Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część II/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poeta i świat |
Część | Część II |
Rozdział | XVII |
Pochodzenie | Poeta i świat |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Złoczów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
I najpewniejsza podpora domowi,
Na niej rząd wszystek, swego męża ona
Głowy korona!
Ona mężowym kłopotom zabiega,
I jego wczasu na wszystkiem przestrzega.
Ona wywabić troski umie z głowy,
Słodkiemi słowy!
— Nie wiem dlaczego ty nie lubisz Lamartina — mówiła Łucja jednego wieczora do męża — co ja, to w nim wiele wdzięku widzę.
— Bardzo wierzę — odpowiedział Gustaw — jest w nim wdzięk niewieści. Ale poezje jego blade, koloryt ich monotonny, bez energji, mogą się podobać póty tylko, póki ich jest nie wiele, potem nudzą. Czuć w nich jakieś osłabienie, niema ognia... niema.
— Lecz przeczyć, że jest poetą... niepodobna — zawołała Łucja. — Każdy ma swój osobny charakter, styl, rodzaj, tok i dążność myśli. Religijno poetyczne dumania Lamartina, mimo ich słabości, jak mówisz, są bardzo piękne.
— Dla ciebie — dodał Gustaw. — Nigdy nie pozwolę na to, aby strumień chłodnych łez, wypływający nie wiedzieć skąd, i płynący nie wiedzieć dokąd, nazywać poezją.
— Ależ nie wszyscy mają ten smolny ogień Bajronowski, którego po nich wymagasz. Nareszcie są ludzie, co innej potrzebują poezji, nie twojej ognistej... Ci mają swoich, jak ty swoich poetów.
— Powiedz płaksów, — rzekł Gustaw. —
— Juścić odmówić im nazwiska poety, bez krzyczącej niesprawiedliwości nie można.
— Zapewne; lecz poeta, którego myśli i wyobrażenia kręcą się zawsze w jednej ciasnej, choć wyższej sferze, którego płody mają zawsze jednę formę, nie jest prawdziwie i zupełnie poetą. Jego dzieła mają i powinne mieć rodzinną cechę pochodzenia, podobieństwo braterskie, ale nie bliźnięce; — bo to jest znakiem niedołęstwa. Lamartina dość jest kilka kartek przeczytać, — reszta jakby się czytało, są to warjacje jednego tematu, w jednym sposobie.
Łucja trochę nieukontentowana zamilkła, ale po chwili odezwała się znowu.
— Czemu nie lubisz Moora?
— Z tej samej przyczyny, — odpowiedział Gustaw. — U niego zawsze perły, drogie kamienie i kwiaty, pełno rosy i djamentów, ozdóbek drobniutkich i błyszczących, jest to niby stary ubiór francuski naszywany cały, bogaty i niesmaczny. Jego poezje, tak jak ten ubiór z modą przyszły, z modą giną, — proste sukno dłużej potrwa.
— A melodje?
— Różnią się tylko od Lalla Roock przedmiotem, równie jak od dytyrambów odgrzewanych, ale też same mają cechy wykonania, i okazują jeden z tych mdłych talentów, bawiących pięć minut, póki są w modzie, któremi potem można dzieci usypiać. Moore daleko jest godniejszy uwagi w swoich satyrycznych obrazach, mało u nas znajomych, w których z nielitościwym sarkazmem wyśmiewa wszystkie wady charakterystyczne Anglików. Jako poeta nic on nie znaczy, lub przynajmniej tak mało, jak mały jest sam wzrostem.
— Bardzo jesteś grymaśny! — odpowiedziała Łucja z przyciskiem.
