<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Podróż w czasie
Podtytuł Opowieść fantastyczna
Wydawca Bronisław Natanson
Data wyd. 1899
Druk P. Laskauera i W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Wermiński
Tytuł orygin. The Time Machine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Nagły cios.

Gdy tak stałem, rozmyślając o tym nazbyt doskonałym tryumfie człowieka, księżyc w pełni, żółty i wypukły, wzeszedł na północo-wschodzie, a wkrótce potem lał już w przestwór strumienie srebrzystego światła. Jaskrawe drobne figurki przestały się uwijać tam w dole; przeleciała milcząca sowa; chłód nocy przejmował mnie dreszczem: postanowiłem zejść i poszukać miejsca na nocleg.
Spojrzałem na znany mi już budynek. Następnie wzrok mój powędrował ku postaci sfinksa białego na bronzowym piedestale; posąg stawał się coraz wyraźniejszym, w miarę jak rozjaśniało się światło wschodzącego księżyca. Widziałem srebrną brzozę obok niego. Spostrzegłem kępę krzaków rododendronów, w bladem świetle ciemną, i mały trawnik, na który jeszcze raz się obejrzałem. — Dziwny niepokój zmroził pogodę mego umysłu. — Nie — powiedziałem sobie śmiało — to nie jest trawnik.
A jednak to był trawnik! Biała, trędowata twarz sfinksa zwrócona była ku niemu. Czy wystawicie sobie czego naraz doznałem? Nie, nie zdołacie sobie wyobrazić. — Moja Machina Czasu przepadła!
Nagle, jakby mi dłoń niewidzialna a potężna wymierzyła policzek, na umysł mój spadła ćma myśli: a możeś ty na zawsze utracił ten świat, któryś tam zostawił, i tak bez ratunku, już pozostaniesz w tym nowym, tak dziwnym, tajemniczym świecie... Sama myśl o tem sprawiała mi prawdziwie uczucie fizycznego bólu; czułem, że chwyta mnie za gardło i dusi. Po chwili ogarnęła mnie namiętność strachu; biegłem po pochyłości, w wielkich susach i podskokach. Raz upadłem jak długi, podrapałem sobie twarz, pokaleczyłem się, alem nie tracił czasu na tamowanie krwi, skakałem i biegłem, wciąż czując ciepłą strugę na twarzy i podbródku. Przez cały czas mówiłem sobie: — «Odsunęli ją cokolwiek, zepchnęli w krzaki na ścieżkę». — Biedź jednak nie przestawałem i biegłem co sił starczyło. — Przez cały ten czas przekonanym będąc, że nastąpi coś strasznego; teraz już wiedziałem, że owo pocieszanie się nadzieją jest niedorzeczne. Instynktownie czułem, żem machinę moją raz na zawsze utracił. Oddychałem z trudnością. Przypuszczam, że całą odległość od wierzchołka wzgórza do trawnika, jakie dwie mile angielskie, przebiegłem może w dziesięć minut: a przecież nie jestem już młodym. Biegnąc, głośno kląłem tę swoją szaloną ufność i traciłem oddech od krzyku. Krzyczałem głośno, lecz nikt nie odpowiadał. Żadna żywa istota nie zaszemrała nawet w tym świecie, oświeconym przez księżyc.
Gdy dobiegłem do trawnika, ziściły się moje najgorsze obawy. Machiny — ani śladu! Zrobiło mi się słabo i zimno, gdym spojrzał na pustą przestrzeń wśród ciemnych zarośli rododendronów. Z wściekłością biegałem dookoła, jakgdyby szukając machiny gdzieś, w czarnej gęstwinie krzaków, albo też przystawałem nagle, w szale rwąc sobie włosy. Nade mną wznosił się sfinks na bronzowym piedestale, biały, jaśniejący, trędowaty, w uroczem świetle księżyca; wyglądał tak, jakby się uśmiechał, szydząc z mojego nieszczęścia.
Mogłem się był pocieszyć tem, że może mali ludzie umyślnie schowali dla mnie mój mechanizm, gdybym nie był przekonanym o ich nieudolności fizycznej i umysłowej. To mnie właśnie martwiło: więc jest jakaś potęga, której nie domyślałem się nawet dotąd, a która przecież przyprawiła mnie o utratę mego wynalazku! Tego jednego tylko byłem pewny: na tym tu drugim świecie zrobiono może dokładny wtórot machiny, ale ona sama nie mogła poruszyć się w czasie. Sposób przymocowania dźwigni — później pokażę wam jaką metodą — zapobiegał puszczeniu jej w ruch, po raz już spełnionem odjęciu tych dźwigni... Ruszono ją jednak z miejsca, ukryto... tylko gdzie, gdzie?
