Podróż po rzece Orinoko/Wyspa żółwi szyldkretników

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Humboldt
Tytuł Podróż po rzece Orinoko
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograf. „Grafja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Fahrt auf dem Orinoko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WYSPA ŻÓŁWI SZYLDKRETNIKÓW.

Z chwilą opuszczenia wód Apure znaleźliśmy się w całkiem odmiennym kraju. Oczom naszym ukazała się bezbrzeżna, podobna olbrzymiemu jezioru płaszczyzna wody. W powietrzu nie brzmiały już przenikliwe wrzaski czapel, flamingów i warzęch przelatujących z brzegu na brzeg. Daremnie też rozglądaliśmy się za ptakami pływającymi. Życie przyrody nie było tu tak bujne. Gdzieniegdzie tylko w zatokach duże krokodyle przecinały w poprzek pole, sterując potężnymi ogonami. Widnokrąg otaczał pas lasów, ale nie dochodziły one aż do koryta rzeki. Brzegi spalone żarem, nagie, jałowe, jak brzegi morza wydawały się z oddali, skutkiem załamania światła, wielkiemi łachami wody stojącej.
Mieliśmy silny wiatr od północnego wschodu, co nam ułatwiało żeglowanie pod prąd w stronę misji Enkaramada, ale piroga nasza stawiała tak mały opór wodzie, że skłonni do choroby morskiej czuli się bardzo nieswojo. Bałwany powstają skutkiem zderzania się dwu prądów rzecznych.

W porcie misji Enkaramada spotkaliśmy karaibskiego kasyka zdążającego w swej pirodze pod prąd
rzeki na słynny połów żółwi szyldkretowych. Był małomowny, poważny, a hołdy oddawane mu przez świtę świadczyły, że jest wielką osobistością. Ubranie jego nie różniło się zresztą od strojów dworzan, wszyscy byli mianowicie nadzy, pomalowani i mieli w rękach łuki i strzały. Władca, świta, służba, broń, przybory i łódź, wszystko było posmarowane na czerwono. Karaibowie ci byli niemal atletycznej budowy ciała i przerastali znacznie Indjan, jakich dotąd widzieliśmy. Mieli gęste, gładkie włosy, przycięte nad czołem i czarno barwione brwi, co przy bystrem, przenikliwem spojrzeniu nadawało im wygląd twardy. Rosłe, bardzo brudne i budzące wstręt kobiety miały dzieci na plecach.

Dnia 6 kwietnia przybyliśmy do Boka de la Tortuga, czyli do portu żółwiego. Koło południa zarzucono kotwicę u wyspy, pośród rzeki położonej, a słynnej z połowu żółwi, czyli, jak tu mówią, dorocznego zbioru jaj. Zastaliśmy mnóstwo Indjan koczujących w chatach z palmowych liści. Obozowisko składało się z trzystu conajmniej ludzi. Nawykli do samotności od wyjazdu z San Fernando i podczas podróży po Apure, zdziwiliśmy się ruchem, jaki tu panował. Każdy szczep był innym kolorem pomalowany. Pośród Indjan było kilku białych, kramarzy z Angostury, zwanych „pulperos“. Przybyli oni na zakup oleju żółwiego. Napotkaliśmy też misjonarza z Uruany. Zdumiony był naszą obecnością, przyborami i instrumentami i w sposób przesadny odmalował trudy i niebezpieczeństwa podróży przez Orinoko, aż poza katarakty. Tajemniczym wydał mu się także cel naszej podróży:
— Któż uwierzy — powiedział — żeście wyruszyli z ojczyzny poto, by się dać zjeść moskitom na Orinoku i by odmierzać ziemię, która nie jest własnością waszą?
Ten zakątek ściąga ludzi zewsząd, podobnie jak w Europie targi lipskie, lub frankfurckie.
— Jak okiem sięgnąć — dodał misjonarz — znajdują się pod warstwą ziemi żółwie jaja.
Pouczał nas, szturkając długą laską, jak należy badać głębokość jajonośnego pokładu, na sposób górnika sondującego warstwę morglu, rudy żelaznej, czy węgla.
