Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni |
Podtytuł | Zajmująca powieść z życia podróżników |
Wydawca | Wydawnictwo „Argus“ |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Druk. W. Cywińskiego, Nowy Świat 36 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Tour du monde en quatre-vingts jours |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Koło godziny dziewiątej rano Passepartout stanął w przejściu, aby zaczerpnąć powietrza.
Było zimno: niebo pokryło się szaremi obłokami, ale nic jeszcze nie padało. Ukazała się tarcza słoneczna, jak ogromna, okrągła kula i Passepartout zaraz zaczął obliczać, ileby to warte było, gdyby było ze złota.
Rozmyślania jego i obliczania przerwało wejście nowej osoby, dość dziwacznie wyglądającej.
Osobnik ten, który wsiadł na stacji Elko, był mężczyzną wysokiego wzrostu, bardzo ciemnej cery, z czarnemi wąsami, w czarnych pończochach, jedwabnym czarnym kapeluszu, w kamizelce koloru czarnego, spodniach tejże barwy, w krawacie białym i skórzanych rękawiczkach. Przechodził on wzdłuż wagonów i na firankach każdego wagonu zostawiał jakąś pieczątkę i notował coś długo i uważnie. Passepartout przeczytał jedną z notatek, która opiewała, że czcigodny Wilhelm Hitch, mormoński misjonarz, będzie miał o godzinie 11-ej w południe konferencję o mormonizmie, na temat „Święci ostatnich dni.“
— Naturalnie, że pójdę, — pomyślał Passepartout, — ciekawym, co to za sekta.
Nowina szybko rozeszła się w pociągu, który wiózł setkę podróżnych.
Gdy więc wybiła jedenasta, dużo osób poszło na tę konferencję, Passepartout zaś zajął najpierwsze miejsce w rzędzie wiernych.
O oznaczonej godzinie misjonarz mormoński podniósł się z miejsca i głosem zirytowanym, jakby mu się ktoś sprzeciwiał, zawołał:
— Mówię wam, że Joe Szmidt był męczennikiem i że prześladowania proroków przysparza nam dużo podobnych męczenników!
Kto śmie temu zaprzeczyć?!...
Nikt nie odważył się sprzeciwiać misjonarzowi, którego egzaltowane uniesienie dziwnie kontrastowało z jego spokojnem usposobieniem.
Zapewne gniew jego pochodził stąd, że mormonizm przechodził ciężkie próby.
Rząd prześladował fanatyków i w końcu uwięził głównego przywódcę sekty Junga. Mormoniści przez ten czas burzyli się przeciw rządowi i oczekiwali wyroku, jątrząc swemi konferencjami zwolenników tej sekty.
Jak widzimy, nawet w wagonie znalazł się taki Wilhelm Hitch misjonarz, który wybuchał gniewem na rząd i propagował zasady Mormona.
Po tym wstępie misjonarz zaczął spokojnie opowiadać historję mormonizmu, od czasów biblijnych, mówił on, jak to jeden z proroków z pokolenia Józefa, ogłosił zasady nowej religji i przekazał ukończenie ich synowi swemu Mormonowi.
Jak w wiele lat potem, przetłomaczono tę książkę, pisaną po egipsku. Tłomaczem jej był Józef Szmidt młodszy, który ogłosił się prorokiem mistycznym w 1825 roku; jak ukazał mu się anioł niebieski w lesie i dał mu przykazania boże.
Podczas gdy tak mówił, paru słuchaczy, których nie interesował ten temat wstało, żeby opuścić wagon. Misjonarz nie zwrócił na to uwagi i opowiadał dalej, jak to Szmidt stworzył religję „Świętych dni ostatnich,“ religję, która uznana została za wielką, nie tylko w Ameryce, lecz i w Anglji, Skandynawji, Niemczech przez wszystkie stany społeczne.
Jak to zbudowano świątynię za dwieście tysięcy dolarów, jak Szmidt otrzymał w nadprzyrodzony sposób papirus z pismem Abrahama i innych świętych osób.
Opowiadanie przedłużało się okropnie, szeregi słuchaczy coraz to się zmniejszały, pozostało tylko ze dwadzieścia cierpliwych osób.
Ale misjonarz nie zniechęcał się tem bynajmniej i nawet, gdy mu pozostało już tylko dziesięciu słuchaczów, prawił dalej.
Między tymi dziesięcioma był i Passepartout. Wytężał on uszy, żeby słyszeć wszystko i dowiedział się nakoniec, że Szmidt został uwięziony i zamordowany przez zamaskowanych ludzi.
— Czy będziesz, mój wierny słuchaczu, — rzekł misjonarz, obracając się ku chłopcu, — propagować ideę mormonizmu i zjednywać nam zwolenników?
— Nie — zawołał Passepartout, umykając z wagonu tak, jak inni.
Tymczasem podczas tej konferencji pociąg szybko dobiegał do źródła Słonego.
Tutaj można było obserwować morze Martwe i Jordan.
Źródło było wspaniałe, otoczone dzikiemi skałami i bieliło się na brzegach czystemi kryształami soli.
W dwie godziny potem podróżni znaleźli się na stacji Ogden. Pociąg miał wyruszyć dopiero o szóstej, przeto niektórzy z podróżnych, a między nimi Filip Fogg z panią Andą i Passepartout, wyszli obejrzeć miasto.
Dwie godziny wystarczyły im na to. Miasto zbudowane było na sposób amerykański.
Nie było tutaj wcale kościołów, znajdował się zato dom proroka, a pozatem domki malowane na błękitno z werandami i ogródkami, w których rosły drzewa akacjowe i palmowe!
Miasto otaczał mur, a w głównej ulicy znajdowało się kilka hoteli z pawilonami.
Ulice były prawie puste, gdzieniegdzie tylko widać było kobiety, ubrane w czarne jedwabne żakiety, albo też ustrojone po indyjsku.
Passepartout patrzał z pewną trwogą na Mormonów, na tych ludzi, wierzących w jakiegoś Szmidta i we wzroku jego malowała się widoczna pogarda dla nich, gdyż sekciarze rzucali wokoło wzrok niespokojny i usuwali się na bok. O godzinie niespełna czwartej pasażerowie usadowili się już w wagonach i pociąg zaczął powoli odjeżdżać.
Ale w chwili gdy koła lokomotywy poczęły biedz szybciej, dał się słyszeć krzyk przeraźliwy: Zatrzymać! Zatrzymać! Ale nie zatrzymuje się pociągu, który jest w biegu.
Dżentelmen, wydający te krzyki, był napewno opóźnionym Mormonem.
Biegł on bez tchu. Na szczęście dla niego pociąg nie miał drzwi ani krat.
Wbiegł więc na stopnie ostatniego wagonu, i padł zmęczony na pierwszą ze stojących ławek.
Passepartout, który śledził z niepokojem tę gonitwę Mormona, dowiedział się wkrótce ze współczuciem, że Mormon uciekał od żony z powodu sceny domowej.
Kiedy nowoprzybyły podróżny odpoczął nieco i nabrał tchu, Passepartout podszedł do niego i spytał grzecznie, ile ma żon?
Mormon z ciężkiem westchnieniem odpowiedział, że tylko jedną, ale i tej ma dosyć.