Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część II
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ II.

I.
Monomachja duszy z ciałem.

Jest kto, coby wzgardziwszy te doczesne rzeczy,
Chciał ze mną dobrą sławę tylko mieć na pieczy?
A starać się, ponieważ musi umrzeć ciało,
Aby imię przynajmniej po nas tu zostało?
A szkoda zwać człowiekiem, kto bydlęco żyje,
Tkając, lejąc w się wszystko, póki stawa szyje.
Nie chciał nas Bóg położyć równo z bestyjami.
Dał nam rozum, dał mowę — a nikomu z nami.
Kochanowski, Ks. II. XIX.

Włożył Gustaw żałobę i pojechał na wieś. Z rozerwaniem tego ostatniego związku uczuł się okropnie sam jeden na świecie, sam jeden, bo nie miał nawet kochanki; a tych, których przyciąga do człowieka złoto, jak bursztyn słomki i drobne wiórki, mógłże liczyć za coś? Muchy do cukru, krucy do ścierwa, podli lgną do bogaczów, żeby żyć nimi. Z tymi towarzystwo i związki nudne i nieznośne; inni — równi Gustawowi, przypadkowe jego wywyższenie widząc złem okiem, stronili od niego. A tak ci, którychby on żądał, jego nie chcieli, ci się tylko cisnęli, których odpychał.
Wówczas jak pustelnik zamknął się Gustaw w domu, obsadził książkami i pracował, uczył się, pisał, nie dając spoczynku głowie, aby się próżne serce nie odezwało. Lecz napróżno dusza jego nurzała się w Lecie nauk, ciało wzywało do świata. Walczył z ciałem, opierał mu się i oparł, na chwilę!
Nic ciekawszego pod względem chodu, działań i skutków, nad to wieczne działanie i oddziaływanie ciała i duszy w człowieku. Jest ono najwyraźniejszym dowodem bytności dwoistego pierwiastku w tem stworzeniu, której jednak zaprzeczają!!! pokazuje stosunek sił ich wzajemnych i czyni często z życia długą i nieznośną walkę. Dusza i ciało, dwa te pierwiastki są sobie przeciwne jak ogień wodzie, a jednak połączone tak ściśle, tak nierozerwanie, że jedno z nich na ziemi bez drugiego obejść się nie może. Ziemia, do której należy ciało, potrafi powiedzieć ludziom, co się z ich ziemską dzieje powłoką, kiedy z niej dusza wystąpi; lecz któż powie, co się wówczas dzieje z duszą, kiedy emancypowana wyrywa się z więzów, zwycięska lub spodlona, czysta lub cięższa od kału ziemi, w którym się tarzała?
Każdy jednak kto wierzy w duszę, musi wierzyć w jej nieśmiertelność: kiedy ciało jest nieśmiertelne (bo cząstki jego rozbiegają się tylko, z jednego stanu w drugi przechodząc, ale nie giną), dusza zginąćby miała? — To niepodobna!
Fenomena duszy wlanej w ciało, jej walka z tem ciasnem naczyniem, w którem się burzy, z którego się wyrywa, stanowią jeden z najpiękniejszych przedmiotów postrzeżenia i rozwagi ludzi godnych. — W dzieciństwie duszy niema, ciała niema, ciało nie rozwinięte, zmysły nie wszystkie w stopniu działalności, w jakim dopiero z laty być mogą. — Dzieciństwo, ten szczęśliwy wiek człowieka, dlatego, że żadna myśl śmierci nie mieści się w głowie dziecka, dzieciństwo nie ma walki. Jak brat i siostra spoczywają razem ciało i dusza w jednej kolebce, szczęśliwi sobą, nie znając siebie, nie lękając się siebie. — Człowiek jak Herkules, dopiero pozna niebieskiego ojca, kiedy pierwszego węża, który jego szyję obwinie, udusi. Dopiero w młodości, kiedy tłumem myśli nowe, uczucia nowe, życie nowe, walą się na człowieka, przychodzi i ta walka, ażeby skutkiem swoim naznaczyć mu dalszą drogę. Jeśli wychowanie nie pokaże w człowieku, duszy, a ciało owładnie, niema walki: człowiek staje się bydlęciem, brzuch panem, stół ołtarzem, wino ambrozją, kobieta ładna (tylko taka) celem zabiegów młodości, pieniądz starszego wieku; egoizm staje się religją, a on sam sobie bóstwem. Przeciwnie, jeśli dusza mocniejsza, a ciało słabsze, jeśli dusza czuje godność swoją, upokorzenie i niewolę, czuje powinność wybicia się z jarzma, zaczyna się walka śmiertelna, a zgody nie będzie nigdy, aż póki jeden z przeciwników nie padnie na twarz przed drugim. Odmalować wszystkie epoki, odmiany, cienie, odcienie i rysy tego boju, niepodobna. Dusza ma za sobą swoję niebieską wyższość, niebieskie rozkosze, zapały, złudzenia, lecz ciało czyż nie ma nic przeciw temu? O! wiele! kiedy dusza ulatuje z niego marzeniem za kochanką, kiedy platoniczna miłość zaświta w dziewiczem sercu: ciało stawia na drodze kobiety piękne jak anioły, palące jak ogień, rozkoszne, lecz rozkoszne ciałem tylko, a bez duszy.
Stawia naprzeciw czystego pocałunku, którym nie usta kochanki, lecz powietrze tylko uświęcone jej oddechem witamy; stawia obraz lubieżny długiego uścisku, długich nocy bez dni, pieszczot bez końca. — Usiłuje rozbić niebieskie egzaltacje pierwszej, czystej miłości, o piersi swoich bogiń, które przykuły duszę jak niewolnicę zmysłów do ciała i kazały jej tylko nosić sobie rozkosze, które ciało daje.
Ta walka z początku straszna i niebezpieczna. — Kochanek, który z zapałem wita z daleka wzrokiem kochankę swojej duszy, swoje czyste bóstwo, często upada przed ciałem, które mu tę samą kochankę pokazuje w jego objęciu, na jego łonie. Lecz te dwie miłości tak się łatwo zlewają, że w końcu walka staje się mało znacząca, jak przejście z platonicznej do materjalnej miłości, zwierzęcej, żyjącej tylko jedną chwilą nasycenia. Powoli zniża się dusza obłąkana i żebrze u ciała o rozkosz, nie patrząc na upokorzenie, bo chce już koniecznie, żąda, pragnie rozkoszy! — musi ją mieć i na oślep za nią leci.
Posiada nakoniec, nasyca się i żałuje, że znała tę rozkosz, bo o ciało rozbijają się złudzenia duszy, i miłość idealna, najrozkoszniejsza z miłości tego świata, topnieje i ulata na zawsze.
Straszniejsze daleko są fenomena tej walki w ludziach, którzy mocniej duszę czując w sobie, przeszedłszy już ten pierwszy perjod upokorzenia, nasyceni, podnoszą się duszą i rozumem, i pracy umysłowej oddając życie, chcą nawzajem rozkoszami, jakie ona przynosi, upokorzyć ciało zwycięskie. — Nauka wymaga zupełnego zaparcia się ciała i jego rozkoszy, na chrzcie tym, który umysłowie żyć zaczynając, sam sobie daje człowiek, musi się wyrzec innych rozkoszy nad umysłowe, innego szczęścia nad to, które mu dusza poda z siebie samej. Życie pracowite uczonych, poetów, filozofów, postrzegaczy, tych osobliwie, którzy czuć umieją wartość czasu i potrzebę zrealizowania go na uczynki, jest ciągłą taką walką. Młody czy stary, pogrzebiony w księgach wieczór i rano, dniem i nocą, musi się umieć oprzeć pokusom, które raz go schwyciwszy, na wieki oderwałyby od pracy. Wśród tego natężenia wszystkich fibr mózgowych, w poprzek strumienia myśli płynących lub odpływających do głowy i z głowy ciało staje, zagradza i wstrzymuje bieg. Tu ból, tam świerzb, tam kurcz czuć się daje, głód, pragnienie, gorąco, zimno, wszystko nań z kolei uderza, a kiedy to wszystko odepchnął, nowe pokusy. — Dzień pogodny, słońce piękne na zachodzie, wiatr miły i wonny wpadający oknem, szum miasta, które leci za rozkoszami innemi, gwar wesoły, pieśń swawolna, twarz kobieca, pierś wzdęta dziewczyny, westchnienie dalekie, spojrzenie z drugiego okna, wszystko to wabi ciało, i duszę od pracy odrywa.
— Przed oknami, przed oczyma przelatują kobiety strojne na bal, na teatr, na wesele; a ty siedzisz sam jeden, — szepce ciało, — a ty nie będziesz słyszał muzyki, nie będziesz w tańcu ściskał kobiety, nie złapiesz w drodze jej ognistego spojrzenia, balsamicznego oddechu. Przesiedzisz noc i wieczór w twojem krześle nad zapylonym ksiąg stosem! chodź! chodź!
— Patrz! przechodzą mężczyźni, bracia twoi, na uczty, na rozkoszną, próżniacką rozmowę u kominka, przy butelce, przy jakiej Laurze łagodnej, rozkosznej, która nie broni się od pocałunku i sama leci w objęcia! A ty siedzisz sam jeden??
— Patrz! czy widzisz te okna oświetlone, tam się śmieją i bawią, a ty siedzisz? Czy widzisz ten ogród, ile tam kapeluszów kobiecych, jak poufałe wiatr niesie rozmowy? Tam ktoś czeka na ciebie, ktoś tęskni i wygląda za tobą — ty siedzisz??
Wszystko to podsuwa ciało i tysiąc innych pokus uwija się w koło, aby wyrwać pióro, podrzeć papier, odepchnąć książki, potłuc i pomięszać myśli. — Czasem z daleka usłyszany urywek rozmowy, srebrny głos kobiecy, śmiech pusty, lub cokolwiek wyobrażającego świat, wpada do ucha, bije w serce pustelnika, zatrzymuje pióro, wytrąca księgę na chwilę. — Tamte rozkosze dotkliwsze są, rzeczywistsze, a więcej pochłaniające, sięgające głębiej w człowieka, ciągną jak przepaście, czarują jak oczy wężowe — dusza waha się, a ciało nie daje wytchnienia, zabija nowemi dowodami na swoją stronę. — Wówczas zwyciężony rozbijasz nogą ksiąg stosy, krajesz swoje rękopisma na papiloty, wylewasz atrament za okno, rzucasz pióra na śmiecisko, a myśli swojej głowy w kąt izby, ubierasz się, idziesz, bawisz, śmiejesz się, lecz nie długo! Odurzony z początku, prędko pożałujesz ciszy tego samotnego pokoiku, książek i pracy, bo po nich pożytek zostaje i pamięć słodka, po przyjemnościach świata nudy i fusy, jak dym po zgaśnieniu balowego kandelabru.
Jeśliś jednak nie upadł ani przed kobiecym głosem, ani przed zaraźliwym przykładem twoich przyjaciół próżniaków, ani przed zimnem, zwierzęcem szyderstwem ludzi, którzy nigdy nie mieli i nie czuli w sobie duszy, jeśliś nie upadł jeszcze, ciało przynosi ci księgę dziejów doświadczenia, księgę prawd swoich i powiada:
— Cóż z twojej pracy? chcesz umieć wiele? czyż ta nauka pójdzie z tobą do grobu? Umrzesz, nie wiedząc, co to życie, — umrzesz i wszystko z tobą!
— A imię?
— Imię twoje to nie ty! Jest tobą, póki żyjesz, jak suknia, w której chodzisz, która chodzi, rusza się, żyje, jest tobą prawie, póki jej nie zrzucisz. Imię twoje — suknia! Ono będzie może kiedyś, gdzieś świeciło, lecz cóż ci po tem, gdy ty zginiesz? wartoż tyle pracy dla niczego poświęcać? tyle czasu dla twojej sukni, którą wyłatawszy, nosić ci czasu nie stanie?
— Wszak równie, — odpowiada dusza — wszystkie rozkosze giną z człowiekiem, i twoje giną. Wspomnienie tylko zostaje po ich przejściu, a przejść muszą! Po śmierci cóż mi z twoich rozkoszy?
— Za nicże liczysz, mówi ciało, chwilę teraźniejszą, chwilę, w której będziesz istotnie używał? Wolisz więc łatać poszarpaną suknię twoją przez tę chwilę, w której byś mógł połknąć tyle istotnych rozkoszy? Nareszcie jeśli twoje ofiary wszystkie są tylko dla imienia i sławy, jesteś samolub. — Wyrzekasz się ciała, a czynisz jak ono czyni, słuchasz jego praw. Jesteś prócz tego głupi, bo imię ginie niechybnie i ginie prędko. Ty tej sukni twojej poświęcisz życie, a przyszłe wieki przypatrzywszy się jej krojom, obejrzawszy ją, uśmiechnąwszy się nad nią, rzucą w błoto, lub śledząc szwu, rozedrą. — Tak mówi ciało do człowieka, szydzi z jego pracy, aby go od niej oderwać, spotwarza cele, aby odstręczyć, pokazuje przyszłość jak otchłań teraźniejszości, która cię ze wzgardą odepchnie; pokazuje że ta nauka, w której żyjesz, małym będzie pożytkiem dla świata, że po twoich kościach i krwi zapiekłej idąc następni mędrcy, nie zechcą nawet wyznać, że się wznieśli bohaterską ofiarą twojego życia, kośćmi, krwią i mózgiem twoim wykarmili. Pokaże ci ciało tę przyszłość, od której czekasz nagrody, i świat pokaże ci sędziów twoich w ludziach, którzy cię rozumieć nie będą, którzy dla uszycia swojej, podrą twoją sukienkę; którzy myśleć będą, że wiele uczynili dla ciebie, jeśli dwa razy wspomnieli imię twoje. Pokaże ci ludzi, od których czekasz sławy, stworzeniami miernemi, papugami bez myśli, zwierzętami bez duszy, kamieniami bez serca. — Przekona cię, że gdybyś zobaczył i poznał z bliska każdego z osobna, z tych co imię twoje podnieść mają, — nie dbałbyś o jego zdanie. — Pokaże ci co to jest sława? sława!! poruszenie kilku, kilkuset, kilku tysięcy, kilku miljonów papuzich ust, przez pewny przeciąg czasu powtarzających imię twoje tak zaraźliwie, jak ci, którzy kichać muszą, gdy jeden kichnie; — kilka — kilkaset — kilka tysięcy, lub miljonów, imion twoich wybitych na płatkach papieru, których los Bóg wie jaki! Sława twoja, gmach z błota, póki świeży, świecący jak marmur, potem zgarbiony, suchy i nikczemny.
Pokaże ci jeszcze ciało, aby cię oderwać od twojej umysłowej pracy i dusznego życia, ludzi, którzy ciałem żyją — ich szczęście, spokojność! — oni bowiem tylko są na ziemi rodzeni jej mieszkańcy (indigenae), a ty — przychodzeń z innym językiem i myślami, dla których niema współczucia, bo ich nikt nie rozumie. Pokaże ci nakoniec ciało, że twoje prace, twoje życie, jest tylko ofiarą dla kilku takich jak ty wygnańców, którzy cię poznają i zrozumieją, którzy zabiją się jak ty na ołtarzu duszy, aby nimi żyli ich nieszczęśliwi następcy. Pokaże ci nikczemność pracy, usiłowań i zdolności twoich, nikczemność nauk, doskonalenie się wszystkiego, a zatem upadek twojej pracy, pokaże ci niebo, ziemię, światy i ludzi, którzy się zaciekają w nich i w sobie, a nic jeszcze od początku świata nie skończyli tak, aby przyszłość nie mogła dorzucić cegły do ich gmachu. Pokaże ci to wszystko ciało, i tysiąc pokus i obrazów swoich w sprzeczności z temi obrazami.
A wówczas kto zwycięży, czy dusza czy ciało? Jeśli dusza stanie opornie i królować będzie jeszcze, ciało ma najstraszniejszych pomocników do sponiewierania duszy — choroby i nędze! Temi narzędziami spodli ciebie, poniży, shańbi, zetrze na miazgę i zwycięży! — ale — nie zawsze!