Orinoko zaczyna przybierać w okresie wiosennego zrównania dnia z nocą, to też od stycznia blisko do końca marca wybrzeża rzeki są suche. Jawią się tu w czasie składania jaj tysiączne rzesze żółwi. Wędrują szeregami, wyciągnąwszy szyje ponad wodę i bacznie śledząc, czy nie grozi niebezpieczeństwo od tygrysów i ludzi. Indjanie ustawiają wzdłuż brzegów straże, by żółwie mogły spokojnie składać jaja i by się nie rozpraszały. Statki muszą też stawać pośród wody, a załoga milczy, nie chcąc ich straszyć. Składanie jaj odbywa się zawsze nocą, począwszy od zachodu słońca. Zwierzę wykopuje długiemi tylnemi nogami, o skośnych pazurach dziurę trzy stopy długą i dwie stopy głęboką. Żądza składania jaj jest u żółwi tak wielką, że nieraz składają one dwie warstwy, jedną na drugiej, w nieprzykryte jeszcze doły swych towarzyszy. Misjonarz rozkopywał laską piasek i pokazywał nam mnóstwo jaj zgniecionych podczas tego, zapalczywego składania. Straty dochodzą jednej trzeciej całego plonu. Widzieliśmy piasek kwarcowy i potłuczone skorupy zlepione w wielkie gruzły żółtkiem jaj. Jest tyle żółwi na brzegu, że nieraz zastaje je dzień na składaniu jaj. Wówczas spieszą się jeszcze bardziej, by znieść i przykryć je przed wzrokiem tygrysa, nie zważając na bezpieczeństwo własne. Dzieje się to w oczach Indjan przybywających rankiem nad brzeg, którzy zwą te żółwie „szalonymi“.
Indjanie rozkopują ziemię rękami, zbierają jaja w koszyki, niosą do obozu i rzucają w wielkie kadje z wodą. Tam je rozgniatają szuflami i mieszają masę, aż pływające po powierzchni żółtko należycie zgęstnieje. Tę część tłustą zbierają i gotują na silnym ogniu. O ile jest to należycie wykonane, produkt daje olej czysty, bezwonny zlekka jeno żółtawy. Misjonarze cenią go jak najlepszą oliwę i używają do potraw. Mimo szybkości tej operacji niezliczone masy małych, wykłutych żółwi rozpraszają się po brzegach rzeki. Widziałem sam w składzie głównym w Uruanie młode, na cal szerokie żółwie umykające do wody przed dziećmi indyjskiemi.
Pokazywano mi ogromne skorupy żółwi wypróżnione przez jaguary. Także i tygrysy ścigają żółwie po brzegu, przewrócą na grzbiet i zjadają wygodnie wyrywając mięso z pomiędzy pancerza brzusznego i górnego. Tygrys przewraca więcej żółwi, niż ich może zjeść w ciągu nocy, leżą one więc w ten sposób ubezwładnione, a Indjanie korzystają z tego.
Wydobycie mięsa z pomiędzy pancerzy jest rzeczą trudną, a tygrys postępuje jak najwprawniejszy chirurg, przegryzając mięśnie, stawy i podnosząc pancerze z jednej strony. Włazi on nawet w niezbyt głęboką wodę, ścigając zdobycz i wygrzebuje jaja. Żółw ma w nim tedy nielada wroga, również krokodyl, czapla i galinazo, rodzaj sępa, pożerają mnóstwo młodych żółwi. Ubiegłego roku nawiedziła taka masa krokodyli, podczas zbioru jaj żółwich, wyspę Pararuma, że Indianie schwytali w ciągu jednej nocy ośmnaście sztuk, długich na dwanaście do piętnastu stóp używając do tego długich żelaznych haków, z mięsem krów rzecznych, jako przynętą. Poza zwierzętami szkodzą wytwarzaniu oleju żółwiego także Indjanie dzikich szczepów, którzy zabijają zatrutemi strzałami wygrzewające się na słońcu żółwie. Dzieje się to w czasie pierwszych deszczów wiosennych tak zwanych „deszczów żółwich“.