— Tobie, ja się nie dziwię, że się to podoba, — rzekł Gustaw, — kobietom i ludziom miękkim, energiczniejsze talenta, wielkie, a dzikie jak stare dęby, nigdy do smaku nie przypadną. Ich mózgom trzeba lekkiego pokarmu, żeby go strawić mogły. Silniejszy straszne robi wzburzenie w ich drażliwych nerwach. Nawet formy uderzające i niezwyczajne, formy często cyniczne, w które rzecz czasem dla nadania jej cechy, prawdy, ubraną być musi, — odrażają takich czytelników, a osobliwie kobiety. Słyszałaś zapewne jak jednę młodą panię omdlałą prawie nad owym romansem, matka cucić musiała, krzycząc jej nad uchem: — Serce moje, to tylko fikcja, to fikcja!
— Nigdy się z sobą zgodzić nie możem! — odezwała się Łucja z westchnieniem.
— Przynajmniej na Shakespeara, — rzekł Gustaw siadając przy niej i ściskając ją z uśmiechem.
— Tak — odpowiedziała Łucja, grymasząc i jak pieszczone dziecko robiąc miny. — Wszakże powiadasz, że Julja i Romeo są trochę śmieszni?
— Bo są.
— Chyba dlatego, że się bardzo kochają?
— Nie dlatego, ale że swoję miłość w dziwne ubierają słowa.
— Shakespeare i w tem nie chybił, przerwała żona, najgwałtowniejsza miłość, często, zawsze nawet jest bardzo śmieszna, a ta, co się stara być przystojną, skromną i pospolitą, nie jest gwałtowną, nie jest prawdziwą. Śmieszna więc być musiała miłość niepospolita Romea i Julji.
— Nie jest ona śmieszna, — zaprzeczył umyślnie Gustaw, — to samo, coby było śmieszne w innej rzeczy, w tem śmiesznem się nazwać nie może. Julja i Romeo śmieszni są dla krótko widzącego krytyka niemającego smaku, nie są śmieszni dla filozofa, bo miłość jak Proteusz tysiączne przybiera formy. Kto wie nareszcie, może Shakespeare chciał w Romeo i Julji wyśmiać egzaltowaną miłość, jak jeden nowy pisarz utrzymuje.
— To być nie może! — zawołała Łucja, taki genjusz jak Shakespeare nie zniżyłby się do pięcioaktowej i jeszcze tak nieznacznej ironji. Często żartobliwy, nigdy on jednak tym sposobem dołków nie kopie pod czytelnikiem i widzem. Chcąc wyśmiać wyśmiewa wyraźnie, przesadza nawet prędzej, karykaturuje, niżby miał niewyraźnie oznaczyć.
— Zgoda! zgoda! — odpowiedział Gustaw, ziewnął, dał dobranoc i poszedł spać.
— Osobliwsza rzecz, jak Łucja jest zarozumiałą, — mówił do siebie, rozbierając się — jak jest zimną nad wszelkie spodziewanie. U niej w głowie jest serce, głowa wszystko podbiła, tam cały ogień i życie! Jak jej przywiązanie dalekie od miłości Marji! Biedna Marja! ona mnie tak kochała! Niema jej, — i kwiatki moje powiędły, a nikt o nich nie pomyśli, ani o mnie. Łucja więcej siebie niż mnie kocha, Łucja mnie rozumie, to prawda, ale zrozumiawszy, zawsze się sprzecza.
W istocie Gustaw nie mógł być szczęśliwy z tą kobietą, ona była całkiem sobą zajęta, nie myślała ani o domu, ani o Gustawie, tylko o książkach, o literaturze, o sławie, a do tej próżności łączyła jeszcze zalotność, niewinną zapewne, ale przerażającą. Prawda, że się to wszystko nagradzało wieczorami przepędzonemi w ogrodzie nad rzeką, w bzach kwitnących, słuchając śpiewu słowika, dumając o niebie; ale dnie są dłuższe od wieczorów, a w dzień często z tego nieba trzeba było zstępować do piekieł. Bo te drobnostki, któremi Marja tak dobrze umiała rządzić, zaniedbane, sprawiły nieład poetyczny, w którym i poecie nawet trudno było wytrzymać. On na nią, ona na niego winę składała. Prócz tego w ciągłych sporach literackich, nie zgadzając się z sobą w smaku, powoli ścierali przywiązanie do siebie i drażniąc się ustawicznie, powoli zaczęli sobą przykrzyć oboje. Nareszcie póki jeszcze nie odkryli przed sobą wszystkich swoich słabości, póki się nie ujrzeli nagimi moralnie przed sobą, poty tylko trwał urok; potem oziębli, i przekonawszy się, że byli ludźmi tylko jak wszyscy, zaczęli się nudzić.