II.
Czupiradła.

Bóg w ludzkie głowy wlepił różne obyczaje.
Kochanowski, Marszałek.

Gustaw siedział na wsi z książkami, od czasu jak zostawszy bogatym, mógł mieć przynajmniej podostatkiem tego pokarmu duszy, którego ubodzy żebrać muszą. Czuł on, że można się obejść bez ludzi, mając tylko książkę i naturę. Można dumać i żyć w tem towarzystwie umarłych daleko spokojniej niż między żywymi, a jednak życiem pełnem energji, którego wypadki coraz się zmieniają, przenoszą z końca w koniec świata, wesołe, smutne, łzawe lub śmieszne, olbrzymie lub drobne, na zawołanie, na rozkaz, czego próżnoby kto żądał od rzeczywistego życia. Lecz mimo tego niepodobna się było zupełnie odosobnić i żyć pustelnikiem, bez powszechnego oburzenia, ludzie bowiem mszczą się obmową na tych, którzy ich towarzystwo odrzucają. Nie umiejąc sami sobie wystarczyć, wymagają od drugich, aby im żyć pomagali, i choćby się przyszło na śmierć z nimi zanudzić, trzeba dla świata dać czasem jałmużnę kilku godzin życia swego, którychby się lepiej w samotności użyło. — Czuł to Gustaw, i nie mogąc się zupełnie odstrychnąć od sąsiadów, nie zaciągał z nimi poufałych stosunków, lecz całkowicie też od nich nie stronił. Tym sposobem zyskał sobie ofiarą części swego czasu szerokie pole do postrzeżeń i obserwacji nad ludźmi, nad którymi często miał ochotę płakać, częściej jeszcze śmiać się.
Mniej śmieszni mu jednak zdawali się prości, prostoduszni wieśniacy, co siedząc na zagonie rodzinnym, o polu tylko, owcach swoich i browarze myśleć umieją, bo ci są na swojem miejscu, pracują, nie marnują życia, nie sięgają wysoko, i jeśli nie rozumieją uczuć wyższych, myśli wyższych, przynajmniej mogą się pochlubić sercem czystem, spokojnem, i życiem niepróżnem.
Lecz śmieszyli go mianowicie owi literaci wiejscy, ludzie, którzy czuli w sobie jakąś niespokojność i przeczucie talentu; którzy nie pracując, mieli pretensję do nauki, poezji, dowcipu, nic nie mając za sobą, prócz trochę pamięci, a wiele zarozumiałości. O! na tych patrząc, musiał się śmiać Gustaw.
Trzeba bowiem wiedzieć, że na wsi tak jak jest sędzia, komornik, lekarz powiatowy i t. p., tak zwykle też bywają: poeta, dowcipniś, literat powiatowy, figura, która liznęła nauki i książek, przewróciła sobie głowę i chodzi po świecie wiele krzycząc i gadając, pół gospodarz, pół poeta, spekulant i filozof, agronom z kalendarza, erudyt ze słowników. Nie wiem czy dlatego, że prawdziwy poeta jest tak rzadkiem zjawiskiem: fałszywi poeci są tak pospolici? Na dziesięciu uczniów, którzy jako tako nauki skończyli, pewnie dziewięciu osiadłszy na wsi, nosić będzie nazwisko poetów, do którego da im prawo ułożone powinszowanie, zagadka lub piosenka. Widać stąd, że łatwiej jest sklecić wierszyk nie obrażający bezsensem, niż cokolwiekbądź innego. Lecz gdy gdzie indziej taki wyskok nie wiodący nic za sobą, wcale w życiu człowieka nie jest stanowczym, u nas podobno tylko, gdy kto dwa wiersze sprzągł, już się poetą zowie i w rozumieniu swoich parafjanów uchodzi za olbrzyma, za istotę wyższą, za wyrocznię nieomylną w rzeczach literatury. To dowodzi jak łatwo nasza mało czytająca publiczność imponować sobie daje. Niema podobno okolicy bez takiego poety. Do niego należy uczcić każdy wypadek wierszem pochwalnym lub wyszydzić satyrycznym, on podaje potomności ośmio- i jedenastozgłoskowemi wierszami wiadomości o wszystkich urodzinach, chrzcinach, uroczystościach, on poetyzuje i unieśmiertelnia awanturki miłosne i t. p. Jest to zaiste ważna na wsi figura. Spojrz jak go się boją, jak mu się kłaniają, jak go poją, jak go karmią, jak go grający rolę mecenasów protegują!! A on jakże czuje wielkość swoję, jak się dmie, jak wielkiemi łokciowemi wyrazami zdania swoje nieomylne wyraża. Spojrz tylko, a poznasz go zaraz w tłumie. Uśmiechają mu się wszyscy; witają go, młodzież go otacza, starzy grzecznie kłaniają, co tylko powie z reguły przyjmują, że doskonałe; i śmieją się, śmieją, poklaskują! Szczęśliwy! wprawdzie, gdy tylko za drzwi wynijdzie, różnie tam różni o nim prawią, ale w oczy taką mu cześć oddają! Czyż nie dość? — Poeta wiejski dziś jest jeszcze w zupełnej i szczęśliwej niewiadomości obecnego stanu literatury. Jego biblioteka składa się z przeszłego wieku wysoko wielbionych arcydzieł, a mianowicie z Krasickiego, Węgierskiego, Przybylskiego i t. d. Nie wie on, co nas dzieli od tej epoki, jak się zmienił smak, jak się różnią wyobrażenia i potrzeby umysłowe; zdaje mu się jeszcze, że żyjemy w tych czasach kiedy jeden wierszyk okolicznościowy, jedna dowcipna bajeczka, dawała nieśmiertelne wieńce i szumny tytuł poety. — Niewinny nasz poeta wiejski cały jeszcze się dzieli między sielanką o Filidzie a satyrą na Mnichów. W ciągu rozmowy nie posłyszysz od niego o niczem tylko o klasyczności i klasycznych autorach. Ani się biedak domyśla jak nisko spadła ta kwalifikacja! jak drobnym widzim ten wiek, który się u nas wyraził cały w literaturze zwanej klasyczną (XVIII. wieku). Chceli co pochwalić nasz poeta, nazwie klasycznem. Zdarzyło mi się słyszeć o babach wielkanocnych klasycznej doskonałości i o klasycznej kiełbasie. Wdawszy się głębiej w rozmowę z nim, poznasz łatwo, że nie ma zmysłu literatury nowej, prawdziwej, że nie potrafi uczuć nic prócz owych wyrobów konwencjonalnych, zwanych klasycznemi, do których przywykł a które nic nie malują, nic nie wyrażają, chyba dziwaczny jakiś świat urojony. Ale też jak nie czuje nowej literatury nasz poeta, tak i wszystkiego świata prawdziwego (którego on jest lub przynajmniej być chce odbiciem) nie pojmuje. Żyje on jeszcze w kowencjonalnej sferze i towarzystwie takich postaci, jakie pospolicie spotykamy w owych jego ulubionych dziełach. Ludzi widzi ze strony takiej, z jakiej mu się najpodobniejszymi wydają do Filid, Damonów i kompanij. Dzieli ich jak ś. p. ośmnastego wieku moraliści i powieściopisarze jednem cięciem na złych i dobrych, na zbrodniarzy i aniołów. Świat powieści Marmontela wydaje mu się najprawdziwszym światem. Do tego dodajemy, że poeta wiejski splamiłby usta swoje, gdyby jedno słowo pospolite i proste, lub wyrażenie naturalne przez nie przepuścił. Co znowu! On się nigdy nie odzywa nawet do sług swoich tylko stylem wyroczni z trójnoga najwyszukańszemi wyrazy, najdziwniejszemi metaforami. Jego listy — o! nieoszacowane jego listy, bogatsze są w wykrzykniki i znaki pytania, niż w myśli. Biedny poeta, smaży się na nie i nierzadko osala je wierszykami. A że mu nieraz braknie konceptu, zdarza się, że do dwóch i trzech osób słowo w słowo jedno napisze. Ale cóż naturalniejszego!
Przez dobrowolne odosobnienie się i zamknięcie w sobie, w którem się trzyma wiejski poeta, pozbawiony porównania z innymi, stale się bardzo wysoko ceni. Dla niego, jakby od czasów Krasickiego nikt nic nie pisał; jeśli mu co nowszego wpadnie w ręce, przerzuci, nie pojmie, a sądząc z dawnego stanowiska, utwierdzi się jasno w mocnem przekonaniu, że po Krasickim on tylko jeden wielki. Z dumą więc i powagą, pewien siebie, wyrokuje o nowszych pisarzach jak pedagog o swoich uczniach. Jeśli go zaś kto z nienacka zagadnie o nim samym, wówczas to go widzieć trzeba oddającego sobie sprawiedliwość. — Ja! cóż to ja! Panie Dobrodzieju! nikt nie zaprzeczy mi talentu! ale tak jestem zawsze zatrudniony, tyle mam interesów na karku, które mi chwili wolnej nie zostawują! — Nie godzi się tak jednak talentu zagrzebywać! — Bardzoś WP. Dobrodziej łaskaw! Ale cóż począć, kiedy w tym wieku poezja nie daje chleba, a przedewszystkiem człowiek potrzebuje zapewnić sobie sustentację (sic). To mówiąc, poeta zaciera i zaciera czuprynę w poetycznym nieładzie nad wyłysiałem czołem sterczącą, i kręci się i podnosi głowę i wzdycha. Rzekłbyś, że jest istotnie jednym z tych Tytanów, co się drą do nieba, walcząc z mizernemi szczegółami prozaicznego żywota. Gdzie tam! Poeta wiejski jest w świecie najprozaiczniejszą istotą, tak mu dobrze w tem błocie naszej ziemi jak pewnemu stworzeniu, które błoto lubi. A tu muszę was przestrzec, iżbyście nigdy nie wierzyli tym, którzy prawią o swoim zapale do poezji, o swoim popędzie do pisania, a jednak nie piszą. Komukolwiek Bóg dał zdatność, połączył ją niechybnie z wolą, dającą talentowi cel i znaczenie. Ci, którym się zdaje, że pisaliby, gdyby nie to, gdyby nie owo, będą zawsze mieli to lub owo na przeszkodzie i nigdy nie potrafią wziąć się do pióra, bo do niego prawdziwego powołania nie mają. Talent wielki, wielki genjusz, rozwinie się silniej przeszkodami, oporem, i owo biczowanie Wirgiliusza, na które wierszem płacząc odpowiadał, jest wiele znaczącym symbolem. Nie wierzcie więc tym, co to się zaklinają, że byliby wielkimi, gdyby tylko chcieli, pisarzami. Gdy im tylko woli braknie, już to nie są genjusze, bo bez woli niema czynu. Wszyscy więc owi wielcy ludzie co nic albo bardzo mało, jakby tylko na próbkę wydali z siebie, powinni być cenieni z tego co uczynili, nie z tego coby uczynić mogli, gdyby nie... Jeśli kto czego nie uczynił, snadź nie mógł. Niema na świecie kłopotów, niema okoliczności, któreby przeważyły natchnienie i zniszczyć je mogły, gdy ono dojdzie do stopnia, w którym porodzić musi. Wielki poeta kawałkiem szkła pisze w więzieniu na murze swej izby, wielki malarz węglem rysuje po ścianie, jeśli nie ma pędzli. Ten, który się opuszcza i wzdycha nad sobą, jest to słaby i wpół tylko dojrzały talent, nie wielkich sił. Im z większą walką spłodzone jest dzieło, tem więcej w sobie objawia siły i życia.
Lecz wróćmy do naszych wiejskich poetów: cóż to są za ludzie ostatecznie? — Niedowarzeni półmędrkowie, którzy dlatego tylko zowią się poetami, że najłatwiej być niby-poetą; bo na to nie potrzeba ani egzaminu zdawać, ani pewnej jakiejś wprawy nawet posiadać. Dość jest związać końcami dwa wiersze, jak szewcy za ucha związują parę butów wywieszając przed sklep, żeby poczciwi wieśniacy nazywali poetą. Dlatego też niema podobno żadnej klasy pisarzy więcej od poetów; a mimo tego, ze stosów drukowanych poezji, o jakże mało prawdziwej! Szukać jej potrzeba między wierszami, wierszykami i wierszydłami, jak kropli rosy w morzu. — Poezją per excellentiam zgadnijcie co się nazywa? oto, nic więcej — końcówka. W niej wedle naszych poczciwych panów obywateli cała tajemnica poezji, cały jej duch, cały jej cel — alfa i omega sztuki. Na mocy tego, o! jakże wielu dobierających tylko końcówki, zowie się poetami! Mówiłem już jak ich sąsiedzi i powiernicy cenią, jak się ich lękają, a że podobno mało kto z nich zastanawiał się nad literaturą, łatwo sobie obojętne to uwielbienie wytłumaczyć. Lecz niestety, cóż to za męczarnia dla kogoś oswojonego z poezją, z literaturą wpaść między owych wiejskich wielkich ludzi. Czegoś podobnego doznawać musi cywilizowany człowiek, gdy wpadnie między dzikich. Zaledwie wieść się rozeszła, że taki, a taki literat, poeta przybył, jużci wyrocznia powiatu, ów niewydany genjusz wybiera się spenetrować przybyłego, już się czesze, myje, stroi, wypręża, żeby go naprzód swoją dystyngowaną postacią zachwycić, potem swoim genjuszem podbić i do wozu zwycięzkiego zaprządz jak innych łagodnych współobywateli. O! zaiste ciekawe to spotkanie, ale okropna dla nieszczęśliwego przybylca mortyfikacja! Nie jestem w stanie opisać tego, lecz mądrej głowie dość na słowie — pojmiecie! Kończy się zwykle na tem, że nieszczęsny przybyły, rozpaczając, żeby go kiedy zrozumiano, opuszcza uszy, rezygnuje i dozwala się męczyć wiejskiemu poecie, który cały swoim ciężarem spada na niego! Zaiste! lepiej jest ujść za ostatniego prostaka i nieuka w oczach takich ludzi, niż psuć sobie gębę, usiłując ich oświecić. Byłoby ostatniem dzieciństwem porwać się na dzieło, którego wszystkie rozumy świata nie dokonałyby; bo któż przekonać potrafi człowieka przywykłego przez całe życie do pochwał, zatwardziałego w swojem głupstwie i wysoko ceniącego siebie? Lepiej zmilczeć, ustąpić i dozwolić triumfu wiejskiemu poecie, który z nim pójdzie trąbiąc na wszystkie strony swoje zwycięstwo.
Osobliwszy egzemplarz takiej karykatury miał Gustaw w sąsiedztwie. Znano go, że ciągle nad książkami siedział, umyślnie więc dla niego zaproszono pana Perełkę, kiedy miał być Gustaw. Trzeba było widzieć, jak triumfalnie wnosił się na salę, otoczony kilką klaskaczami pan Perełka, kończąc we drzwiach jeszcze jakiś koncept w sieni zaczęty, który jego towarzysze głośnym śmiechem przyjmowali. Mały, czerwono nakrapiany, z maleńkiemi oczkami, z nosem wklęsłym, z szerokiemi usty, z czupryną w poetycznym nieładzie, w wytartym fraku i brudnej bieliźnie, którą umyślnie starał się brudną dla reputacji roztargnienia utrzymać, wszedł ten genjusz wiejski. — Jak go witano, jak konceptami i wierszykami strzelał, jak mu się kobiety wdzięczyły, lękając się jego mniemanego dowcipu!! potem wskazano mu Gustawa, i naturalnie jako literat do literata skoczył z rekomendacją natychmiast pan Perełka, i emfatycznym stylem starego romansu, z prozopopeją, która w jego mniemaniu dobry ton odznaczała, zaczął najosobliwszą rozmowę.
— Słyszałem, wiele słyszałem o Jego pracach, — odezwał się do Gustawa, — mianowicie w poezji! Ale w druku nic jeszcze podobno nie mamy?
— Nic nie drukowałem dotąd, — odpowiedział Gustaw kwaśno.
— I ja jeszcze nic, — rzekł pan Perełka, — chociaż piszę wiele! Czułem w sobie inspirację, powołanie, ale ubóstwo, panie, interesa, gospodarstwo! Trzeba pracować na kawałek chleba. W jakim rodzaju Pan Dobrodziej pisze? w smutnym, elegjackim, jak się domyślam?
— Ja bardzo mało piszę.
— To szkoda! wieleśmy słyszeli o Jego talencie. A bajek pan nie pisze? nie! To piękna rzecz także, ja napisałem ze sto bajek czterowierszowych i bardzo je chwalą. Piękne są bajki Krasickiego, czy znajome? a Niemcewicza czytał Pan? Ja to wszystko mam w swojej biblioteczce. Nie chwaląc się, moja biblioteczka z samych klasycznych dzieł zebrana, do trzystu tomów wynosi. Niedawno dostałem dzieło Robinsona Crusoe! Pan Dobrodziej ma też zapewne bibliotekę?
— Bardzo małą! kilka tysięcy tomów.
— I to mało! To ogrom. — Proszę Pana, czy Pan ma w swojej bibliotece Powieści Hrabiny Mostowskiej i Wyspiarza południowego morza?
— Nie pamiętam prawdziwie i bardzo wątpię.
— Ja to się mogę dobrą pamięcią pochlubić! Nie mówię, że cały katalog moich książek posiadam, ale wierszy też umiem mnóstwo. Zna Pan Odę do Priapa? umiem ją na pamięć. Zna Pan te wiersze dowcipne o pożarze lubelskim? umiem je na pamięć. Zna Pan przedmowę Korsaka do Baki, — umiem ją na pamięć, a do tego wszystkie własne oryginalne bajki i wiersze różne.
— Bardzo winszuję i, — odpowiedział Gustaw uśmiechając się — piszesz pan wiele?
— Dosyć dużo! najwięcej powinszowań, nie mogę się od tego obronić, ciągle mnie proszą to dla dzieci, to dla tego, to dla owego, muszę im wyświadczać tę łaskę. Często mi tak przyporuczają podobne prośby, że muszę być w to zawsze zaopatrzony. Pouczyło mnie doświadczenie o potrzebie gotowości na wszelki przypadek. Oto mam w kieszeni właśnie jednę próbkę, chce Pan posłyszeć?
Cóż było robić? Gustaw oblężony w kącie, musiał słuchać, choćby nie chciał. Pan Perełka deklamował, uśmiechając się.

