak nic nie wie i w żadnym razie nie jest współwinnym kradzieży.
— A więc, ponieważ nie jest współwinnym, więc mi pomoże, myślał sobie.
Agent po raz drugi zdobył się na krok stanowczy. Nie było czasu do stracenia. Za każdą cenę trzeba było zatrzymać pana Fogg w Hong-Kong.
— Posłuchaj pan — rzekł Fix krótko — i słuchaj uważnie. Nie jestem tym, za kogo mnie masz, nie jestem agentem członków Reform-Clubu.
— Ba — rzekł Obieżyświat, patrząc na niego z miną drwiącą.
— Jestem inspektorem policyi, którego obowiązkiem...
— Pan, inspektorem policyi?
— Tak, mogę panu dowieść — rzekł Fix. — Oto dane mi zlecenie.
I agent, wyjmując papier ze swego portfelu, pokazał Obieżyświatowi zlecenie, podpisane przez dyrektora policyi.
Obieżyświat ogłuszony patrzał na Fixa, nie będąc w stanie wyrzec słowa.
— Zakład pana Fogg jest tylko pretekstem, na który daliście się złapać pan i koledzy z Reform-Clubu, gdyż było to w jego interesie zapewnić sobie twoją współwinę.
— Ależ dla czego? — zawołał Obieżyświat.
— Posłuchaj pan. 28 września w Banku AngieIskim wykonaną została kradzież, przez osobnika zupełnie do pana Fogg podobnego. Oto rysopis.
— Ale cóż znowu? — krzyknął Obieżyświat, z całej siły uderzając pięścią w stół. — Mój pan jest najpoczciwszym człowiekiem na świecie.
— Co pan wiesz o nim? — odrzekł Fix. — Nie znasz go wszak wcale. Zgodziłeś się do niego do służby w dniu, w którym wyjechał nagle pod bezmyślnym pretekstem, bez rzeczy, wioząc z sobą ogromną sumę banknotów. I pan ośmielasz się utrzymywać, iż jest to człowiek uczciwy.
— Tak, tak — powtarzał machinalnie biedny chłopak.
— Chciałbyś więc być aresztowanym jako współwinny?
Obieżyświat schwycił się za głowę. Nie śmiał spojrzeć na agenta. Co? Phileas Fogg złodziejem, wybawiciel Aoudy, człowiek tak szlachetny i prawy. Wszelkiemi siłami starał się odsunąć podejrzenia, które mu się cisnęły do mózgu. Nie chciał i nie wierzył w winę swego pana.
— Więc czego pan właściwie chcesz odemnie? — spytał Fixa.
— Otóż — odrzekł Fix — śledziłem pana Fogg dotychczas, ale nie otrzymałem jeszcze rozkazu aresztowania, o który pisałem do Londynu. Musisz mi pomódz do zatrzymania go w Hong-Kongu.
— Ja, bym śmiał!...
— A ja podzielę się z panem moja nagrodą 2000 funtów, obiecanych przez Bank Angielski.
— Nigdy! — zawołał Obieżyświat, który, chcąc powstać, upadł na krzesło, czując, że siły go opuszczają.
— Panie Fix, — wybełkotał — gdyby nawet to, co pan mówi było prawdą, gdyby pan mój był złodziejem, którego poszukujesz, czemu stanowczo zaprzeczam... ja byłem... jestem w jego służbie... widziałem, jest on dobrym i szlachetnym... Jego zdradzić... nigdy... za żadne skarby świata. Jestem z kraju, w którym takiego chleba nie jedzą.
— Odmawiasz pan?
— Odmawiam!
— Zapomnijmy więc całą sprawę i pijmy!
— Tak, pijmy!
Obieżyświat coraz bardziej się upijał. Fix, chcąc go do reszty obezwładnić, wziął jedną z fajek z opium, leżących na stole i wsunął mu ją do ręki. Obieżyświat, zaciągnąwszy się kilka razy, rozciągnął się jak długi, z głową ociężałą pod wpływem narkotyku.
— Doskonale — rzekł Fix, widząc Obieżyświata w stanie nieprzytomnym — pan Fogg nie będzie uprzedzonym o chwili odjazdu »Carnatic«, a gdy pomimo to opuści Hong-Kong, to przynajmniej bez tego przeklętego Francuza. — Zapłaciwszy co się należało, agent wyszedł z szynku.
Pan Fix zawiązuje stosunek z panem Fogg.
Podczas tej sceny, mogącej mieć poważne następstwa dla pana Fogg, ten ostatni przechadzał się z panią Aoudą po ulicach angielskiego miasta. Z chwilą, w której pani Aouda przyjęła jego opiekę i zgodziła się pojechać do Europy, czuł się w obowiązku myśleć o jej potrzebach. Że on, jako Anglik, odbywał podróż naokoło świata z torbą w ręku, z tego nie wypadało jeszcze, by kobieta mogła również w podobnych warunkach podróżować. Należało ją zaopatrzyć w niezbędną w drodze odzież i drobiazgi. Pan Fogg wywiązywał się z tego zadania z właściwym mu spokojem i na wszelkie wyrazy dziękczynienia ze strony młodej wdowy odpowiadał niezmiennie: »czynię to w mym własnym interesie, leży to w moim programie«.
Załatwiwszy się z zakupami pan Fogg i młoda kobieta wrócili do hotelu. Tam przy ogólnym wspaniale zastawionym stole zjedli obiad, poczem młoda wdowa udała się do swego pokoju.
Szanowny dżentelman spędził cały wieczór na czytaniu dzienników »Timesa« i »London-News«. Gdyby pan Fogg posiadał zdolność dziwienia się, musiałaby go tak długa nieobecność Obieżyświata zastanowić. Ale wiedząc, iż statek z Jokohamy przed jutrem nie wyjeżdża, nie myślał o tem więcej. Nazajutrz na odgłos dzwonka, Obieżyświat się nie zjawił.
Co pomyślał poważny dżentelman, dowiedziawszy się, iż Obieżyświat nie wrócił wcale do hotelu, niktby nie mógł powiedzieć. Wziąwszy jak najspokojniej do rąk worek podróżny, uprzedził panią Aoudę i posłał po lektykę.
Gdy lektykę przyniesiono, pan Fogg i pani Aouda wsiedli do niej, a bagaż zawieziono za nimi w taczkach.
W pół godziny później podróżni nasi schodzili do przystani i tu pan Fogg dowiedział się, iż »Carnatic« odpłynął wczoraj.
Dżentelman liczący na to, iż znajdzie na przystani statek i służącego, musiał się obejść bez jednego i bez drugiego. Nic jednakże nie zdradzało jego rozczarowania, a na zdziwienie pani Aoudy, odpowiedział tylko:
— To jakiś przypadek, pani, nic więcej.
W tej chwili obserwujące ich zdaleka indywiduum zbliżyło się do nich i rzekło:
— Czy nie jesteś pan czasem tak jak ja pasażerem z »Rangoonu«, przybyłym wczoraj?
— Tak, panie — odparł chłodno pan Fogg ale nie mam zaszczytu...
— Wybacz pan, ale sądziłem znaleźć tu pańskiego sługę.
— Czy wiesz pan, gdzie on się znajduje? — spytała żywo młoda kobieta.
— Czyż niema go tu z państwem? — udając, zdziwienie, spytał Fix.
— Nie — odrzekła pani Aouda. — Od wczoraj się nie zjawił. Czyżby miał bez nas wsiąść na »Carnatic«?
— Bez państwa, pani? — odparł agent. — Ale wybaczcie mi moje pytanie, czy zależało państwu, ażeby odpłynąć na »Carnaticu«?
— Tak, panie.
— Mnie także pani, spotkała wielka przykrość. Po naprawie statek opuścił Hong-Kong o 12 godzin wcześniej, nie uprzedziwszy nikogo i teraz trzeba czekać 8 dni do najbliższej okazyi. — Na myśl, iż pan Fogg zmuszonym będzie 8 dni pozostać w Hong-Kongu, serce zabiło mu radośnie. Agent nie wątpił, iż rozkaz aresztowania przez czas ten nadejdzie.
Wyobraźmy sobie jego zdziwienie, gdy pan Fogg spokojnym swym głosem rzekł:
— Ale sądzę, iż są jeszcze i inne statki oprócz »Carnatic« w porcie Hong-Kongu.
I, podając ramię pani Aoudzie, udał się w stronę doków. Fix szedł wciąż za nimi, jakby jakaś niewidzialna siła łączyła go z dżentelmanem.
Tymczasem zdawało się, iż los opuszcza swego ulubieńca. Pan Fogg przez trzy godziny przebiegał cały port wzdłuż i wszerz, chcąc
wynająć statek dla przeprawy do Jokohamy. Znalazł wszakże tylko statki napełniane ładunkami lub bez ładunków, ale żadnego z nich nie puszczano na morze.
Fix odetchnął.
Pan Fogg jednakże nie tracił głowy i nie ustawał w poszukiwaniach, wtem jakiś marynarz, skłoniwszy się, zatrzymał go pytaniem.
— Czy Wasza Wysokość poszukuje statku?
— A czy macie statek gotowy do odjazdu? — spytał pan Fogg.
— Tak, proszę Waszej Wysokości, najlepszy statek z całej floty.
— A bieg jego?
— 8 do 9 mil na godzinę. Czy chce pan zobaczyć?
— Tak.
— Wasza Wysokość będzie zadowolona. Czy chodzi o przejażdżkę po morzu?
— Nie, o podróż.
— Czy możesz się przygotować do odpłynięcia do Jokohamy?
Przy tych słowach marynarz opuścił ramiona i wytrzeszczył oczy.
— Jego Wysokość żartuje chyba? — spytał.
— Nie, spóźniłem się na statek »Carnatic«, muszę być najpóźniej 14-go w Jokohamie, by zdążyć na statek z San Francisco.
— Żałuję — odparł majtek — ale to nie możliwe.
— Daję wam 100 funtów dziennie i nagrodę 200 funtów, gdy przybędę na czas.
— Czy naprawdę? — spytał marynarz.
— Zupełnie seryo — odrzekł pan Fogg.
Marynarz zamyślił się, patrzał na morze, walcząc z chęcią dobrego zarobku, a bojaźnią puszczenia się tak daleko.
Fix był w śmiertelnej trwodze.
W tej chwili pan Fogg zwrócił się do pani Aoudy:
— Czy się pani nie obawia? — zapytał.
— Z panem nie, panie Fogg — odparła.
Marynarz zbliżył się do dżentelmana, mnąc czapkę w rękach.
— A więc marynarzu? — zapytał pan Fogg.
— Otóż proszę Waszej Wysokości — odparł marynarz — nie mogę narażać siebie, mych ludzi i pana, puszczając się w tak daleką podróż. Przytem o tej porze na statku objętości 20 tonn, nie przybędziemy na czas, gdyż z Hong-Kongu do Jokohamy jest 1650 mil.
— 1600 tylko — poprawił pan Fogg.
— To wszystko jedno.
Słysząc tę rozmowę, Fix odetchnął głęboko.
— Ale — rzekł marynarz —można znaleźć inny sposób.
Fix wstrzymał oddech.
— Jakiż?
— Płynąc do Nagasaki, granicy południowej Japonii, znajdującej się o 1000 mil, lub do Shangaj, o 800 mil od Hong-Kongu. Gdy wybierzemy ostatnią marszrutę, nie oddalimy się od strony chińskiej, co będzie o tyle lepiej, że wiatry popchną nas ku północy.
— Marynarzu — odparł pan Fogg — ja chcę wsiąść na statek amerykański, a nie w Shangaj lub Nagasaki.
— Będzie to możebne — odrzekł marynarz. — Statek z San Francisco nie wyjeżdża z Jokohamy, zatrzymuje się tylko tam, jakoteż i w Nagasaki, ale miejscem wyjazdu jest Shangaj.
— Czy jesteście tego pewni?
— W zupełności.
— A kiedy statek opuszcza Shangaj?
— Jedenastego o 7-mej godzinie. Mamy więc przed sobą 4 dni, t. j. 96 godzin i, robiąc 8 mil na godzinę przy spokojnem morzu i przy południowo-wschodnim wietrze, możemy z łatwością przebyć te 800 mil, które nas dzielą od Shangaj.
— A kiedyż możecie wyruszyć?
— Za godzinę. Przez ten czas zakupię żywność i przygotuję statek do podróży.
— Interes ubity. Czy jesteście właścicielem statku?
— Tak, nazywam się John Bunsby i jestem właścicielem »Tankadere«.
— Czy chcecie zadatek?
— Jeśli to nieobrazi Waszej Wysokości?
— Oto tymczasem 200 funtów... Panie — dodał Phileas Fogg, zwracając się do Fixa — jeśli chcesz skorzystać?...
— Panie — odparł mężnie Fix — chciałem właśnie o tę grzeczność prosić.
— Dobrze, za pół godziny będziemy na pokładzie.
— Ale ten biedny chłopak... — rzekła pani Aouda, którą zniknięcie Obieżyświata bardzo niepokoiło.
— Zrobię dla niego wszystko, co będzie można — odrzekł pan Fogg. Skłoniwszy się Fixowi, udał się wraz ze swą towarzyszką do biura policyjnego i konsula francuskiego, gdzie pozostawił rysopis Obieżyświata i dostateczną ilość pieniędzy, potrzebną temu ostatniemu, by mógł do kraju powrócić. Następnie, zabrawszy rzeczy z hotelu, kazał się wieźć na statek.
Z wybiciem trzeciej godziny statek Nr. 43 z załogą na pokładzie, opatrzony w żywność i opał, był gotowym odpłynąć od brzegu.
»Tankadere« był małym angielskim parostatkiem objętości 20 tonn, zręczny w ruchach, o niezmiernie zgrabnej formie. Był to prawdziwy yacht wyścigowy. Lśniący się mosiądz, okucie galwanizowane, biały mostek, jakby z kości słoniowej; wszystko to wskazywało, iż John Bunsby bardzo dba o to, by nadać statkowi wygląd elegancki.
Maszty, urządzenie kotła i maszyny, wszystko świadczyło, iż musiał to być statek szybki, który w samej rzeczy nieraz wygrywał nagrody podczas wyścigów. Załoga na »Tankadere« składała się z właściciela Johna Bunsby i czterech majtków. Byli to dzielni marynarze, znający morze doskonale. Sam John Bunsby, człowiek lat 45, wzrostu olbrzymiego, o cerze spalonej, żywem spojrzeniu, wyglądzie energicznym, dzielny na swem stanowisku, wzbudzał swą postacią zaufanie nawet w najbardziej bojaźliwych.
Phileas Fogg i pani Aouda weszli na pokład statku, gdzie Fix już ich oczekiwał. Następnie wszyscy troje udali się do kajuty, pokoiku małego, lecz schludnego.
— Żałuję, iż nie mogę panu służyć — rzekł pan Fogg, zwracając się do Fixa.
Inspektorowi policyi przykrem było niezmiernie korzystać z uprzejmości pana Fogg.
— Jestem prawie pewny — pomyślał — iż mam do czynienia ze złodziejem, bardzo grzecznym wprawdzie, ale złodziejem.
O godzinie 3 ciej, minut 40, rozpuszczono żagle i statek powoli zaczął się oddalać od brzegu.
Pasażerowie pozostali na pokładzie, a pani Aouda i pan Fogg rzucili ostatnie spojrzenie ku przystani, w nadziei ujrzenia tam Obieżyświata. Fix ogromnie się obawiał, by jaki przypadek nie sprowadził w te strony nieszczęśliwego chłopca, z którym on tak niegodziwie postąpił. Lecz Francuz się nie pokazywał. Niewątpliwie pozostawał jeszcze pod wpływem narkotyku.
Trudna przeprawa.
Morza chińskie są bardzo kapryśne, zwlaszcza w początkach listopada, gdy wystawione bywają na pocisk silnych wiatrów.
Przeprawa więc tak daleka na statku objętości 20 tonn, była przedsięwzięciem wielce ryzykownem.
Było to też ze strony marynarza dowodem niezwykłej odwagi puszczać się w podobnych warunkach aż do Shangaju, leżącego o 800 mil od Hong-Kongu, ale John Bunsby ufał swemu »Tankadere«, sunącemu po fali morskiej jak mewa.
— Sądzę, iż chyba zbytecznem byłoby — rzekł pan Fogg do sternika, gdy statek wypłynął na pełne morze — zalecać możliwy pośpiech.
— Niech Wasza Wysokość będzie spokojną — odparł John Bunsby — zrobi się wszystko, co będzie można.
Phileas Fogg, stojąc na pokładzie, patrzał na wzburzone fale, a młoda kobieta, siedząc na tyle statku, ze wzruszeniem przyglądała się oceanowi, który przepływali na tak wątłym statku. Nad głową jej bielały żagle »Tankadere«, unoszone wiatrem; zdawało się, iż fruwają w powietrzu.
Nadeszła noc, księżyc znajdował się w pierwszej kwadrze. Niewystarczające jego światło zniknęło wkrótce we mgle horyzontu. Od wschodu nadciągały chmury i zajęły część nieba.
Sternik zapalił ognie sygnałowe, jest to ostrożność konieczna na tych morzach, gdzie tak często zdarzają się rozmaite przypadki.
Fix marzył na pokładzie, trzymał się na uboczu, wiedząc, iż pan Fogg z natury jest małomównym. Przytem przykrem mu było mowić z człowiekiem, którego grzeczności nadużywał. Myślał przytem o przyszłości. Przypuszczał, iż prawdopodobnie pan Fogg nie zatrzyma się w Jokohamie, iż wsiądzie niezwłocznie na statek z San Francisco, by dosięgnąć Ameryki, której to szersze przestrzenie dadzą mu możność ukrycia się i uniknięcia kary. Plan Phileasa Fogg wydawał mu się bardzo prostym. Zamiast wprost z Anglii udać się do Ameryki, jak zwyczajny rzezimieszek, ten Fogg kreśli ogromne koło, zwiedza ¾ globu ziemskiego, by dosięgnąć bez przeszkody kontynentu amerykańskiego, gdzie spokojnie zje pieniądze skradzione w banku. Ale cóż ma począć, gdy się znajdzie w Stanach Zjednoczonych, czyż ma on opuścić Fogga? Nie, po tysiąc razy nie! Dopóki nie otrzyma rozkazu aresztowania, on go na chwilę nie odstąpi; miał to sobie za obowiązek i do końca go spełni. W każdym razie zdarzyła się szczęśliwa okoliczność; Obieżyświata nie było więcej przy panu Fogg, a potem co pomiędzy agentem i nim zaszło, było bardzo pożądanem, by pan i sługa nigdy się nie spotkali.
Pan Fogg myślał ciągle o Francuzie, sądząc ze wszystkiego, był prawie pewnym, iż biedny chłopak wskutek jakiegoś nieporozumienia wsiadł na »Carnatic« w ostatniej chwili. Tak też myślała i pani Auoda, która odżałować nie mogła tego przywiązanego sługi. Pocieszała się myślą, iż odnajdą go w Jokohamie.
Około godziny 10-tej wiatr stał się ostrzejszym, byłoby może trzeba zwinąć żagle, ale sternik, zbadawszy dokładnie horyzont, nie uczynił tego. Wogóle »Tankadere« szedł doskonale pod żaglami na dużej wodzie i zbliżał się szybko do celu.
O północy Phileas Fogg i pani Aouda zeszli do kajuty. Fix uprzedził ich już, rozciągnąwszy się na jednej z kanapek. Co do sternika i jego ludzi, to ci na całą noc pozostali na stanowisku.
Nazajutrz, 8 listopada, o wschodzie słońca statek przebył przestrzeń 100-milową, robiąc na godzinę 8 do 9-ciu mil. Była to największa szybkość, jaką można było osiągnąć. Gdy wiatr się nie zmieni, »Tankadere« miał wszelkie widoki szczęśliwego przybycia na miejsce.
Pan Fogg i młoda kobieta, nie cierpiąc na morską chorobę, spożywali z apetytem konserwy i biszkopty. Fix, zaproszony do dzielenia z nimi posiłku, chętnie go przyjął; położenie jego z godziny na godzinę stawało się nieznośniejszem.
Podróżować na koszt tego człowieka, korzystać z jego uprzejmości, wydawało mu się nieuczciwem.
Nareszcie, skończywszy kolacyę, zwrócił się do pana Fogg i, wziąwszy go na stronę, rzekł:
— Panie... Byłeś bardzo łaskawym, ofiarując mi miejsce na swym statku, ale choć środki nie pozwalają mi być tak szczodrym jak pan, chcę jednakże zapłacić swą część.
— Nie mówmy o tem!
— Ależ, panie...
— Nie, panie — powtórzył pan Fogg tonem stanowczym. — To zalicza się do wydatków ogólnych.
Fix skłonił się i przez cały dzień nie wymówił słowa. Tymczasem posuwano się szybko naprzód. John Bunsby miał niepłonną nadzieję przybycia na czas do Shangaju. Cała załoga małego okrętu dokładała wszelkich starań. Nadzieja nagrody nęciła tych poczciwców. Rozkazy były sumiennie wypełniane.
Nawet fregata z Royal-Yacht-Clubu nie mogła być lepiej dyrygowaną. Z nadchodzącym wieczorem można było zaznaczyć, iż statek oddalił się o 220 mil od Hong-Kongu i Phileas Fogg mógł się spodziewać, iż przybywszy do Jokohamy, nie będzie zmuszonym zapisywać opóźnienia. Pierwsza poważna przeszkoda od czasu wyjazdu z Londynu prawdopodobnie usunięta zostanie bez straty czasu.
O brzasku dnia następnego »Tankadere« swobodnie wsunął się w cieśninę Fo-Kien, oddzielającą dużą wyspę Formozę od brzegu chińskiego i przeciął zwrotnik Raka. Morze w tem miejscu było bardzo przykrem, pełnem miału, sformowanego przeciwnymi wiatrami. Statek przechylał się z boku na bok. Trudno było utrzymać się na pokładzie.
Z nadejściem ranka wiatr stawał się silniejszym. Przytem barometr zwiastował blizką zmianę pogody, dzienny jego obrót był nieregularny i rtęć wahała się kapryśnie. Widziano, jak morze wzdymało się kapryśnie od południo-wschodu dużymi bałwanami i czuło się zbliżającą burzę. W wigilię dnia tego słońce zaszło w czerwonej mgle pośród lśniącego fosforycznie oceanu.