Sądzę, że mnie szał konwulsyjny ogarnąć musiał. Pamiętam, że biegałem gwałtownie w jedną i drugą stronę dookoła sfinksa, pomiędzy drzewami oświetlonemi przez księżyc, i spłoszyłem jakieś białe zwierzę, które w ciemnościach wziąłem za małego jelonka lub sarnę. Pamiętam również, że podczas tej nocy waliłem w krzaki zaciśniętemi pięściami, ażem sobie dłonie podrapał do krwi — istotnie, krwawiły się od łamanych gałęzi.
Po tem wszystkiem, łkając i szalejąc z rozpaczy, dopadłem do dużego budynku z kamienia.
Wielka sala była ciemną, cichą i opuszczoną. Pośliznąłem się na nierównej podłodze i upadłem na stół malachitowy, silnie tłukąc sobie udo. Zapaliłem zapałkę. Szedłem dalej, aż znalazłem się za ową zakurzoną zasłoną, o której już mówiłem poprzednio.
Stamtąd wszedłem do drugiej wielkiej sali, zasłanej poduszkami, na których spało około dwudziestu może małych ludzi. Nie ulega żadnej wątpliwości, że moje powtórne zjawienie się przejęło ich podziwem, nagle bowiem ze spokojnej ciemności zrywali się, wydając bezmyślne głosy, dziwiąc się przytem trzaskowi i światłu zapałki; zapomnieli już bowiem użycia zapałek.
— Gdzie moja Machina Czasu? — wrzeszczałem jak rozzłoszczone dziecko, szarpiąc ich rękami, wstrząsając jednego po drugim.
Musieli patrzeć na mnie jak na waryata. Niektórzy śmieli się, inni spoglądali z bolesnem przerażeniem. Otoczyli mnie kołem. Wpatrywałem się w nich już teraz spokojniej; wróciła mi rozwaga: poznałem, że postępuję jak głupiec, jak tylko można najgorzej w danych warunkach, gdy tak staram się obudzić w nich uczucie strachu; wnioskując bowiem z ich zachowania się w ciągu dnia, powinienem był wiedzieć, że przecież musieli już zapomnieć co to strach.
Nagle rzuciłem zapałkę i, potrącając jednego z nich w biegu, wpadłem na oślep z powrotem do sali jadalnej i wybiegłem na światło księżyca. Usłyszałem za sobą głosy przerażenia i szybkie stąpanie drobnych nóżek; biegali na wszystkie strony. Nie przypominam sobie już com robił, gdy księżyc wzbił się już wysoko na niebo. Przypuszczam, że nieprzewidywana strata — strata jedyna w swym rodzaju — doprowadziła mnie do szaleństwa. Czułem, że jestem bez nadziei odciętym od mego własnego rodzaju, że jestem dziwnem jakiemś zwierzęciem w kraju nieznanym. Miotałem się ustawicznie, krzycząc i wyrzekając głośno na Boga i przeznaczenie. Pozostało mi wspomnienie strasznego znużenia w ciągu tej długiej nocy, spędzonej w zgryzocie; zapamiętałem żywo jak-em patrzył to w jednę, to w drugą stronę, jak-em pełzał wśród ruin oświetlonych przez księżyc, natykał się na te dziwne jakieś istoty w czarnym cieniu. Wreszcie, gdym się położył na trawie niedaleko sfinksa, zapłakałem w ostatniej rozpaczy, a nawet w gniewie nad własną głupotą: jak mogłem tak porzucać machinę, a wraz z nią całą siłę swoją! Nic mi nie pozostało, prócz nędzy.
Potem usnąłem, a gdym się przebudził, dzień już był jasny i para wróbli podskakiwała na trawie koło mnie; mogłem ich dosięgnąć ramieniem.