POWINSZOWANIE PRZYJACIELSKIE
przez
HYDROCEFALA PEREŁKĘ.

W dzień twego imienia,
Wniosę ci życzenia!
Żyj jak możesz najdłużej,
Niechaj ci zdrowie służy,
Pij dzień i noc
I skacz hoc, hoc.
Bądź zdrów jak dąb,
Miej pieniędzy zrąb;
A nie znając biedy,
Jeźli umrzesz kiedy,
Nie mogąc jeść chleba,
Prosto idź do nieba!

— Jak się to Panu zdaje? hę? nie złe?
— Bardzo piękne — rzekł Gustaw — wiele dowcipu.

— Dowcip to mi wszyscy przyznają, dowcip w rodzaju Krasickiego, szkoda, że zapomniałem w tamtym fraku moich bajek, — tak bo też jestem roztargniony!! Mógłbym je recytować na pamięć, ale częste roztargnienia!
Trzeba wiedzieć, że pan Perełka, dla utrzymania reputacji poety, zawsze udawał i wyprowadzał na jaw swoje mniemane roztargnienie, nosił się brudno, umywał się tylko kiedy się smołą powalał, zawsze wychodząc z domu, wprzód wywracał kieszenie i nigdy nic nie zrobił przytomnie, ażeby ludzie mogli powiedzieć: »Co to za genjusz! jak on cały żyje w sobie! jak mało ceni powierzchowność!«
Drugim po panu Perełce był pan Płaksa, także powiatowy poeta, romantyk, wysoki, blady, chudy, lubiący pić, jeść, i wesoło się bawić, a ciągle udający rozpacz, mizantrop z systematu nie z charakteru, całe życie zakochany, z bukietem i Elegją na srogość Chloi lub Kloryndy w kieszeni. W swoim ogrodzie miał grób miłości wystawiony z darniny pod cherlawą jedliną, ołtarz przyjaźni i chatę pustelniczą. D’Arlincourta był wielbicielem najgorliwszym, panią de Genlis uważał za największą z kobiet, Marmontela za genjusza, a z jego stołu nigdy nie schodziły: Alfons Zakonnik Trapistów, Nierozsądne śluby, i tym podobne łzawe i czułe brednie. Pan Płaksa całe życie wzdychał dla ludzi, śmiał się dla siebie, kochał dla dobrego tonu, a mimo tych platonicznych ogniów, któremi strzelał do wszystkich panien w sąsiedztwie, w domu uwijało się kilkoro drobnych dziatek, które go Papą nazywały, kiedy gości nie było.
Trzeci literat powiatowy, z rodzaju kryptopedów, to jest kryjących w sobie naukę, którzy czytają wiele, ale nic nie piszą i niczem się nie popisują, był pan Mazanka. Tłusty, dumny, minę miał strasznego sędziego, gdyż książki, które czytał, w istocie niemiłosiernie szarpał. Był to rodzaj mecenasa-literata, cały w projektach ekonomji politycznej i polepszenia edukacji, człowiek postępowy z charakteru, wszystkie nowości przyjmujący za arcydzieła, mający na języku wszystkie nowe wynalazki, zachęcający do odmian i polepszeń, protegujący ślepych naśladowców wszystkiego, co za granicą robiono. Ten nie tak wart był śmiechu, gdyż w jego niedowarzonej głowie był przynajmniej jakiś ciąg i systemat myśli, a jego zamiłowanie w nowości chęciami dobremi tłumaczyć się mogło.
Czwarty był bibljofil powiatowy, który nigdy nie czytając, zbierał książki i kradł nawet, czyniąc to, jak mówił, dla dziatek. Tym sposobem zebrał z rozmaitych szmatów parę tysięcy książek.
Wszyscy ci ludzie, jak krucy na pastwę, rzucili się do Gustawa: trzeba było słuchać ich rozmowy, chwalić ich koncepta, i nie stronić od nich, aby ich nie urazić. Lecz mimo całej grzeczności Gustawa i usiłowań jego, aby się im, jeźli nie podobać, to przynajmniej znośnym uczynić, pan Perełka odrazu go osądził, wychodząc z salonu.
— Nie widać w nim nic — rzekł do swoich towarzyszów — zimny człowiek, pedant. Ale i nauki coś nie pokazuje. Zdaje mi się, że nawet bajek Krasickiego nie czytał. Kiwał głową na moje powinszowanie przyjacielskie, ale chwalił, chwalił — zimno.
Pan Płaksa przerwał mu: — Co ty go menażujesz, niedowarzone stworzenie! śmiał się ze mnie! sam widziałem, śmiał się!
— Z ciebie? — zawołali wszyscy z przestrachem.
— Widziałem, śmiał się, kiedym wiersze deklamował. Śmiał się! śmiał się! I nikt pojąć nie mógł, jak można było śmiać się z powiatowego romantyka, który w ogrodzie swoim postawił grób miłości i ołtarz przyjaźni!
— Mnie się zdaje — przerwał Kryptoped — chociażem go nie zbadał i nie poznał jeszcze, że musi być fanfaron. O machinach parowych rozprawiał i chciał mnie przekonać, że je jakiś pan Watt wynalazł, wówczas kiedy ja wiem dobrze, że to Papin! Co on ze mną o takich rzeczach chce dysputować! ale!
— A mnie powiedział — dodał bibliofil — że nikomu książek nie pożycza, bo najwięcej tym sposobem ginie! Nieużyty jak wszyscy ludzie, niska dusza!
— I nikogo z nas na objad nie prosił — dodał nareszcie pan Perełka — ani się polecał przyjaźni, tak na zimno się pożegnał.
— Prawda, że to szkaradne nadużycie — dodał Kryptoped — jeźli ma być literat, poeta, czemuż z nami żyć nie chce?
— Zapewne dumny, jak wszyscy bogaci — rzekł pan Płaksa.
— Ale nic to! dam ja jemu! — odezwał się Perełka — jak napiszę na niego krytykę!
— Nie krytykę, mów, ale satyrę — przerwał Kryptoped.
— To wszystko jedno.
— Ale nie jedno!
— Jakto nie?
— Nie pojmuję — przerwał im Płaksa — co ty masz za przyjemność krytykować, wolałbym płakać nad ludzkiem plemieniem, na tym padole łez.
— Ty masz charakter zbyt ostry!
Oczy pana Perełki zaiskrzyły się z radości, gdyż chciał uchodzić za satyryka; uśmiechnął się, kiwnął głową i poszedł.





III.
Zmiana.

Bóg tylko ludzkie myśli wiedzieć może.
Kochanowski, Fraszki Ks. III.