Około czwartej po południu podnieśliśmy kotwicę. Wiatr dął chwilami silnie. Od chwili kiedyśmy się znaleźli w górzystej okolicy zauważyliśmy, że żagle pirogi naszej są bardzo licho urządzone. Ale „patron“ łodzi chciał pokazać zebranym na brzegu Indjanom, że mimo to zdoła z wiatrem wypłynąć na środek rzeki. W chwili gdy sławił nam swą odwagę i zręczność, uderzenie wichru położyło statek na boku. Odrazu staliśmy po kolana we wodzie, a fala przeleciała przez stolik w tylnej części umieszczony, przy którym właśnie pisałem. Zdołałem ocalić sam jeno pamiętnik, reszta zaś, to jest papiery, książki i zasuszone rośliny spłynęły na powierzchnię rzeki. Zerwał się Bonpland, śpiący w pirodze i zaczął akcję ratunkową z zimną krwią, która go nigdy nie opuszczała. Wiatr podnosił chwilami zatopioną burtę łodzi, nie straciłem tedy nadziei. Mogliśmy zresztą dopłynąć do brzegu, ponieważ w pobliżu nie było krokodyli.
Nagle zerwała się lina żagla i ten sam wichr, który nas obalił, postawił pirogę w normalnej pozycji. Wyczerpaliśmy wodę łupinami z dyń, naprawili żagiel i w niespełna pół godziny wszystko było gotowe do dalszej podróży. Uratował nas cud istny. Czyniłem wyrzuty sternikowi, on zaś odparł z indyjską flegmą, że „białym ludziom nie zabraknie tu słońca, dla wysuszenia papierów“. Przepadł nam tylko pierwszy tom „Pokoleń roślinnych“ Szrebera, ale strata owa w tych warunkach była bardzo dotkliwa.
Za nadejściem nocy stanęliśmy na samotnej wysepce, w pobliżu misji Uruana. Spożyliśmy wieczerzę, siedząc na olbrzymich pancerzach żółwi, leżących w piasku, a przyświecał nam wspaniale księżyc. Radowało nas, że nikogo nie brakło. Wyobrażaliśmy sobie co musi odczuwać człowiek, który ocalał sam jeno z katastrofy i błądzi po wyspie, nie mogąc nawet dopłynąć do brzegu Orinoka z powodu krokodyli i ryb krwiożerczych.
Dnia 7 kwietnia przepłynęliśmy rodzaj cieśniny, gdyż koryto zwężyły tu strome skały.
Daremnie szukałem roślin w szczelinach tych pionowych ścian, nieznacznie uwarstwionych. Skały te obsiadły gęsto legwany i gekosy, o szerokich, skórzastych palcach nóg. Jaszczurki trwały w bezruchu zupełnym, z otwartemi paszczami i podniesionemi głowami, sycąc się gorącem, które, jak stwierdziłem termometrem przyłożonym do skały, wynosiło 52 stopnie Celsjusza. Ziemia zdawała się falować skutkiem drgania powietrza, cisza panowała zupełna, a słońce sięgało zenitu i odbijało się w wodzie jaskrawo od rudawej mgły przysuwającej wszystkie przedmioty.
Głębokie czyni wrażenie w tych gorących okolicach cisza południowa. Zwierzęta leśne zagrzebują się w gęstwinę, ptaki włażą pod liście drzew, lub szczeliny skał. Ale ucho chwyta głuchy szelest, nieustanny brzęk owadów krążących w niższych warstwach powietrza wokoło spalonych słońcem roślin. Nic lepiej uzmysłowić nie może potęgi organicznego życia. Z każdego krzewu, wypróchniałego pnia, ze szczeliny skalnej, ze ziemi dolata cichy akord życia. Jaszczurki, stonogi, cecylje, drążą sobie podziemne chodniki, a odgłos ten wyraźnie pochwycić można w głuszy. Tysiączne tony świadczą, że wszystko w naturze oddycha, rozkwita w tysiącznych kształtach i napełnia powietrze, ziemię i wodę.