Sternik badał długo ten nic dobrego nie wróżący wygląd nieba i mruknął coś niezrozumiałego przez zęby, a znalazłszy się koło swego pasażera, rzekł:
— Czy mogę wyjawić wszystko Waszej Wysokości? — spytał cichym głosem.
— Wszystko — odparł Phileas Fogg.
— Otóż będziemy mieli silny wiatr.
— Czy przyjdzie z północy, czy z południa? — spytał pan Fogg.
— Z południa. Spójrz pan. To typhon nadciąga.
— Jedź na typhon, a ten nas rzuci we właściwą stronę — odrzekł pan Fogg.
— Jeśli pan każe — odparł sternik — nie mam nic więcej do nadmienienia.
Przeczucia Johna Bunsby nie omyliły go. O mniej wczesnej porze roku typhon, mówiąc językiem meteorologa, przelatuje jak świecąca kaskada płomieni elektrycznych, ale podczas zimowego zrównania dnia z nocą można było obawiać się jego gwałtowności.
Sternik przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Ściany statku były sumiennie zbadane i zaopatrzone, by ani jedna kropla wody z zewnątrz nie dostała się do wnętrza. Jedyny żagiel trójkątny z mocnego płótna rozpięto, by utrzymać równowagę.
John Bunsby zaproponował pasażerom zejść do kajuty, lecz ciasna przestrzeń powietrza nie nęciła ich wcale, woleli więc pozostać na pomoście.
Około godziny 8-mej zerwał się silny wicher i spadł ulewny deszcz. »Tankadere« wraz ze swym jedynym żaglem podniesiony wiatrem, mknął jak piórko, z szybkością trudną do opisania. Cały dzień statek pędził w stronę północy, unoszony przez olbrzymie bałwany, zachowując na szczęście jednakową prędkość. Ze dwadzieścia razy góry wodne piętrzyły się za statkiem, ledwie go nie zalały, ale za każdym razem zręcznym ruchem sternik unikał niebezpieczeństwa. Podróżni nieraz byli oblani wodą, ale znosili wszystko z prawdziwym stoicyzmem. Fix złorzeczył, ale wstydząc się odważnej pani Aoudy, udawał zucha.
Co do Phileasa Fogg, to typhon zdawał się należeć do programu jego wycieczki.
Dotychczas »Tankadere« posuwał się ciągle ku północy, lecz koło wieczora, tak, jak się też obawiano, wiatr zmienił kierunek i jął dąć od północo-wschodu. Statek, mocno pochylony na bok, nieustannie był wstrząsany bałwanami.
Z nadejściem nocy burza wzmogła się jeszcze. John Bunsby, widząc ogarniającą morze ciemność, zaniepokoił się mocno. Rozmyślal, czy nie czas przerwać żeglugi, poradziwszy się swej załogi, zwrócił się następnie do pana Fogg i rzekł:
— Sądzę, Wasza Wysokość, iż zrobimy dobrze, gdy dobijemy do najbliższego portu.
— Ja także tak myślę — odparł pan Fogg.
— A — rzekł sternik — a więc do jakiego?
— Ja znam tylko jeden — odparł pan Fogg.
— A ten jest?
— Shangaj.
Sternik nie pojął w pierwszej chwili, co miała znaczyć ta odpowiedź, lecz namyśliwszy się, wykrzyknął:
— A więc dobrze, Wasza Wysokość ma słuszność. Do Shangaju — i statek zwrócił na północ.
Noc była okropna. Prawdziwym cudem maleńki statek nie wywrócił się jeszcze. Dwa razy przechylił się prawie prostopadle.
Pani Aouda była zupełnie wyczerpaną, ale żadna skarga z ust jej nie wyszła. Niejednokrotnie pan Fogg ratować ją musiał od gwałtowności fal.
Z nastąpieniem dnia burza się wzmogła. Wiatr dął z południo-wschodu. Była to zmiana korzystna i »Tankadere« popłynął z nową energią.
Od czasu do czasu przez przedarte mgły widniał brzeg, ale żadnego statku nie widziano. »Tankadere« był sam jeden na olbrzymiej morskiej przestrzeni.
W południe morze zaczęło się uspokajać, a z zachodem słońca uciszyło się znacznie. Podróżni okropnie wyczerpani, mogli odpocząć i posilić się.
Noc stosunkowo była spokojną. Rozpięto wszystkie żagle, szybkość statku była znaczna. Nazajutrz, 11-go, ze wschodem słońca, zbadawszy miejscowość, John Bunsby obliczył, iż znajdowali się o 100 mil od Shangaju. Sto mil! a został im tylko jeden dzień, aby je przebyć. Jeśli pan Fogg chciał zdążyć na statek z Jokohamy, musiał tego wieczora być w Shangaju. Gdyby nie burza, podczas której stracili kilka godzin, już byliby o 30 mil od portu.
Wiatr znacznie się zmniejszył i morze opadało. Na »Tankaderze« rozpięto wszystkie żagle.
W południe byli już o 45 mil od Shangaju. Pozostało im jeszcze sześć godzin dla dosiągnięcia portu. Na statku panował żywy niepokój. Chciano przybyć koniecznie na czas. By tego dopiąć, trzeba było, żeby statek biegł z prędkością 9 mil na godzinę, a wiatr ciągle słabnął.
O godzinie 7-mej byli jeszcze o 3 mile od Shangaju. Sternik zaklął straszliwie. Nagroda 200 funtów sterlingów wymykała mu się z rąk. Spojrzał na pana Fogg, który nic nie stracił ze swego spokoju, choć całe swe mienie stawiał na kartę.
W tej właśnie chwili pasmo czarnego dymu ukazało się na powierzchni wody. Był to parostatek amerykański, wychodzący z portu o przepisanej godzinie.
— Przekleństwo! — wykrzyknął John Bunsby, z rozpaczy wypuszczając drąg z ręki.
— Sygnały! — rzekł spokojnie pan Fogg.
Maleńka armatka umieszczoną była na przodzie statku »Tankadere«; służyła do dawania sygnałów w czasie mgieł. Armatę tę napełniono prochem po sam otwór, lecz w chwili, gdy sternik chciał przyłożyć żarzący się węgiel, pan Fogg zawołał:
— Wywiesić chorągiew!
Chorągiew przymocowano do masztu. Był to sygnał, wzywający ratunku; można się było spodziewać, że statek amerykański, zauważywszy go, połączy się z szalupą.
— Ognia! — rozkazał pan Fogg.
I wystrzał z małej armaty rozległ się w powietrzu.
Obieżyświat przekonywa się, że nawet u Antipodów nie źle jest mieć pieniądze w kieszeni.
»Carnatic«, opuściwszy 7-go października Hong-Kong o godzinie 6½ wieczorem z mnóstwem towarów i pasażerów, całą siłą pary podążył ku Japonii. Dwie kajuty tylko zamówione dla pana Fogg i pani Aoudy pozostały niezajętemi. Nazajutrz rano załoga statku zauważyła ze zdziwieniem pasażera o na wpół idyotycznym wyglądzie, chodzie niepewnym i głową rozczochraną, wychodzącego z kajuty klasy II-giej.
Pasażerem tym był Obieżyświat we własnej osobie.
Otóż co się z nim stało.
W parę chwil po wyjściu Fixa z szynkowni dwóch chłopców podniosło Obieżyświata, mocno uśpionego i złożyło go na łóżku, przeznaczonem dla opilców. Lecz w trzy godziny później, dręczony nawet we śnie jedną jakąś myślą, obudził się i walczył przeciw narkotycznemu działaniu opium. Myśl o niewypełnionym obowiązku zmogła jego ociężałość.
Opuściwszy łóżko, chwiejąc się i trzymając muru, padając i na nowo się podnosząc, pchany nieprzezwyciężoną siłą instynktu, wyszedł z szynkowni, krzycząc jakby ze snu »Carnatic«! »Carnatic«!
O kilka kroków od niego stał statek, tylko co mający odbić od brzegu. Obieżyświat rzucił się ku mostkowi, dopadł pokładu i upadł bez życia na podłogę w chwili, gdy »Carnatic« ruszył na otwarte morze.
Kilku majtków podniosło go i zaniosło do kajuty klasy II-giej, gdzie się też zbudził nazajutrz rano o 50 mil od ziemi chińskiej.
Dlatego też tego ranka Obieżyświat znajdował się na pokładzie »Carnatic« i całą piersią wchłaniał świeże morskie powietrze. To go otrzeźwiło. Począł zbierać myśli, szło mu z początku z wielką trudnością, lecz stopniowo przypominał sobie zajście dnia wczorajszego, zwierzenia Fixa, scenę w szynkowni i t. d.
— Oczywiście byłem mocno pijany — myślał. — Co powie na to mój pan? W każdym razie nie spóźniłem się na statek, co jest najgłówniejszem.
Pomyślawszy o agencie, rzekł do siebie:
— Spodziewam się, iż od tego jesteśmy uwolnieni; potem co mi proponował, nie ośmieliłby się pójść za nami na statek. Pan mój ma być złodziejem, podejrzanym o kradzież w Banku Angielskim? Nie, to zawiele. Pan Fogg jest tak złodziejem, jak ja mordercą. Czy miał wszystko wyznać swemu panu? Nie, lepiej poczeka i w Londynie powie mu dopiero, iż jakiś agent tropił go po całym świecie. Co to wtedy będzie śmiechu!!!
Obieżyświat zebrał siły i udał się niepewnym jeszcze krokiem, na tylną część statku.
Na pokładzie nie znalazł ani swego pana, ani pani. Pani Aouda pewnie jeszcze śpi, pomyślał. Co do pana Fogg, ten znalazł zapewne partnera do wista i swym zwyczajem...
Tak rozmyślając zszedł do salonu. Pana Fogg tam nie było. Zwrócił się więc do chłopca okrętowego z prośbą o wskazanie mu kajuty, zajętej przez pana Fogg. Chłopiec odpowiedział, iż niema żadnego pasażera tego nazwiska.
— Przepraszam — rzekł nalegając Obieżyświat — czy nie widziałeś pasażera wzrostu wysokiego, małomównego, w towarzystwie młodej kobiety?
— Niema żadnej kobiety na statku — odrzekł chłopiec. — Proszę, oto lista pasażerów. Możesz pan ją przejrzeć. — Obieżyświat rzucił okiem na listę, napróżno jednakże szukał, nazwiska jego pana na niej nie było.
Przeraził się, lecz wnet się opamiętał.
— Czy jestem na »Carnaticu«? — wykrzyknął.
— Tak — odrzekł chłopiec.
— W drodze do Jokohamy.
— Oczywiście.
Jak gromem rażony, padł biedny chłopiec na fotel. Wszystko odrazu stało mu się jasnem. Przypomniał sobie, iż miał uprzedzić swego pana o godzinie odpływu okrętu i tego nie uczynił. Z jego więc winy pan Fogg i pani Aouda na statek się spóźnili.
Tak, to z jego winy, a właściwie z winy tego zdrajcy, którego podstęp dopiero teraz zrozumiał.
Niegodziwiec, chcąc go odłączyć od pana Fogg, by tego w Hong-Kongu zatrzymać, spoił go w szynkowni, wskutek tego pan Fogg będzie zrujnowany, zakład przegrany, sam zaś zaaresztowany, może nawet uwięziony.
Na samą myśl o tem, Obieżyświat z rozpaczy wyrywał sobie włosy z głowy.
A! gdyby mu Fix wpadł teraz w ręce, obrachowałby się z nim sumiennie.
Po chwili jednakże upamiętał się i na zimno rozważać zaczął stan rzeczy. Jadąc do Japonii bez penny przy duszy, nie widział sposobu powrócenia stamtąd. Dobrze przynajmniej, że jego przejazd i utrzymanie na statku było zawczasu zapłacone, przytem miał przed sobą pięć czy sześć dni, a przez ten czas można coś obmyśleć.
13-go z brzaskiem dnia »Carnatic« wszedł do portu Jokohama. Był to jeden z większych przystanków na morzu Indyjskiem, gdzie zatrzymują się statki przewożące pocztę i podróżnych z Ameryki północnej, Chin, Japonii i wysp Malezyjskich. Jokohama leży w zatoce Jeddo, niedaleko tego ogromnego miasta, drugiej stolicy japońskiej.
Przybiwszy do portu »Carnatic« znalazł się w ogromnej liczbie statków wszystkich narodowości.
Wyszedłszy na ląd w ziemi synów słońca, Obieżyświat zaczął się błąkać po ulicach miasta.
Dzielnica, w której się obecnie znajdował, miała zupełnie wygląd europejski; domy o nizkich fasadach, okolone werendami, pod któremi wznosiły się eleganckie kolumny, piękne ulice, place i magazyny. Tak samo, jak w Hong-Kongu i Kalkucie, roiło się od różnobarwnego tłumu Amerykanów, Anglików, Chińczyków i Holandczyków, kupców gotowych do kupna i sprzedaży, między którymi nasz Francuz czuł się tak obcym, jakby się znalazł w kraju Hottentotów.
By wydobyć się z przykrej sytuacyi, trzeba mu było zwrócić się do konsula francuskiego i angielskiego, ale tak przykrem mu było opowiadanie swej historyi, ściśle z historyą jego pana związanej, iż postanowił uciec się do tego tylko w ostateczności.
Obszedłszy część europejską miasta, przeszedł do dzielnicy japońskiej, będąc zdecydowanym w razie potrzeby pójścia aż do Jeddo.
Ta część miasta zwie się Benton, od imienia bogini morza, ubóstwianej przez ludność wysp sąsiednich. Ciągnęły się tu piękne aleje jodeł i cedrów, wśród nich bramy święte dziwnej architektury; świątynie ocienione melancholijną gęstwiną cedrów stuletnich, minarety, zapełnione kapłanami, buddystami i sekciarzami religii Konfucyusza; dalej ulice bez końca, a na nich mnóstwo dzieciaków o różowych buziach, bawiących się wśród pudli o krótkich nogach, żółtych kotów bez ogonów, bardzo leniwych, lecz figlarnych.
Na ulicy panował ruch ogromny, procesye z odgłosem bębnów, urzędnicy celni, oficerowie i żołnierze w niebieskich kretonach z nabitą bronią; przyboczne wojsko mikada w swoich jedwabnych kaftanach, w pancerzach i mnóstwo innych wojskowych różnych stopni. W Japonii stan ten jest w poważaniu o tyle, o ile w Chinach w pogardzie. Następnie spotykał tłumy braci kwestarzy, pielgrzymów w długich szatach; zwyczajnych śmiertelników o gładkich czarnych włosach, dużych głowach, długich figurach, cienkich nogach, cerze kolorowej począwszy od najciemniejszego odcienia miedzi aż do matowej białości.
Kilka godzin przechadzał się Obieżyświat w tym pstrym tłumie, przechodząc koło pięknych i bogatych sklepów i wystaw pełnych japońskich świecideł, restauracyi, tak zwanych herbaciarni, gdzie po całych dniach pije się herbatę z »saki«, likier z ryżu w zbytkownie urządzonych »tabagies«, gdzie palą bardzo dobry tytoń (opium w Japonii prawie, że nie używają}. Idąc wciąż przed siebie Obieżyświat znalazł się wreszcie w polu, pośród ogromnych plantacyi ryżu. Tam też rozkwitały przepyszne kamelie, rosnące nie na krzakach, lecz na drzewach w otoczeniu drzew bambusowych, wiśniowych, śliwkowych i jabłkowych, które krajowcy hodują więcej dla kwiecia, niż owocu. Od dzióbków wróbli, gołębi, wron i innego złodziejskiego ptactwa, strzegły je szkaradne straszydła i hałaśliwe kołowrotki. Na cedrach bujały orły, na wierzbach płaczących ukrywały się melancholijne czaple; wszędzie pełno było wron, kaczek, dzikich gęsi i mnóstwo żórawi znajdujących się u Japończyków w wielkiem poszanowaniu i będących dla nich symbolem szczęścia i długiego życia.
Tak się błąkając, Obieżyświat zauważył w trawie kilka fiołków.
— Dobrze! — pomyślał — będę miał kolacyę.
Ale spróbowawszy, żadnego zapachu w nich nie znalazł. Przewidujący Francuz przed opuszczeniem statku zjadł sute śniadanie, ale po kilkogodzinnej przechadzce uczuł głód dotkliwy. Zauważywszy, iż w jatkach nie było mięsa ani baraniego, ani wieprzowego, a wiedząc, iż świętokradztwem jest zabijanie byków, przeznaczonych na uprawę roli, Obieżyświat przyszedł do przekonania, iż mięso w Japonii musi być bardzo drogie. Nie omylił się w tym względzie, ale nie zależało mu wcale na mięsie z jatek, zadowolniłby się z chęcią zwykłem pożywieniem Japończyków; ćwiartką cielęciny, kuropatwą lub przepiórką, czemkolwiek z drobiu lub ryby, z garstką ryżu do tego. Wszakże musiał się bez tego wszystkiego obejść i z rezygnacyą myśl o posiłku odłożył do jutra.
Z nadejściem nocy wszedł do miasta, gdzie się błąkał przy świetle różnokolorowych latarń, przypatrując się grupom tancerzy, wykonywających dziwaczne ruchy i astrologom, naokoło których zbierały się tłumy ciekawych słuchaczy.
Nos Obieżyświata wydłuża się.
Nazajutrz Obieżyświat głodny i wycieńczony rozmyślał nad sposobami zdobycia jakiegokolwiek posiłku. Mógłby sprzedać zegarek, ale wolał z głodu umrzeć, niż coś podobnego uczynić. Nadeszła więc chwila dla poczciwca, w której mógłby spożytkować swój silny, choć niezbyt melodyjny głos.
Umiał kilka piosenek francuskich i angielskich, postanowił więc spróbować. Miał Japończyków za naród muzykalny, gdyż wszystko odbywa się u nich przy dźwiękach tam-tamu, cymbałów i tamburynów; nie mogli więc nie ocenić talentu europejskiego artysty.
Było może zbyt wcześnie, by rozpocząć koncert i zbudzeni amatorzy muzyki nie zechcą zapłacić artyście brzęczącą moneta, postanowił więc jeszcze kilka godzin zaczekać i przez ten czas się przebrać, gdyż ubranie jego wydawało mu się jak na artystę za strojne. Chciał je zamienić na kapotę, a zamiana ta, mogąca mu przysporzyć trochę grosza, była wielce ze względu na jego głód pożyteczną. Po długich poszukiwaniach, Obieżyświat znalazł nareszcie handlarza, któremu zaproponował zamianę. Kupcowi podobał się strój i wnet nasz Francuz ukazał się w starej japońskiej szacie, z wyblakłym od słońca turbanie. Kilka srebrnych monet zadźwięczało w jego ręku. Doskonale, pomyślał, niech mi się zdaje, iż jesteśmy w karnawale.
Tak zjaponizowany wszedł do herbaciarni bardzo skromnego wyglądu i zjadł śniadanie, złożone z kurczęcia i kilku garści ryżu.
Posiliwszy się, zaczął rozmyślać nad sposobami jaknajprędszego opuszczenia ziemi słońca. Zamierzał zwiedzić statki, udające się do Ameryki i zaofiarować swe usługi, jako kucharz lub służący, jedynie za przejazd i utrzymanie. Przybywszy do San-Francisco, da sobie już tam radę. Niechby tylko przebyć te 4700 mil oceanu Indyjskiego, dzielące Japonię od Nowego Świata.
Obieżyświat lubił prędko wykonywać raz powzięte postanowienie, pospieszył więc do portu. Lecz z chwilą zbliżenia się do doków, projekt jego na pozór tak prosty, zdawał się coraz trudniejszym do wykonania.
Z jakiej racyi miał amerykański statek przyjąć go do służby, dlaczegóż miał mu zaufać, gdy nie miał ani listu polecającego, ani świadectwa do pokazania.
Tak rozmyślając, spojrzał przypadkiem na ogromny afisz, dźwigany przez klowna, przebiegającego ulice Jokohamy. Afisz ten brzmiał:
Akrobatyczna sztuka japońska
Szanownego WiIliama Batulcar.
Ostatnie przedstawienie
przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych
Ameryki, Długich-Nosów,
pod dyrekcyą boga Tingou.
! Bardzo zajmujące !
Idąc w ślad za człowiekiem-afiszem, Obieżyświat doszedł do miasta japońskiego. W kwadrans później zatrzymał się przed obszerną budą, udekorowaną chorągiewkami. Na deskach tworzących ścianę, jakiś artysta przedstawił w bardzo jaskrawych barwach całą bandę kuglarzy. Było to pomieszczenie szanownego Batulcara, dyrektora trupy kuglarzy, klownów, akrobatów, linoskoków, gimnastyków, którzy, sądząc z afiszów, dawali ostatnie przedstawienie przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Obieżyświat wszedł pod galeryjkę przed budą się znajdującą i spytał o pana Batulcara; tenże ukazał się we własnej osobie.
— Czego sobie pan życzysz? — spytał Obieżyświata, biorąc go za krajowca.
— Czy nie przyjąłbyś pan czasem służącego? — spytał Obieżyświat.
— Służącego — zawołał Batulcar, głaszcząc swą gęstą siwą brodę — mam dwóch posłusznych, wiernych, którzy mnie nigdy nie opuszczają, a służą mi darmo, tylko za wyżywienie. A otóż są — dodał, pokazując dwa mocne ramiona, po których przechodziły żyły grube, jak postronki.
— Więc nie mogę panu niczem służyć?
— Niczem!
— Tam do licha! Bardzobym chciał jednakże zabrać się z panem.
— Ah! tak — rzekł szanowny Batulcar — pan jesteś Japończykiem, jak ja małpą. Dlaczegożeś się tak ubrał?
— Ludzie ubierają się, jak mogą.
— To prawda. Pan jesteś Francuzem?
— Tak, czystej krwi Paryżaninem.
— W takim razie umiesz zapewne stroić miny?
— Na honor — odparł Obieżyświat trochę urażony — my Francuzi, umiemy stroić miny, nie dorównamy jednakże w tym względzie Amerykanom.
— Ma się rozumieć. Otóż, jeśli nie przyjmuję pana jako służącego, mogę cię użyć jako klowna. We Francyi angażują błaznów zagranicznych, zagranicą zaś błaznów francuskich.
— Panie!...
— Jesteś pan silnym, nieprawdaż?
— Szczególniej, gdy wstaję od stołu.
— Śpiewasz pan?
— Tak — odparł Obieżyświat, który niegdyś zdobywał laury na ulicy.