Jednego ranka przybiegł posłaniec z listem do Gustawa od państwa Werner. Proszono go na wesele Marji, — Marja szła za mąż!
Nie wiele to poruszyło Gustawa, przywykł był do tej myśli, że już tamtej Maryni nie było na świecie, pojechał więc dość obojętnie na wesele. Zgromadzenie już było liczne, choć jeszcze kilka dni do ślubu zostawało. Pan młody, człowiek bardzo dobrze wychowany, przyjemny i miły, nikt mu nic zarzucić nie mógł. Gustaw przygotował się trochę śmiać z niego w duchu i gniewać się nawet, lecz poznawszy go, nie mógł. Pan Aleksander czyli Oleś, jak go, zwyczajnie nazywano, był tak dobrym chłopcem że nie można było choć trochę go nie kochać po kilku godzinach znajomości. Był to jeden z tych ludzi dobrego serca i głowy, którzy na świecie nie wiele robią łoskotu, lecz od wszystkich są kochani, nikomu się nie naprzykrzą, za nic się nie gniewają, z nikogo się nie śmieją, — był to jeden z tych blondynów z wiecznym uśmiechem dobroci na ustach, których wszyscy równo chwalą, którzy umieją zastosować się do każdego towarzystwa, do każdego charakteru, pochlebić każdej słabości, zniżyć się do każdego pojęcia, udając jeszcze wysilone natężenie. Łagodny i dobry Oleś pokochał zaraz Gustawa i on jego nawzajem. Serce młodego zawsze jest dla wszystkich otwarte, a w tej chwili, która mu się niebieskiem szczęściem wydawała, jeszcze było skłonniejsze do przyjaźni. Wesół był, trzpiotał się, swawolił, śmiał się, płakał, nie wiedział co zrobić z sobą. — A Marja była smutna. Widziała ona w Olesiu człowieka, któremu mogła los swój powierzyć, lubiła go nawet; — ale od ostatniego widzenia z Gustawem, odepchnięta od niego...
Kochała go!! Bez nadziei, skrycie, dumnie, nie chcąc po sobie miłości pokazać. — Gustaw trochę się tego domyślał, lecz zdawało mu się, że na zawsze ostygł dla niej, że ona będzie sobie inaczej szczęśliwą. Był wesół z przymusu, lecz razem niespokojny: zdawało mu się, że ten ślub nie powinien był dojść do skutku; — nie chciał się żenić z Marją i nie chciał żeby się z nią kto inny ożenił. W jego sercu była reszta miłości, z gniewem i zazdrością zmięszana, miód, ocet i żółć, jakby powiedział perski poeta: potrawa, której nikomu nie radzę kosztować.
Już jutro miał być ślub. Cały dom pełny był przygotowań do niego, kręcili się wszyscy. Oleś szalał, a Marja była smutna. Każdy inaczej tłumaczył sobie ten smutek, — jeden Gustaw go rozumiał.
Z wieczora, jak zwyczajnie, Oleś odjechał do domu. Wieczór był piękny, i chociaż jesień na drzewach wypłowiła liście, pozrywała kwiaty, pożółciła trawy, niebo jednak było jasne, słońce ciepłe jeszcze, powietrze lekkie. Tylko jakby przeczucie zimy wisiało nad uwiędłym a jeszcze żywym światem.
Wśród powszechnego zajęcia Gustaw zostawiony sam sobie, wyszedł do ogrodu, i jak zawsze kierował się magnetycznym pociągiem do tej ławki pod kasztanem. Szedł powoli — i zdawało mu się, że słyszy szelest sukni. Spojrzał, pod bzami, w ciemności, świeciła biała suknia. Marja siedziała na ławce ze spuszczoną głową, oparta na ręku, z chustką na oczach, — siedziała i płakała. Zadrżał i stanął. — Czegoż ona płacze? pomyślał, wszak sama zerwała ślub naszej młodości? miałażby płakać po mnie? miałażby mnie żałować?
Postąpił kilka kroków i stanął. — Marja obudzona podniosła głowę.
— Zawsze się tu spotykamy — rzekł po cichu. — Jest to nałóg dzieciństwa. Serce prowadzi zawsze w jedną stronę!
— Zapewne to raz ostatni — odpowiedziała Marja. — Serca nasze dawno się nie znają, a i my rozstrzeleni po świecie, już się pewno nie spotkamy więcej!
— Tu się jeszcze może spotkają wspomnienia — rzekł Gustaw.
— Wątpię — odpowiedziała Marja. — Kiedy się nic wrócić nie może, na cóż nosić wspomnienie, na co? kiedy przyszłości świecić nie będzie, zabić je trzeba. — I westchnęła.
— Ono jest nieśmiertelne — odpowiedział Gustaw — żyje z człowiekiem, uwinięte koło serca. Z śmiercią jego umierają dopiero wspomnienia młodości. Wprzódy — nigdy.
— Zabiją go nowe obowiązki i życie — rzekła Marja. — Co za dziwny wypadek, żebyśmy się tu dziś zeszli, pożegnać na progu drugiego życia!
Serce Gustawa biło mocno i żal go przejął. Miałże ją stracić! W tej chwili ujrzał bzy rozkwitłe i dawną Marję swoją — smutny spuścił głowę.
— Drugie to już będzie pożegnanie — rzekł po chwili — lecz nie takie jak pierwsze.
— Smutniejsze! bo na zawsze — odpowiedziała Marja ze łzami.
— Pozwól się przynajmniej pożegnać dawnem imieniem.
— Zawsześ mnie Marją nazywał.
— Nazwij mnie Gustawem jak dawniej.
— Bądź zdrów, — Gustawie!
— Bądź zdrowa Marjo! — I zbliżyli się do siebie, spojrzeli. A w oczach biednej dziewczyny świeciły dwie łzy i drugie dwie toczyły się po bladej twarzy. Oboje byli poruszeni, wszystko dawne przypomniało się. Gustaw schylił się ku niej, porwał ją, uścisnął ze łzami i nowy pocałunek złączył ich — na wieki.
Obudzeni z tego odurzenia, jakiem ich uścisk obwinął, spojrzeli i zawstydzili się.
— Marjo — rzekł Gustaw — jesteś moją, do nikogo już należeć nie możesz. Dwa razy związał nas święty ślub serca w oczach nieba, — od dzieciństwa byliśmy dla siebie przeznaczeni sercami. — Nie oddam cię nikomu!
— Jestem twoją — odpowiedziała Marja, schylając głowę na jego ramię. — Tak, — na zawsze. Chodź, uciekajmy stąd! Bo jutro — włożą mi suknię ślubną i każą mi iść do ołtarza! Chodź, uciekajmy!
— Dobrze! — rzekł Gustaw bez namysłu. — Idź, przygotuj się, za dwie godziny konie moje będą za ogrodem. Znajdziesz mnie tutaj.
I rozbiegli się prędko. Gustaw wszedł do pokojów. Tu wszystko czuć było jutrzejszem weselem, kosztowne materje, stroje, bukiety, suknie porozrzucane były wszędzie. Przygotowywano świece w żyrandolach, woskowano posadzki, znoszono kwiaty. Pani Werner prezydowała w kuchni, wszystko się ruszało i gotowało na wielki dzień jutrzejszy.
— A jutro — pomyślał poeta, biorąc kapelusz — jutro będzie tu tylko zamieszanie i smutek, na miejscu tego wesela. Jutro będą płakać i załamywać ręce, jutro będą mnie przeklinać, — jutro, biedny Oleś, który dziś w rozkosznych marzeniach zasypia, będzie rozpaczał! O życie ludzkie! o serce ludzi! — pomyślał — jechałem na cudze wesele, a żonę przywiozę do domu, Marję! pierwszą gwiazdę mojej młodości! — Marję, którą jedna chwila z martwych wskrzesiła!...
W parę godzin po gościńcu pędził pojazd cwałem, a pani Werner mówiła pacierze, a pan Werner szedł spać spokojnie, a Oleś zasypiał kołysany marzeniami! Biedne dziecię!





IV.
Rozruch

Żonę mu wziął i przywłaszczył sobie,
By mu był niewolnicę najlichszą przemówił,
Winien by mu był został! cóż kiedy wziął żonę?
Kochanowski, Odpr. posł. Greckich.

Nazajutrz bardzo jeszcze było rano, a już Oleś przyleciał ze wschodem słońca, dzień swego szczęścia w oczach Marji powitać. Zastał wszystkich na nogach, dom cały w przestrachu, sługi biegające po dziedzińcu, po domu, Franciszka z fuzją na progu, panią Werner omdlałą, pana Werner bez peruki.
— Cóż się stało? — zawołał zbladłszy, wyskakując na ganek Oleś. Pani Ostrowska wybiegła przeciw niemu z załamanemi rękoma, zatabaczona i straszna; ale tak straszna, że gdyby nie okropność tej sceny, mogłaby podać myśl, że furje piekielne tabakę zażywać musiały.
— Awantura! nieszczęście! — zawołała — Marja znikła z Gustawem!
Oleś osłupiał, spojrzał i uderzył się w czoło.
— Kiedy? dziś?
— Wczoraj wieczór. Dziś dopiero obejrzeliśmy się, że jej niema, ogrodnik widział, jak wyjeżdżali, ale znać nie dał!
— Teraz rozumiem! — rzekł Oleś, jakby z głębokiego snu wychodząc. Poszedł do państwa Werner. Tąż samą przywitali go nowiną, płacz był we wszystkich oczach, oburzenie w sercach.
— Chciał się żenić — wołał pan Werner — czemuż nic nie mówił? trzebaż mnie było, mój dom, moje imię plamić? Wydziedziczam córkę! wyrzekam się jej, przeklinam!
Pani Werner całowała go w ręce ze łzami.
— Nie mów tego — wołała — nie mów, bo przekleństwo rodziców nie na dzieci, ale na nich samych spada.
Franciszek przyrzekł w łeb strzelić Gustawowi. W moment całe sąsiedztwo wiedziało o tym przypadku, domysły, potwarcze z ust do ust płynęły, każdy inaczej rzecz opowiadał. Wszyscy ze zgrozą. A jednak któż nie wie, że tylko cnota jest pobłażającą, że kamień rzucony na nieszczęśliwego tylko z ręki faryzeuszów wypaść może!
Oleś powrócił do domu i wieczorem przygotował pistolety; nabił, odwiódł kurki, napisał list do Marji, wysłał go, zamknął się, siadł i myślał długo, kilka razy próbował się zastrzelić, próżno! nie miał dość siły. Położył się spać i nazajutrz wyjechał za granicę. Powiadają, że tancerka z opery w Paryżu, dla której majątek stracił, wielce go kochała, aż do ostatniego dukata. Co się dalej stało, nikt nie wie, i ja nie zgadnę.





V.
Oboje.

HELENA.
Daj Boże, aby przyniósł co pociesznego.
Kochanowski.

Marja i Gustaw nie wyszedłszy jeszcze z tego szału, który ich owionął w czułej dziecinnej rozmowie, przytuleni do siebie jechali do Wasilkowa. Gustaw był szczęśliwy, ale jego szczęście mięszał jakiś przestrach i wstyd. Widział on nieszlachetność swego postępku, który tłumacząc swoją miłością, jej przywiązaniem wymawiając sam przed sobą, nie mógł jednakże usprawiedliwić. Widział on plamę, którą świat miał rzucić na ślubną suknię jego kochanki, i w jej uścisku najpierwszym już marzył o upokorzeniach, któremi go miał opłacić.
Ona nie myślała o tem, oddała się całkiem Gustawowi, zapomniała o wszystkiem, otoczyła go rękoma, uczepiła się jego, powiedziała sobie zamykając oczy na wszystko: Jestem twoją! — I dla niej skończyło się wszystko, nie słyszała obmowy i potwarzy, śmiechu ludzi, gniewu rodziców, — nic — nic, o wszystkiem zapomniała! Cały świat zostawiła za sobą! Gustaw przepłacił indulta co najprędzej, naznaczył dzień ślubu i chcąc jej oszczędzić upokorzenia, nim nadszedł termin, zostawił ją w domu jednej ze swoich sąsiadek, nie chcąc wwozić do Wasilkowa, aż z imieniem żony. Ale Marja nie rada była temu; nie pojmowała celu tej oziębłości; i ile razy Gustaw pożegnawszy ją, odjeżdżał w nocy do domu, wybiegała za nim na ganek i prosiła, ściskając go czule:
— Weź mnie z sobą! weź mnie z sobą!
— O! chciałbym, Marjo, — lecz czyż mogę! świat ten przeklęty, co mi już tyle chwil szczęśliwych odebrał, jeszczeby ci wydarł czystą sławę twoją! I ja cierpię, wyrywając się z twego uścisku, — lecz czynię to dla ciebie.
— Ale ja tego nie chcę! — wołała Marja — na cóż mi sława, kiedy mam sumienie? na co mi świat, kiedy mam ciebie? Weź mnie z sobą! — I przytulała gorącą twarz swoją do jego twarzy. Ale Gustaw po długim uścisku wyrywał się od niej, smutny jechał do domu, a nazajutrz wracał znowu dzień z nią przepędzić.
W kilka dni po ucieczce, siedzieli razem u pieca na kanapie, wieczór był chłodny, jesienny wieczór. Sami jedni w tej szarej godzinie rozprawiali o swojej przyszłości, tworzyli projekta i obejmując się rękoma, o swoim domu przyszłym, o swoich dzieciach przyszłych, o swojej starości spokojnej gwarzyli. Gustaw spokojniejszy już po napisaniu listu do państwa Werner, jak ona dziecinny, pomagał jej budować te zamki na lodzie — czasem tylko myśl o biednym Olesiu opuszczonym chmurzyła jego czoło. — Oleś się także ożeni — wołała Marja — to dobry chłopiec, znajdzie sobie dziesięć za mnie jedną; taki trzpiot prędko zapomni!
— Daj Boże, bo chciałbym, żeby na tem nie cierpiał — rzekł Gustaw. W tem właśnie miejscu rozmowy wniesiono świece, gazety i listy z poczty, które Gustaw z tego miejsca odbierał. Jeden był z czarną pieczątką do Marji. Zadrżała biorąc go w ręce i spojrzała na Gustawa: on niespokojny zdawał się zgadywać, od kogo był. Marja dawno już o tem wiedziała, rozpieczętowała powoli, uśmiechając się, zbladła czytając, dokończywszy pochyliła się, krzyknęła i omdlała.
Rzucono się ratować, Gustaw list porwał. Był to list Olesia oznajmującego im, że się zastrzeli. Drugi list pana Werner pisany w okropnym gniewie, wyklinał córkę i zięcia; — Gustaw nie pokazał go Marji.





VI.
List Olesia.

Ledwie się znajdzie, kto ciało pogrzebie!
Takim ja chcę być przyjacielem tobie,
Lecz wolę, że ty płaczesz na mym grobie!
Kochanowski, Ks. I. IX.

Żegnam cię, Marjo, tego samego dnia, któregom cię miał słodkiem imieniem żony powitać, żegnam cię, bo kochasz innego, bo nie chciałaś być moją. Żegnam i życzę ci szczęścia, tyle szczęścia, ilem sobie marzył przeżyć z tobą. Dziękuję ci i za kilka chwil nadziei. Bądź zdrowa! Gdy ten list odbierzesz, ja już żyć nie będę. — Bądź zdrowa!





VII.
List ojca.

Opuściłaś dom rodziców bez ich woli i błogosławieństwa, nawodząc na nich wstyd i hańbę; uciekłaś z niego jak z nienawistnej niewoli, dobrawszy sobie godnego rozpusty towarzysza; nie wracajże więcej, bo dla ciebie niema już i nie będzie rodziców, których wyrzekłaś się sama. Nie chcę cię więcej znać, nie chcę słyszeć o tobie, zabraniam ci nosić moje nazwisko, zwać się mojem dziecięciem, przeklinam cię i zapowiadam karę Bożą, której się prędko doczekasz. Giń marnie, jakeś zasłużyła, a nie spodziewaj się, żebym kiedykolwiek miał litość nad tobą; nie odzywaj się więcej, nie wracaj, nie próbuj mnie przebłagać, nie znam ciebie i znać nie chcę; na łożu śmiertelnem toż samo powtórzę.

J. Werner.




VIII.
Życie.

Lutni moja, ty ze mną, bo twe wdzięczne struny
Cieszą umysł strapiony.
A troski nie uspione
Prędkim wiatrom podają na morze Czerwone!
Kochanowski, Ks. II. VII.