Dziewiątego kwietnia dotarliśmy rankiem do Porarumy i napotkaliśmy obóz Indjan, przypominający takiż obóz w Boka de la Tortuga. Zebrali się, by zbierać jaja, i gotować olej. Ale przybyli, niestety, o parę dni zapóźno. Młode żółwie wykluły się już, a także okoliczność tę wyzyskały krokodyle i garcje, wielkie, białe czaple. Ptaki te lubią niezmiernie mięso młodych żółwi i pożerają je tysiącami. Wyruszają na łowy nocą, bowiem żółwie wyłażą z ziemi dopiero o zmierzchu i zdążają ku wodzie. Sępy, zwane zamuros, są zbyt leniwe by polować po zachodzie. Za dnia wałęsały się w pobliżu obozu Indjan, porywając jadło. Zazwyczaj muszą one dla zaspokojenia głodu chwytać na lądzie, lub po płyciznach młode kilkocalowej długości krokodyle. Krokodylęta bronią się wrogom w ten sposób, że stają na przednich nogach, garbią grzbiet, i rozwierając paszczę straszą zębami, które są już długie i ostre u wykłutych świeżo młodych. Przytem obracają się przodem do wroga, choć czynią to powoli i niezdarnie. Często zdarza się, że podczas gdy jeden zamuro zajmuje uwagę zwierzątka, drugi spada nań zgóry, porywa za kark i unosi w powietrze.
W Pararumie napotkaliśmy pośród Indjan kilku białych, z Angostury. Skarżyli się oni nudnie na zły zbiór jaj i szkody wyrządzone przez tygrysy. Wszedłszy do wnętrza ajupy, czyli szałasu, ujrzeliśmy w obozie Indjan misjonarzy z Karichany i okolic katarakt. Grali w karty i palili z długich fajek. Mieli głowy ostrzyżone, długie brody, niebieskie fałdziaste kaftany i wyglądali na orjentalów. Zakonnicy ci przyjęli nas bardzo gościnnie i udzielili informacji potrzebnych w dalszej drodze. Od kilku miesięcy trapiła ich silna febra powracająca co trzy dni, byli bladzi, wyczerpani i patrząc na nich przekonaliśmy się, że zdrowie nasze będzie narażone na poważny szwank, w okolicach, jakie zwiedzić zamierzamy.
Tutaj odmówił nam dalszych usług sternik Indjanin, wiozący nas z San Fernando przez Apure do Pararumy. Nie chciał on za nic jechać przez wodospady Orinoka i musieliśmy się poddać jego woli. Na szczęście sprzedał nam jeden z misjonarzy z Karichany bardzo tanio piękną pirogę, a misjonarz z Atures i Maypures, w okolicach wielkich katarakt pater Bernardo Zea oświadczył, chociaż był chory, że dowiezie nas do granicy Brazylji. Wielki był tu brak Indjan zdecydowanych ruszyć poza wodospady, to też gdyby nie misjonarze, musielibyśmy byli pozostać przez całe tygodnie w tej wilgotnej, niezdrowej okolicy. Lasy nad Rio Negro uważali wszyscy za kraj cudowny i rzeczywiście okazało się potem, iż powietrze było tam świeższe, rzeka wolna od krokodyli, co umożliwiało kąpiel nawet w nocy, a owady nie kąsały tak jak na Orinoku. Pater Zea żywił nadzieję odzyskania zdrowia na Rio Negro, gdzie miał objechać poszczególne stacje misyjne. Mówił o tamtych okolicach z zapałem, jakie zawsze budzi rzecz nieznana.
Zebrani w Porarumie Indjanie dziwne wywołali we mnie refleksje. Człowiek kulturalny, patrzący na dzikich nie może się zgodzić, by to miał być typ pierwotny ludzkości i by ci ponurzy, milczący, obojętni Indjanie wyobrażali człowieka w dziecięcym okresie jego rozwoju. Wolimy przypuszczać raczej, że ci tubylcy, smarujący ciało błotem i tłuszczem, siedzący bezmyślnie na żółwich pancerzach wokoło ogniska i zagapieni na przyrządzany napój, są to resztki zwyrodniałych ludzi pierwotnych, żyjących bardzo dawno wśród tych lasów, a popadłych dziś w barbarzyństwo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alexander von Humboldt i tłumacza: Franciszek Mirandola.