— Ale czy umiesz śpiewać, stojąc na głowie, mając na stopie jednej wirującego bąka, a na drugiej na ostrzu trzymającą się szablę?
— Doskonale! — wykrzyknął Obieżyświat, przypomniawszy sobie pierwsze ćwiczenia swego młodocianego wieku.
— A więc rzecz skończona — rzekł szanowny Batulcar i Obieżyświat, dzięki swym talentom, pozyskał posadę.
Nie było to stanowisko zbyt zaszczytne, miało jednak dla niego tę wartość, iż za tydzień będzie w drodze do San-Francisco. Przedstawienie, o którem z tak wielkim hałasem obwieszczał Batulcar, miało się rozpocząć o godzinie 3-ciej. Dźwięki ogromnych instrumentów, tamburynów i tam-tamu, z których się składała orkiestra, rozlegały się już u wejścia.
Obieżyświat nie miał nawet czasu przygotować się do swej roli, gdy mu kazano przyjąć udział w wielkiem przedstawieniu, wykonywaniem przez Długie-Nosy boga Tingou. Przed 3-cią jeszcze publiczność napełniła obszerne wnętrze budy, Europejczycy, krajowcy, mężczyźni, kobiety i dzieci, wszystko to spieszyło i zajmowało ławki i loże, naprzeciw sceny się znajdujące. Muzykanci weszli do środka i, przy ogłuszających a przeraźliwych dźwiękach japońskiej muzyki, przedstawienie się rozpoczęło. Trzeba przyznać, iż Japończycy są pierwszymi kuglarzami świata. Jeden z nich wachlarzami i maleńkimi kawałkami papieru tak manewrował, iż zdawało się, iż przerzuca w ręku motyle i kwiaty. Drugi dymem z fajki nakreślał szybko w powietrzu kilka słów niebieskawych, wyrażających komplement dla zebranej publiczności. Inny znów okazywał swą zręczność za pomocą wirujących bąków, w jego rękach ruchliwe te maszynki zdawały się ożywiać i trwać w nieskończonym ruchu; biegały po cybuchu fajki, po ostrzu szpady, po drucie, wreszcie przebiegały z jednego końca sceny na drugi, biegały naokoło brzegu waz kryształowych, zstępowały ze schodów bambusowych, gubiąc się we wszystkich kątach i sprawiając dziwne, lecz harmonijne wrażenie.
Trudną jest do opisania zręczność, z jaką akrobaci i kuglarze tej trupy wykonywali najrozmaitsze i najtrudniejsze ćwiczenia. Sztuki z drągiem, gałkami i beczką były wykonane z dokładnością niezwykłą. Lecz najbardziej zajmującym numerem przedstawienia miała być produkcya Długich-Nosów, zadziwiających sztukmistrzów, których Europa dotąd nie znała. Długie-Nosy tworzyły korporacyę, znajdującą się w bezpośrednim stosunku z bogiem Tingou. Odziani w strój bohaterów średniowiecznych, mieli oni przymocowane do pleców parę dużych skrzydeł. Lecz to, co ich szczególnie wyróżniało, były niezwykle długie nosy. Nosy te były z bambusu, długości 5 do 10 stóp. Jedne z nich były proste, drugie zgięte, inne znów gładkie lub pokryte brodawkami. Otóż tymi to silnie przymocowanymi nosami wykonywali najrozmaitsze sztuki. Z tuzin tych sług boga Tingou kładło się na wznak, a inni ich towarzysze, skacząc i fruwając z jednego końca na drugi, wykonywali najdziwaczniejsze ruchy. Na koniec przedstawienia zapowiedzianą była publiczności piramida ludzka, w której 50-ciu Długich-Nosów przyjmowało udział. Zamiast utworzyć tę piramidę, trzymając się za bary, artyści Batulcara spajali się nosami. Ponieważ jeden akrobata, służący im zwykle za podstawę, opuścił trupę, wybrano więc na zastępcę Obieżyświata, jako człowieka zręcznego i silnego.
Obieżyświat, włożywszy kostyum średniowieczny ze skrzydłami różnokolorowemi, musiał się jeszcze zaopatrzyć w olbrzymi nos, nie było mu to zbyt przyjemnem, gdyż nasuwało przykre wspomnienia lat dziecinnych, ale trzeba się było poddać konieczności. Obieżyświat wszedł na scenę i wraz z kolegami swymi, mającymi utworzyć podstawę piramidy, położył się na ziemi z nosem zwróconym ku górze, służąc tym sposobem za punkt oparcia drugiemu rzędowi akrobatów, a ten znów trzeciemu, czwartemu i t. d. Wnet na tych nosach, dotykających się czubkami, wzniosła się piramida z ciał ludzkich, bardzo wysoka. Publiczność była zachwycona, ale entuzyazm jej wzmógł się jeszcze, gdy jeden z Nosów się usunął, wskutek czego cały budynek straciwszy równowagę, zadrżał i runął, jak pałac z kart.
Sprawcą tego wypadku był Obieżyświat, który opuścił swój posterunek i, przeskoczywszy balustradę wdrapał się na galeryę z prawej strony i upadł do nóg jednego z widzów, wołając:
— Ach! mój panie, mój panie!
— To ty?
— To ja.
— A to dobrze, w takim razie na statek, chłopcze.
Pani Aouda, pan Fogg i uradowany Obieżyświat pospiesznie opuścili budę; pod kolumnadą spotkali pana Batulcar, wściekłego z gniewu i wyrzucającego im winę poszkodowania kasy. Pan Fogg uspokoił gniew jego, rzucając mu paczkę banknotów, a o ósmej i pół wszyscy troje wsiedli na statek, udający się do Ameryki.
Obieżyświat nie miał nawet czasu odczepić skrzydeł i nosa.
Koniec podróży na Oceanie Spokojnym.
Co się stało w Shangaj, łatwo sobie wyobrazić. Sygnał z »Tancadere« usłyszano na statku z Jokohamy. Kapitan, zauważywszy wywieszoną chorągiew, zbliżył się do małego statku. W parę minut potem pan Fogg, dając Johnowi Bunsby 550 funtów jako wynagrodzenie, wsiadł z panią Aoudą i Fixem na statek, udający się do Nagasaki i Jokohamy.
Przybywszy tego ranka, t. j. dnia 14 listopada, o godzinie przepisanej, pan Fogg pozostawiwszy Fixa samemu sobie, udał się na »Carnatic« i, ku wielkiej radości pani Aoudy, a może i swojej, choć nie dał po sobie tego poznać, dowiedział się, iż Francuz w samej rzeczy dnia poprzedniego do Jokohamy przyjechał. Pan Fogg natychmiast począł robić poszukiwania.
Zwrócił się do konsula francuskiego i angielskiego, ale żaden nic o Obieżyświecie nie wiedział. Przebiegał napróżno ulice Jokohamy i począł tracić już nadzieję znalezienia sługi swego, gdy przypadek, a raczej przeczucie sprowadziło go do budy Batulcara. Nigdyby w ekscentrycznem przebraniu nie poznał swego sługi, ale ten ostatni w leżącej pozycyi spostrzegł swego pana na galeryi i pobiegł do niego. Pani Aouda opowiedziała mu jak odbyli podróż na »Tankaderze« z Hong-Kongu do Jokohamy i dodała, że im przez cały czas towarzyszył pan Fix. Przy nazwisku Fixa, Obieżyświat nie zdradził swej z nim znajomości. Opowiadając o swych przygodach, Obieżyświat przyznał się tylko, iż upił się w szynkowni w Jokohamie, co też było powodem wszystkich przykrości.
Pan Fogg obojętnie wysłuchawszy opowiadania, udzielił mu pieniędzy dla zaopatrzenia się w stosowne ubranie. Po upływie godziny poczciwy chłopak, pozbywszy się skrzydeł i nosa, w niczem nie był już do sługi boga Tingou podobny. Statek, na którym nasi podróżni udawali się do San-Francisco, nazywał się »General Grant«.
Był to duży trzymasztowiec, dobrze urządzony i bardzo szybki. Robiąc 12 mil na godzinę, statek ten w dwadzieścia jeden dni mógł przebyć ocean Indyjski. Pan Fogg mógł więc śmiało przypuszczać, iż przybywszy 11-go do New-Yorku, stanie w Londynie o parę godzin przed ważną dla niego datą 21 grudnia.
Liczba pasażerów, jadących wraz z nimi, była dość znaczna. Byli między nimi: Anglicy, wielu Amerykanów i sporo wysłużonych oficerów wojsk indyjskich.
Podczas tej wyprawy żaden wypadek się nie zdarzył. Statek na swych szerokich kołach, poparty żaglami, nie kołysał się prawie. Ocean Spokojny odpowiadał nazwie w zupełności. Pan Fogg jak zwykle był milczącym. Młoda jego towarzyszka coraz bardziej przywiązywała się do tego człowieka; spokojna a zarazem szlachetna natura pana Fogg robiła na niej wrażenie, jakiego on się nawet nie domyślał. Przytem interesowała się bardzo projektami dżentelmana. Obawiała się przeszkód do osiągnięcia zwycięstwa pana Fogg. Często mówiła o tem z Obieżyświatem, który ją uspokajał co do wyniku podróży, przekonywując, iż po przebyciu Chin i Japonii trudniejsza część podróży została szczęśliwie odbytą.
W samej rzeczy w 9 dni po opuszczeniu Jokohamy pan Fogg przebył połowę kuli ziemskiej. 23 listopada »Generał Grant« mijał 180 równik. Z 80 dni przeznaczonych na podróż, 52 już przejechano, pozostałoby więc panu Fogg tylko 28.
Przytem trzeba mieć na uwadze, że choć dżentelman znajdował się w na połowie drogi wskutek tylko »różnicy« południków, w rzeczywistości zaś odbył więcej niż dwie trzecie przestrzeni. Jakiemi jednak trudnościami była najeżoną podróż z Londynu do Adenu, z Adenu do Bombayu, z Kalkuty do Singapore, a z Singapore do Jokohamy? Jadąc równoleżnikiem 50, na którym leży Londyn, przestrzeń równałaby się tylko 12 tysiącom mil, gdy pan Fogg skutkiem niedoskonałości kornunikacyi zmuszony był przebyć 26 tysięcy mil, z których 1750 do dnia 23 listopada miał poza sobą. Teraz droga była prosto wytkniętą, a Fixa już nie było, by gromadzić przeszkody.
Dnia 23 listopada Obieżyświat doznał wielkiej radości. Uparty chłopiec w swoim czasie nie chciał posunąć wskazówek swego familijnego zegarka, uważając, iż wszystkie zegary różnych krajów wskazywały fałszywie. Otóż dnia tego zegarek zupełnie zgadzał się z chronometrem statku.
Jakże chętnie oznajmiłby o tem Fixowi, temu łotrowi, który mu komponował historyjki o południkach, słońcu i księżycu!
Ot, ładnieby się wyglądało, gdyby się słuchało tych ludzi. Byłem przekonany, iż pewnego pięknego poranku słońce się do mego zegarka zastosuje.
Gdzież był Fix w tej chwili? Naturalnie na »Generale Grandzie«.
Przybywszy do Jokohamy, agent opuścił pana Fogg i udał się natychmiast do konsula angielskiego. Tam nareszcie znalazł rozkaz aresztowania, który od czterdziestu dni wysłano do Bombayu, następnie do Hong-Kongu statkiem »Carnatic«, gdzie przypuszczano obecność Fixa. Wyobraźmy sobie rozpacz agenta! Rozkaz aresztowania stracił swoją wartość, gdyż pan Fogg opuścił posiadłości angielskie.
— Jeszcze nie wszystko stracone — pocieszał się, ochłonąwszy z pierwszego gniewu — rozkaz ten zrobi swoje w Anglii. Łotr ten ma zamiar wrócić do ojczyzny w mniemaniu, iż wymknął się z rąk policyi. Ja mu wszędzie będę towarzyszył! Ale co do pieniędzy, to oby ich Bóg strzegł! Koszta podróży, nagrody, jałmużny, słoń i inne wydatki pochłonęły więcej niż pięć tysięcy funtów.
Tak postanowiwszy, wsiadł na »Generała Grant«.
Znajdował się na pomoście, gdy pan Fogg i pani Aouda nadeszli. Ku najwyższemu swemu zdziwieniu, poznawszy Obieżyświata w jego stroju bohatera, skrył się natychmiast do kajuty, by uniknąć nieprzyjemnych wyjaśnień. Sądził, iż w dużej liczbie podróżnych nie będzie zauważonym przez swego wroga. W opisywanym jednakże dniu dwaj nieprzyjaciele spotkali się niespodzianie na pomoście statku.
Bez żadnych wyjaśnień Obieżyświat skoczył do Fixa i ku wielkiemu zadowoleniu kilku Amerykanów, którzy natychmiast zakładali się, stawiając na niego, pokazał nieszczęśliwemu agentowi, o ile pięść francuska wyżej stoi od angielskiej.
Skończywszy go okładać, Obieżyświat odetchnął swobodniej, Fix zaś podniósł się w opłakanym stanie i spojrzawszy na swego przeciwnika, zapytał chłodno:
— Czy już skończyłeś?
— Tak, tymczasowo.
— Chcę z panem pomówić.
— Jeszcze...
— W interesie twego pana.
Obieżyświat po chwilowem wahaniu poszedł za inspektorem policyi i obadwaj usiedli na przedzie statku.
— Zbiłeś mnie pan — rzekł Fix —ale teraz posłuchaj mnie. Dotychczas byłem nieprzyjacielem pana Fogg, teraz chcę działać z nim wspólnie.
— Nareszcie — zawołał Obieżyświat — uwierzyłeś w jego uczciwość?
— Nie — odparł chłodno Fix — mam go za nicponia. Pst... nic nie mów, daj mi dokończyć; póki pan Fogg znajdował się w posiadłościach angielskich, było to w moim interesie zatrzymać go; robiłem też w tym celu wszystko, co było można. To ja zbuntowałem kapłanów w Bombayu, to ja spoiłem cię w Hong-Kongu, by odłączyć od pana Fogg, który przez to spóźnił się na statek z Jokohamy.
Obieżyświat słuchał, zaciskając pięści.
— Teraz — ciągnął dalej Fix — o ile mi się zdaje, wraca on do Anglii. Dobrze, ja mu będę towarzyszył i, o ile wtedy gromadziłem przeszkody, teraz dołożę wszelkich starań, aby je usunąć. Otóż widzisz pan, iż zmieniłem grę, a zmieniłem ją dlatego, i leży to w moim interesie, dodaję tylko, iż powinno to być i w twoim, gdyż w Anglii dopiero się dowiesz, czy służysz u kryminalisty, czy u porządnego człowieka.
— Obieżyświat słuchał uważnie, wkońcu uwierzył w prawdziwość słów Fixa.
— Jesteśmy więc przyjaciółmi? — spytał Fix.
— Przyjaciółmi?... nie! Wspólnikami — tak, ale przy najmniejszej oznace zdrady kark panu skręcę.
— Zgoda — rzekł spokojnie inspektor policyi.
W jedenaście dni później, dnia 3-go grudnia, »Generał Grant« przybył do San-Francisco.
Pan Fogg ani jednego dnia nie zyskał, ani też nie stracił.
San Francisco w dniu meetingu.
Była godzina 7-ma, gdy pan Fogg, pani Aouda i Obieżyświat wysiedli na ląd amerykański, jeśli wogóle te pływające przystanie, do których dopłynęli, można nazwać lądem. Przystanie te, to pływające, to odpływające za przypływem i odpływem morza, ułatwiały zdejmowanie i nakładanie ładunków ze statków. Tam wylądowują statki wszelkich rozmiarów i narodowości. Tam też gromadzą produkty handlu, ciągnącego się aż do Meksyku, Peru, Brazylii, Chin, Europy, Azyi i wszystkich wysp oceanu Indyjskiego.
Obieżyświat z radości, iż widzi nareszcie ziemię amerykańską, zdobył się na czyn ryzykowny, jednym wielkim skokiem znalazł się na przystani. Podłoga stoczona przez robactwo, pod silnem i nagłem uderzeniem pękła i nasz poczciwiec ledwie się nie znalazł pod wodą. Zmieszany tem ogromnie, krzyknął przeraźliwie i rozproszył niezliczone stada kruków morskich i pelikanów, stałych gości tych ruchomych przystani.
Pan Fogg natychmiast po wylądowaniu poinformował się co do godziny odejścia pociągu do New-Yorku. miało to nastąpić o godzinie 7-mej, pozostał mu więc cały dzień do zwiedzenia stolicy Kalifornijskiej.
Zawoławszy doróżkę, umieścił się w niej wraz z panią Aoudą i Obieżyświatem na koźle i kazał się zawieźć do hotelu Międzynarodowego.
Ze swego siedzenia Obieżyświat przypatrywał się z ciekawością dużemu miastu amerykańskiemu; szerokie ulice, nizkie domy, kościoły i świątynie w stylu anglosaksońskim, olbrzymie doki, składy, jak pałace z drzewa i cegły, na ulicach mnóstwo karet, omnibusów, tramwajów, a na chodnikach tłoczyli się nie tylko Amerykanie i Europejczycy, ale i Chińczycy i Japończycy i Indyanie.
Obieżyświat dziwił się wszystkiemu, co widział.
Przejeżdżał dzielnicę legendową, miasto zbójców, podpalaczy i morderców, niegdyś ogromne zbiegowisko wszystkich wykolejonych, gdzie grano i pito z rewolwerem w jednej ręce, a nożem w drugiej. Ale piękne te czasy już dawno minęły. San-Francisco przedstawiało obecnie widok miasta handlowego. Nie widać tu ani sombrero, ani koszul czerwonych, będących w modzie między spacerowiczami, ani ubranych w pióra Indyan, tylko jedwabne kapelusze i czarne tużurki, noszone przez dżentelmanów, trawionych gorączkową czynnością. Niektóre ulice, między innemi Montgommery street, równająca się Regent street w Londynie, bulwarowi włoskiemu w Paryżu i Broadway w New-Yorku, przepełnione były wspaniałymi magazynami, których efektowne wystawy jaśniały wyrobami całego świata. Obieżyświatowi zdawało się, iż nie opuścił Anglii.
Na parterze hotelu, do którego przybyli nasi podróżni, znajdował się bufet bezpłatny. Liczne mięsiwa, zupy z ostryg, biszkopty; wszystko stało na stołach na usługi konsumentów, nic za to nie płacących, wymagano tylko za trunki, porter lub xeres.
Podobne urządzenie znajdował nasz Obieżyświat »arcy-amerykańskiem«. Stół w restauracyi w hotelu był wykwintnym. Panu Fogg i pani Aoudzie usługiwali murzyni, obnosząc obfite dania na lilipucich półmiskach. Po śniadaniu nasi znajomi opuścili hotel i udali się do biura konsula angielskiego dla wizy paszportu. Na chodniku spotkali Obieżyświata, który spytał swego pana, czy nie byłoby mądrem, kupić parę tuzinów karabinów Enfield, albo rewolwerów Colta. Słyszał on o Sioux i Pawniach, zatrzymujących pociągi, jak zwykli rabusie hiszpańscy. Pan Fogg odpowiedział, iż jest to zbyteczna przezorność, lecz pozostawia mu zupełną pod tym względem swobodę działania. Nie uszedłszy stu kroków, pan Fogg przez »najdziwniejszy w świecie przypadek« napotkał Fixa. Inspektor policyi okazał niezmierne zdziwienie z tego spotkania i rzekł: jest to wielkim zaszczytem widzieć dżentelmana, któremu się tyle zawdzięcza, a będąc powołanym do Europy, byłbym zachwycony, gdybym mógł dalszą podróż w tak miłem odbywać towarzystwie. Pan Fogg odpowiedział, iż zaszczyt jest po jego stronie, a Fix, nie chcąc go stracić z oczu, poprosił o pozwolenie towarzyszenia mu w ciekawej przechadzce po mieście. Propozycya została przyjętą.
Widzimy więc pana Fogg, panią Aoudę i Fixa, spacerujących po ulicach. Znaleźli się niebawem przy Montgommery-street, gdzie roiło się od tłumów.
Na chodnikach, między szynami tramwaju, pomimo ciągłego ruchu doróżek i omnibusów, na progach sklepów, w oknach wszystkich domów, a nawet na wszystkich dachach, tłumy niezliczone. Ludzie-afisze kręcili się między grupami. Flagi powiewały w powietrzu. Zewsząd rozlegały się okrzyki:
»Hurrah! Kamerfield«!
»Hurrah! Mandiboy«!
Był to »meeting«, tak przynajmniej sądził Fix i myśl tę wyraził panu Fogg, dodając:
— Postąpimy może dobrze panie, gdy się usuniemy od tego zgiełku. Można tylko oberwać kułaka.
— W samej rzeczy — odparł pan Fogg — kułak jest zawsze tylko kułakiem.
Fix uśmiechnął się na tę uwagę, a nasi znajomi, chcąc widzieć, nie wmieszawszy się w tłum, zajęli miejsca na schodach terasy, położonej na wzniesieniu Montgommery-street. Przed nimi z drugiej strony ulicy między sklepem z węglami a składem z naftą znajdowało się biuro, którego drzwi stały otworem i do którego zewsząd napływały tłumy.
Z jakiej okazyi urządzono ten meeting? Szło zapewne o wybór jakiegoś wysokiego urzędnika wojskowego lub cywilnego, gubernatora Stanów Zjednoczonych lub członka kongresu. Wielce ożywione miasto nasuwało podobne domysły.
W tej właśnie chwili zapanowało w tłumie niezwykłe ożywienie. Wszystkie ręce podniosły się w górę. Kilka z nich ściśniętych w pięści opuszczały się i podnosiły pośród nieludzkich krzyków. Flagi powiewały, znikały na chwilę, by ukazać się znowu poszarpane w kawały. Fale tłumu dosięgały już schodów.
— To napewno »meeting« — rzekł Fix — kwestya, która się rozstrzyga, musi być palącą. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby szło jeszcze o sprawy Alabama.
— Może być — rzekł spokojnie pan Fogg.
— W każdym razie, dwóch szympansów stoi jeden naprzeciwko drugiego; szanowny Kamerfield i szanowny Mandiboy. Pani Aouda, wsparta na ramieniu pana Fogg, przyglądała się ze zdziwieniem tej hałaśliwej scenie, a Fix, gdy zaznaczał się ruch wyraźniejszy, zwrócił się do sąsiada, by go spytać o przyczynę tego ogólnego wzburzenia.