Nie będę wam opisywał kilku dni szczęśliwych pierwiosnku życia Marji i Gustawa. Nie były one jeszcze takie, jak im się wydały z daleka: ciężyło wspomnienie gniewu rodziców, przekleństwa ojca; zamknięci sami z sobą wyczerpawszy rozkosze, pieszczoty, rozmowy, spojrzeli po kilku dniach w jasną przyszłość i zobaczyli ją szarą, długą, smutną. Marja dla siebie widziała w niej jeszcze tysiące odmian, zatrudnień, uczuć, dom, dzieci, cały świat kobiecy. — Ale poeta, biedny poeta! uczuł okropny mróz na sercu i z rozbijającym się urokiem miłości, która schodziła z nasyceniem, ujrzał po kilku dniach w Marji już nie anioła, lecz prostą kobietę, piękną, przywiązaną do niego namiętnie, ale poziomych uczuć i myśli. Smutny spuścił głowę, widząc jak się oszukał, i jak, co się pod maską miłości wydawało aniołem, było tylko człowiekiem. Marja po ziemsku przyjmowała poetyczne jego zapały, miłość jego eteryczną przyjmowała nie rozumiejąc i nie pojmując jego charakteru, nie mogąc często pojąć myśli, z zimnem posłuszeństwem słuchała tylko biernie słów jego, przyjmowała cześć, która ją otaczała, i rozumiała, że tak być powinno, nie wiedząc dlaczego. Często pokazywała się między nimi ogromna różnica charakteru i upodobań: kiedy Gustaw chciał błądzić po księżycu, słuchać słowika i dumać z nią na przechadzce, ona przypominała mu godzinę wieczerzy lub spoczynku, rozbijając jego myśli niebieskie i złudzenia swojemi ziemskiemi prawdami, swoją ziemską, zimną rzeczywistością. Kiedy jej mówił o dawnej dziecinnej miłości, ona mówiła, że woli teraźniejszą; często wśród dumań poety, przybiegała go rozerwać drobnostką jaką domową, często gdy głośno marzył o świecie i niebie, przerywała rozmową o sukience, o spodziewanych dzieciach, o jedzeniu i t. p. To prędko przekonało Gustawa, że poeta chcący zostać poetą na zawsze, nie powinien się pętać w małżeństwo, kochać tylko z daleka, tylko na krótko, żeby nasycenie i zbliżenie do rzeczywistego, materjalnego życia, nie zabiło jego najdroższych urojeń. Przekonał się biedny, że niema aniołów na ziemi, chociaż ich skrzydła przyprawia czasem ludziom chwila miłości, chwila odurzenia, w której nikną wszystkie wady ludzkie, oświecone zapałem: przekonał się, że szczęście poety zawsze w dumaniu i nadziei, nigdy w dotykalnej rzeczywistości szukać nie powinno.
Lecz te uwagi przyszły za późno, bo już ciężar materjalnego życia całem swojem nieznośnem brzemieniem zwalił się na niego, i wprędce Marja jego dzieciństwa, Marja jego ulubiona, stała się pospolitą Marysią z kluczami u pasa, w czepeczku nocnym i przydeptanych trzewiczkach. A te rozkosze z daleka tak błyszczące, długie, prędko spowszedniały i wybladły.
— Więc marzenia nas zwodzą? więc szczęście jest tylko w marzeniu? — pytał sam siebie Gustaw, — więc rzeczywistość, którą kupujem na wiarę marzenia, zawsze nas oszukuje? Nie — odpowiedział sam sobie — marzenia w tem tylko nas zwodzą, że nam pokazują długiem to, co tylko trwa chwilę. I taki jest zwykły chód szczęścia... długie marzenie, krótka chwila rzeczywistości, a potem wieki wspomnień i żalu.





IX.
Rzeczywistość i marzenie.

Gościu! tak jakoś począł już do końca czytaj,
A jeśli nie rozumiesz, i mnie się nie pytaj
Onać to część kazania, część niepospolita,
Słuchaczom niepojęta, kaznodziei skryta!
Kochanowski, Fraszki, Ks. III.

— Ktoby był przewidział w tym uścisku tak rozkosznym, — mówił do siebie Gustaw zamknięty między książkami, w których znowu szukał zajęcia, zatrudnienia, ułudy, już zgasłych w małżeńskiem życiu, — ktoby się był spodziewał, że po tej rozkoszy tak prędko następuje przesycenie, ktoby się domyślił, że to co nam się zdaje obiecywać całą wieczność szczęścia, daje ledwie dni kilka! któż mógł przewidzieć, że miłość ginie tak prędko i topnieje w rozkoszy? jej trwanie podsycają przeszkody, łzy, rozpacze, a uścisk ją gasi? Ktoby się spodziewał, ktoby uwierzył spodziewając się nawet, że życie z kochanką staje się długim zawodem, w którym złudzenia, uroki, w jakieśmy ją stroili, zdzieramy powoli, po kawałku, i dziwim się, widząc pod niemi tylko kobietę, bez skrzydeł anioła, bez serca anioła! prostą kobietę!
A jednak to, czego najmniej można się spodziewać kochając, tego się koniecznie spodziewać potrzeba.
Przywiązanie, szacunek, wszystko zostać może, miłość pierwszych rozkoszy nie przeżyje, bo przywiązanie jest to nałóg serca, bo szacunek jest to dług sumienia, a miłość jest poetycznem złudzeniem, które żeby długo zatrzymać, nie trzeba dotykać palcami, jak bańki mydła, bo się zmieni w kroplę brudnej wody. — Lecz stało się, jestem żonaty, dochowam wszystkich obowiązków, jakie na mnie stan mój wkłada, pójdę drogą życia, a słodząc nudy, rzucę się do dawnej pracy, do dawnych dumań i marzeń, utopię się w książkach!...
Tak też i zrobił Gustaw. Marja znalazła w domu całodzienne zatrudnienia i zabawy, któremi zapełniała czas, przymuszona trawić go sama, wieczorami schodzili się gwarzyć i czytać. Lecz bliższe poznanie żony, same smutki Gustawowi przyniosło: im dłużej z nią żył, tem bardziej się przekonywał, że ona mniej jeszcze od wszystkich go rozumie. Marja bowiem, najlepsza w świecie kobieta, przywiązana do niego całą duszą i sercem, jak lwica do dzieci, która za nich walczyć pójdzie i da się zabić, Marja, — nie miała w duszy ani kropelki poezji. Książki były dla niej rzeczą obojętną i te tylko czytała, które ją mogły rozśmieszyć, — innych nie rozumiała. Zapał w jej oczach wydawał się rodzajem obłąkania, egzaltacją, niezrozumiałem pomięszaniem. Lord Byron, kochanek Gustawa, dla niej był tak nudny, że sto razy od niego wolała Claurenta zbiory anegdot, dowcipne wierszyki i tym podobne dzieciństwa, których Gustaw cierpieć nie mógł. Proszęż sobie wyobrazić jego życie z kobietą, która nie dzieliła jego zdania, nie rozumiała jego myśli, jego smaku wytłumaczyć sobie nie mogła; która jednem słowem nie rozumiała nawet alfabetu języka, którym on myślał całe życie. Lecz Gustaw na szczęście miał cierpliwość, rzadką cnotę u poetów; cierpliwość, którą utrzymywała pamięć poświęcenia się Marji dla niego, wdzięczność za jej przywiązanie czułe, uprzedzające, przywiązanie matki, sługi, psa, kochanki i żony. Marja bowiem uprzedzała wszystkie jego materjalne potrzeby, zgadywała, myślała o nich za niego, dotykała najdrobniejszych szczegółów, aby on się niemi nie zajmował i zostawiała mu czas do dumania, pisania, czytania, zatrudnień, których wagi zrozumieć, celu pojąć, upodobania uczuć nie mogła.
Takie to było życie Gustawa i Marji, poety i kobiety; — i nieuchronny skutek marzeń dających nadzieje, — tłumiąc przeczucia i rady rozumu.
— Lecz czy wszystkie kobiety są takie jak Marja? — myślał Gustaw. — Żadnaż z nich nie rozumie zapału, poezji tamtego życia drugiego, z którego Marja ciągnie mnie na ziemię, żadnaż z nich nie może się utrzymać ze swoim lubym w tem niebie poetycznem pierwszych chwil miłości? — To pytanie, na które nie mógł inaczej sobie odpowiedzieć, jak przeczeniem, uczyniło go niespokojnym. — Więc mógłbym być szczęśliwym? — rzekł sam do siebie — tylkom szukać i znaleźć nie umiał!





X.
Shakespeare.

Idąc mimo libraryją
Kędy mądre księgi biją — —
Kochanowski, Fraszki, Ks. III.

Gustaw pojechał do miasta, już się nudził, choć był na wsi ulubionej. Wszystkie dumania jego przerywała żona, pytając co chwila, czy nie chce jeść? i tak mu dokuczyło to staranie zwierzęce, bez żadnego pokarmu duszy, bez tej rozmowy poufałej, której z żoną o innych rzeczach jak o nudnych szczegółach domowych prowadzić nie mógł, — że wyjechał. Wiózł znowu swoje poezje, swoje roboty do druku, ale nie tak jak wprzódy, kiedy im musiał szukać ojca, coby je na wiatr kosztem swoim wypuścił. Teraz wiózł je z posagiem, gotów zapłacić za nie. Zaraz go też księgarze inaczej przyjęli. Ten sam żółty, z ryżemi bakenbardami i wygryzionemi usty, który się tyłem do niego i jego poezji obracał, teraz podał mu krzesło, katalogi, uśmiechał się, kręcił poczuwszy pieniądze, jak pudel kiedy widzi kawał chleba w ręku człowieka. Gdyby takie stworzenie nie godne było litości, warte by było śmiechu. — Rzuciwszy swoje poezje, o których druk się ugodził, Gustaw siadł w księgarni wybierać książki, które miał z sobą powieźć do domu, cały stos ich ułożono przed nim, a ryży typografo-bibliopola zacierał ręce, licząc ile mu to da zysku; oblizywał się, szachrował, zachwalając każde dzieło, opowiadając anegdotki, zdarzenia, bibliograficzne wiadomostki o dziełach, z całą uprzejmością, jaką zwykle ci ludzie dają w dodatku do towaru, jeśli go kto dużo bierze. Dziwna rzecz, że i żydzi mogli się tego nauczyć!
Gdy tak zatrudniony siedzi Gustaw, weszły dwie kobiety. — Księgarz nim siedzieć poprosił, spojrzał czem przyjechały: — karetą! — Porwał się zaraz, wyrzucił z za komtuaru krzesła, zaczął się kłaniać i prawić komplementa, grzeczności, wszystkiemi językami tego świata.
Kobiety spojrzały na Gustawa, Gustaw na nie.
Dwie ich było, jedna średniego wieku dość otyła, nie piękna, z twarzą pospolitą i nie charakterystyczną, druga młoda, blada, wysmukła, bardzo wdzięczna blondynka, której tylko pięknych zębów brakło, żeby się zupełnie piękną zwać mogła. Ta pochwyciła katalog z dziecinną radością.
— Ach moja mamo! — zawołała, — co ja tu książek nakupię! — I zaczęła wybierać z niesłychanym pospiechem, pożądliwością, poetów, historyków, moralistów, romanse, wszystko co było nowe, sławne, lub ciekawe. Księgarz kilka razy podsuwał jej trochę dawniejsze książki bez żadnej wartości; ale ona spojrzawszy na nie odpowiadała:
— Znam to dawno! czytałam, słyszałam o tem, to nic nie warte!
Gustaw z podziwieniem patrzał na nią i ciekawość jego rosła w miarę, jak się pokazywało, że życie tej kobiety musiało być jedynie długiem marzeniem nad księgami.
— Czemuż takiej nie znalazłem, — rzekł w swojem sercu smutny — bylibyśmy się zgodzili z sobą! I ona zapewne jak ja oszuka się na wyborze towarzystwa i męża, — będzie ją kochał, nie będzie rozumiał!
Blada panienka chciała jeszcze dostać najnowsze tłumaczenie Shakespeara, lecz Gustaw tylko co dla siebie ostatni egzemplarz odłożył.
— Ten pan, — rzekł księgarz, wskazując na niego — kupił ostatni egzemplarz, może na prośbę odstąpi pani. — Panienka trochę się zakłopotała, lecz chęć posiadania Shakespeara przemogła nieśmiałość, i obracając się do Gustawa, odezwała się bardzo po cichu:
— Czy nie mógłbyś pan być tak łaskaw odstąpić Shakespeara, trudno mi go będzie dostać, — wielcebym była panu wdzięczna.
— Odstąpić go nie mogę, — odpowiedział Gustaw prędko, — lecz jeśli pani pozwoli go sobie ofiarować, będę szczęśliwy, jeśli się nim przysłużyć potrafię.
Matka i córka stanęły wryte, nie wiedząc co i jak odpowiedzieć; nie znały Gustawa, milcząc, można było obrazić; mówić, nie pojmowały, jaką myślą, jakim tonem. — Uprzedził je Gustaw, oddając służącemu książki i powiedział:
— Prawda, że nie jest przyjęte na świecie, od nieznajomego podarunki przyjmować, lecz między nami równem jest wszystko. Ja równie nie mam szczęścia znać pani, jak pani mnie, pierwszy a może i ostatni raz w życiu widzimy się, czemużby nie wolno nam było, zostawić sobie pamiątki? Wolno jest czcić i szanować zwyczaje tym ludziom, co nic innego do roboty nie mają; lecz kto czyta Shakespeara, możeż na to uważać?...
Matka z córką spojrzały po sobie, i Gustaw odebrał takie podziękowania od panienki, za jakie byłby oddał całą księgarnię, nie jednego Shakespeara, i to jeszcze tłumaczonego. Potem zaczęła się rozmowa o książkach między nim a nieznajomą, do której matka ani słowa, nie przymięszała. W godzinę byli sobie tak znajomi, jak gdyby od dzieciństwa z sobą razem żyli, chociaż nie wiedzieli nawet swoich nazwisk, a gdy już trzeba było rozstać się koniecznie, pożegnali się, pokazując sobie oczyma, jak im smutno się było rozstawać. Na progu zamienili adresy i Gustaw odszedł wesoły z tej znajomości, mówiąc do siebie:
— Czemuż moja Marja nie czyta Shakespeara?





XI.
Łucja.

Cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi.
Tegoć nie wydrze nieprzyjaciel srogi.
Nie spali ogień, nie zabierze woda, —
Nad wszystkiem innem panuje przygoda.
Kochanowski, Ks. II. III.