Ten wypadek był nieuchronny. Marja i takie jak ona kobiety, namiętne, a poziome, żyjące sercem, nie myślą, nie zrażają się słabością i wadami, widząc je nieoddzielnemi od człowieka. Łucja zarozumiała, siebie widząc doskonałą, brzydziła się temi dowodami człowieczeństwa, które dostrzegała w Gustawie. Po niewczasie poznali oboje, że nie dla siebie byli stworzeni: jemu Marji było potrzeba, biernej, posłusznej, któraby mu patrzyła w oczy całe życie i słuchała go łagodnie, pokornie, zawsze przywiązana, nigdy nie zrażona; jej trzeba było człowieka bez głowy, którymby mogła władać jakby chciała, któryby nie miał zdania nad jej zdanie, myśli innych nad te, któreby mu mieć kazała, któryby był dla niej, czem jest księżyc dla słońca.
Jak wszystkie kobiety literatki, które w literaturze szukają tego samego, co w stroju, pojazdach, balach — to jest pochwał i oklasków, Łucja była nadzwyczaj próżną. Przed tymi, co ją zrozumieć mogli popisywała się erudycją à la Morgan, z krytyką i zdaniami à la Staél; przed innymi ze swoją twarzyczką, którą każdy rozumiał, bo była bardzo piękna. Lubiła się stroić, jeździć, bawić, i wkrótce spokojny Wasilków Gustawa pełen był gości, których wdzięki i dowcip gospodyni przynęciły. — Każdy pojmuje, jak przywykłemu do samotności Gustawowi, nagłe przejście z zacisza do próżnych zabaw z ludźmi, z którymi nie wiedział o czem mówić, przykre być musiało. Cierpiał on na tem, ale milczał. Nieraz kiedy chciał pracować, pisać, trzask z bicza oznajmował gości, i wyskoczywszy z szlafroka, musiał iść do nich bawić niby — a w istocie cały dzień ziewać w duchu. Łucja, która umiała jak pszczoła z każdego trochę słodyczy, kadzidła dla siebie wyciągnąć, zawsze wesoło przyjmowała odwiedziny. Gustaw świat cały przeklinając, wracał do swego gabinetu i książek. — Szczęśliwszy byłbym z Marją, — myślał wracając nieraz, — ona jak ja lubiła samotność, i nas dwoje wystarczało sobie — tej trzeba u nóg całego świata!
Czasem znudzony Gustaw, wymawiając się chorobą, zostawał u siebie; ale naprzód posłańcy, potem sama pani wpadała do cichego zakąta.
— A zmiłuj się, Gustawie, — wołała — czy można być tak dzikim! Okrzyczą cię! — Jakże to nie wyjść do gości! Zostawujesz ich mnie samej, to wcale nie grzecznie! chodź, chodź mój drogi, trzeba dla świata coś uczynić, żeby nam świat cokolwiek uczynił.
— Jabym wolał nic nie mieć od niego, a nie oddawać mu drogich chwil mego życia, — odpowiadał Gustaw zrzucając szlafrok i w najbardziej zajmującem miejscu porzucając książkę lub pisanie, wzdychał i szedł do gości. Nudne życie! okropne życie, zabijające było dla niego pełne wrzasku, a próżne jak dzwon w bajce; lecz Łucja się bawiła. Dowcipna, żywa, lubiła plotki, nowiny, obmowę, gawędki, wyśmiewała niemiłosiernie, a do tego wszystkiego potrzebowała koniecznie towarzystwa, — bo, któżby się dziwił dowcipowi, podsycał rozmowę, dolewał oliwy na ten ogień? Pod jej prezydencją zawiązały się nowe bale, reduty, zabawy bardzo kosztowne, bo je i pieniądzmi i czasem opłacać było trzeba, a Gustaw zabity, znudzony, musiał wszędzie towarzyszyć żonie.