Podniosłem się, czując świeżość poranku, starając się przypomnieć sobie, jak się tu dostałem i dlaczego odczuwam tak silnie opuszczenie i rozpacz. Wszystko wreszcie stanęło mi jasno w umyśle. W pełnem, otrzeźwiającem świetle dziennem mogłem już odważnie spojrzeć w oblicze temu położeniu, w jakiem się znalazłem. Spostrzegłem teraz szalony nierozum swój w tej ubiegłej nocy; mogłem już rozumować sam z sobą. Przypuśćmy co może być najgorszego — rzekłem — przypuśćmy, że machina przepadła, może została zniszczoną... Wypada być spokojnym, cierpliwym, obeznać się ze zwyczajami ludu, dowiedzieć się w jaki sposób poniosłem stratę, przekonać się, czybym nie mógł dostać potrzebnych materyałów i narzędzi dla zrobienia sobie już w ostateczności nowego zupełnie okazu? Niechże to będzie moją jedyną nadzieją; licha to nadzieja, co prawda, ale w każdym razie lepsza od rozpaczy. A wreszcie, koniec końców, miałem przed sobą świat piękny i ciekawy. Lecz prawdopodobnie machina była tylko gdzieś schowaną. Zawsze powinienem być spokojnym i cierpliwym, odnaleźć miejsce jej ukrycia i odzyskać ją siłą lub podstępem.
Z tą myślą podniosłem się i zacząłem upatrywać miejsca, gdzie-bym się mógł wykąpać. Czułem się zmęczonym, odrętwiałym, zabrudzonym od kurzu w podróży. Świeżość poranku wzbudziła we mnie chęć również osobistego odświeżenia się. Wzburzenie moje minęło. Rzeczywiście, gdym się lepiej zastanowił, sam dziwiłem się szczególnemu podnieceniu swemu w nocy. Starannie zbadałem grunt koło trawnika. Straciłem trochę czasu na próżne zapytania, z jakiemi się zwracałem, o ile mogłem, do przechodzących drobnych ludzi. Nie rozumieli mojej mimiki; niektórzy poprostu milczeli; inni sądzili, że to żart, i śmieli się ze mnie. Miałem jedno z najtrudniejszych na świecie zadań: musiałem powstrzymywać ręce, rwące się do ich ślicznych, uśmiechnionych twarzyczek. Był to popęd waryacki; lecz licho zrodzone ze ślepego strachu i gniewu z trudnością daje się okiełznać i chciwie też chciało i teraz skorzystać z miotającego mną niepokoju.
Lepszą radę dała darń. Znalazłem na niej brózdę w środku drogi od piedestału sfinksa do śladów stóp moich, gdzie zaraz po przybyciu pasowałem się był z wywróconą moją machiną. Były inne jeszcze ślady usunięcia przyrządu: dziwnie wązkie, drobne odciski stóp, podobne do tych, jakie mógłby pozostawić po sobie chyba leniwiec, — on bowiem na myśl mi przyszedł. To skierowało moją najbliższą uwagę na piedestał.
Zdaje mi się, już wam mówiłem, że piedestał był z bronzu. Nie była to naga tylko bryła; na wszystkich bokach zdobiły ją głęboko rzeźbione pola. Podszedłem bliżej i uderzyłem w jeden bok: piedestał był wewnątrz pusty. Przyglądając się starannie tablicom, przekonałem się, że nie tworzą one jednej całości z ramionami piedestału. Nie było w nich rączek ani dziurek od kluczów i jeżeli tablice te istotnie były drzwiczkami, mogły się otwierać tylko od wewnątrz. Jedno już teraz było dla mnie dostatecznie jasnem: nie potrzebowałem wielkiego wysiłku umysłowego, żeby przypuścić, iż moja Machina Czasu znajdowała się wewnątrz piedestału. Inna sprawa: jak się tam dostała?
Spostrzegłem głowy dwóch ludzi, ubranych pomarańczowo, którzy zbliżali się ku mnie przez zarośla pod jabłoniami, okrytemi kwieciem. Zwróciłem się do nich z uśmiechem i kiwnąłem na nich: podeszli. Wskazując piedestał, starałem się wyłożyć im swe żądanie, aby mi go otworzyli. Lecz ludzie owi po pierwszym moim ruchu zachowali się w prawdziwie dziwny sposób. Nie wiem już jakim wyrazem mam określić ich miny. Przypuśćcie, żeście użyli wysoko nieprzyzwoitego gestu wobec kobiety z delikatnym umysłem: będziecie mieli to, na co ja patrzałem. Odeszli, jakby ich spotkała najwyższa obraza. Zupełnie z takim samym skutkiem zapytałem później miłego jakiegoś chłopczyka w białym stroju. Do pewnego stopnia jego zachowanie się mnie samemu kazało się wstydzić. Lecz, jak wiecie, potrzebowałem koniecznie Machiny Czasu: spróbowałem raz jeszcze go zapytać. Gdy się odwrócił jak inni, straciłem cierpliwość. W trzech susach znalazłem się koło niego, schwyciłem go za kark i zacząłem ciągnąć do sfinksa. Spojrzałem mu w twarz: było na niej przerażenie z odrazą. Puściłem go wolno.