— Jakąż śliczną zrobiłyśmy znajomość, moja droga mamo, — wołała Łucja, klaszcząc w ręce i skacząc po sali.
— Cieszę się bardzo, moje dziecię, że ci się ten pan tak podobał, ale wstrzymaj się z tym zapałem, póki się o nim nie dowiemy cokolwiek.
Wstrzymaj się! Słowo starych, słowo zimne. Powiedz sercu poetycznemu młodej dziewczyny, powiedz zapaleńcowi młodemu: wstrzymaj się! — Słowem je zatrzymać, jest to chcieć palcem zatamować bieżący z góry strumień. O w jakże słodkich marzeniach przepędziła Łucja noc całą! Ten człowiek przypadkiem poznany, już był w jej sercu, on ją rozumiał, on mógł całe jej życie uczynić tak poetycznem, jakiem je sobie życzyła i wyobrażała, on mógł to uczynić, on jeden. Ci ludzie inni, których widziała koło siebie, stworzenia bez duszy, prawili jej o koniach i kartach, o ubiorach i pojazdach, on o Shakespearze i poezji! Razem mogli się wznosić do nieba, marzyć całe życie! Łucja w tej gorączce nadziei przepędziła noc całą.
— Pojedziem na wieś, będziem czytać, przechadzać się, śpiewać, grać, będziem marzyć, dumać, ach! będziem tak szczęśliwi! będziem się rozumieć, będziem przeczuwać swoje myśli, polecim wysoko! polecim daleko!
— Mamo, — zawołała wstając rano, — całą noc śnił mi się ten pan Gustaw, zdaje mi się, że go kocham.
— Wstrzymaj się, moje dziecię, — odpowiedziała matka.
Wieczorem byli goście na herbacie, ale Gustaw nie przyszedł. Matka Łucji troskliwa i niespokojna, jednego z przytomnych zapytała, czy nie zna Gustawa.
— Jakże nie, jestem jego sąsiadem! — odpowiedział pan Perełka. — Osobliwszy człowiek! jego historja do bajki podobna. Naprzód był to ubogi chłopiec, wyratował hrabinę N. z pod koni, kiedy jeszcze była ubogą, a ta po wygraniu procesu zapisała mu wielki majątek; teraz niedawno wykradł cioteczną swoją siostrę i ożenił się z nią.
— Więc żonaty! — zawołała Łucja okropnie zdziwiona i pomięszana.
— Żonaty od roku! — odpowiedział pan Perełka.
— Jakiś niebezpieczny człowiek! — szepnęła matka, — wykradł, powiadasz pan! wykradł!
— Wykradł w wilję jej ślubu! ts! ach otóż i on!
Wszedł Gustaw, — zimno go przyjęto.
Łucja spadłszy z wysokości swoich marzeń, bezsilna, smutna, milcząca, nie umiała słowa powiedzieć. Spojrzał, — i przytomność pana Perełki wytłumaczyła mu wszystko.
— Już wiedzą moję historję, — pomyślał — ale to nic jeszcze. — Siadł więc przy Łucji, zaczął rozmowę o poezji, o książkach. Z początku milczała, lecz powoli, poruszyły się struny jej duszy, zapomniała o wszystkiem, a Gustaw nieznacznie nakręcał mowę do tego, co jej chciał powiedzieć, uporczywie siedząc przy niej, chociaż rozumiał dobrze, co mu chciały mówić niespokojne oczy matki, nieustannie na nich zwrócone.
— Wiesz pani, — rzekł nakoniec, — smutno przepędziłem ten czas, który przeszedł od pamiętnej chwili naszego poznania. Myślałem o szczęściu człowieka, któryby znalazł drugą duszę swojej podobną, mogącą go zrozumieć. Ten, któremu los nie dał trudnych do uskutecznienia nadziei, którego myśli cały świat rozumie, łatwo znajdzie drugą duszę swojej podobną, bo ich jest miljony.
— Ale to dziwna, — przerwała Łucja, — że pan o tem mówisz, jak gdybyś nie był żonaty.
— Mówię o tem i czuję to, jak gdybym nim nie był — odpowiedział Gustaw.
Łucja chcąc prawdę wybadać, spojrzała mu w oczy, — toż samo i oczy mówiły.
— Więc to jest niepojęta zagadka, — odezwała się po chwili. — Sądziłam, że ta, którąś pan tak gwałtownym, namiętnym otrzymał sposobem, musiała go zrozumieć, musiała być drugą jego duszą?
Gustaw milcząc potrząsnął głową. Łucja wstała z krzesła i uśmiechnęła się, — pomyślawszy: — Ona go nie rozumie, a ja go rozumiem! — I Gustaw wstał także, bo się już wytłumaczył, wielki ciężar z serca zrzucił. Oboje spokojniejsi się rozeszli; lecz matka zaturbowana i przelękniona jak wprzódy, nie spuszczała oka z córki, i z bijącem sercem uważała każde jej poruszenie, drżąc na widok tego zwodziciela, o którym myśleć nie mogła bez pobożnego oburzenia i przeżegnania się ukradkiem, jak gdyby ujrzała szatana.
Gustaw cały w myślach wyszedł z tego wieczora — okropna walka w jego sercu się zaczęła. Dwie kobiety stały w nim naprzeciw siebie: Marja, która mu poświęciła wszystko, a nie dla niego była stworzona, Marja biedna, prosta, która niebo widziała na kościelnem sklepieniu, a miłość w ciepłem łożu małżeńskiem, — Marja, z którą go złączyły nierozerwane węzły wdzięczności, przywiązania, przysięgi, — i Łucja, z skronią uwieńczoną wieńcem poety, Łucja natchniona, której duszy oczy obejmowały światy, wieki, która pojmowała łatwo zapał, piękność, całą muzykę duszy, cały wdzięk natury, piękność pejzażu, choćby w nim nie było ani rozwieszonej bielizny, ani gęsi, kur, ani chlewów, — Łucja, która jak orzeł mogła żyć w tych powyższych strefach, do których nie każdy podleci, w których nie każdy wzleciawszy wyżyje eterycznym pokarmem.
Przy Łucji było szczęście poety, przy Marji obowiązki poczciwego człowieka. — O straszna ofiaro! — Jedno z tych dwojga trzeba było dla drugiego poświęcić — cnotę lub szczęście. — Gustaw myślał noc całą, płakał i rozpaczał, rzucał swój ślubny pierścionek, pełzał za nim, szukał go, całował, przepraszał. Palił go ogień wewnętrzny, niespokojność dręczyła, — lecz nad ranem stały już zaprzężone konie i wracał do domu, rzucając szczęście dla cnoty, zostawiając tylko list do Łucji — list z pożegnaniem.





XII.
Gustaw do Łucji.

Ja chcę podobać się w mowie
Nauczonej białej głowie,
Ty mnie pochwal, moja pani,
Nie dbam choć kto inny zgani.
Kochanowski, Fraszki, Ks. II. III.

Nie prawdaż, żeśmy się zrozumieli i nie potrzebujem taić przed sobą dla nędznych zwyczajów i form światowych tego, co czujemy oboje. Nie prawdaż Łucjo, że bylibyśmy szczęśliwi! Ta myśl wpiła mi się w serce i zakrwawiła je na długo, na zawsze odjęła spokojność. Wahałem się, lecz obowiązki moje oderwały mnie od szczęścia. — Marja poświęciła dla mnie sławę najdroższą kobiecie, kocha mnie, i nie winna jest temu, że mnie nie rozumie. Nie mogę jej opuścić, bo czuję, że byłaby nieszczęśliwą na zawsze, tak jak ja, Łucjo, zawsze bez ciebie nieszczęśliwym będę, bo dusze nasze są nastrojone do siebie i muzyka życia naszego byłaby zgodną harmonją niebieską. Przeklnijmy los, który nas rozgrodził od siebie, i wierzmy, że dusze, co się kochają na świecie, znajdą się w niebie. Gdybyśmy byli wolni choć w starości, choć nad grobem, jakżebym był szczęśliwy, choć dwa kroki po drodze życia przejść z tobą, Łucjo!... Do zobaczenia tu lub tam, a zawsze do zobaczenia!





XIII.
Odpowiedź.

— pełen nadzieje!
Kochanowski, Psałterz. CII. LXV.

W domu czekała go osobliwsza na ten list odpowiedź.
Na stoliku w salonie, gdzie Marja krzątając się koło herbaty i ściskając swego kochanego Gustawa, starała mu się powrót do domu jak najprzyjemniejszym uczynić, wypytując się starannie, jaka choroba jego czoło marszczy, jakich mu ziółek, jakiego lekarstwa potrzeba; na stoliku leżał Shakespeare i list dosyć gruby. Porwał go domyślając się wszystkiego Gustaw. Odpowiedź była od matki, w środku niej był list Gustawa do Łucji — rozpieczętowany!
— «Nie wiem — pisała matka — co mogło Pana ośmielić do nieprzyzwoitego postępku, którym podobało się Panu nas upokorzyć. Ani ja, ani moja córka nie pojmujem tego. Odsyłamy Panu list przez omyłkę rozpieczętowany, i podarunek, którego nieuważne przyjęcie tak dalece uzuchwaliło Pana. Życzym szczerze, aby krótka znajomość zapomnianą, a wszelkie stosunki przerwane zostały.«

„Kornelja z D... F...“

Z gniewem rzucił Gustaw list zmięty do pieca, ale z koperty wypadł jego własny. Otworzył go machinalnie, lecz jakże się zdziwił, gdy u spodu ujrzał obcą ręką drobnym charakterem powtórzone te słowa: «Do zobaczenia!« I maleńkie Ł u spodu. Uśmiechnął się, wstał i zaczął chodzić.
— Cóż to za interes i listy — zapytała go Marja — co cię tak zajęły?
— Dzieciństwo! — odpowiedział Gustaw zimno; — chodziło mi o książki.
— Pewno ci, pożyczywszy oddać nie chcieli — dodała troskliwie, a jeszcze tak dużo! a pewno tak drogie! — Gustaw ruszył ramionami.
— Coś podobnego! — odpowiedział. — Marjo! każ zanieść te książki na górę.
— W ten moment! — i zaraz pobiegła sama biedna Marja, dźwigając całego Shakespeara w fartuszku.
— Położyłam go u ciebie na kanapie.
— Bardzo ci dziękuję! Dobranoc, moje serce.
— Głowa cię boli?
— Nie, ale jestem zmęczony.





XIV.
Ja go nie rozumiem.

A tu dopiero zlękła się nieboga,
Gdzie spojrzy, zewsząd morze, zewsząd trwoga,
Brzegu nie widać, przewoźnik niepewny,
Serce strach ujął, a oczy płacz rzewny!
Kochanowski, Ks. III. VI.

Wkrótce Gustaw znowu z domu wyjechał. Tego czasu użyła Marja na uporządkowanie jego gabinetu, ciesząc się, że tak wszystko zastanie odświeżone i czyste. W oknie poustawiała kwiatki, które lubił, porozkładała książki na tem samem miejscu, w którem czytać przestał, pościerała pył, odczyściła jego ulubione obrazy i zebrała w jednę wielką szufladę wielką kupę papierów rozsypanych na podłodze. Lecz ciekawa, jak kobieta, każdy z tych pogryzmolonych kawałeczków przeczytała wprzódy. Były tam listy, wiersze zaczęte i pomazane notatki, uwagi, rysuneczki, plany i tytuły dzieł — cały śmietnik literacki.
Na nieszczęście w tym osobliwszym zbiorze leżał zapomniany i porzucony przez roztargnienie list do Łucji! Marja go przeczytała, i myśl, którą w nim znalazła, jak błyskawica oświeciła jej przeszłość.
— Więc ja go nie rozumiem! — zawołała załamując ręce — ja, starając się każdą chwilę życia poświęcić dla niego, ja, co we śnie nawet myślę tylko o jego przyjemnościach, o nim tylko. Ja go nie rozumiem! I biedny Gustaw męczy się ze mną, poświęca dla mnie. Mogęż mu zostać ciężarem i przeszkodą do szczęścia? — Czemuż mi Bóg nie da tego, co ma Łucja, żebym i ja mogła go zrozumieć. Czemuż myśl moja błądzi zawsze po ziemi, kiedy jego jest w niebie? Biedny Gustawie! ja nie chcę twego poświęcenia, rozstaniem się, ale ty nie będziesz wiedzieć dlaczego?
Położyła list z drugiemi, poprawiła płacząc kwiatki na oknie, książki na stole, siadła i łzy jej biegły po twarzy i sercu.
— Czyż ta, co cię tak rozumie, będzie myśleć jak ja o tobie, czyż ci odświeży twoje bukiety, czy ci posadzi pod oknem twoje bzy, fijołki i róże, czy ci przygotuje drewek, do twego kominka, czy będzie tak jak ja czuwać nad tobą jak nad dziecięciem swej duszy. I ja ciebie nie rozumiem! Nie rozumiem! prawda! przykuty jesteś do mnie, jesteś myślą moją jedyną, jedynem szczęściem; lecz kiedy ty dla mnie chciałeś szczęście poświęcić, czemuż ja ci nie mam oddać swojego! Oddam ci swoje, o oddam ci swoje! Bo nie rozumiem ciebie! Czemuż ja ciebie nie rozumiem!
I biedna Marja płakała siedząc w pokoju Gustawa, pierwszy raz od dawna płakała, bo dotąd jej życie z nim było tak zajęte, pełne, żywe i wesołe! — Trzeba uciekać — powiedziała sobie — z tego spokojnego domu, od mego Gustawa, od tylu pamiątek, od takiego szczęścia. Uciekać... i dokąd?... Rodzice mnie nie przyjmą... nikt nie zna! pójdę jednakże... bo trzeba, żeby Gustaw był szczęśliwy!... I znowu płakała, nie mogąc się rozdzielić z tym domem, do którego ją przywiązały pierwsze dni pożycia z Gustawem, w którym już myśl jej wysłała gniazdo na całe życie, z którego trzeba było uciekać, nie mając dokąd!





XV.
Córka, ojciec i matka.

Bracia się mnie zaprzeli, matki mej synowie,
Ten cudzoziemcem i ów mnie zowie.
Kochanowski, Psałterz. CII. LXIX.