— Zdaje się, że gdyby mnie kochała, myślał nieraz, mogłaby mi zrobić ofiarę z tych szumnych zabaw, do których widzi dobrze, jak nie jestem stworzony. — Ja jej tyle życia poświęcam!
Lecz ona ani myślała o tem. W nocy czytała książki, połykała je, nie trawiąc; w dzień szukała innego zajęcia. Jeśli nikogo nie było u niej, ona jechała gdziekolwiek, gdyż z charakteru i z nałogu potrzebowała koniecznie towarzystwa, a to, które jej przypadek nadarzył, tem lepsze dla niej było, że w niem zupełnie wyższością swoją królować mogła. Nikt się jej nigdy nie przeciwił, bo mało kto rozumiał.
Tak upłynął rok cały, piekielnie nudny dla Gustawa, ale dla niej bardzo wesoły. — Wyrwawszy się z pod opieki matczynej, która jej długo ciężyła, Łucja cieszyła się teraz jak ptaszek, który wyleciał z klatki i dla spróbowania skrzydeł puścił się naprzód siebie: — cała zajęta sobą, nie miała czasu pomyśleć nawet o szczęściu Gustawa.
W końcu roku nie widząc odmiany, — uzbroił się poeta w rezygnację, stał się zimny, zamyślony, smutny. Łucja i on nie rozmawiali już z sobą prawie, tylko przy gościach: co jak każdemu wiadomo, jest bardzo wyraźnym symptomatem nieukontentowania, częstym u osób, które nie poróżniwszy się jeszcze wyraźnie, już się nie lubią. W domu przemawiali do siebie po kilka tylko słów nieodbicie potrzebnych, które są chlebem powszednim. — Dzień dobry, dobra noc! jak ci się spało? — Głowa mnie boli! piękny dzień! — Trochę chłodno. — Czemu mi w piecu nie napalą? i t. p. Zresztą wziąwszy książki w ręce, siedzieli całemi godzinami koło siebie na kanapie, nie myśląc wcale o sobie. Nie rozprawiali już o literaturze, grzeczni byli z uprzedzeniem dla siebie, ale w tem wszystkiem za grosz serca nie było.
— Zimna kobieta! — myślał Gustaw.
— Zimny człowiek! — myślała Łucja.
I tak z tego poetycznego życia, które widzieli przed sobą, nim się złączyli, po kilku śmietankowych tygodniach, zostało się suche i nudne życie dwojga samolubów przykutych do siebie. Bo Gustaw widząc, że Łucja o nim nie myśli, myślał sam o sobie, i zaczynał więcej kochać siebie, a ona od samego początku o sobie tylko myślała, siebie tylko kochała, dla siebie poszła za niego.
— Człowiek — pisał Gustaw przy końcu roku w swoim dzienniku — człowiek zawsze się myli w rachubie na ludziach, z którymi żyć musi. Jeźli dobiera charaktery przeciwne swemu, dręczy się ich niezgodnością, narzeka na niezrozumienie; jeźli wybierze podobnych sobie — prędko go znudzą błędy ich, wprzódy jeszcze w sobie widziane — zabije go monotonja. — W pierwszym razie często nie dość ludzi rozumie, w drugim rozumie ich nadto, w obu przypadkach dręczyć się musi. Gdyby mu jednak zostawiono wybór, aby uniknąć jednostajności, pierwszeby obrać powinien. Dwa tony mogą być różne i zgodne w jednym akordzie, jednakowe zlewają się w jeden i nic nie stanowią. O! życie! jakaż to zagadka!