Okrzyki hurrah wraz z przekleństwami podwoiły się. Trzonki chorągwi zamieniły się w oręż. Wszędzie odgrażające się pięści. Z wysokości zatrzymanych pojazdów i omnibusów spadały pociski i uderzenia. Buty, buciki opisywały w powietrzu koło, od czasu do czasu wystrzały z rewolwerów mieszały się do ogólnego zgiełku.
Tymczasem ciżba zbliżyła się do schodów i napełniła pierwsze stopnie. Z wszystkiego przypuścić można było, iż jednego z pretendentów odrzucono, ale na kogo padł wybór, czy na Mandiboya czy na Kamerfielda, o tem obojętni widzowie jeszcze nie wiedzieli.
— Radziłbym się usunąć — rzekł Fix, który nie życzył sobie, by »jego człowiek« oberwał kułaka, lub wplątał się w złą sprawę. — Jeśli tu idzie o Anglię i gdy nas poznają, możemy być bardzo skompromitowani.
— Obywatel angielski — odparł Phileas Fogg...
Nie zdążył jednak dokończyć swej myśli, gdy z placyku przed schodami rozległy się przeraźliwe ryki rozjuszonego tłumu. Wołano: Hurrah! Hip! hip! za Mandiboy. Nadciągało przeciwne stronnictwo, które pięścią i razami okładało zwolenników Kamerfielda.
Nasi znajomi znaleźli się między dwoma ogniami. Za późno się było cofać. Fala ludzi, uzbrojonych w okute laski i pałki, była nieprzepartą.
Phileas Fogg i Fix, ochraniający panią Aoudę, byli niemiłosiernie pobici. Pan Fogg, nie tracąc zwykłego swego spokoju, chciał się bronić naturalną swą bronią, którą natura obdarzyła u końca ramion każdego Anglika, ale daremnie...
Olbrzymi rudowłosy drab o kolorowej cerze i szerokich barkach, wyglądający na dowódcę bandy, podniósł olbrzymi kułak na pana Fogg i los naszego dżentelmana byłby godzien litości, gdyby Fix się nie nasunął i i przez poświęcenie nie odebrał uderzenia. Ogromny guz wyskoczył w oka mgnieniu pod spłaszczonym kapeluszem.
— Yankesie! — rzekł pan Fogg, rzucając swemu przeciwnikowi wzrok pełen pogardy.
— Angliku! — odparł drugi.
— Znajdziemy się jeszcze...
— Kiedy się panu podoba!
— Imię pańskie?
— Phileas Fogg. A pańskie?
— Pułkownik Stamp.
Rzekłszy to, odwrócił się, a fala za nim. Fix rzucony na ziemię, podniósł się. Suknie na nim były podarte, ale poważnych uszkodzeń na ciele nie odebrał.
Jego paletot podróżny był przerwany na dwie nierówne części, a pantalony były w najopłakańszym stanie.
— Dziękuję — rzekł Fogg do inspektora, gdy wydostali się z tłumów.
— Niema za co — odparł Fix. — Chodźmy!
— Dokąd? —
— Do magazynu z ubraniem.
Było to wobec stanu garderoby obydwóch panów koniecznem. Suknie ich przedstawiały masę łachmanów.
W godzinę później ubrani i uczesani powrócili do hotelu. Tam oczekiwał już swego pana Obieżyświat z pół tuzinem rewolwerów o siedmiu nabojach. Na widok Fixa twarz poczciwego chłopca zachmurzyła się. Ale gdy pani Aouda kilku słowy opowiedziała, co zaszło, udobruchał się.
Po skończonym obiedzie sprowadzono doróżkę, mającą zawieźć naszych podróżnych i ich bagaż na dworzec.
Pan Fogg zwrócił się do Fixa.
— Nie widział pan więcej tego pułkownika?
— Nie.
— Powrócę do Ameryki, by go odnaleźć — rzekł chłodno pan Fogg. — Obywatela angielskiego nie wolno bezkarnie tak traktować.
Inspektor uśmiechnął się, nic nie odpowiedziawszy.
Pan Fogg należał, jak widzimy, do rasy Anglików, nie tolerujących pojedynków u siebie, lecz bijących się zagranicą, gdzie idzie o sprawę honoru.
O trzy kwadranse na siódmą nasi znajomi przybyli na dworzec kolejowy przed samem odejściem pociągu. Wsiadając do wagonu pan Fogg spytał konduktora:
— Mój panie, co to za zamieszanie było dziś w San-Franiscco?
— To był meeting panie — odparł urzędnik.
— Zauważyłem właśnie pewien niepokój na ulicach.
— Był to zwyczajny meeting.
— Wybierano zapewnie generała lub naczelnika? — spytał pan Fogg.
— Nie, panie, sędziego pokoju.
Zadowolniwszy się tą odpowiedzią, pan Fogg wsiadł do wagonu, a pociąg ruszył, pchany całą siłą pary.
Nieprzewidziana przeszkoda.
Ocean to ocean, mówią Amerykanie, a te trzy słowa mogłyby służyć ogólnem mianem »grand trunk«, który przerzyna Stany Zjednoczone Ameryki w całej ich szerokości. W rzeczywistości zaś »Pacific rail-road« dzieli się na dwa oddziały: na »Central-Pacific« między San-Francisco i Odgen i »Union-Pacific« między Odgen i Omaha, tam się spotyka pięć linii kolei żelaznej, łączących Omaha z New-Yorkiem.
New-York zaś z San-Francisco łączy nieprzerwana wstęga metalowa długości najmniej 3786 mil. Między Omaha i Oceanem Spokojnym kolej żelazna przebywa okolice, zwiedzane często przez Indyan i Dzikich. Niegdyś, przy najbardziej sprzyjających warunkach, podróż z New-Yorku do San-Francisco trwała 6 miesięcy. Teraz ją można odbyć w 7 dni. W roku 1862, pomimo opozycyi deputowanych z południa, wymagających, by drogę torowano bliżej południa, szyny przełożono między 41 a 42 równoleżnikiem. Nieodżałowanej pamięci prezydent Lincoln naznaczył w Stanie Nebraska i mieście Omaha główne punkty nowej sieci kolejowej. Roboty natychmiast rozpoczęto i prowadzono z prawdziwie amerykańską energią.
Lokomotywa, posuwając się po szynach wczoraj położonych, przywoziła z sobą szyny jutrzejsze i pędziła po ich powierzchni w miarę ułożenia ich.
Oddział »Pacific« dzieli się na swej drodze na kilka gałęzi prowadzących do Stanów: Jowa Kansas, Colorado i Oregon. Opuściwszy Omaha, ciągnie się wzdłuż lewego brzegu rzeki »Platte« aż do początku północnej gałęzi, przebywa gałęź południową, posiadłości Laramie i góry Wahsatch; okrąża jezioro Sale, zjawia się w Lake-Salt-City, stolicy Mormonów, zapuszcza się w dolinę Tuilla, ciągnie się wzdłuż pustyni amerykańskiej, góry Cedar i Humboldt, Humboldt-river, i Serra-Nevada i spuszcza się przez Sacramento aż do oceanu.
Otóż tak długą była przestrzeń, którą pociąg zwykle przebywał w 7 dni i tym sposobem pan Fogg miał nadzieję, iż 11-go stanie w Liverpolu.
Wagon zajęty przez pana Fogg, miał formę długiego omnibusu, w którym po obu stronach stały ławki. Wnętrze nie było przedzielone przegrodami. Wagony połączone były platformami tak, że pasażerowie mogli przechodzić wzdłuż pociągu do wagonów-salonów, wagonów-restauracyi i do wagonów-kawiarni, pozostawionych do ich dyspozycyi. Brakowało tylko wagonu-teatru, który lada dzień Amerykanie urządzą.
Na platformach krążyli ciągle chłopcy z książkami i pismami, sprzedawcy trunków i cygar. O godzinie 7-mej wieczorem podróżni opuścili stacyę Oakland. Nadeszła noc, noc zimna, ciemna; niebo pokryło się chmurami, lada chwila miał spaść śnieg.
Pociąg dość wolno posuwał się naprzód. Z przestankami nie robiono więcej jak 20 mil na godzinę; pomimo to jednakże liczono na przybycie w oznaczonej godzinie do Stanów Zjednoczonych.
W wagonie zapanowała cisza, gdyż sen ogarniał pasażerów. Obieżyświat siedział naprzeciw inspektora policyi, ale nic do niego nie mówił. Stosunek ich po ostatnich wypadkach znacznie się ochłodził. Żadnej sympatyi, żadnej poufałości. Fix nie zmienił swego postępowania, a Obieżyświat zachowywał się względem niego zupełnie obojętnie, gotów przy najmniejszem podejrzeniu udusić swego dawnego przyjaciela.
W godzinę po odejściu pociągu spadł śnieg drobny, nie tamujący komunikacyi. Z okien wagonów widziano ogromną białą płachtę, na której kłęby pary wydawały się szarymi.
O godzinie 8-mej konduktor wszedł do wagonów i zapowiedział, iż godzina snu nadeszła. W kilka minut wagon zamieniony został w sypialnię. Ławki, zamienione w wygodne łóżka, a gęste firanki chroniły śpiącego od niedyskretnych spojrzeń. Białe prześcieradła i puchowe poduszki nęciły każdego i nasi podróżni ułożywszy się, wnet zasnęli, a pociąg całą siłą pary pędził do Stanów Kalifornii. Około północy podróżni zbliżyli się do Sacramento. Nie widzieli jednakże nic z tego miasta godnego uwagi, w którem przebywa władza prawodawcza Stanów Kalifornii, ani jego dobrze urządzonych przystani, ani ulic pięknych, ani wspaniałych hoteli, ani skwerów, ani pałaców.
O godzinie 7-mej rano przebyto stacyę Cisco. W godzinę później wagon sypialny na nowo powrócił do dawnego wyglądu i podróżni mogli z okien zachwycać się malowniczym wyglądem górzystych okolic Sierra Nevada.
Około dziewiątej przez dolinę Carson pociąg wsunął się do Stanów Nevady, jadąc ciągle w kierunku północno-wschodnim. W południe opuścił Reno, gdzie podróżni mieli 20 minut czasu, żeby zjeść śniadanie.
Potem pan Fogg, pani Aouda i ich towarzysze, wróciwszy do swych miejsc w wagonie, przyglądali się urozmaiconemu widokowi, jaki się przed ich oczami roztaczał. Obszerne łąki, góry zarysowujące się na horyzoncie, wszędzie bystre i pieniące się strumyki, duże stada żubrów pojawiały się często, tworząc ruchomą przeszkodę. Niezliczone trzody tych przeżuwających tamowały drogę pociągowi. Widziano tysiące tych zwierząt, pędzących przed lokomotywą, która wskutek tego zatrzymywać się musiała i czekać aż się droga oczyści.
Około trzeciej godziny dziesięć do dwunastu tysięcy żubrów zagrodziło drogę pociągowi. Lokomotywa, zmniejszając szybkość, próbowała przedostać się przez zwartą masę zwierząt, lecz daremnie. Widziano tych przeżuwających, tych buffalos, jak ich nazywają Amerykanie, stąpających spokojnym krokiem i wydających donośne ryki. Były to zwierzęta większe od byków europejskich o krótkich nogach i szyjach, o grzbiecie wypukłym, tworzącym mocny garb, o rogach rozdzielonych u dołu i długiej grzywie, pokrywającej głowę, plecy i szyję. Ani pomyśleć o wstrzymaniu tego pochodu. Gdy żubry raz wybrały sobie kierunek, nic ich nie zdoła zmusić do zmienienia tegoż.
Jest to fala z żywych ciał, której żadna tama nie powstrzyma. Podróżni wyszli na platformy i przyglądali się temu ciekawemu widowisku. Ale ten, komu najbardziej zależało na pośpiechu, Phileas Fogg, pozostał na swem miejscu, spokojnie czekając, aż się żubrom spodoba oswobodzić przejście. Obieżyświat był wściekły z opóźnienia, spowodowanego tem nagromadzeniem zwierząt. Chciał do nich strzelać z całego swego arsenału.
— Co to za kraj — krzyczał — zwyczajne byki ośmielają się zatrzymywać pociągi. Do licha! chciałbym bardzo wiedzieć, czy pan Fogg przewidział tę przeszkodę! A ci maszyniści, którzy nie mają odwagi puścić lokomotywę na te bestye.
Maszynista wcale nie próbował przebyć przeszkody i postąpił bardzo rozważnie. Lokomotywa zdruzgotałaby bez wątpienia kilka pierwszych żubrów, ale wkrótce zatrzymaćby się musiała, gdyż inaczej wykolejenie byłoby nieuniknionem.
Pochód żubrów trwał trzy długie godziny i szyny zwolnione zostały dopiero z nastaniem nocy.
O godzinie 8-mej pociąg przebył spadzistość Humboldt-Ranges, a o godzinie 9 i pół zagłębił się w posiadłości Utah, w królestwie dużego jeziora Sale, w ciekawy kraj Mormonów.
Obieżyświat śledzi historyę Mormonów.
W nocy z 5-go na 6-ty grudnia pociąg pędził na południo-wschód, następnie skręcił na północo-wschód, zbliżając się do jeziora Słonego. Około godziny 9-tej rano Obieżyświat wyszedł na platformę, by odetchnąć świeżem powietrzem. Czas był chłodny, niebo szare, ale śnieg nie padał. Tarcza słoneczna wydawała się ogromną złotą monetą i Obieżyświat obliczał jej wartość na funty sterlingi, gdy pożyteczne to zajęcie przerwane zostało zjawieniem się dziwnej jakiejś osobistości.
Postać ta wsiadła na stacyi Elko. Był to człowiek wysoki o bardzo ciemnej cerze, czarnych wąsach, czarnych pończochach, kapeluszu z czarnego jedwabiu, w czarnych spodniach, białym krawacie i rękawiczkach z psiej skórki.
Z wejrzenia wydawał się duchownym. Chodził z jednego końca wagonu do drugiego i na drzwiach każdego przylepiał opłatkiem notatkę przedtem napisaną.
Obieżyświat zbliżył się do drzwi i przeczytał, iż szanowny William Hitch, misyonarz mormoński, korzystając z przebywania swego na tym pociągu, będzie miał odczyt od 11-tej do 12-tej w wagonie Nr. 117 o »Mormonizmie«. Prelegent upraszał o łaskawe zjawienie się wszystkich dżentelmanów, chcących dokładnie zbadać tajemnice religijne: »Świętych ostatnich dni«.
— Pójdę — pomyślał Obieżyświat, wiedzący tylko o mormonizmie tyle, iż uprawia poligamię, jako podstawę społeczeństwa.
Wieść o odczycie rozeszła się wnet po całym pociągu. Przeszło 30 pasażerów zajęło o godzinie 11-tej wagon Nr. 117. Obieżyświat zasiadł w pierwszym rzędzie między wiernymi. Pan jego i Fix pozostali na swych miejscach, widocznie nie ciekawi odczytu.
O oznaczonej godzinie jego Wielebność William Hitch powstał i głosem rozdrażnionym, jakby mu ktoś oponował, zawołał: »A ja wam powiadam, iż Joe Smyth jest męczennikiem, iż jego brat Hyram jest nim również i że prześladowania Proroków przez rząd Unii przyczynią się do męczeństwa Bringham Joung! Któż się ośmieli temu zaprzeczyć?«
Nikt nie zamierzał zaprzeczać słowom misyonarza, którego gwałtowność stanowiła kontrast z jego zwykłą, spokojną fizyognomią. Przyczyną jego gniewu były zapewne ciężkie próby, jakie obecnie przechodził Mormonizm. W samej rzeczy rząd Stanów Zjednoczonych starał się, choć nie bez trudu, ująć tych niezależnych fanatyków. W Utach udało mu się poddać ich Unii, uwięziwszy przedtem Bringham Joung, oskarżonego o bunt i poligamię. Od tej chwili uczniowie proroka ze zdwojoną energią stawiali opór wymaganiom kongresu. Jak widzimy, pan Wiliam Hitch prowadził dzieło nawracania nawet na kolei.
Pan ten głosem silnym i żywo gestykulując, począł opowiadać historyę Mormonizmu, począwszy od czasów biblijnych.
Kilku słuchaczy, znudzonych opowiadaniem misyonarza, opuściło wagon, nie zrażony tem William Hitch ciągnął dalej.
Rzędy słuchaczy przerzedzały się coraz bardziej, publiczność składała się obecnie zaledwie z dwudziestu osób, ale misyonarz nie zrażając się, prawił wciąż dalej.
Słuchaczy było jeszcze 10-ciu, między nimi poczciwy Obieżyświat, przysłuchujący się uważnie rozprawie księdza.
Pociąg tymczasem posuwał się szybko i około dwunastej i pół zbliżył się do północno-zachodniej strony jeziora Słonego. Stamtąd można było objąć wzrokiem to morze wewnętrzne, zwane Martwem, do którego wlewa się Jordan amerykański.
Pięknem jest to jezioro w swych wspaniałych skalistych ramach, pokrytych białą szatą. Piękną jest powierzchnia wody, niegdyś pokrywająca daleko większe przestrzenie, lecz z czasem podnoszące się stopniowo brzegi zmniejszyły objętość jeziora, potęgując jego głębokość.
Jezioro Słone, długości około 70 mil, szerokości 35, położone jest o 3800 stóp nad poziomem morza.
Przestrzeń naokoło morza jest doskonale uprawioną.
O godzinie drugiej nasi podróżni zatrzymali się na stacyi Odgen. Pociąg nie odejdzie przed godziną 6-tą, a zatem pan Fogg, pani Aouda i dwaj ich towarzysze mieli czas zwiedzić miasto świętych, znajdujące się w pobliżu stacyi. Dwie godziny wystarczały na zwiedzenie miasta skończenie amerykańskiego, zbudowanego podług wzorów wszystkich miast Stanów Zjednoczonych w szachownicę o prostych, surowych liniach, a ponurych kątach prostych, jak się wyraża Wiktor Hugo.
O godzinie 3-ciej podróżni przechadzali się jeszcze po ulicach miasta, położonego między rzeką Jordan i pierwszemi pagórkami wzgórza Wahsatch. Niewiele napotykali kościołów; godnym widzenia był dom proroka i arsenał. Domki z werendami okolone ogrodami pełnymi akacyi i palm. Mur z gliny i kamieni, postawiony w roku 1853, opasywał miasto. Na głównej ulicy, gdzie odbywał się targ, znajdowało się kilka hoteli, zdobnych we flagi.
Pan Fogg i jego towarzysze zauważyli, iż miasto nie odznacza się zbytkiem ludności. Ulice były prawie puste. O oznaczonej godzinie podróżni zajęli miejsca w wagonie. Gdy pociąg ruszył,rozległ się okrzyk: »stójcie! stójcie!« Lecz pociąg w biegu nie zwykł się zatrzymywać. Dżentelman, który się spóźnił, spieszył co tchu; szczęściem dworzec nie miał ani drzwi, ani baryer. Mormon przebiegłszy go, wskoczył na ostatni stopień wagonu i padł zdyszany na ławkę.
Obieżyświat, śledzący ze wzruszeniem przygody spóźnionego pasażera, zbliżył się, aby z nim porozmawiać. Wkrótce dowiedział się, iż obywatel z Utah zbiegł, pokłóciwszy się ze swoją małżonką.
Nad przepaścią.
Pociąg, opuściwszy stacyę Odgen, skierował się na południe aż do rzeki Veter, przebiegłszy 900 mil, licząc od San Francisco. Z tego punktu ruszył na zachód poprzez wzgórza Wahsatch.
Nazajutrz, 7 grudnia, zatrzymał się na stacyi Green, śnieg z deszczem padał noc całą, lecz nie przeszkadzał biegowi pociągu. Obieżyświat niepokoił się nagromadzeniem śniegu na torze, co mogło wpłynąć na opóźnienie pociągu.
— Także myśl wybrać się w podróż podczas zimy, nie lepiej było poczekać do lata, by mieć większe szanse wygrania zakładu.
W tym czasie, gdy poczciwiec był zajęty badaniem stanu nieba i obniżeniem temperatury, pani Aouda uczuwała obawy zupełnie innego rodzaju. W rzeczy samej kilku pasażerów wyszło z wagonów i przechadzało się po dworcu, oczekując odejścia pociągu.
Między nimi młoda kobieta poznała pułkownika Stamp, tego Amerykanina, który tak grubiańsko postąpił z Phileasem Fogg podczas meetingu w San Francisco. Okoliczność ta żywo zaniepokoiła młodą kobietę. Pani Aouda przywiązywała się do człowieka, który, pomimo swego chłodnego temperamentu, dawał jej codziennie dowody życzliwości. Gdy pociąg ruszył, pani Aouda, korzystając z chwili snu pana Fogg, udzieliła Fixowi i Obieżyświatowi swego spostrzeżenia.
— Co! pan Stamp w pociągu? — wykrzyknął Fix. — Uspokój się pani, zanim się rzuci na pana Fogg ze mną będzie miał do czynienia, gdyż i ja mam z nim rachunek do załatwienia.
— I ja też go biorę na siebie — dodał Obieżyświat — pomimo, iż jest pułkownikiem.
— Panie Fix — rzekła pani Aouda — pan Fogg nie pozwoli nikomu pomścić siebie, zdecydowanym jest, jak mi mówił, powrócić do Ameryki, aby odnaleźć tego gbura. Jeżeli zatem spostrzeże pułkownika, nie zapobiegniemy spotkaniu, które pociągnie za sobą smutne skutki. Trzeba zatem, aby go nie obaczył.
— Ma pani słuszność, spotkanie mogłoby wszystko popsuć. Zwycięzca czy zwyciężony, pan Fogg się spóźni i...
— I... — dodał Obieżyświat — będzie to wygraną dla członków Reform-Clubu. Za 4 dni będziemy w New-Yorku. A więc, jeżeli podczas tych 4 dni mój pan nie opuści wagonu, można się spodziewać, iż nie spotka tego przeklętego Amerykanina! Trzeba więc temu przeszkodzić.
Rozmowa się przerwała; pan Fogg się obudził.
Nieco później Obieżyświat zadał po cichu pytanie inspektorowi policyi:
— Czy naprawdę biłbyś się pan za niego?
— Uczyniłbym wszystko, by go żywcem przywieźć do Europy — rzekł Fix obojętnie, niewzruszonym tonem.