Kiedy Gustaw powrócił do domu, Marji już nie było; wyszła nie wiadomo dokąd sama jedna, piechotą, nic z sobą nie wziąwszy, jak nic prócz serca nie przyniosła. Biedna! nie rozumiała poety, ale rozumiała poświęcenie... poszła do domu, do matki.
Wieczór był, gdy znużona drogą z pokaleczonemi nogami usiadła, patrząc w oddaleniu na dom rodziców, ogród, kasztan znajomy i te łąki, na których dziecięciem jeszcze zbierała kwiatki z Gustawem. Łzy biegły jej z oczu, tyle czasu od tych lat ubiegło, tyle się rzeczy zmieniło i ona z pieszczonego dziecka była wygnanką, sierotą, bez domu, bez przyszłości. Psy ją tylko poznały na dziedzińcu, nikt więcej... Weszła do pokoju matki i rzuciła się jej do nóg.
— Matko! to ja! — zawołała padając.
Pani Werner porwała się.
— Ty!! cóż się stało? ty, Marjo? cóż się stało z Gustawem?
— Uciekłam od niego i przyszłam do ciebie.
— Wypędził cię?
— Nie! on tam może płacze po mnie! Lecz kocha inną i ze mną nie może być szczęśliwy... Trzeba się rozstać, wróciłam do ciebie.
I obie padły w swoje objęcia, i wiele łez było w tym uścisku.
— Lecz ojciec, ojciec cię nie przyjmie — odezwała się matka po chwili — jemu o tobie wspomnieć nawet nie można!
— Więc i stąd pójdę — odpowiedziała Marja — daj mi tylko błogosławieństwo na drogę!
— O! nie! nie puszczę cię — zawołała matka — lub pójdziem razem! Chodź ze mną!
W pokoju przechadzał się pan Werner, matka weszła naprzód, śmiało, prowadząc córkę za sobą.
— Nasza córka wraca do nas — rzekła stanowczo, nim pan Werner miał czas przyjść do siebie z zadziwienia.
— Córka! — wrzasnął okropnie — ja nie mam córki! ona splamiła moje imię, ona nas zhańbiła, ona nie jest moją córką! ja jej nie znam, ja ją przekląłem! ja nie mam córki! — I odepchnął Marję, która leżała u nóg jego, i odskoczył w drugi koniec pokoju.
— Precz, gadzino! precz ode mnie!
— Ojcze! odepchnij, lecz nie przeklinaj — słabym głosem odezwała się Marja.
— Przeklinam! — zawołał ojciec. Ona pełzła do niego i głowę położyła na jego nodze i całowała ją płacząc! biedna Marja!
— Idź precz! słyszysz! idź precz, nierządnico! nie znam ciebie, znać nie chcę! idź stąd, idź precz! — I w gniewie uderzył ją nogą po głowie. Padła bez przytomności.
Pani Werner skoczyła do niego.
— Barbarzyńco! — zawołała, obejmując córkę, w rozpaczy — zabiłeś swoje dziecię... potworo! Patrz! ta krew twoja! zabijże i mnie jeszcze, zabij wszystkich, zabij, żebyś sam został!
Werner krew zobaczył, zakrył twarz rękami, rzucił się do drzwi i chciał uciekać.
— Nie! nie ucieczesz! — zawołała matka, chwytając go za rękę — nie, nie ucieczesz, zbójco od tego widoku! Chodź! patrz! pij tę krew! Zabij mnie, zabij człowieku bez serca, ty, coś mnie męczył lat tyle, dobij nas razem!! dobij! — I chwytała go i darła na nim suknie z rozpaczy. Werner blady, osłupiały, nie miał nawet głosu, żeby wołać o ratunek. Sądził, że zabił córkę, drżał cały i nie wiedział co począć. W tem drzwi się otworzyły i Franciszek wszedł ze swemi nieodstępnymi chartami... stanął.
— Co to jest? kto to? — zawołał.
— Trup twojej siostry — krzyknęła matka — którą on zabił, trup twojej siostry, trup twojej matki, której życie z piersi ucieka, a to trup twego ojca, który wylał krew swoją!
Franciszek, jakkolwiek nieczuły, rzucił się na ratunek siostry i uspokojenie matki. Ojciec jak nie żywy, osłabiony, niemy, leżał na kanapie bez przytomności.
Marja ocuciła się.
— Matko! — zawołała — matko!...
— Chodź, dziecko moje! chodź — odpowiedziała matka — Pójdziem z tobą w świat, pójdziesz z tą raną na czole, z raną zadaną od ojca, pójdziesz go oskarżyć przed ludźmi i Bogiem; niech sam zostanie, niech go sumienie gryzie, jeżeli ma sumienie!
Obydwie szły ku drzwiom. Lecz Werner porwał się z kanapy i drzwi uchwycił.
— Ty... precz — rzekł do córki — ty zostań!
— Żebyś mnie męczył powoli i piekł wolnym ogniem, potworo! pójdziem obiedwie. Miałżebyś znać mnie obcą, kiedyś nie znał córki!
— Po co ona tu przyszła — krzyknął ojciec — niech niesie swój wstyd po świecie... ja jej nie znam, ja ją przekląłem.
Marja wyrwała się od matki, pobiegła do drzwi i znikła. Ale serce matczyne rozdarło się okropnie, odepchnęła męża i z krzykiem rzuciła się za córką.
Spojrzała — w oddaleniu widać ją było uciekającą drogą... biegła za nią... spotkały się.
— To ty, matko?
— Ja, moje dziecię... pójdziem razem! — Przyciskała ją do piersi i ssała krew z jej rany.
Franciszek dość niespokojny stał na ganku i charty zwoływał. Werner chodząc po sali, poprawiał perukę... a dwie kobiety poszły i nocowały w lesie. Nazajutrz obie były w klasztorze. Nikt nie posłał za niemi, nikt ich nie gonił; tylko dano znać w tydzień, że pan Werner ubity został apopleksją. Franciszek nie wezwał matki do siebie, odesłał, co do niej należało, zapewnił, że dotrzyma testamentowego zapisu, i oznajmił, że Marja była wydziedziczona, dla niego zaś świętą była wola nieboszczyka ojca.
Lecz im, które zerwały wszystkie związki ze światem, obojętnem to było; zamknięte w klasztorze, płakały obie, ale łez ich nikt nie widział, jęku nikt nie słyszał, smutku nikt nie zmierzył prócz Boga.
Próżno Gustaw płakał u fórty klasztornej i domagał się chwili rozmowy z Marją, ona była nieubłagana; nie chciała go widzieć, żeby nie stracić odwagi do poświęcenia. Rozwód był łatwy, pokrewieństwo dało powód do niego. Jednego dnia razem z matką wdziały suknię zakonną... W tym dniu ostatni raz widział ją Gustaw i płakał rzewnie, kiedy rozciągniona na całunie, umierała dla świata, kiedy piękne jej włosy ucięto, i strasznej, wiecznej wysłuchano przysięgi! Odwracając się od ołtarza, spojrzała na tłum boleśnie, ujrzała Gustawa, krzyknęli oboje, i ciężkie drzwi klasztorne zapadły za nią na wieki!





XVI.
Znowu Łucja.

Same cię ściany wołają
I z dobrą myślą czekają,
Lipa stojąc w pośród dworu
Wygląda cię coraz z boru —
Każ bystre konie zakładać,
I sam się gotuj wsiadać.
Teraz najweselsze czasy.
Kochanowski, Ks. II. III.

Te wypadki czarną plamę zostawiły na sercu Gustawa, wprzód on był człowiekiem niż poetą został. Boleśnie mu było dźwigać tyle poświęceń na swojej głowie, dla niepewnego szczęścia.
Został wolny, ale jego wolność okupiona krwią i gorzkiemi łzami, nie była drogą do szczęścia. Też same wspomnienia, któremi żył wprzódy, teraz go truć miały... nasienie pamiątek łzy rodzi.
Długo zamknięty siedział w domu, nie wychodził na świat, nie widywał ludzi i co wieczór opatrywał pistolety, kładąc je przy łóżku i uśmiechając się do nich. — Myśl samobójstwa krążyła koło niego, ściskała go za ręce, wrzała w głowie, stawała co krok przed nim. — W ogrodzie kazał kopać mogiłę, a na kamieniu taki sobie przygotował nagrobek:

Czyja mogiła? czyj krzyż nad drogą
W niepoświęconej ziemi?
O! nie bluźń usty, nie depcz mnie nogą,
Jam tutaj, ja spię na wieki,
Tu nad drogi rozstajnemi!
Żółty mi piasek zasunął powieki,
Nad głową sucha krzewina się wzniosła;
W nogach rośnie blade kwiecie,
Na piersiach trawa wyrosła,
A serce kamień mi gniecie.

W około cicho na grobie,
Pusto nad twoją mogiłą,
I nikt nie przyszedł płakać po tobie,
Jakby tu ciebie nie było!
Za życia ludzie z serca swego wyrzucili,
Po śmierci z swoich cmentarzy.

A ja dla nich i w strasznej pożegnania chwili,
Nie miałem w sercu żółci, ni gniewu na twarzy.
Za życia, kiedym oczy ku niebu podnosił,
Kiedym mówił, że cierpię, kiedym ciężko wzdychał
Tłum mnie za szalonego śmiejąc się ogłosił,
A kiedym płakał, — szydził i szydząc odpychał!
Teraz kiedy mi życie, o którem nie prosił,
Długo leżąc na sercu, to serce rozbiło,
Uwierzyli, żem cierpiał! — lecz chcieli bym znosił
I znowu odepchnęli, aby pod mogiłą,
To biedne ciało razem z ich ścierwem nie zgniło!

Tak potępiony w życiu i po zgonie,
Żem cierpiał wiele i uległ cierpieniom;
Żałuję dzisiaj, że nie miałem w łonie
Serca równego ich piersi kamieniom!

Żegnam was wszyscy, żegnam cię, — bądź zdrowa!
Ach, któż mi zamknie skrwawione powieki?
Na czyje ręce upadnie ta głowa?
Żegnam was, żegnam, — może nie na wieki!
Może tam mnie czekają długie szczęścia chwile,
Bo tam dawno nadzieje i serce uciekło.
Może pokój przynajmniej odzyskam w mogile,
A piekła się nie boję, — bo tu miałem piekło!

A kiedy w pół z nudy, w pół z potrzeby wychylił się na ten świat otaczający go, prędko uciekał od niego, niezrozumiany, wyszydzony, rozpaczający. I w takich to chwilach rodziły się poezje, które ten tylko czuje i rozumie, kto w podobnem był położeniu; poezje podobne następnemu urywkowi:

Poeto! na cóż ci było,
Rodzić się na ten świat?
Żeby wzdychać za mogiłą
Wiele nieprzeżytych lat.
Kiedy z oczyma w niebie,
O Bogu nucisz i duszy; —
Chcą, żebyś myślał o chlebie,
Pieśń twoja ich nie poruszy;
Oni żądają od ciebie,
Nie pieśni, nie myśli nieba,
Tylko złota, tylko chleba!

O! na cóż rodzić się było,
Synu bólów, cierpień dziecię,
Twój świat jest za mogiłą,
Twój świat nie na tym świecie.

Jeśli porzucisz lemiesz i pług twojej roli,
Jeśli słowem nakarmić zechcesz dusze ludu,
Świat ci uczyć i śpiewać, dumać nie pozwoli;
Bo nie zna słów potęgi, ani myśli cudu.

Dla ich duszy i ciała jednej strawy trzeba,
Tylko złota, tylko chleba!
Podaj im jedną ręką tajemnice światów,
Podaj im myśli wielkie o Bogu i niebie;
A w drugiej trzymaj tylko nędzną garść dukatów,
Za złoto cię uwielbią, — za myśl przeklną ciebie,
Bo w tym ludzkich twarzy tłumie?
Któż bratnią duszą poetę zrozumie?

O! na cóż rodzić się było,
Na cóż się rodzić poecie?...
Jego świat jest za mogiłą,
Jego świat na innym świecie!

W takich myślach i cierpieniach długi rok Gustawowi upłynął, i myśl samobójstwa opuściła go nareszcie.

Jednego ranka nieznajomy posłaniec przyniósł karteczkę, na której były tylko te słowa:
— Jesteśmy wolni.

Ł.

Nie wiem, co się działo w jego duszy po przeczytaniu; może się cieszył, że na szerokiem świecie była jeszcze choć jedna istota, którą los jego obchodził, której mógł dając siebie, dać szczęście; — nie wiem, co myślał, nie wiem, jak się to stało, ale wkrótce Łucja została jego żoną.





XVII.
Żona.

Żona uczciwa ozdobą mężowi.
I najpewniejsza podpora domowi,
Na niej rząd wszystek, swego męża ona
Głowy korona!
Ona mężowym kłopotom zabiega,
I jego wczasu na wszystkiem przestrzega.
Ona wywabić troski umie z głowy,
Słodkiemi słowy!
Kochanowski, Ks. II. X.