Nie uznawałem się jednak za pobitego. Waliłem pięściami w tablicę bronzową. Sądziłem, że słyszę wewnątrz jakiś szmer — żeby się wyrazić jasno — sądziłem, że słyszę dźwięki jakieś podobne do chichotu; lecz musiałem się mylić. Wziąłem duży kamień z nad rzeki, wróciłem i dopóty kułem nim w podstawę, dopóki nie spłaszczyłem wypukłości w ornamentach. Śniedź z tablicy rozlatywała się w kłaczkach. Drobny ludek musiał słyszeć w odległości dwóch mil angielskich z każdej strony jak kułem, uderzając gwałtownie, lecz nikt nie nadchodził. Całą gromadę ich widziałem na pochyłości pagórka; spoglądali na mnie lękliwie, ukradkiem. Wreszcie, zmęczony, zziajany, usiadłem, chcąc już pilnować tego miejsca. Lecz zanadto byłem niespokojny, aby to mogło trwać długo; na wszelkie długie czuwanie za wiele mam w sobie zachodowca. Mogę lata całe pracować nad jednem zagadnieniem; ale co innego czekać dwadzieścia cztery godziny bezczynnie.
Po upływie pewnego czasu odszedłem i zacząłem bez celu przechadzać się po zaroślach w kierunku pagórka. — «Cierpliwości — rzekłem do siebie. — Jeżeli chcesz odzyskać machinę, powinieneś pozostawić sfinksa w spokoju. Jeżeli ci ją wydrzeć myślą, nie dobrze jest psuć im tablice bronzowe, jeżeli zaś nie myślą, to ci ją zwrócą, jak tylko będziesz umiał się o nią zapytać. Zatapianie się w te wszystkie nieznane rzeczy wobec takiej łamigłówki, jak ta, wytwarza tylko stan bez nadziei. Na tej drodze leży monomania. Wyrozumiej ten świat. Poznaj jego obyczaje, patrz w niego, wystrzegaj się zbyt pośpiesznych wniosków. W końcu znajdziesz klucz do wszystkiego».
Nagle stanęła mi przed oczyma cała śmieszność mojego położenia: myśl o latach, jakie spędziłem na badaniu i pracy, ażeby tylko znaleźć się kiedyś w przyszłości, i obecna moja gwałtowna chęć i niepokój, jak się z niej wydostać. Urządziłem sam na siebie jaknajbardziej złożoną a beznadziejną pułapkę, jaką kiedykolwiek człowiek wymyślił. A chociaż sam wszystko zrobiłem, sam już niczego odrobić nie zdołam. I zacząłem się śmiać na całe gardło.
Przechodząc przez ogromny pałac, zauważyłem, że mnie mały ludek unika. Może tak tylko sobie wyobrażałem, a może miało to pewien związek z mojem szturmowaniem do bronzowych wrót. W każdym razie byłem dosyć pewny, że mnie unikają; starałem się jednak nie zwracać na to uwagi, i w ciągu dnia lub dwóch wszystko powróciło do dawnego porządku. Czyniłem takie postępy w ich mowie, na jakie tylko stać mnie było, a nadto prowadziłem tu i owdzie przedsięwzięte badania. Co się tycze nauki języka, może być, żem nie pojął jej subtelności, a może też język ten odznaczał się nadmierną prostotą — prawie wyłącznie składał się z rzeczowników konkretnych i czasowników. Prawdopodobnie mało w nim było, — jeżeli wogóle były — określników na pojęcia oderwane. Również rzadko mówili w przenośniach. Mowa ich miała w zasadzie zdania proste, z dwóch nawet wyrazów, i nie udawało mi się też wyrazić lub pojąć nic, oprócz zdań najprostszych. Postanowiłem myśl o Machinie Czasu i tajemnicę drzwi bronzowych pod sfinksem ukryć w głębokim zakątku pamięci, aż dopóki rosnąca moja wiedza nie doprowadzi mię napowrót do nich w sposób już naturalny.

Przy tem wszystkiem, jak łatwo zrozumieć, doświadczałem uczucia, które trzymało mnie wciąż na uwięzi w promieniu paru mil od miejsca mojego przybycia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Feliks Wermiński.