Obieżyświat zadrżał na te słowa, ale to nie osłabiło wcale pojęcia, jakie miał o swym panu. A teraz, czy znajdzie sposób zatrzymania pana Fogg, by uniknąć spotkania z pułkownikiem. Nie było to trudnem do wykonania, gdyż dżentelman był z natury mało ruchliwy i mało ciekawy. W każdym razie zdawało się inspektorowi, iż znalazł środek, gdyż po upływie kilku chwil zwrócił się do pana Fogg.
— Wolno ciągną się godziny w podróży, nieprawdaż panie?
— W samej rzeczy — odparł dżentelman — ale przechodzą.
— Na statku — ciągnął dalej inspektor — zwykłeś pan grać w wista?
— Tak — odparł pan Fogg — ale tutaj będzie trudno, gdyż nie mam ani kart ani partnerów.
— O, co do kart, można je kupić, sprzedają we wszystkich wagonach amerykańskich, a co do partnerów, gdyby pani zechciała?...
— Chętnie — żywo odparła pani Aouda — gram w wista; wchodzi on w zakres wychowania angielskiego.
— Wmawiam sobie, że gram dobrze — rzekł agent.
— A to doskonale — rzekł pan Fogg uradowany, iż będzie mógł oddać się grze ulubionej.
Obieżyświat został wysłany i wrócił wnet, niosąc dwie talie kart, szczoteczki, marki i tacę pokrytą suknem. Gra się rozpoczęła. Pani Aouda grała nieźle, zasłużyła nawet na pochwałę surowego pana Fogg. Co się tyczy inspektora, był to gracz doskonały, godny partner dżentelmana.
— No, teraz — rzekł do siebie Obieżyświat — mamy go. Nie ruszy się z miejsca.
O 11-tej rano pociąg przybył do miejsca, gdzie rozdzielają się wody dwóch oceanów. Było to przejście Bridger, na wysokości 7524 stóp angielskich ponad poziom morza, jedno z najwyższych miejsc, jakie przecinała droga poprzez góry Skaliste.
O wpół do pierwszej podróżni nasi minęli fort Haleck. Jeszcze kilka godzin, a miną góry Skaliste. Można się było spodziewać, iż żaden wypadek nie zdarzy się na tej trudnej drodze. Śnieg przestał padać, ochłodziło się. Wielkie ptaki, przerażone świstem lokomotywy, uciekały w dal. Ani wilk, ani niedźwiedź nie ukazał się na płaszczyźnie. Była to ogromna naga pustynia.
— Po obfitem śniadaniu pan Fogg i jego partnerzy zasiedli do nieskończonego wista, gdy nagle rozległ się gwałtowny świst lokomotywy. Pociąg się zatrzymał, Obieżyświat wytknął głowę za okno, aby dociec przyczyny zatrzymania. Nie dostrzegł żadnej stacyi. Pani Aouda i pan Fix obawiali się przez chwilę, czy pan Fogg nie zamierza zejść na drogę. Dżentelman jednakże zadowolnił się wysłaniem swego służącego, powiedziawszy mu:
— Wyjdź, zobacz co się stało.
Obieżyświat wyskoczył z wagonu. Do 40 pasażerów opuściło już swoje miejsca, między nimi pułkownik Stamp. Pociąg zatrzymał się przed czerwonym sygnałem, zamykającym drogę. Maszynista i konduktor rozprawiali żywo z dróżnikiem, którego przysłał naczelnik najbliższej stacyi Medicin-Bow. Podróżni zbliżyli się i wmieszali do rozmowy. Między nimi pułkownik Stamp dowodził potężnym głosem, żywo gestykulując.
Obieżyświat, zbliżywszy się, usłyszał słowa dróżnika:
»Most jest zachwiany, nie wytrzyma ciężaru pociągu«.
Most, o którym była mowa, był zawieszony nad przepaścią, o milę od miejsca, gdzie pociąg się zatrzymał, Podług słów dróżnika groził zawaleniem, gdyż kilka słupów było złamanych. Nie można myśleć o przebyciu go.
Obieżyświat, nie śmiąc zawiadomić o tem swego pana, słuchał z zaciśniętymi zębami, nieruchomy jak posąg.
— A więc co będzie? — krzyknął pułkownik — czy myślą zostawić nas tu w śniegu?
— Pułkowniku — odpowiedział konduktor — telegrafowano do stacyi Omaha, żądając wysłania pociągu, lecz nie przybędzie on przed godziną 6-tą na stacyę Medicine-Bow.
— Dopiero o 6-tej — krzyknął Obieżyświat.
— Niewątpliwie — odpowiedział konduktor — zresztą trzeba nam czasu, aby pieszo dojść do stacyi. — Pieszo! — przerazili się wszyscy pasażerowie.
— A jak daleko do tej stacyi? — spytał jeden z nich.
— Dwanaście mil po drugiej stronie rzeki.
— Dwanaście mil przejść po śniegu!? — oburzał się pan Stamp.
Pułkownik począł kląć i wymyślać Kompanii i konduktorowi; Obieżyświat nie mniej rozwścieczony pomagał mu. Oto przeszkoda, z powodu której przepadną banknoty jego pana.
Przygnębienie było ogólne. Nie licząc już opóźnienia w podróży, być zmuszonym przejść 12 mil po śniegu. Wrzawa i dzikie okrzyki byłyby niewątpliwie zwróciły uwagę pana Fogg, gdyby nie był tak pogrążony w grze. Obieżyświat postanowił nareszcie uprzedzić swego pana i ze spuszczoną głową skierował się ku wagonowi, gdy wtem maszynista, prawdziwy yankes, nazwiskiem Forster, podnosząc głos, odezwał się:
— Panowie, jest sposób przedostania się.
— Przez most? — spytał jeden z podróżnych.
— Przez most.
— Naszym pociągiem? — zapytał pułkownik.
— Tak.
Obieżyświat zatrzymał się, wchłaniając w siebie słowa maszynisty.
— Ależ most grozi zawaleniem — rzekł konduktor.
— Cóż z tego — odpowiedział Forster — sądzę, iż puściwszy pociąg całą siłą pary, przebiegniemy szczęśliwie.
— Tam do licha! — zawołał Obieżyświat.
Pewnej liczbie pasażerów projekt ten się podobał, szczególniej przypadł do gustu pulłkownikowi, którego umysł awanturniczy nie widział w tem nic nadzwyczajnego.
— Mamy 50 szans szczęśliwego przybycia — powiedział jeden.
— 60 — dodał drugi.
— 80! 90! na 100.
Obieżyświat oszołomiony, zdecydowany próbować wszelkich sposobów przejścia, ten znajdował zbyt »amerykańskim«.
— A zresztą — pomyślał — jest lepszy sposób, który tym ludziom nie wpada na myśl.
— Panowie — zwrócił się do jednego pasażera — sposób zalecony przez maszynistę, wydaje mi się nieco ryzykownynym.
— Ale 80 szans — odpowiedział pasażer, obracając się do niego plecami.
— Wiem dobrze — rzekł Obieżyświat, zwracając się do drugiego dżentelmana — ale proste zastanowienie...
— Bez zastanowień, to zbyteczne! — odpowiedział Amerykanin, wzruszając ramionami — Wszak maszynista zapewnia, iż przejedziemy.
— Bezwątpienia — zapewnił Obieżyświat — ale przezorność każe...
— Co przezorność każe! — wrzasnął pułkownik. — Całą siłą pary, mówię panu, rozumiesz? Całą siłą pary.
— Ależ wiem, rozumiem — powtórzył Obieżyświat, nie mogąc przyjść do słowa.
— Ale byłoby, jeśli nie przezornem, to więcej naturalnem.
— Jak? kto? kiedy? Czego ten tu chce ze swoją naturalnością? — krzyczano zewsząd.
— Boisz się pan? — zapytał go pułkownik.
— Co, ja się mam bać — oburzył się Obieżyświat. — A więc dobrze. Wsiadam... pokażę wam, że Francuz umie również ryzykować, jak Amerykanin.
— Siadać, siadać! — wołał konduktor.
— Tak, siadajmy — powtórzył Obieżyświat — do wagonu, ale nikt mi nie zabroni pomyśleć, że byłoby rozsądniej przejść most pieszo i prowadzić pociąg za nami.
Nikt nie słyszał tej mądrej uwagi i nikt nie przyznał jej słuszności.
Pasażerowie powsiadali, Obieżyświat zajął w milczeniu swoje miejsce, nie opowiadając, co się stało. Gracze byli zatopieni w wiście.
Lokomotywa gwizdnęła potężnie.
Maszynista, wypuszczając parę, cofnął pociąg o milę. Cofał się, jak akrobata, gotujący się do skoku.
Następnie rozległ się powtórny świst. Bieg się zaczął.
Wkrótce szybkość stała się zatrważającą. Pociąg biegł z szybkością 100 mil na godzinę, prawie nie dotykając szyn. Szybkość zmniejszała ciężar.
Most przebyto! Stało się to z szybkością błyskawicy.
Pociąg skoczył, rzec można, z jednego brzegu na drugi i maszynista zdołał go dopiero zatrzymać o 5 mil poza stacyą.
Ledwie pociąg przebył most, gdy tenże, zrujnowany do szczętu, runął z łoskotem w przepaść.
Obieżyświat bohaterem.
Tego jeszcze wieczora pociąg przebył bez przeszkód fort Sanders, przejście Cheyenne i zbliżał się do Evans.
Był to najwyższy punkt na całej przebytej przestrzeni, położony 8091 stóp nad poziomem morza. Stąd zjeżdżano na obszerne bezbrzeżne równiny. Okolica ta bogatą jest w złoto i srebro. Ludność jej dosięga 50 tysięcy ludzi.
Do tej chwili od San Francisco przejechano w przeciągu trzech dni i trzech nocy 1382 mil, podług więc wszelkich przypuszczeń za 4 doby staną w New-Yorku.
O godzinie 11-tej wstąpiono do Nebraski, minięto Sedgwick i Julesburg, położone na północnej odnodze rzeki Platte. O 8-mej rano Mac-Pherson fort pozostawiono za sobą.
O 9-tej osiągnięto znaczne miasto North-Platte i przebyto 101 południk.
Pan Fogg i jego partnerzy wrócili do gry. Żaden z nich nie uskarżał się na długość podróży. Fix wygrywał z początku, tego jednakże ranka szczęście sprzyjało dżentelmanowi. Atuty i honory wpadały mu do rąk. W chwili, gdy chciał zagrać w pik, jakiś głos z za ławki zaprotestował.
— A jabym wyszedł w karo!
Pan Fogg, pani Aouda i Fix podnieśli głowy. Pułkownik Stamp stał przed nimi.
Pułkownik i dżentelman, spojrzawszy na siebie, odrazu się poznali.
— A, panie Angliku — wykrzyknął pułkownik — to pan chciał grać w pik!
— I gram też — odparł chłodno pan Fogg, bijąc dyską tego koloru.
— A ja chcę, byś wyszedł w karo — protestował pułkownik rozdrażnionym głosem.
Zrobił ruch ręką, jakby chciał schwycić karty.
— Pan o grze tej nie masz pojęcia.
— Będę może zręczniejszym w innej — rzekł, powstając Phileas Fogg.
— Możesz spróbować synu Johna Bull! — odparł brutalny Amerykanin.
Pani Aouda zbladła. Wszystka krew zbiegła jej do serca. Schwyciła pana Fogg za rękę, lecz ten lekko ją odsunął.
Obieżyświat miał ochotę rzucić się na Amerykanina, lecz Fix, zwracając się do pułkownika, rzekł:
— Zapominasz pan, iż ze mną masz do czynienia, ze mną, któregoś nie tylko obraził, ale i uderzył.
— Wybacz panie Fix — rzekł pan Fogg — ale mnie jednego to dotyczy. Utrzymując, iż gram źle, pułkownik powtórnie mnie obraził, z czego też musi mi zdać rachunek.
— Gdzie pan zechcesz i kiedy zechcesz! — odparł pułkownik. — Wybór broni również do pana należy.
Pani Aouda napróżno starała się powstrzymać pana Fogg. Obieżyświat najchętniejby Amerykanina wyrzucił za okno, ale pan jego nakazał mu milczenie. Dżentelman wraz z pulłkownikiem wyszli na platformę.
— Panie — rzekł pan Fogg do swego przeciwnika — spieszę się bardzo do Europy, wszelkie opóźnienie mogłoby bardzo zaszkodzić moim interesom.
— Cóż mnie to może obchodzić? — odparł pułkownik.
— Panie — rzekł bardzo uprzejmie pan Fogg — po naszem spotkaniu w San Francisco, powziąłem zamiar odszukania pana w Ameryce, gdy załatwię sprawy, powołujące mnie do Anglii.
— Czy być może?
— Za sześć miesięcy stawię się.
— Dlaczegóż nie za sześć lat?
— Mówię za sześć miesięcy — odrzekł pan Fogg — i stawię się punktualnie.
— Wszystko to są tylko wykręty — zawołał — panie Fogg, bij się pan zaraz lub nigdy!
— A zatem dobrze — odparł spokojnie. — Czy udajesz się pan do New-Yorku?
— Nie!
— Może do Chicago?
— Nie!
— A więc do Omaha?
— Czy znasz pan Plum-Creek?
— Nie — odparł pan Fogg.
— Jest to najbliższa stacya. Pociąg za godzinę tam stanie i zatrzyma się 10 minut. A w przeciągu tego czasu łatwo zamienić można kilka strzałów rewolwerowych.
— Dobrze, zatrzymam się w Plum-Creek.
— A ja sądzę, iż pan tam zostaniesz — rzekł bezczelnie Amerykanin.
— Kto to wie, panie? — odparł pan Fogg i wrócił do wagonu spokojny, jak zwykle.
Starał się uspokoić panią Aoudę, zapewniając, iż blagierzy nie są nigdy niebezpiecznymi, Fixa zaś prosił, by mu służył za sekundanta. Agent zgodził się, poczem dżentelman powrócił do przerwanej gry.
O godzinie 11-tej świst lokomotywy oznajmił przybycie na stacyę Plum-Creek. Pan Fogg wraz z Fixem udali się na platformę. Obieżyświat poszedł w ślad za nimi, trzymając w ręku parę rewolwerów.
Pozostała w wagonie pani Aouda była bladą, jak trup.
W tej właśnie chwili drzwi innego wagonu się otwarły i pułkownik Stamp w towarzystwie swego sekundanta, takiego jak i on yankesa, ukazał się na platformie. Lecz w chwili, gdy dwaj przeciwnicy zamierzali zejść na drogę, nadbiegł konduktor i zawołał:
— Nie schodzi się panowie!
— A to dlaczego? — spytał pułkownik.
— Spóźniliśmy się o 20 minut i pociąg tu się nie zatrzymuje.
— Ale ja muszę się bić z tym panem!
— Bardzo żałuję — odrzekł konduktor — ale natychmiast ruszamy. Otóż rozlega się dzwonek. Jestem prawdziwie zmartwiony, panowie, w każdym innym razie służę wam chętnie. Nie rozumiem jednakże, dlaczego nie moglibyście się pojedynkować w drodze.
— Może to będzie dla pana niedogodne — zapytał pułkownik z miną drwiącą.
— Owszem, jest mi to bardzo dogodnem — odparł pan Fogg.
— Jak to znać, iż jesteśmy w Ameryce! — pomyślał Obieżyświat — nawet konduktor jest tu dżentelmanem pierwszej wody.
Przeciwnicy i ich świadkowie, poprzedzeni przez konduktora, przechodząc z wagonu do wagonu, dotarli do ostatniego. Konduktor poprosił pasażerów, by na jakiś czas opróżnili wagon, gdyż dwie osoby chcą tu załatwić sprawę honorową. Wszyscy natychmiast się usunęli.
Wagon długości 50 stóp przedstawiał dostateczną dla pojedynku przestrzeń. Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie, każdy z parą rewolwerów o 7-miu nabojach w ręku.
Sekundanci pozostawili ich samych sobie. Wraz z pierwszym gwizdnięciem lokomotywy mieli dać ognia. Po upływie dwóch minut miano wyciągnąć z wagonu jednego z poległych dżentelmanów. Rzecz ta była bardzo prostą, tak prostą, iż Fixowi i Obieżyświatowi serca pękały z obawy.
Oczekiwano więc gwizdnięcia, gdy nagle rozległy się dzikie wrzaski. Wrzaskom tym odpowiedziały wystrzały, wychodzące z wnętrza różnych wagonów.
Pułkownik Stamp i pan Fogg z rewolwerami w ręku pospieszyli przerażeni do miejsc, skąd pochodziły krzyki i wystrzały rewolwerowe.
Banda dzikich Sioux napadła na pociąg.
Zuchwali ci Indyanie w liczbie stu, nie czekając, aż pociąg się zatrzyma, wskoczyli na stopnie i wdarli się do wagonów.
Dzicy byli uzbrojeni. Rzuciwszy się na palacza i maszynistę, dobili ich prawie. Dowódca bandy, chcąc zatrzymać pociąg i nie umiejąc kierować regulatorem, szeroko roztworzył, zamiast zamknąć, zbiornik pary, a maszyna, puszczona całą siłą pary, mknęła z przerażającą szybkością.
Tymczasem Sioux napadli na wagony, jedni z nich jak małpy biegali po wierzchu pociągu, drudzy wyłamywali drzwi i walczyli z pasażerami, inni znów grabili bagaż i rzucali kufry na drogę. Krzyki i wystrzały nie ustawały. Podróżni bronili się mężnie. Pani Aouda cały ten czas zachowywała się bardzo odważnie. Z rewolwerem w ręku broniła się heroicznie, strzelając przez potłuczone szyby, gdy dzicy się do nich zbliżali. Dwudziestu Sioux ranionych śmiertelnie, pospadało na tor, koła wagonów miażdżyły tych, którzy się z platformy zsunęli; kilku pasażerów silnie zranionych leżało na ławkach. Trzeba było już raz to zakończyć. Walka, trwająca do 10-ciu minut, mogła mieć opłakane skutki dla pasażerów, jeśli pociąg się nie zatrzyma. Stacya Kearney była oddaloną o dwie mile. Tam się znajdowała poczta amerykańska, ale gdy miną pocztę, między fortem a następną stacyą, Sioux znów zawładną pociągiem.
Konduktor walczył przy boku pana Fogg; gdy go kula dosięgła, upadając zawołał:
— Zginiemy, gdy pociąg się nie zatrzyma.
— Musi się zatrzymać — zawołał pan Fogg, chcąc wyskoczyć z wagonu.
— Pozostań pan — wykrzyknął Obieżyświat — to moja rzecz.
Phileas Fogg nie zdążył wyrzec słowa, gdy odważny chłopak wślizgnął się pod wagon i podczas trwania walki i krzyżowania się kul odzyskał zręczność i elastyczność klowna. Czepiając się wagonów i wieszając się u łańcuchów z niezwykłą zręcznością, dosięgnął przedniej części pociągu. Zawieszony na jednej ręce, trzymając się wagonu z bagażem, drugą odczepił łańcuch, lecz nie dość tego, trzeba było jeszcze przełamać łączny drąg, co było w jego położeniu bardzo trudnem do wykonania. Nagle wskutek podskoku maszyny drąg pękł i odczepione wagony pozostały w tyle, podczas gdy lokomotywa z szaloną szybkością pędziła dalej. Pociąg stanął o 100 kroków od stacyi Kearney.
Żołnierze fortu, słysząc odgłosy wystrzałów, nadbiegli spiesznie. Sioux, nie czekając ich przybycia, ratowali się ucieczką.
Na przystanku zauważono, iż kilku pasażerów brakowało, do nieobecnych należał i Francuz, którego poświęcenie uratowało wszystkich od zguby.
Pan Fogg spełnia swój obowiązek.
Brakowało wraz z Obieżyświatem trzech pasażerów. Czy zginęli w walce, czy też stali się niewolnikami Sioux? O tem nikt nie wiedział.
Pani Aouda i pan Fogg wyszli z walki bez najmniejszego zadraśnięcia. Fixa nieznacznie raniono w ramię. Brakowało tylko Obieżyświata i na samą myśl o tem łzy cisnęły się do oczu pani Aoudy.
Tymczasem podróżni opuścili pociąg. Na kołach wagonów, po których płynęła krew, wisiały kawały ludzkiego ciała. Na białej równinie, jak okiem sięgnął, widziano długie czerwone smugi. Ostatni Indyanie rozproszyli się ku południowi od strony rzeki Republican. Pan Fogg z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, milczał, rozmyślał nad ważnem postanowieniem. Pani Aouda tuż przy nim, nie śmiąc pytać, patrzała tylko na niego.
Pan Fogg pojął to nieme zapytanie.
— Znajdę go martwym lub żywym — rzekł spokojnie.
— Ach, panie Fogg! — zawołała młoda kobieta, chwytając go za rękę i oblewając ją łzami.
— Żywym! — dodał pan Fogg — jeśli nie stracimy chwili.
To postanowienie mogło zgubić pana Fogg, spowodować niechybną ruinę. Jeden dzień opóźnienia, a nie zdąży na statek do New-Yorku i przegra zakład. Ale myśl: »jest to moim obowiązkiem«, była decydującą.
Komendant fortu Kearney był tam. Żołnierze w liczbie stu przybyli z nim, mieli służyć do obrony w razie napadu Sioux na dworzec.
— Panie — zwrócił się Phileas Fogg do kapitana — trzech podróżnych zginęło.
— Martwi? — spytał kapitan.
— Martwi czy żywi — odparł pan Fogg — trzeba się właśnie o tem przekonać. Czy zamierzasz pan ścigać Sioux?
— Panie — rzekł kapitan — nie mogę opuścić fortu, który mi powierzono.
— Panie — odparł Phileas Fogg — tu idzie o życie trojga ludzi.
— Niewątpliwie... nie mogę jednakże narażać życia 50-ciu dla uratowania trzech.
— Nie wiem, czy pan możesz, ale powinieneś to zrobić.
— Panie — odparł kapitan — nikomu tu nie wolno dyktować mi praw.
— Dobrze — rzekł pan Fogg obojętnie — pójdę sam.
— Co? — zawołał Fix — pan puścisz się sam w pogoń za Indyanami?
— Chcesz więc pan, bym pozwolił zginąć nieszczęśliwemu, któremu wszyscy zawdzięczamy życie? Idę!
— Nie, panie, nie pójdziesz sam! — zawołał wzruszony kapitan. — Masz pan poczciwe serce! Trzydziestu ludzi na ochotnika! — zawołał, zwracając się do swych żołnierzy.
