Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni/Rozdział XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni
Podtytuł Zajmująca powieść z życia podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Druk. W. Cywińskiego, Nowy Świat 36
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Tour du monde en quatre-vingts jours
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXXV.
Filip Fogg wygrywa zakład co do minuty.

Można sobie wyobrazić, co za wrażenie wywarła w Londynie wiadomość o aresztowaniu prawdziwego złodzieja banku, niejakiego Jana Stranda, 17-go grudnia, w Edymburgu. Na trzy dni przedtem Filip Fogg uważany był za kryminalistę, którego ścigała policja, a teraz byłto znowu najuczciwszy dżentelmen, który odbywał zamierzoną podróż naokoło świata.
Co za hałas, co za ździwienie! Imię Fogga stało się znów szanowanem i głośnem!
Pięciu kolegów Fogga w Klubie przepędzało trzy dni, pozostałe do zakładu, w niepokoju.
Ten Filip Fogg, o którym już zapomnieli odżył znów w ich pamięci.
Gdzież on był teraz?
Siedmnastego grudnia, w dzień, kiedy ów Strand został przyaresztowany upłynęło siedmdziesiąt sześć dni od wyjazdu podróżnika i nie otrzymano ani jednej od niego wiadomości.
Czyżby upadł na duchu? Czyżby się cofnął? A przecie dwudziestego pierwszego grudnia o ósmej czterdzieści pięć wieczorem powinien się był ukazać na progach salonu Klubu „Reform“.
Wysyłano depesze do Ameryki, do Azji, aby się czegoś dowiedzieć, obserwowano codzień willę Fogga... Nic!
Nawet policja nie wiedziała, co się stało z inspektorem policji Fixem, który tak nieszczęśliwie wybrał się w pogoń za niewinnym.
W sobotę wieczorem zebrały się tłumy koło Klubu i na sąsiednich ulicach. Rozmawiano, hałasowano i policjanci mieli dużo roboty z utrzymaniem porządku na ulicach.
W miarę zbliżania się godziny, wyznaczonej na powrót Fogga, wzruszenie dochodziło do zenitu.
Ci, którzy zakładali się o to, czy Fogg wygra czy przyjedzie w porę, drżeli o swoją stawkę.
Ruch na ulicy przed Bankiem był taki, jak na giełdzie, gdy idzie o funty szterlingów.
Tego wieczoru pięciu partnerów i kolegów Fogga zebrało się w sali, oczekując na rezultat wyprawy.
W chwili gdy zegar w dużej sali wskazywał godzinę ósmą minut dwadzieścia pięć, Andrzej Stuart wstał, mówiąc.
— Panowie, za dwadzieścia minut okaże się, kto wygrał zakład!
— O której godzinie przybył ostatni pociąg z Liwerpoolu? — zapytał Tomasz Flanagan.
— O siódmej minut dwadzieścia trzy — odpowiedział Gotje Ralf, — a następny przychodzi dopiero o północy.
— A więc, panowie, — odparł Andrzej Stuart, — jeżeli Fogg mógł przybyć o siódmej minut dwadzieścia trzy i do tej pory nie przyszedł, to możemy być pewni, że zakład jest przez nas wygrany.
— Zaczekajmy jeszcze, nie przesądzajmy sprawy z góry.
Wiecie, panowie, do jakiego stopnia kolega nasz jest oryginalny. Jego punktualność dochodzi do przesady.
Nie przychodzi nigdy ani za wcześnie, ani za późno, zjawi się na pewno w ostatnią minutę.
— A mnie się zdaje, — rzekł Tomasz Flanagan — że projekt Filipa Fogga był szalony.
Bez względu na swą punktualność, nie mógł on nie mieć różnych przeszkód, a przeszkoda dwu lub trzydniowa mogła mu cały plan popsuć.
— Tak! — dodał inny, napewno nasz kolega jest co najdalej w Ameryce! Opóźni się napewno o jakieś dwadzieścia dni!
— To najpewniejsze, — odrzekł Ralf, — i jutro odbierzemy u B-ci Baring pieniądze pana Fogga.
W tej chwili zegar wskazywał godzinę ósmą, minut czterdzieści.
— Jeszcze pięć minut, — powiedział Andrzej Stuart.
Pięciu kolegów spojrzało na siebie milcząco. Zdawało się, że uderzenia ich serc zamilkły.
Wskazówka stanęła na ósmej minut czterdzieści dwie.
Gracze wzięli karty, ale wzrok ich wciąż tkwił na zegarze.
Nigdy minuty nie wydawały im się tak nieskończenie długiemi.
— Ósma, minut czterdzieści trzy, — odezwał się Tomasz Flanagan.
Nastała chwila ciszy.
Ale nagle rozległ się hałas wśród tłumu, hałas, który przeszedł w głośne okrzyki.
Wskazówka zegara posuwała się powoli.
Każdy z grających mógł liczyć bez przeszkody sekundy.
— Ósma, minut czterdzieści cztery! — wygłosił Dżon Suliwan głosem, w którym czuć było wzruszenie.
Jedna tylko minuta i zakład będzie wygrany!
Andrzej Stuart i jego koledzy już nie grali. Porzuciwszy karty, liczyli sekundy.
Czterdziesta druga — nic!
Czterdziesta trzecia, czwarta, piąta, etc. nic!
Gdy wskazówka posunęła się na pięćdziesiąt pięć sekund, posłyszano krzyk jakiś, oklaski...
Gracze wstali.
Na pięćdziesiątą siódmą sekundę otwarły się drzwi gwałtownie i zegar nie wskazał jeszcze sześćdziesiątej sekundy, gdy Filip Fogg ukazał się na progu w towarzystwie tłumu, który gwałtem dotarł do Klubu, — i spokojnym swym głosem rzekł:
— Oto jestem, panowie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.