Wszyscy jak jeden człowiek ofiarowali swe usługi. Kapitan wybrał trzydziestu i stary sierżant stanął na ich czele.
— Dziękuję kapitanie — rzekł pan Fogg.
— Pozwalasz pan sobie towarzyszyć? — zapytał Fix dżentelmana.
— Postępuj, jak ci się podoba, panie — odparł Phileas Fogg — ale jeśli chcesz mi się przysłużyć, pozostań przy pani Aoudzie. W razie, gdyby mi się przytrafiło nieszczęście...
Inspektor policyi zbladł. Rozłączyć się z człowiekiem, któremu towarzyszył krok za krokiem z taką wytrwałością! Pozwolić mu zapuścić się w pustynię! Fix spojrzał uważnie na dżentelmana i spuścił oczy przed jego wzrokiem spokojnym i otwartym.
— Zostaję — rzekł.
W parę minut potem pan Fogg uścisnął dłoń pani Aoudy i, oddając jej do rąk worek z pieniędzmi, udał się w drogę wraz z sierżantem i małym jego oddziałem. Przedtem jednak zwrócił się do żołnierzy:
— Słuchajcie, przyjaciele, dostaniecie 1000 funtów, gdy uratujemy więźniów!
Działo się o godzinie 12-tej w południe. Pani Aouda udała się do sali dworca i tam w samotności rozmyślała o panu Fogg, jego tak prostej a wielkiej szlachetności, o jego spokojnem męstwie. Pan Fogg poświęcał mienie, stawiał swe życie na kartę i to bez wahania, bez frazesów, z obowiązku. Dżentelman był w jej oczach bohaterem. Co do inspektora policyi, to ten przechadzał się gorączkowo, miejsca sobie znaleźć nie mogąc. Wyrzucał sobie popełnione głupstwo. Co? rozstać się z człowiekiem, którego się tak długo prześladowało? Była to naiwność nie do przebaczenia. — Postąpiłem jak głupiec — myślał — tamten mu powiedział, kim jestem. Poszedł i nie wróci więcej. Ależ jak mogłem tak się dać wywieźć w pole, ja, Fix, mając rozkaz aresztowania w kieszeni.
Tak rozmyślał Fix podczas długo wlokących się godzin, nie wiedział co począć. Chwilami chciał wszystko powiedzieć pani Aoudzie. Nie miał jednakże odwagi. Jak więc postąpić? Pójdzie za panem Fogg. Wynalezienie go nie zdawało mu się niemożliwem. Ślady na śniegu jasno wskazywały mu drogę, po której szedł oddział. Ale wkrótce pod nową powłoką zatarły się zupełnie. Przygnębienie ogarnęło biednego agenta. Postanowił wyjechać i dać wszystkiemu za wygraną.
Około drugiej po południu, podczas gdy śnieg sypał wielkiemi płatami usłyszano przeciągłe gwizdnięcie, pochodzące od wschodu. Ogromna ciemna masa, poprzedzona migotliwemi światełkami, wolno posuwała się naprzód.
Nie oczekiwano żadnego pociągu z tej strony. Ten, który telegraficznie wezwano, nie mógł jeszcze nadejść, a pociąg z Omaha do San Francisco, przejedzie dopiero jutro. Rzecz się wyjaśniła. Lokomotywa posuwająca się wolno, była tą samą, którą odczepiono od wagonów i która, pędząc z przerażającą szybkością, unosiła z sobą maszynistę i palacza. Pędziła tak kilka mil, lecz później ogień zgasł, para wyszła i w godzinę później ciągle zwalniając bieg, zatrzymała się w odległości 20 mil od stacyi Kearney.
Ani maszynista, ani palacz nie byli zabici; po dość długiem omdleniu, powrócili do przytomności. Maszynista, widząc lokomotywę bez wagonów, domyślał się, co się stało. Jakim sposobem lokomotywa została odczepioną, nie mógł odgadnąć, przypuszczał jednakże, iż pociąg, pozostawszy w tyle, był w stanie opłakanym. Maszynista nie długo się zastanawiał nad sposobem działania. Postanowił dalej jechać w kierunku Omaha, gdyż wracać do pociągu, który Indyanie może jeszcze grabili, było zbyt niebezpiecznem. Nałożono pełen piec paliwa, para napełniła kocioł i maszyna niebawem zatrzymała się na stacyi Kearney.
Radość zapanowała między podróżnymi, gdy lokomotywę przyczepiono do pociągu. Mogli więc puścić się w dalszą podróż, tak nieszczęśliwie przerwaną.
Po przybyciu lokomotywy pani Aouda zwróciła się do konduktora.
— Pan odjeżdża? — spytała.
— Za chwilę, pani.
— A ci więźniowie?... Nasi nieszczęśni towarzysze?...
— Nie mogę się zatrzymać... I tak już trzy godziny się spóźnimy.
— A kiedy przybędzie pociąg z San Francisco?
— Jutro wieczór, pani.
— Jutro wieczór! ależ to będzie zapóźno. Trzeba czekać...
— Jest to niemożliwem — odparł konduktor. — Jeśli pani chce jechać, proszę wsiadać do wagonu.
— Nie pojadę — odparła młoda kobieta.
Fix słyszał tę rozmowę. Kilka chwil przedtem, gdy wszelka komunikacya była odciętą, chciał bądź co bądź opuścić Kearney, a teraz, gdy pociąg stał przed nim i w każdej chwili mógł zająć miejsce w wagonie, jakaś nieprzeparta siła przykuwała go do miejsca, oderwać się od niego nie mógł. Dusił go gniew, iż mógł się tak dać wywieźć w pole. Postanowił walczyć do końca.
Tymczasem podróżni, w tej liczbie i ciężko ranny pułkownik Stamp, zajęli miejsca w wagonie. Lokomotywa gwizdnęła, pociąg ruszył i wnet zniknął. Inspektor policyi pozostał.
Kilka godzin minęło. Pogoda była zła i chłodna. Fix siedział na dworcu ponury i milczący.
Pani Aouda, pomimo zawieruchy śnieżnej, co chwila opuszczała pokój, który oddano do jej dyspozycyi. Szła do końca dworca, siląc się przebić wzrokiem gęstą mgłę. Napróżno też nasłuchiwała, żaden szmer nie doszedł do jej uszu. Wchodziła więc do pokoju cała zziębnięta, by za kilka chwil powrócić i zawsze daremnie.
Nadszedł wieczór. Mały oddział jeszcze nie powrócił. Gdzie mogli się teraz znajdować? Czy dosięgli Indyan? Czy doszło do walki? Czy też żołnierze, błądząc z powodu mgły, na ślad ich nie natrafili? Kapitan fortu niepokoił się bardzo, choć się z tem nie wydawał. Nadeszła noc, śnieg sypał jeszcze obficiej, chłód stał się przenikliwszym. Zupełna cisza panowała wokoło. Podczas całej nocy pani Aouda, pełna smutnych przeczuć, błądziła przed dworcem. Wyobraźnia unosiła ją daleko i malowała jej tysiące niebezpieczeństw. Trudno wyrazić, co biedna kobieta przez długie te godziny przecierpiała.
Fix ciągle nieruchomy siedział na swem miejscu. On także nie spał.
Tak przeszła noc. Z brzaskiem dnia tarcza słoneczna ukazała się na horyzoncie, oko więc mogło błądzić po dwumilowej przestrzeni. Phileas Fogg ze swym oddziałem udał się w kierunku południa. Była już 7-ma rano, a na drodze zupełnie pusto.
Kapitan zaniepokojony do najwyższego stopnia, nie wiedział, co czynić. Miał poświęcić nowych ludzi dla uratowania tamtych? Po krótkim namyśle zawołał swych oficerów dla wydania rozkazu, gdy od strony południa usłyszano wystrzały. Żołnierze wyskoczyli z fortu i o pół mili zauważyli małą garstkę wracającą w porządku.
Pan Fogg szedł na czele, a obok niego Obieżyświat i dwaj podróżni, wyswobodzeni z rąk Sioux. Kilka chwil przed przybyciem oddziału, Obieżyświat i jego towarzysze walczyli przeciw dzikim; Francuz pięścią zabił już trzech, gdy pan jego z żołnierzami rzucili się im na pomoc. Wybawionych i zbawców przywitano okrzykami radości, a Phileas Fogg rozdzielił żołnierzom przyrzeczoną nagrodę. Obieżyświat powtarzał nie bez słuszności: »trzeba przyznać, iż drogo kosztuję mego pana«. Fix, nie wymówiwszy słowa, patrzył na pana Fogg i trudno było pojąć, co się w duszy jego działo. Co do pani Aoudy, ta ściskając ręce pana Fogg, z radości głosu z siebie wydobyć nie mogła.
Tymczasem Obieżyświat od chwili powrotu szukał pociągu. Spodziewał się go tu znaleźć gotowym do odjazdu do Omaha.
— Gdzież pociąg? — krzyczał.
— Odjechał — odparł Fix.
— A kiedy przybędzie następny pociąg? — spytał pan Fogg.
— Dopiero wieczorem.
— A! — odpowiedział obojętnie niewzruszony dżentelman.
Przeprawa na saniach z żaglami.
Phileas Fogg stracił 20 godzin. Obieżyświat, mimowolna przyczyna tego opóźnienia, był w rozpaczy. Nie ulegało wątpliwości, iż zrujnował swego pana. W tej chwili inspektor zbliżył się do pana Fogg i spytał go, patrząc nań badawczo:
— Czy pan się bardzo spieszy?
— Bardzo — odparł pan Fogg.
— Zależy panu na tem, by stanąć w New-Yorku 2-go o dziewiątej wieczór, przed odejściem statku do Liwerpoolu?
— Bardzo mi na tem zależy.
— I gdyby napaść Indyan nie przerwała podróży, stanąłbyś pan rano dnia jedenastego w New-Yorku?
— Tak, wyprzedzając o 12 godzin odejście statku.
— Dobrze, pan stracił 20 godzin. Między 20 a 12 jest 8 godzin różnicy. Możnaby je wygrać; czyby pan nie chciał tego popróbować?
— Pieszo? — spytał pan Fogg.
— Nie, na saniach — odparł Fix — na saniach z żaglami. Człowiek jakiś proponował mi ten sposób przeprawy. Phileas Fogg nic na to nie odpowiedział, ale zwrócił się do człowieka przechadzającego się po dworcu, którego mu wskazał agent. W chwilę później Phileas Fogg wraz z Amerykaninem, zwanym Mudge, wchodził do chaty, znajdującej się po drugiej stronie fortu.
Tam oglądali wehikuł szczególnej budowy; przedstawiał on rodzaj ramy z desek, przybitej do dwóch grubych belek, wygiętych jak u sanek. Ku przodowi ramy wznosił się maszt, na którym znajdował się ogromny żagiel. Maszt umocowany był do desek blachą metalową. W tyle rodzaj steru pozwalał kierować temi dziwnemi saniami, na których 5 do 6 osób pomieścić się mogło. Podczas zimy, na pokrytych lodem równinach, gdy pociągi wskutek zasp śnieżnych kursować przestają, wehikuły te z nadzwyczajną szybkością przewożą podróżnych ze stacyi na stacyę. Przy wietrze żagle się upina i sanki te suną po powierzchni łąk z szybkością maszyny parowej.
W kilka chwil pan Fogg ubił targ z właścicielem szalupy lądowej. Wiatr, idący od zachodu, był pomyślny. Śnieg stwardniał i Mudge obiecywał dostawić w kilka godzin pana Fogg na stacyę Omaha. Tam staje dużo pociągów i jest wiele dróg prowadzących do Chicago i New-Yorku. Odzyskają napewno stracone godziny, trzeba się tylko prędko decydować. Pan Fogg, nie chcąc wystawiać pani Aoudy na zimno i niewygody podobnej podróży, przekładał jej, by pozostała z Obieżyświatem i z nim powróciła do Europy, w wygodniejszych warunkach.
Pani Aouda nie chciała się jednak z panem Fogg rozstawać, co bardzo uszczęśliwiło Obieżyświata, gdyż za nic w świecie nie chciałby pozostawić swego pana w towarzystwie samego Fixa.
Co myślał Fix, trudno odgadnąć. Czy po powrocie pana Fogg z niebezpiecznej wyprawy zmienił o nim zdanie, czy też miał go w dalszym ciągu za zręcznego nicponia — niewiadomo. W każdym razie spieszył się bardzo do Anglii i okazywał największą ze wszystkich niecierpliwość.
O ósmej sanki gotowe były do odjazdu. Podróżni zawinięci w ciepłe płaszcze i pledy zajęli miejsca.
Rozpięto dwa ogromne żagle i przy podmuchach wiatru wehikuł sunął po stwardniałym śniegu z szybkością 40 mil na godzinę.
Przestrzeń, dzieląca Kearney od Omaha w prostej linii równa się 200 milom. Przy sprzyjającym wietrze, jeśli nic na przeszkodzie nie stanie, za 5 godzin staną na miejscu.
Podróżni przyciśnięci jeden do drugiego, nie mogli nawet mówić z sobą. Wzmagające się z powodu ruchu zimno odbierało im mowę. Sanie, jak statek po wodzie, suwały się lekko po szklistej powierzchni. Rozpięto wszystkie żagle.
— Jeśli nic się nie popsuje — mówił Mudge — przyjedziemy!
Leżało to w interesie Mudge przybyć na czas na miejsce, gdyż wierny swym zasadom pan Fogg, obiecał mu sutą nagrodę.
Łąka, przecinana saniami w prostej linii była równą, jak morze. Można było przypuścić, iż jest to ogromny zamarznięty staw. Jadąc wciąż w prostej linii, napotkają rzekę Platte, przebędą ją jednakże bez trudności, gdyż była zamarzniętą. Dotychczas podróż szła doskonale, można się było tylko dwóch rzeczy obawiać: uszkodzeń sani, lub ustania wiatru. Ale wiatr nie ustawał. Przeciwnie, dął z taką siłą, iż zginał maszt przytrzymywany mocno metalową blachą i żelaznymi drągami. Druty te, podobne do strun instrumentów, dźwięczały jakąś żałosną skargą, jakby za dotknięciem smyczka.
Sanie szybowały przy dźwiękach tej dziwnej melodyi.
— Te struny dają kwintę i oktawę — rzekł pan Fogg.
Były to jedyne słowa, które wymówił przez cały czas trwania przeprawy. Pani Aouda, troskliwie owinięta w futra i pledy, była o ile możności zabezpieczoną od zimna.
Co do Obieżyświata, to z twarzą czerwoną od mrozu, wchłaniał w siebie ostre powietrze. Dzięki swej szczęśliwej naturze, nadzieja, iż wszystko skończy się pomyślnie, powróciła mu w zupełności. Zamiast przybyć do New-Yorku rano, przybędą wieczorem, można jednakże być prawie pewnym, iż stanie się to jeszcze przed odjazdem statku do Liverpolu.
Miał wielką ochotę uściśnięcia dłoni Fixowi, który im się o sanie postarał, lecz jakieś dziwne przeczucie wstrzymywało go.
W każdym razie Obieżyświat nie zapomni nigdy poświęcenia, na jakie się pan jego zdobył, by wyrwać go z rąk Sioux. Stawił on na kartę swe mienie i życie. Nie, o tem sługa jego nigdy nie zapomni.
Podczas, gdy każdy podróżny pogrążony był w swych myślach, sanie mknęły po śnieżnym kobiercu. Po drodze nie spotkano ani miast, ani stacyi, ani fortu nawet. Od czasu do czasu mignęło jak błyskawica jakieś drzewo, którego biały szkielet uginał się pod silnym podmuchem wiatru. Czasami przeleciało stado dzikich ptaków. To znów stada chudych, wygłodzonych wilków, pędząc za saniami, walczyło z ich szybkością. Wtedy Obieżyświat wyczekiwał z rewolwerem w ręku, gotów dać ognia w razie ich zbliżenia się. Gdyby jakiś wypadek zatrzymał w biegu sanie, podróżni mogli być narażeni na napaść ze strony tych dzikich krwiożerczych stworzeń. Ale sanie trzymały się doskonale i wkrótce cała ta wyjąca banda pozostała daleko za nimi.
W południe Mudge rozpoznał po niektórych oznakach zamarznięty brzeg rzeki Platte. Nie powiedział nic, lecz był pewien, iż jeszcze 20 mil, a osiągną stacyę Omaha.
W samej rzeczy nie minęła godzina, gdy zręczny ten przewodnik, opuściwszy ster, zaczął powoli zwijać żagle i sanie stopniowo zwalniając bieg, zatrzymały się przed masą białych od śniegu dachów. Mudge zwrócił się do podróżnych i rzekł:
— Jesteśmy na miejscu.
Obieżyświat i Fix zeskoczyli na ziemię i poczęli trzeć swe zdrętwiałe członki. Pomogli panu Fogg i pani Aoudzie zsiąść z sani. Pan Fogg wynagrodził wspaniałomyślnie Mudge, któremu Obieżyświat ściskał rękę, jak przyjacielowi, a następnie wszyscy udali się do Omaha. Zdążyli jeszcze na pociąg, mający ruszyć niebawem. Pan Fogg i jego towarzysze mieli tylko tyle czasu, by wskoczyć do wagonu. Nie widzieli nic z Omaha, ale Obieżyświat przyznał sam, iż nie było czego żałować, gdyż zupełnie co innego teraz ich zajmowało.
Z niezwykłą szybkością pociąg minął stan Jowa przez Council-Bluffs. Podczas nocy przebył Mississipi i przez Rock-Island wstąpił do Illinois. Nazajutrz, o godzinie 4-tej po południu, przybył do Chicago, już powstałego z ruin i jeszcze dumniej jak dawniej wznoszącego się na brzegach jeziora Michigan. 900 mil dzieli Chicago od New-Yorku. Pan Fogg opuścił pociąg, by wsiąść do innego i szybka tywa pomknęła, jakby wiedziała, iż dżentelman nie miał chwili do stracenia. Jak błyskawica minęła Indyanę, Ohio, Pensylwanię, New-Jersey i mnóstwo innych miast o starożytnych nazwach. Nareszcie ukazał się Hudson i 11 grudnia, o godzinie 11-tej minut 15 wieczorem pociąg zatrzymał się na stacyi, po prawej stronie rzeki.
Statek »China«, udający się do Liverpolu, odbił od brzegu 45 minut temu.
Dalsze przeciwności.
Unosząc się na falach, statek »China« zabierał ostatnią nadzieję Phileasa Fogg.
W samej rzeczy żaden inny statek, idący z Ameryki do Europy, nie mógł służyć projektom pana Fogg.
»Pereire«, statek Towarzystwa francuskiego transatlantyckiego, piękny parowiec, przewyższający szybkością i wygodnem urządzeniem wszystkie inne, wyruszał dopiero pojutrze, 14 grudnia. Przytem, jak inne statki Towarzystwa hamburskiego, nie udawał się wprost do Liverpolu lub Londynu, lecz do Havru, co znacznie opóźniłoby przybycie pana Fogg do Anglii.
Co do statków Imman, z których jeden, »City of Paris«, wyruszał jutro na pełne morze, to o nich nawet myśleć nie można było. Te statki, przeznaczone dla emigrantów, są słabej konstrukcyi i szybkość ich jest średnia. Na przeprawę z New-Yorku do Anglii więcej wymagały czasu, niż go miał pan Fogg, by przybyć na czas do Londynu. O tem wszystkiem wiedział już dżentelman z bedekerem w ręku.
Obieżyświat był w rozpaczy. Myśl, iż się spóźnili o 45 minut na statek, dobijała go. To było wyłącznie jego winą, myślał, gdyż zamiast pomagać swemu panu, gromadził tylko przeszkody na jego drodze. A gdy policzył sumy stracone w podróży i z jego przyczyny, gdy dołączył do tego przegrany zakład, stało się jasnem, iż pan Fogg jest zrujnowanym; na samą myśl o tem biedny chłopak obrzucał się przekleństwami.
Pan Fogg jednakże nie robił mu żadnych wyrzutów i, opuściwszy port, rzekł tylko:
— Zobaczymy jutro. Chodźcie.
Pan Fogg, pani Aouda, Obieźyświat i Fix, przebywszy Hudson, wsiedli do doróżki, która ich zawiozła do hotelu Saint-Nicolas.
Noc była krótką dla Phileasa Fogg, który spał snem spokojnym, lecz niezmiernie długą się wydawała pani Aoudzie i jej towarzyszom, którzy z niepokoju i wzruszenia oka zamknąć nie mogli. Nazajutrz, był to 12 grudnia. Od 12-go więc, 7-mej godziny rano, do 21-go, godziny 8-mej minut 45 wieczorem, pozostawało tylko dni 9, godzin 13 i minut 45. Gdyby pan Fogg zdążył był na statek »China«, byłby przybył do Liverpolu, a następnie do Londynu w czasie oznaczonym.
Pan Fogg opuścił hotel, uprzedzając pozostałych, by w każdej chwili byli gotowi do odjazdu.
Następnie udał się na brzegi Hudsonu i między mnóstwem statków odszukał takie, które się na pełne morze wybierały. Z tych jednakże żaden nieodpowiadał jego wymaganiom.
Wszelkie starania dżentelmana rozbijały się o nic, gdy o 120 sążni od brzegu zauważył statek kupiecki o ładnej budowie.
Dym, uchodzący przez komin, wskazywał, iż statek gotuje się do odjazdu.
Phileas Fogg wsiadł do łódki i w kilka chwil dosięgnął parostatku »Henrietta«.
Kapitan »Henrietty« był na pokładzie. Phileas Fogg kazał go zawołać.
Stanął przed nim człowiek lat 50-ciu, prawdziwy wilk morski o dużych oczach, cerze miedzi oksydowanej, włosach rudych.
— Czy pan jesteś kapitanem? — pytał go pan Fogg.
— Tak.
— Jestem Phileas Fogg z Londynu.
— A ja Andreas Speedy z Cardifu.
— Kiedy pan wyrusza w drogę?
— Za godzinę!
— Dokąd?
— Do Bordeaux.
— A pański ładunek?
— Nie mam żadnego.
— A ma pan pasażerów?
— Nie, nigdy ich nie mam, wiozę tylko towary.
— Czy bieg pańskiego statku jest szybki?
— Jedenaście do dwunastu węzłów. »Henrietta« jest dobrze znaną.
— Czy nie zechcesz pan przewieźć cztery osoby do Liverpolu?
— Do Liverpolu? Dlaczego nie do Chin?
— Mówię, do Liverpolu!
— Nie!
— Nie?
— Nie! Jestem w drodze do Bordeaux i jadę do Bordeaux!
— Za żadną cenę?
Kapitan wypowiedział ostatnie słowa tonem stanowczym.
— A właściciel »Henrietty«?
— Właściciel — to ja. Statek należy do mnie.
— Wynajmuję go.
— Nie wynajmę!
— Więc go kupuję.
— Nie sprzedam!
Pan Fogg nie stracił nic ze swego zwykłego spokoju, choć położenie stawało się poważnem. Dotychczas pieniądz usuwał wszelkie przeszkody, tym razem sposób ten tak zawsze skuteczny, chybił.
Trzeba bądź co bądź znaleźć jaki środek przebycia Atlantyku.
Po dłuższym namyśle odezwał się pan Fogg:
— Czy zechcesz nas zawieźć do Bordeaux?
— Nie, nawet wówczas, gdy pan zapłacisz 200 dolarów.
— Dam panu 2000.
— Od osoby?
— Od osoby.
— I jest was czterech?
— Czterech!
Kapitan Speedy, czujący wstręt do wszelkich pasażerów, począł się drapać w czoło, jakby zamierzał zedrzeć z niego wierzchnią skórę. — Osiem tysięcy dolarów zarobku! Hm... — mówił do siebie. — Pasażerowie, płacący po 2 tysiące dolarów, to już nie pasażerowie, to drogocenne towary.
— Odjeżdżam o 9-tej zrana — rzekł spokojnie kapitan — jeżeli pan wraz z innymi tu będzie?...
— O 9-tej będziemy na pokładzie! — odparł spokojnie pan Fogg.
Była dopiero 8-ma minut 30, gdy pan Fogg, przybywszy do hotelu Saint-Nicolas, oznajmił towarzyszom, iż jadą do Bordeaux i zaproponował ze zwykłą uprzejmością panu Fix, by towarzyszył im w tej podróży.
W chwili, gdy »Henrietta« miała odbić od brzegu, wszyscy byli już na pokładzie.
Phileas Fogg umie sobie radzić.
W godzinę później statek wypłynął na pełne morze w kierunku wschodu.
Nazajutrz, 13 grudnia w południe, człowiek jakiś wszedł, by naznaczyć punkty. Podług wszelkiego prawdopodobieństwa powinien to był być kapitan Speedy. Ale nie, był nim Phileas Fogg.
Kapitan zaś, zamknięty w swojej kajucie, wydawał ryki, wywołane paroksyzmem wściekłości.
Oto co zaszło.
Phileas Fogg musiał być w Liverpolu, kapitan nie chciał go tam zawieźć. Pan Fogg pozornie zgodził się na przejażdżkę do Bordeaux, ale w ciągu 30 godzin tak zręcznie manewrował banknotami, iż załoga, marynarze i palacze, będący na niezbyt przyjaznej stopie ze swym kapitanem, stanęli po jego stronie.
I oto, dlaczego Phileas Fogg wydawał rozkazy zamiast kapitana Speedy, zamkniętego w swej kajucie, a »Henrietta« płynęła w kierunku Liverpolu. Widząc pana Fogg, wydającego rozkazy na statku, zdawało się, iż ma się do czynienia z marynarzem. Jak się skończy ta awantura, okaże się później. W każdym razie pani Aouda, choć tego nie okazywała, niepokoiła się bardzo. Fix, zdumiony do najwyższego stopnia, nie wiedział, co myśleć. Co do Obieżyświata, ten był w zachwycie.
»Henrietta« robi 11 do 12 węzłów, mówił kapitan Speedy, przy spokojnem więc morzu i sprzyjającym wietrze w dziesięć dni przebędzie przestrzeń 3000-milową pomiędzy New-Yorkiem i Liverpolem.
Podczas pierwszych dni żegluga odbywała się w bardzo sprzyjających warunkach. Morze nie było zbyt burzliwem, wiatr szedł od północo-wschodu, przy rozpiętych żaglach »Henrietta« posuwała się szybko. Obieżyświat był zachwycony. Nigdy załoga nie widziała chłopca tak wesołego, tak pełnego życia.
Pełen uprzejmości względem majtków nazywał ich pieszczotliwemi imionami i częstował trunkami, najbardziej przez nich lubianymi. Dobry jego humor oddziaływał na marynarzy. Towarzyskością zjednał sobie wszystkich, nigdy majtkowie nie byli tak gorliwymi, nigdy palacze nie wypalali tyle węgla. Poczciwiec zapomniał o wszystkiem, o swych troskach i przejściach, myśląc tylko o celu, którego się czuł tak blizkim.
Chwilami zaś ogarniała go niecierpliwość. Na Fixa patrzał z pod oka złowrogo, a dawna ich przyjaźń nagle się urwała.
Co do Fixa, ten nic nie pojmował. Zdobycie »Henrietty« przez pana Fogg, przeku[pie]nie załogi, umiejętne rozkazy, wydawane na statku przez dżentelmana, wszystko to razem ogłuszało go kompletnie. Wreszcie dżentelman który skradł 55 tysięcy funtów, może ukraść i statek i Fix przyszedł do przekonania, iż »Henrietta«, prowadzona przez pana Fogg, nie udaje się do Liverpolu, lecz do jakiegoś kąta świata, gdzie złodziej, stawszy się piratem spokojnie się ukryje. Trzeba przyznać, iż przypuszczenie to miało pozorne prawdopodobieństwo i agent począł bardzo żałować, iż wplątał się w tę sprawę.
Kapitan Speedy w dalszym ciągu nie przestawał wyć w swej kajucie. Obieżyświat, któremu powierzono żywienie go, wypełniał zlecenie to z największą ostrożnością.
Dnia 13-go mijano brzeg Nowej Ziemi. W miejscu tem bywają zimą szczególniej częste mgły i gwałtowne wiatry. Od wczoraj barometr szybko zaczął spadać, co zwiastowało blizką zmianę temperatury. W samej rzeczy w nocy powstał silny mróz, a wiatr począł dąć od strony przeciwnej.
By nie zejść z drogi pan Fogg zwinął żagle i naddał pary. Szybkość »Henrietty« o wiele się jednakże zmniejszyła. Wiatr stopniowo zamieniał się w huragan i rzucał statkiem na prawo i na lewo.
Jednocześnie z niebem zachmurzyło się oblicze Obieżyświata, w ciągu dwóch dni poczciwy chłopak był w strachu śmiertelnym. Lecz Phileas Fogg był doświadczonym marynarzem i umiał się trzymać na morzu. Woda się pieni, bałwany, jak góry wodne wznosiły się na morzu, lecz »Henrietta« posuwała się dalej.
Wichura nie dosięgła tej mocy, jak się obawiano. Nie był to jeden z huraganów, które pędzą z szybkością 90 mil na godzinę. Nieszczęściem jednak dął od południo-wschodu, tak, iż nie można było rozpiąć żagli.
Był to dzień 16 grudnia, czyli 75-ty od wyjazdu z Londynu. Znaczną część drogi już przebyto i niebezpieczniejsze miejsca ominięto. W lecie można się było spodziewać zwycięstwa, zimą zaś było się na łasce złej pogody.
Obieżyświat wyczekiwał w milczeniu. W głębi duszy jednakże miał nadzieję, iż to co wiatr popsuł — para naprawi.
Tego dnia właśnie maszynista wszedł na pomost i, spotkawszy tam pana Fogg, żywą toczył z nim rozprawę.
Nie wiedząc sam dlaczego, przeczuciem wiedziony, Obieżyświat odczuł żywy niepokój. Oddałby jedno ze swych uszu, by móc usłyszeć, o czem rozmawiają. Mógł tylko dosłyszeć kilka słów, wymówionych przez swego pana:
— Jesteś pan pewien, iż to, co utrzymujesz, jest prawdą?
— Bezwątpienia, panie — odparł maszynista. — Nie zapomnij pan, iż od chwili naszego wyjazdu palimy we wszystkich piecach, a jeśli starczyłoby nam węgla przy małej parze z New-Yorku do Bordeaux, to nie będzie go dosyć, by dojechać całą siłą pary do Liverpolu.
— Zaradzę temu. — rzekł pan Fogg.
Obieżyświat wszystko pojął. Zabrakło węgla. Ogarnął go śmiertelny niepokój. Spotkawszy Fixa, nie mógł się powstrzymać, by go o stanie rzeczy nie zawiadomić.
— A więc wierzysz pan — rzekł agent, ścisnąwszy zęby — iż udajemy się do Liverpolu?
— Naturalnie!
— Głupiec! — odrzekł, wzruszając ramionami inspektor.
Nie rozumiejąc, co podobne odezwanie się miało znaczyć, Obieżyświat chciał zażądać wyjaśnienia, pomyślał jednak, iż biedny agent musiał być bardzo zmartwionym i przygnębionym, gdyż jego miłość własna z powodu, iż dla jakiejś mary odbywał podróż naokoło świata, bardzo ucierpieć musiała, puścił mu to płazem.
Cóż przedsięweźmie Phileas Fogg? Było to trudnem do przewidzenia. W każdym razie coś postanowić musiał, gdyż tego jeszcze wieczora kazał przywołać maszynistę i rzekł:
— Każ pan palić we wszystkich piecach aż do zupełnego wyczerpania węgla!
W kilka minut później komin »Henrietty« wyrzucał czarne kłęby dymu. Statek więc szedł całą siłą pary, lecz we dwa dni później oznajmiono, iż w końcu dnia, a było to 18-go, nie będzie czem palić.
Pan Fogg, nie zrażając się tem wcale, kazał wciąż dokładać węgla, a następnie rozkazał Obieżyświatowi sprowadzić kapitana Speedy.
Odważny chłopiec schodził do kajuty, jakby szedł do klatki tygrysa.
— Będzie pewnie wściekły — rzekł do siebie Obieżyświat.
W samej rzeczy w kilka chwil później wśród krzyków i przekleństw, kapitan jak bomba wpadł na pokład.
— Gdzie jesteśmy? — wrzasnął w szalonym gniewie.
— O 1770 mil od Liverpolu — odparł pan Fogg.
— Rozbójniku! — zawołał Andrew Speedy.
— Kazałem pana zawołać...
— Rabusiu morski!...
— ...byś — ciągnął dalej pan Fogg — byś zechciał mi sprzedać statek...
— Nie chcę, do stu dyabłów, nie chcę!
— ...gdyż jestem zmuszony go spalić!...
— Co!!! spalić mój statek?
— Tak, przynajmniej w części, gdyż zabrakło opału.
— Spalić mój statek! — krzyczał kapitan Speedy, nie mogący jeszcze przyjść do siebie. — Statek, który wart jest 50.000 dolarów.
— Oto 60.000 — odparł Phileas Fogg, wręczając kapitanowi paczkę banknotów.
Słowa te wywarły cudowny wpływ na kapitanie Speedy. Nie byłby Amerykaninem, gdyby 60.000 dolarów nie sprawiło na nim pewnego wrażenia. W danej chwili zapomniał o swym gniewie, o uwięzieniu, całej nienawiści do swego pasażera. Statek jego kursował lat 20, był więc interes nie do odrzucenia.
— Ale żelazny szkielet do mnie należy? — zapytał tonem znacznie spokojniejszym.
— Szkielet i maszyna, panie. Czy zgoda?
— Zgoda!
I Andrew Speedy, chwyciwszy pakiet z banknotami, przeliczył je i wsunął do kieszeni.
Podczas tej sceny Obieżyświat był śmiertelnie blady. Co do Fixa, to go ledwie krew nie zalała. Już i tak 20 tysięcy funtów było wydanych, przytem ten Fogg pozostawiał kapitanowi szkielet i maszynę, całą wartość statku.
— Panie — rzekł Fogg, zwracając się do kapitana — niech cię to nie dziwi. Wiedz, iż tracę 20 tysięcy funtów, gdy nie stanę w Londynie 21 grudnia, o godzinie 8-mej minut 45 wieczorem. Spóźniłem się na statek w New-Yorku, a ponieważ nie chciałeś nas zawieźć do Liverpolu...
— Zrobiłem dobrze, do stu tysięcy dyabłów, gdyż przez to wygrywam 40.000 dolarów.
— Wiesz co — rzekł po chwili — kapitanie...
— Fogg.
— Kapitanie Fogg, jest w tobie coś z Yankesa. — Powiedziawszy swemu pasażerowi największy komplement, na jaki się tylko mógł zdobyć, odszedł.
Po jego odejściu pan Fogg rozkazał, by wszystko, co było na statku z drzewa, zrąbano na opał.
Wyobraźmy sobie, ile trzeba było tego suchego drzewa, by utrzymać dostateczną parę. Spalono więc tego dnia najwyższe piętro tylnej części statku, kajuty i mosty. Nazajutrz, 19-go grudnia, poszły do pieca maszty, belki i t. d.
Załoga pracowała z niezwykłym wysiłkiem. Obieżyświat ścinając, łupiąc i piłując, starczył za dziesięciu.
20 grudnia wszystko prawie co było z drzewa, uległo spaleniu. Statek miał wygląd promu.
Tegoż dnia zarysował się zdala brzeg Irlandyi i o godzinie 10-tej wieczorem statek był w pobliżu Queenstown. Phileasa Fogg oddzielało 24 godzin od Londynu, również tyle czasu trzeba było do przybycia do Liverpolu. Opał się jednakże wyczerpał.
— Panie! — rzekł kapitan Speedy, który począł się teraz żywo interesować projektami pana Fogg — bardzo cię żałuję, wszystko przeciw tobie. Jesteśmy dopiero w pobliżu Queenstownu.
— A! — rzekł pan Fogg — Queenstown, to miasto, które stąd widzimy?
— Tak!
— Wszak możemy wejść do portu?
— Nie wcześniej, jak za trzy godziny.
— Poczekajmy — odparł spokojnie Phileas Fogg — nie zdradzając się wcale, iż nowy jakiś pomysł zaświtał mu w głowie.
Otóż Queenstown jest portem irlandzkim, w którym statki, idące ze Stanów Zjednoczonych pozostawiają poczty z listami. Listy te zawożą się do Dublina statkiem zawsze gotowym do drogi, a stąd do Liverpolu parowcami największej szybkości, wyprzedzając o 12 godzin najprędsze statki towarzystw żeglugi.
Te 12 godzin, które wyprzedzał kuryer amerykański, pan Fogg chciał wyzyskać dla siebie. A zatem zamiast przybyć na »Henriecie« nazajutrz wieczorem do Liverpolu, będzie tam już w południe, stanie więc w Londynie przed godziną 8-mą minut 45.
O godzinie 1-szej po północy »Henrietta« weszła do portu Queenstown podczas przypływu morza. Phileas Fogg, uściskawszy silnie dłoń kapitana Speedy, zostawił go na jego zdezelowanym statku, który bądź co bądź wart jeszcze był połowę sumy, za jaką go sprzedał.
Pasażerowie wysiadali. Fix w tej chwili uczuł szaloną chęć aresztowania pana Fogg. Nie uczynił jednak tego, czemu? Jakaż walka toczyła się w jego umyśle? Czyż pojął nareszcie, że się mylił? Bądź co bądź Fix nie wypuścił go jeszcze z opieki, o godzinie 1-szej minut 30 wsiadł wraz z nim, panią Aoudą i Obieżyświatem na pociąg do Queenstown, przybył o świcie do Dublina i przeprawił się do jednego ze statków. O godzinie 11-tej minut 40 w dniu 21 grudnia Phileas Fogg przybył nareszcie do wybrzeża Liverpolu. Oddalony był od Londynu zaledwie o 6 godzin. W tej chwili zbliżył się doń pan Fix i kładąc rękę na jego ramieniu, wykonał swoje polecenie...
— Pan jesteś Phileas Fogg? — zapytał.
— Tak.
— W imieniu Królowej aresztuję pana!
Pomyłka.
Phileas Fogg był uwięziony, zamknięto go w odwachu na Customhouse, gdzie miał przebyć noc, oczekując przewiezienia do Londynu.
W chwili aresztowania Obieżyświat chciał rzucić się na inspektora bezpieczeństwa, lecz policyanci powstrzymali go. Pani Aouda przelękniona, nie wiedziała co się dzieje. Obieżyświat wytłómaczył jej stan rzeczy. Pan Fogg, ów szlachetny dżentelman, któremu zawdzięczała ocalenie, aresztowany został jako złodziej.
Młoda kobieta protestowała przeciwko tej brutalności, serce jej boleśnie się ścisnęło, łzy płynęły z oczu, gdy się przekonała, że nie może nic zrobić dla wybawienia swego dobroczyńcy. Co się tyczy Fixa, aresztował on dżentelmana, bo mu nakazywał tak jego obowiązek, czy był winnym, czy też nie, osądzi sprawiedliwość.
W owej chwili Obieżyświata dręczyły wyrzuty sumienia, czemu nie uprzedził pana Fogg o osobie i zadaniu Fixa; gdyby to uczynił, pan jego umiałby przekonać zapewne inspektora o swej niewinności, dowiódłby mu jego pomyłki. W każdym razie nie byłby woził na swój koszt tego nieszczęsnego agenta, którego pierwszą czynnością było aresztowanie pana Fogg, gdy dotknął stopą lądu połączonych królestw.
Myśląc o swych błędach i nieostrożności, biedny chłopak gorzko płakał; chciał sobie roztrzaskać głowę, Pani Aouda i on, pomimo chłodu zostali pod gankiem poczty, nie chcieli opuścić tego miejsca, mając nadzieję choć raz jeszcze ujrzeć pana Fogg.
Co do dżentelmana, był on doszczętnie zrujnowany w chwili, gdy był blizki osiągnięcia celu. Aresztowanie to gubiło go bezpowrotnie.
Przybywszy do Londynu 21 grudnia o godzinie 11 minut 40, miał czas do godziny 4 minut 45 wieczór do przedstawienia się w Reform-Clubie, czyli 9 godzin minut 16, a do Londynu było tylko 6 godzin drogi. Gdyby kto w tej chwili mógł przeniknąć do izby odwachu, znalazłby pana Fogg siedzącego na drewnianej ławce bez ruchu; bez gniewu, chłodnym na pozór jak zwykle.
Czy był zrezygnowanym? nie wiadomo, lecz ostatni ten cios nie wyprowadził go z równowagi, przynajmniej tak można było sądzić na pozór. Czy wrzała w nim wściekłość tajona, tem straszniejsza, że hamowana, która wybucha w ostatniej chwili z niepowstrzymaną siłą? Nie wiadomo. Siedział on spokojny, wyczekujący — czego?
Czy żywił jeszcze jaką nadzieję? Czy wierzył jeszcze w powodzenie w chwili, gdy drzwi więzienia zamknęły się za nim? Bądź co bądź pan Fogg umieścił na stole swój zegarek i spoglądał na posuwające się wskazówki. Ani jedno słowo nie wymknęło się z ust jego, spojrzenie jego było dziwnie nieruchome. Położenie było w każdym razie straszne, można je określić w ten sposób:
Uczciwy człowiek Phileas Fogg był zrujnowany i uwięziony. Czy myślał o swem ocaleniu i szukał możliwego sposobu wydostania się z pod klucza? Można to było przypuścić, widząc jak okrążał w danej chwili swoje więzienie. Drzwi były szczelnie zamknięte, a okna okratowane. Wrócił zatem na swoją ławkę, wyciągnął notatnik podróżny i otworzył w miejscu, gdzie był napis:
i dodał: 80 dni, 11-ta godzina minut 40 rano, i czekał.
Pierwsza godzina wybiła na miejskim zegarze. Pan Fogg zauważył, iż zegarek jego spieszy się o dwie minuty.
2-ga godzina! Przypuściwszy, że wsiada w tej chwili na pospieszny pociąg, mógłby jeszcze przybyć do Reform-Clubu przed godziną 8-mą minut 45 wieczorem.
Czoło jego lekko się zmarszczyło.
O godzinie 2 minut 33 rozległ się na zewnątrz łoskot otwierających się drzwi. Dały się słyszeć głosy Obieżyświata i Fixa. Wzrok Phileasa Fogg ożywił się. Drzwi się otwarły i ujrzał panią Aoudę, Obieżyświata i Fixa, zbliżających się szybko ku niemu.
Fix bez tchu, z włosami w nieładzie, zaledwie mógł głos wydobyć:
— Panie — wyjąkał — panie, przepraszam... nieszczęsne podobieństwo... złodziej aresztowany od trzech dni... pan wolny...
Phileas Fogg był wolny. Postąpił ku agentowi policyi, spojrzał mu ostro w oczy i szybkim automatycznym ruchem uderzył go obiema pięściami.
— Pyszne uderzenie! — krzyknął Obieżyświat i, pozwalając sobie na grę słów godną Francuza, dodał:
— Tam do licha, oto, co się nazywa właściwe zastosowanie pięści angielskiej.
Fix, przewrócony, nie wyrzekł słowa, czuł, że otrzymał to, co zasłużył.
Pan Fogg w towarzystwie pani Aoudy i Obieżyświata bezzwłocznie opuścił więzienie i, wsiadłszy do doróżki, pospieszył na dworzec.
Pan Fogg zapytał, czy odchodzi pociąg do Londynu.
Była wówczas godzina 2 minut 40...
Kuryer odszedł 35 minut temu.
Phileas Fogg zamówił pociąg nadzwyczajny.
Stało na stacyi kilka lokomotyw dużej szybkości, lecz rozkład jazdy nie dozwalał na wypuszczenie pociągu przed godziną 3-cią.
O godzinie 3-ciej Phileas Fogg, szepnąwszy kilka słów maszyniście o zakładzie i stawce, mknął w kierunku Londynu ze swą młodą towarzyszką i wiernym sługą.
Trzeba było przebyć w 5 i pół godziny przestrzeń z Liverpolu do Londynu. Rzecz łatwa do uskutecznienia, gdy droga jest wolną na całej przestrzeni. Było jednak tyle opóźnień koniecznych, że gdy dżentelman przybył na stacyę, godzina 8 minut 50 biła na wszystkich zegarach Londynu.
Phileas Fogg, uskuteczniwszy podróż naokoło świata, przybywał z opóźnieniem 5 minut.
Przegrał zakład!...
Smutek i radość Obieżyświata.
Nazajutrz mieszkańcy Saville-row byliby bardzo zdziwieni, gdyby im ktoś powiedział, że pan Fogg powrócił do swego mieszkania. Drzwi i okna pozostawały zamknięte, żadnej zmiany na zewnątrz nie było można zauważyć.
W samej rzeczy wyszedłszy z dworca, Phileas Fogg polecił Obieżyświatowi kupić trochę żywności i wrócił do swego domu. Dżentelman przyjął ze swym zwykłym spokojem cios, który go spotkał. Zrujnowany przez omyłkę tego niezręcznego agenta! Wówczas, kiedy pewnym krokiem przeszedł te niezmierzone przestrzenie, po zwalczeniu tysiąca przeciwności, po odparciu niezliczonych niebezpieczeństw, znajdując jeszcze czas na spełnienie dobrego uczynku; doznać zawodu w chwili osiągnięcia celu przez fakt brutalny, którego przewidzieć nie mógł i wobec którego był bezbronnym?...
Było to straszne! Ze znacznej sumy, wziętej w chwili wyjazdu, nie pozostało mu prawie nic. Majątek jego składał się obecnie z 20.000 funtów, złożonych u braci Baring, a te mieli zabrać koledzy jego z Reform-Clubu. Po tylu wydatkach wygrana nie byłaby go wzbogaciła, a można przypuścić, że nie szukał sposobu wzbogacenia się, należąc do ludzi, zakładających się nie dla pieniędzy, lecz ten przegrany zakład rujnował go doszczętnie...
Zresztą dżentelman powziął postanowienie, wiedział, co należy mu czynić.
Pani Aouda zajęła jeden z pokojów w jego mieszkaniu. Młoda kobieta była w rozpaczy. Z pewnych słów, wyrzeczonych przez pana Fogg, zrozumiała, jaki nieszczęsny powziął on zamiar.
Nie wiadomo w samej rzeczy, do jakich ostateczności dochodzą niekiedy Anglicy, opanowani jedną wyłączną ideą.
Obieżyświat także skrycie obserwował swego pana.
Wróciwszy do domu, poczciwy chłopak wszedł do swojego pokoju i przedewszystkiem zagasił płomień gazu, palący się od 80 dni.
Znalazł on w skrzynce do listów rachunek Towarzystwa gazowego i pomyślał, że już wielki czas położyć kres tym wydatkom, za które był odpowiedzialnym.
Noc przeszła. Pan Fogg się położył, lecz czy spał?
Obieżyświat czuwał jak pies przy drzwiach swego pana. Nazajutrz pan Fogg zawołał go i polecił mu w krótkich słowach przyrządzenie śniadania dla pani Aoudy, sam zadowolnił się szklanką herbaty i sucharkiem. Kazał przeprosić swą towarzyszkę, iż przy śniadaniu i obiedzie nie będzie obecnym, gdyż zmuszony jest zająć się swymi interesami; nie wyjdzie ze swego pokoju i wieczorem dopiero poprosi panią Aoudę o chwilę rozmowy.
Obieżyświat, otrzymawszy to zlecenie, nie mógł się zdecydować opuścić pokoju, spoglądał na swego pana zazwyczaj spokojnego i doznawał bólu serca i wyrzutów sumienia, gdyż obwiniał siebie nadal o nieudanie się przedsięwzięcia.
Tak, gdyby był przestrzegł swego pana, gdyby mu był odsłonił projekty Fixa, pan Fogg nie byłby zapewnie woził agenta aż do Liverpolu, a wówczas...
Obieżyświat nie mógł się więcej powstrzymać.
— Mój panie, mój panie! — wykrzyknął — przeklnij mnie! Gdyż to z mojej winy, że...
— Nie obwiniam nikogo — odpowiedział Phileas Fogg najspokojniej w świecie. — Możesz odejść!
Obieżyświat wyszedł i udał się do młodej kobiety, którą powiadomił o zamiarach swego pana.
— Pani — dodał — ja nic uczynić nie mogę, nie mając żadnego wpływu nad nim, pani może...
— A czyż ja mogę mieć wpływ jaki, pan Fogg nie poddaje się żadnym! Czyż kiedy zauważył wdzięczność, która wypełnia dlań całą moją istotę? Czy zadał sobie kiedy trud czytania w mojem sercu? Mój przyjacielu, nie trzeba go było zostawiać samego nawet przez chwilę. Powiadasz, że chce się ze mną widzieć tego wieczora?
— Tak pani, chodzi zapewne o dalszy pobyt pani w Anglii.
— Czekajmy — odpowiedziała młoda kobieta, zamyślając się głęboko.
Przez cały więc dzień niedzielny dom przy Saville-row nie dał znaku życia i poraz pierwszy od czasu zamieszkiwania w nim, Phileas Fogg nie udał się do swego klubu, gdy godzina 11-ta minut 30 wybiła na wieży parlamentu.
Pocóż właściwie miał chodzić do klubu? koledzy nie oczekiwali go więcej. Jeżeli poprzedniego wieczora, w fatalnym dniu soboty, 21 grudnia, o godzinie 8 minut 45, nie zjawił się on w salonach Reform-Clubu, zakład był przegrany. Nie było nawet potrzebnem, aby się udawał do swego bankiera po odbiór sumy 20.000 funtów. Przeciwnicy jego mieli w ręku podpisany przez niego czek i mogli w każdej chwili odebrać powyższą kwotę. Nie było zatem celu wyjścia i Phileas Fogg nie opuszczał mieszkania, pozostawał w pokoju i robił porządki w papierach. Obieżyświat dzień cały przepędził na chodzeniu po schodach w górę i na dół.
Podsłuchiwał pod drzwiami pokoju swego pana, nie zdając sobie sprawy z niewłaściwości swego postępowania.
Zaglądał w dziurkę od klucza, mniemając, że ma do tego prawo. W każdej chwili spodziewał się jakiejś katastrofy. Czasami myślał o Fixie, lecz zmiana nastąpiła w jego umyśle, nie gniewał się więcej na niego; Fix sam był w błędzie, jak wszyscy, co do opinii o Phileasie Fogg i, ścigając go i aresztując, spełnił tylko swój obowiązek, podczas gdy on...
Myśl ta unieszczęśliwiała go i miał się sam za ostatniego nędznika. Nareszcie, nie mogąc wytrzymać w samotności, zapukał do drzwi pani Aoudy, wszedł do jej pokoju, usiadł w kącie i, nie mówiąc słowa, spoglądał na młodą kobietę, również smutnie zamyśloną.
Około godziny 7-mej i pół wieczorem pan Fogg zapytał pani Aoudy, czy może się z nią zobaczyć, a po upływie kilku chwil młoda kobieta znalazła się sam na sam z nim w pokoju.
Phileas Fogg wziął krzesło i usiadł przy kominku naprzeciw swej towarzyszki. Na twarzy jego nie widać było żadnego wzruszenia. Wyglądał on po powrocie tak samo, jak przed wyjazdem. Ten sam spokój, ta sama niewzruszoność. Milczał przez parę minut, następnie podniósł oczy na panią Aoudę...
— Pani — rzekł — czy mi pani przebaczy, iż ją przywiozłem do Anglii?
— Ja, panie Fogg? — odpowiedziała pani Aouda...
— Pozwól mi pani skończyć — odparł.
— Gdy powziąłem myśl zabrania pani ze stron dla niej niebezpiecznych, byłem bogaty i liczyłem, że będę mógł część mojej fortuny oddać do jej rozporządzenia! Dziś jestem zrujnowany!
— Wiem o tem panie Fogg — odpowiedziała pani Aouda — i zapytuję z kolei, czy przebaczy mi pan, iż udałam się z nim, a może przez opóźnienie wywołane przezemnie, przyczyniłam się do pańskiej ruiny?
— Pani nie mogłaś zostać w Indyach! Zbawienie twoje zależało na oddaleniu się od tych fanatyków, którzy cię mogli znowuż ująć.
— A zatem niedość, żeś mnie ocalił od strasznej śmierci, zdaje ci się jeszcze, żeś obowiązany zapewnić mi byt na obczyźnie?
— Tak, pani, lecz okoliczności zwróciły się przeciwko mnie. Jednakże proszę cię, pani, racz przyjąć to niewiele, co mi jeszcze pozostało.
— A z panem co się stanie? — zapytała pani Aouda.
— Mnie, pani — odpowiedział chłodno dżentelman — mnie niczego nie trzeba.
— W jaki sposób myślisz pan urządzić sobie życie?
— W taki, jaki powinienem.
— W każdym razie — rzekła młoda kobieta — nędza nie powinna dosięgnąć takiego człowieka jak pan. Przyjaciele pańscy...
— Nie mam przyjaciół...
— Krewni...
— Nie mam ich już.
— W takim razie jesteś godzien litości, gdyż samotność jest rzeczą smutną.
— Jakto, ani jednego serca, któreby brało udział w jego zmartwieniach? Przecież powiadają, że we dwoje znosi się łatwiej nawet nędzę!...
— Tak mówią, pani!...
— Panie Fogg — rzekła wtedy pani Aouda, podniósłszy się i wyciągając rękę ku niemu — przyjmujesz mnie pan jako przyjaciółkę i krewną jednocześnie. Czy chcesz mnie pojąć za żonę?
Pan Fogg, usłyszawszy te słowa, podniósł się również.
— Kocham panią — rzekł z prostotą — i jestem cały na jej usługi.
Zadzwoniono na Obieżyświata, który wnet przybył.
Pan Fogg trzymał wciąż rękę pani Aoudy w swojej. Obieżyświat zrozumiał wszystko i jego szeroka twarz promieniała jak słońce w zenicie sfer tropikalnych.
Pan Fogg zapytał, czy nie jest zapóźno, aby pójść rozmówić się z wielebnym Samuelem Wilson.
Obieżyświat rozśmiał się i rzekł: — nigdy nie jest zapóźno, dopiero godzina 5-ta, a więc na jutro, t. j. w poniedziałek?
— Czy jutro, w poniedziałek? — zapytał pan Fogg, spoglądając na młodą kobietę.
— Jutro, w poniedziałek — odpowiedziała pani Aouda.
Obieżyświat pędem wyleciał z pokoju.
Chwile oczekiwania.
Pora nam teraz opowiedzieć, jaki zwrot zaszedł w opinii mieszkańców połączonego królestwa, gdy rozniosła się wieść o aresztowaniu prawdziwego złodzieja w banku, niejakiego Jamesa Strand, co miało miejsce 17 grudnia w Edynburgu,
Przez trzy dni Phileas Fogg był przestępcą, ściganym przez policyę, obecnie był to najuczciwszy dżentelman, który wykonywał z matematyczną ścisłością swoją ekscentryczną podróż naokoło świata.
Jakaż wrzawa podniosła się w dziennikach; wszyscy zakładający się za i przeciw, którzy już zapomnieli prawie o tej podróży, odżyli na nowo. Zakłady ówczesne nie straciły mocy, imię Phileasa Fogg nabrało znowu ceny na rynku. Pięciu kolegów jego z Reform-Clubu przebyło te trzy dni w najwyższym niepokoju. Ten Phileas Fogg, o którym oni zapomnieli prawie, zjawiał się znowuż przed ich oczami. Gdzież się w tej chwili znajdował?
17 grudnia, w dniu aresztowania Jamesa Strand, upływał 76-ty dzień wyjazdu Phileasa Fogg, a żadna wieść o nim nie nadeszła.
Czyż zaniechał planu? Czy szedł dalej podług umowy? Czy w sobotę, 21 grudnia o godzinie 8-mej minut 45 wieczorem, zjawi się on, jako bożek punktualności, na progu salonu Reform-Clubu?
Musimy się wyrzec opisu niepokoju, w jakim przez te trzy dni żyło towarzystwo angielskie. Posyłano telegramy do Ameryki, Azyi z zapytaniem o Phileasa Fogg. Wieczór i rano wysyłano po wiadomości do domu przy Saville-row.
Żadnej wieści!
Policya nawet nic nie wiedziała, co się stało z tajnym agentem Fixem, który tak nieszczęśliwie biegł za fałszywym śladem. Wszystko to nie przeszkadzało, aby zakłady nie podnosiły się wciąż do niemożliwej liczby i wysokości.
W sobotę wieczorem tłumy zgromadziły się przy Pall-Mall i przy sąsiednich ulicach. Rozmawiano, sprzeczano i zakładano się o Phileasa Fogg.
Tegoż wieczora pięciu kolegów dżentelmana zebrało się bardzo wcześnie w salonach Reform-Clubu w niespokojnem oczekiwaniu.
W chwili, gdy zegar w wielkim salonie wskazywał godzinę 8 minut 25, inżynier Andrew Stuart, podnosząc się, rzekł:
— Panowie! za 20 minut przypada termin zakładu.
— O której godzinie przyszedł ostatni pociąg z Liwerpolu? — zapytał Thomas Flanagan.
— O 7-ej minut 23 — odpowiedział Gauthier Rolphe, administrator Banku angielskiego — a następny przybywa dopiero po północy.
— A zatem panowie — rzekł Stuart — gdyby Fogg przyjechał pociągiem o godzinie 7-mej minut 23, byłby już tutaj. Możemy zakład uważać za wygrany.
— Czekajmy jeszcze — odpowiedział Samuel Falenty, bankier. — Wiecie panowie, że kolega nasz jest ekscentrykiem pierwszej wody. Punktualność jego jest dobrze znana; nie przybywa on nigdy zapóźno, ani też zawcześnie. Jeśli zjawi się tutaj w ostatniej minucie, nie zdziwi mnie to wcale.
— A ja — rzekł Stuart, zdenerwowany jak zawsze — jeśli go nawet zobaczę, nie będę temu wierzył.
— W samej rzeczy — podjął Thomas Flanagan — projekt Phileasa Fogg był niedorzecznym. Pomimo jego punktualności, czyż mógł on przewidzieć niespodziewanego opóźnienia, a zwłoka dwóch do trzech dni nawet wystarcza, aby celu swego nie dopiął.
— Zauważcie też — dodał John Sulivan — że nie otrzymaliśmy żadnej wieści od naszego kolegi, a przecież drutów telegraficznych po drodze jego nie brakowało.
— Ależ przegrał — zawołał Stuart — stokrotnie przegrał! Wiecie zapewne, że parowiec »Chiny«, którym jedynie mógł przybyć z New-Yorku do Liwerpolu, przypłynął wczoraj, a lista podróżnych nie zamieszcza jego nazwiska. W najlepszych warunkach kolega nasz może znajdować się dopiero w Ameryce i liczę, że opóźni się o 20 dni i stary lord Albermale również przegra 5000 funtów.
— Tak, to widoczne — odpowiedział Gauthier Ralphe — nie pozostaje nam nic innego, jak przedstawić jutro nasz czek u braci Bahring. W tej chwili w salonie zegar wybił godzinę 8-mą minut 40.
— Jeszcze tylko pięć minut — odezwał się Andrew Stuart.
Koledzy spoglądali po sobie. Można było przypuścić, że serce biło im ze zwiększoną szybkością, gdyż nawet dla dobrych graczy partya była wysoką! Ukrywali jednak swe wzruszenie, gdyż na propozycyę Samuela Falentin zajęli miejsca przy stoliku od gry.
— Nie oddałbym mojej części wygranej 4000 funtów — rzekł Stuart, siadając — gdyby mi kto ofiarował 3990 funtów.
Wskazówka znaczyła w tej chwili godzinę 8-mą minut 42.
Gracze wzięli karty do rąk, lecz wzrok ich nie opuszczał zegara.
— Godzina 8-ma minut 43 — zawołał Flanagan, tasując karty.
Cisza zaległa salon. Na zewnątrz tylko wrzawa tłumu nie ustawała.
Wahadło zegara znaczyło sekundy z matematyczną ścisłością.
— 8-ma minut 44 — rzekł John Sulivan, głosem ochrypłym nieco od wzruszenia. — Jeszcze jedna minuta, a zakład wygrany...
Andrew Stuart i jego koledzy zaprzestali gry i rzucono karty. Liczono sekundy.
Czterdziesta sekunda nic, 50-ta jeszcze nic! o 55-tej na zewnątrz salonu rozległ się jakby grzmot. Usłyszano oklaski, okrzyki: »hura«!
Gracze powstali.
O 57-mej sekundzie drzwi salonu się otworzyły, a wahadło nie uderzyło jeszcze 60-tej sekundy, gdy Phileas Fogg ukazał się, a za nim tłum rozgorączkowany, który zdobył wejście do klubu.
Phileas Fogg spokojnym swym głosem rzekł:
— Otóż jestem, panowie!
Doba bezwiednie zyskana.
Tak! Phileas Fogg we własnej osobie.
Przypominamy sobie, że o godzinie 8-mej minut 5 wieczorem, we dwadzieścia cztery godziny po przybyciu do Londynu, Obieżyświat został wysłany przez swego pana do wielebnego Samuela Wilson w sprawie małżeństwa, które miało się odbyć nazajutrz.
Obieżyświat wyszedł zachwycony i udał się szybkim krokiem do wielebnego Samuela Wilson, który jeszcze nie powrócił do domu. Czekał przeszło 20 minut, nakoniec była godzina 8-ma minut 35, kiedy wyszedł z domu pastora. Lecz w jakim stanie! Włosy w nieładzie, bez kapelusza, biegł jak szaleniec, przewracając przechodniów, mknąc przez trotuar jak wicher.
Po upływie trzech minut był w domu i wpadł bez tchu prawie do pokoju pana Fogg. Nie mógł słowa przemówić.
— Co się stało? — zapytał pan Fogg.
— Mój panie — wyjąkał Obieżyświat — małżeństwo... niemożliwe...
— Niemożliwe?...
— Niemożliwe... na jutro!
— Dlaczego?
— Dlatego, że jutro jest niedziela!
— Poniedziałek — poprawił pan Fogg.
— Nie... to dziś... sobota...
— Sobota? To niemożliwe!...
— Tak, tak, tak, tak! — wykrzyknął Obieżyświat, pan się omylił o dzień jeden! Przybyliśmy 24 godzin wcześniej, ale zostaje nam tylko 10 minut czasu. Obieżyświat wziął swego pana za kołnierz i pociągnął z niesłychaną siłą.
Phileas Fogg, wzięty w podobny sposób, nie miał czasu do namysłu i opuścił swoje mieszkanie, wskoczył do doróżki, obiecał 100 funtów woźnicy i po przejechaniu dwóch psów i zahaczeniu o 5 powozów, przybył do Reform-Clubu.
Wskazówka zegara stała na godzinie 8-mej minut 45 w chwili, gdy zjawił się w wielkim salonie klubu.
Phileas Fogg uskutecznił podróż naokoło świata w 80 dniach!
Wygrał zakład 20.000 funtów.
A teraz, jakże człowiek tak systematyczny, tak punktualny, mógł popełnić omyłkę w obliczeniu o dzień jeden? Jak mógł myśleć w sobotę 21 grudnia, gdy stanął w Londynie, że był to piątek 20 grudnia, czyli 79 dni dopiero po wyjeździe?
Oto przyczyna omyłki; jest ona nader prosta:
Phileas Fogg, nie domyślając się tego, zyskał dzień jeden dla tej jedynie przyczyny, że podróż swą odbywał w kierunku zachodnim, gdyby zaś obrał kierunek wschodni, straciłby ten dzień.
W samej rzeczy, udając się na Zachód, Phileas Fogg szedł ku słońcu, a tem samem dni skracały się dla niego o 4 minuty tyle razy, ile stopni przebył w tym kierunku. A więc licząc 360 stopni powierzchni ziemskiej, a te 360 stopni pomnożone przez 4 minuty, dadzą akuratnie 24 godzin, t. j. dobę, bezwiednie zyskaną.
Innemi słowy: gdy Phileas Fogg, idąc ku zachodowi widział słońce, przechodzące 80 razy przez biegun, koledzy jego w Londynie widzieli je tylko 79 razy. Dlatego też w tym samym dniu, który był sobotni, a nie niedzielny, jak myślał pan Fogg, ci oczekiwali go w salonach Reform-Clubu.
Phileas Fogg wygrał więc 20.000 funtów, w drodze jednakże wydał on 19.000 funtów, rezultat zatem wygranej był nieznaczny, wszelako mówiliśmy, że ekscentryczny dżentelman nie szukał w tym zakładzie zysku, lecz walki.
A owe 1000 funtów, które mu zostały, podzielił pomiędzy uczciwym Obieżyświatem, a nieszczęsnym Fixem, ku któremu nie żywił więcej gniewu.
Dla ścisłości tylko potrącił swemu służącemu koszt 19.120 godzin wypalonego przez jego winę gazu.
Tego samego wieczora pan Fogg, zawsze spokojny, rzekł do pani Aoudy:
— Czy zgadza się pani nadal na nasze małżeństwo?
— To ja powinnam to pytanie zadać — rzekła pani Aouda — poprzednio byłeś pan zrujnowanym, gdy obecnie...
— Przepraszam panią, ta fortuna do pani należy. Gdyby pani nie powzięła myśli o małżeństwie, mój służący nie poszedłby do pastora, a ja nie przekonałbym się o omyłce i...
— Kochany panie Fogg... — rzekła młoda kobieta...
— Droga Aoudo!... — odpowiedział Phileas Fogg.
Domyślamy się, że małżeństwo zostało zawarte w 48 godzin później, a Obieżyświat wspaniały, jaśniejący, figurował jako drużba młodej kobiety.
Czyż to nie on ją ocalił? Jemu zatem należał się ten zaszczyt.
Nazajutrz o świcie Obieżyświat pukał hałaśliwie do drzwi swego pana.
Drzwi się otworzyły i niewzruszony dżentelman się ukazał.
— Co się stało?
— Co się stało! Panie, dowiaduję się w tej chwili...
— Czego?...
— Tego, że możemy okrążyć świat w 78 dniach.
— Bezwątpienia — odpowiedział pan Fogg — nie przebywając Indyi. Lecz, gdybym nie był w Indyach, nie ocaliłbym pani Aoudy, nie zostałaby ona moją żoną i...
I pan Fogg zamknął spokojnie drzwi.
A więc pan Fogg wygrał zakład, okrążywszy świat w 80 dniach. Posługiwał się w tym celu, jak nam wiadomo, wszelkimi środkami lokomocyi. Ekscentrycznemu dżentelmanowi oddawały w tem przedsięwzięciu wielką usługę jego zimna krew i nadzwyczajna akuratność.
— Cóż on wygrał w tej podróży? Co przywiózł z niej?
— Nic, czy tak?
— Przypuśćmy, że nic, oprócz doskonałej kobiety, która, chociaż to brzmi nieprawdopodobnie, uczyniła go najszczęśliwszym z ludzi. Co prawda, czyż często dla mniejszych przyczyn nie odbywa się podróży naokoło świata?