— Nie wiem dlaczego ty nie lubisz Lamartina — mówiła Łucja jednego wieczora do męża — co ja, to w nim wiele wdzięku widzę.
— Bardzo wierzę — odpowiedział Gustaw — jest w nim wdzięk niewieści. Ale poezje jego blade, koloryt ich monotonny, bez energji, mogą się podobać póty tylko, póki ich jest nie wiele, potem nudzą. Czuć w nich jakieś osłabienie, niema ognia... niema.
— Lecz przeczyć, że jest poetą... niepodobna — zawołała Łucja. — Każdy ma swój osobny charakter, styl, rodzaj, tok i dążność myśli. Religijno poetyczne dumania Lamartina, mimo ich słabości, jak mówisz, są bardzo piękne.
— Dla ciebie — dodał Gustaw. — Nigdy nie pozwolę na to, aby strumień chłodnych łez, wypływający nie wiedzieć skąd, i płynący nie wiedzieć dokąd, nazywać poezją.
— Ależ nie wszyscy mają ten smolny ogień Bajronowski, którego po nich wymagasz. Nareszcie są ludzie, co innej potrzebują poezji, nie twojej ognistej... Ci mają swoich, jak ty swoich poetów.
— Powiedz płaksów, — rzekł Gustaw. —
— Juścić odmówić im nazwiska poety, bez krzyczącej niesprawiedliwości nie można.
— Zapewne; lecz poeta, którego myśli i wyobrażenia kręcą się zawsze w jednej ciasnej, choć wyższej sferze, którego płody mają zawsze jednę formę, nie jest prawdziwie i zupełnie poetą. Jego dzieła mają i powinne mieć rodzinną cechę pochodzenia, podobieństwo braterskie, ale nie bliźnięce; — bo to jest znakiem niedołęstwa. Lamartina dość jest kilka kartek przeczytać, — reszta jakby się czytało, są to warjacje jednego tematu, w jednym sposobie.
Łucja trochę nieukontentowana zamilkła, ale po chwili odezwała się znowu.
— Czemu nie lubisz Moora?
— Z tej samej przyczyny, — odpowiedział Gustaw. — U niego zawsze perły, drogie kamienie i kwiaty, pełno rosy i djamentów, ozdóbek drobniutkich i błyszczących, jest to niby stary ubiór francuski naszywany cały, bogaty i niesmaczny. Jego poezje, tak jak ten ubiór z modą przyszły, z modą giną, — proste sukno dłużej potrwa.
— A melodje?
— Różnią się tylko od Lalla Roock przedmiotem, równie jak od dytyrambów odgrzewanych, ale też same mają cechy wykonania, i okazują jeden z tych mdłych talentów, bawiących pięć minut, póki są w modzie, któremi potem można dzieci usypiać. Moore daleko jest godniejszy uwagi w swoich satyrycznych obrazach, mało u nas znajomych, w których z nielitościwym sarkazmem wyśmiewa wszystkie wady charakterystyczne Anglików. Jako poeta nic on nie znaczy, lub przynajmniej tak mało, jak mały jest sam wzrostem.
— Bardzo jesteś grymaśny! — odpowiedziała Łucja z przyciskiem.
— Tobie, ja się nie dziwię, że się to podoba, — rzekł Gustaw, — kobietom i ludziom miękkim, energiczniejsze talenta, wielkie, a dzikie jak stare dęby, nigdy do smaku nie przypadną. Ich mózgom trzeba lekkiego pokarmu, żeby go strawić mogły. Silniejszy straszne robi wzburzenie w ich drażliwych nerwach. Nawet formy uderzające i niezwyczajne, formy często cyniczne, w które rzecz czasem dla nadania jej cechy, prawdy, ubraną być musi, — odrażają takich czytelników, a osobliwie kobiety. Słyszałaś zapewne jak jednę młodą panię omdlałą prawie nad owym romansem, matka cucić musiała, krzycząc jej nad uchem: — Serce moje, to tylko fikcja, to fikcja!
— Nigdy się z sobą zgodzić nie możem! — odezwała się Łucja z westchnieniem.
— Przynajmniej na Shakespeara, — rzekł Gustaw siadając przy niej i ściskając ją z uśmiechem.
— Tak — odpowiedziała Łucja, grymasząc i jak pieszczone dziecko robiąc miny. — Wszakże powiadasz, że Julja i Romeo są trochę śmieszni?
— Bo są.
— Chyba dlatego, że się bardzo kochają?
— Nie dlatego, ale że swoję miłość w dziwne ubierają słowa.
— Shakespeare i w tem nie chybił, przerwała żona, najgwałtowniejsza miłość, często, zawsze nawet jest bardzo śmieszna, a ta, co się stara być przystojną, skromną i pospolitą, nie jest gwałtowną, nie jest prawdziwą. Śmieszna więc być musiała miłość niepospolita Romea i Julji.
— Nie jest ona śmieszna, — zaprzeczył umyślnie Gustaw, — to samo, coby było śmieszne w innej rzeczy, w tem śmiesznem się nazwać nie może. Julja i Romeo śmieszni są dla krótko widzącego krytyka niemającego smaku, nie są śmieszni dla filozofa, bo miłość jak Proteusz tysiączne przybiera formy. Kto wie nareszcie, może Shakespeare chciał w Romeo i Julji wyśmiać egzaltowaną miłość, jak jeden nowy pisarz utrzymuje.
— To być nie może! — zawołała Łucja, taki genjusz jak Shakespeare nie zniżyłby się do pięcioaktowej i jeszcze tak nieznacznej ironji. Często żartobliwy, nigdy on jednak tym sposobem dołków nie kopie pod czytelnikiem i widzem. Chcąc wyśmiać wyśmiewa wyraźnie, przesadza nawet prędzej, karykaturuje, niżby miał niewyraźnie oznaczyć.
— Zgoda! zgoda! — odpowiedział Gustaw, ziewnął, dał dobranoc i poszedł spać.
— Osobliwsza rzecz, jak Łucja jest zarozumiałą, — mówił do siebie, rozbierając się — jak jest zimną nad wszelkie spodziewanie. U niej w głowie jest serce, głowa wszystko podbiła, tam cały ogień i życie! Jak jej przywiązanie dalekie od miłości Marji! Biedna Marja! ona mnie tak kochała! Niema jej, — i kwiatki moje powiędły, a nikt o nich nie pomyśli, ani o mnie. Łucja więcej siebie niż mnie kocha, Łucja mnie rozumie, to prawda, ale zrozumiawszy, zawsze się sprzecza.
W istocie Gustaw nie mógł być szczęśliwy z tą kobietą, ona była całkiem sobą zajęta, nie myślała ani o domu, ani o Gustawie, tylko o książkach, o literaturze, o sławie, a do tej próżności łączyła jeszcze zalotność, niewinną zapewne, ale przerażającą. Prawda, że się to wszystko nagradzało wieczorami przepędzonemi w ogrodzie nad rzeką, w bzach kwitnących, słuchając śpiewu słowika, dumając o niebie; ale dnie są dłuższe od wieczorów, a w dzień często z tego nieba trzeba było zstępować do piekieł. Bo te drobnostki, któremi Marja tak dobrze umiała rządzić, zaniedbane, sprawiły nieład poetyczny, w którym i poecie nawet trudno było wytrzymać. On na nią, ona na niego winę składała. Prócz tego w ciągłych sporach literackich, nie zgadzając się z sobą w smaku, powoli ścierali przywiązanie do siebie i drażniąc się ustawicznie, powoli zaczęli sobą przykrzyć oboje. Nareszcie póki jeszcze nie odkryli przed sobą wszystkich swoich słabości, póki się nie ujrzeli nagimi moralnie przed sobą, poty tylko trwał urok; potem oziębli, i przekonawszy się, że byli ludźmi tylko jak wszyscy, zaczęli się nudzić.
Ten wypadek był nieuchronny. Marja i takie jak ona kobiety, namiętne, a poziome, żyjące sercem, nie myślą, nie zrażają się słabością i wadami, widząc je nieoddzielnemi od człowieka. Łucja zarozumiała, siebie widząc doskonałą, brzydziła się temi dowodami człowieczeństwa, które dostrzegała w Gustawie. Po niewczasie poznali oboje, że nie dla siebie byli stworzeni: jemu Marji było potrzeba, biernej, posłusznej, któraby mu patrzyła w oczy całe życie i słuchała go łagodnie, pokornie, zawsze przywiązana, nigdy nie zrażona; jej trzeba było człowieka bez głowy, którymby mogła władać jakby chciała, któryby nie miał zdania nad jej zdanie, myśli innych nad te, któreby mu mieć kazała, któryby był dla niej, czem jest księżyc dla słońca.
Jak wszystkie kobiety literatki, które w literaturze szukają tego samego, co w stroju, pojazdach, balach — to jest pochwał i oklasków, Łucja była nadzwyczaj próżną. Przed tymi, co ją zrozumieć mogli popisywała się erudycją à la Morgan, z krytyką i zdaniami à la Staél; przed innymi ze swoją twarzyczką, którą każdy rozumiał, bo była bardzo piękna. Lubiła się stroić, jeździć, bawić, i wkrótce spokojny Wasilków Gustawa pełen był gości, których wdzięki i dowcip gospodyni przynęciły. — Każdy pojmuje, jak przywykłemu do samotności Gustawowi, nagłe przejście z zacisza do próżnych zabaw z ludźmi, z którymi nie wiedział o czem mówić, przykre być musiało. Cierpiał on na tem, ale milczał. Nieraz kiedy chciał pracować, pisać, trzask z bicza oznajmował gości, i wyskoczywszy z szlafroka, musiał iść do nich bawić niby — a w istocie cały dzień ziewać w duchu. Łucja, która umiała jak pszczoła z każdego trochę słodyczy, kadzidła dla siebie wyciągnąć, zawsze wesoło przyjmowała odwiedziny. Gustaw świat cały przeklinając, wracał do swego gabinetu i książek. — Szczęśliwszy byłbym z Marją, — myślał wracając nieraz, — ona jak ja lubiła samotność, i nas dwoje wystarczało sobie — tej trzeba u nóg całego świata!
Czasem znudzony Gustaw, wymawiając się chorobą, zostawał u siebie; ale naprzód posłańcy, potem sama pani wpadała do cichego zakąta.
— A zmiłuj się, Gustawie, — wołała — czy można być tak dzikim! Okrzyczą cię! — Jakże to nie wyjść do gości! Zostawujesz ich mnie samej, to wcale nie grzecznie! chodź, chodź mój drogi, trzeba dla świata coś uczynić, żeby nam świat cokolwiek uczynił.
— Jabym wolał nic nie mieć od niego, a nie oddawać mu drogich chwil mego życia, — odpowiadał Gustaw zrzucając szlafrok i w najbardziej zajmującem miejscu porzucając książkę lub pisanie, wzdychał i szedł do gości. Nudne życie! okropne życie, zabijające było dla niego pełne wrzasku, a próżne jak dzwon w bajce; lecz Łucja się bawiła. Dowcipna, żywa, lubiła plotki, nowiny, obmowę, gawędki, wyśmiewała niemiłosiernie, a do tego wszystkiego potrzebowała koniecznie towarzystwa, — bo, któżby się dziwił dowcipowi, podsycał rozmowę, dolewał oliwy na ten ogień? Pod jej prezydencją zawiązały się nowe bale, reduty, zabawy bardzo kosztowne, bo je i pieniądzmi i czasem opłacać było trzeba, a Gustaw zabity, znudzony, musiał wszędzie towarzyszyć żonie.
— Zdaje się, że gdyby mnie kochała, myślał nieraz, mogłaby mi zrobić ofiarę z tych szumnych zabaw, do których widzi dobrze, jak nie jestem stworzony. — Ja jej tyle życia poświęcam!
Lecz ona ani myślała o tem. W nocy czytała książki, połykała je, nie trawiąc; w dzień szukała innego zajęcia. Jeśli nikogo nie było u niej, ona jechała gdziekolwiek, gdyż z charakteru i z nałogu potrzebowała koniecznie towarzystwa, a to, które jej przypadek nadarzył, tem lepsze dla niej było, że w niem zupełnie wyższością swoją królować mogła. Nikt się jej nigdy nie przeciwił, bo mało kto rozumiał.
Tak upłynął rok cały, piekielnie nudny dla Gustawa, ale dla niej bardzo wesoły. — Wyrwawszy się z pod opieki matczynej, która jej długo ciężyła, Łucja cieszyła się teraz jak ptaszek, który wyleciał z klatki i dla spróbowania skrzydeł puścił się naprzód siebie: — cała zajęta sobą, nie miała czasu pomyśleć nawet o szczęściu Gustawa.
W końcu roku nie widząc odmiany, — uzbroił się poeta w rezygnację, stał się zimny, zamyślony, smutny. Łucja i on nie rozmawiali już z sobą prawie, tylko przy gościach: co jak każdemu wiadomo, jest bardzo wyraźnym symptomatem nieukontentowania, częstym u osób, które nie poróżniwszy się jeszcze wyraźnie, już się nie lubią. W domu przemawiali do siebie po kilka tylko słów nieodbicie potrzebnych, które są chlebem powszednim. — Dzień dobry, dobra noc! jak ci się spało? — Głowa mnie boli! piękny dzień! — Trochę chłodno. — Czemu mi w piecu nie napalą? i t. p. Zresztą wziąwszy książki w ręce, siedzieli całemi godzinami koło siebie na kanapie, nie myśląc wcale o sobie. Nie rozprawiali już o literaturze, grzeczni byli z uprzedzeniem dla siebie, ale w tem wszystkiem za grosz serca nie było.
— Zimna kobieta! — myślał Gustaw.
— Zimny człowiek! — myślała Łucja.
I tak z tego poetycznego życia, które widzieli przed sobą, nim się złączyli, po kilku śmietankowych tygodniach, zostało się suche i nudne życie dwojga samolubów przykutych do siebie. Bo Gustaw widząc, że Łucja o nim nie myśli, myślał sam o sobie, i zaczynał więcej kochać siebie, a ona od samego początku o sobie tylko myślała, siebie tylko kochała, dla siebie poszła za niego.
— Człowiek — pisał Gustaw przy końcu roku w swoim dzienniku — człowiek zawsze się myli w rachubie na ludziach, z którymi żyć musi. Jeźli dobiera charaktery przeciwne swemu, dręczy się ich niezgodnością, narzeka na niezrozumienie; jeźli wybierze podobnych sobie — prędko go znudzą błędy ich, wprzódy jeszcze w sobie widziane — zabije go monotonja. — W pierwszym razie często nie dość ludzi rozumie, w drugim rozumie ich nadto, w obu przypadkach dręczyć się musi. Gdyby mu jednak zostawiono wybór, aby uniknąć jednostajności, pierwszeby obrać powinien. Dwa tony mogą być różne i zgodne w jednym akordzie, jednakowe zlewają się w jeden i nic nie stanowią. O! życie! jakaż to zagadka!





XVIII.
Wędrownik.

Jażem przez morze głębokie żeglował,
Jażem Francuzy, ja Niemcy, ja Włochy,
Jażem nawiedził sybilijne lochy.
Kochanowski, Fraszki, Ks. III.

Jednego dnia, a raczej wieczora, Łucja i Gustaw wolni od gości, myśleli wieczór przepędzić w ogrodzie. Piękny czas letni wzywał pod lipę, która im przypominała ową sławną pierwszego naszego poety przyjaciółkę, pod którą siadywał z Urszulą, z druhami, z cytrą w ręku, nad dzbanem wina w chłodnej wodzie.
Z pod tej lipy na wzgórku widać było piękny obraz na około, wieś, rzekę, młyny i daleko, na cmentarzu wiejskim, cerkiewkę i trzy drogi wiodące do dworu. Na stoliku nakryto im do herbaty, oboje mieli książki w ręku i dumali patrząc w około.
A w oddaleniu słychać było wieczorną pieśń kaczek dzikich, gęsi i świergot trzpiotów wróbli i szum liści i psów szczekanie i jednostajny turkot młyna, wybijającego takt tym rozmaitym dźwiękom.
A na niebie zachodziło słońce czerwone za czarne chmury i blady księżyc wstawał z drugiej strony, jak dłużnik, który czeka chwili oddalenia się wierzyciela, żeby na świat wytknąć głowę... Pięknie było na świecie... spokojnie, cicho!
Łucja zakryła książką usta, żeby Gustaw jej ziewania nie widział. Dwa dni przesiedziała już w domu, nikt jej nie odwiedził, nie miała z kim pośmiać się, powdzięczyć do kogo.
Nudziła się doskonale.
Gustaw cały był w książce i na drugim świecie. W tem z daleka na drodze pokazał się tuman kurzawy. Łucja podniosła się, rzuciła książkę i wlepiła oczy!
— Ach! — pomyślała — może kto jedzie do nas! dałby to Bóg! Nie... to wóz siana! — odpowiedziała sama sobie i obróciła oczy w inną stronę. I tu pokazał się wśród kurzu czarny punkt dość szybko przybliżający się... Serce jej uderzyło.
— Może do nas! może gość. — I patrzyła chciwie i zdawała się prosić tego czarnego punktu, ruszającego się na drodze, żeby się w jakiego pożądanego gościa przemienił, któryby rozerwał smutną jednostajność dawnego jej życia. I w miarę jak coraz wyraźniejszym stawał się pojazd i konie, niespokojność jej i radość razem rosły. Ale jeszcze nic nie mówiła Gustawowi, który zatopiony w książce, nie widział nic koło siebie.
— Niezawodnie goście! — odezwała się sama do siebie — kocz, trzy konie! otóż się wszystko rozstrzygnie! dokąd pojedzie, czy na prawo gościńcem, czy na lewo do nas! — Wlepiła oczy i tęskno opuściła ręce... Pojazd pojechał na prawo, porwała książkę i zniechęcona zaczęła czytać, ale nie długo; bo znowu mimowolnie oczy jej wróciły się na trzecią drogę. A na trzeciej drodze nic nie było! nic prócz wielkiego stada wołów i owiec! Mimo tego Łucja miała przeczucie gości, choć nie słyszała sroki krzyczącej na płocie, choć nie widziała umywającego się kota. I znowu spojrzała na pierwszą drogę. O zdziwienie!
Przez ten czas jak w inną patrzała stronę, mniemany wóz siana zmienił się w dwa pojazdy, które już zakręcały na dziedziniec. Postrzegła, rzuciła książkę, wywróciła tacę z filiżankami i porwała Gustawa za rękaw.
— Gustawie! zawołała z iskrzącemi oczyma — goście jadą, chodź!
— Niech sobie jadą! — odpowiedział zimno, nie podnosząc oczu z książki.
— Chodźmy ich przyjąć.
— Idź, jeśli chcesz.
— A ty?
— Ja zostanę.
— Jakto? — Gustaw nic nie odpowiedział, Łucja niespokojnie spojrzała na zajeżdżające już pojazdy i zbliżyła się do niego.
— Mój Gustawie — odezwała się słodziuchno — nie bądź dziwakiem, miałeś całe dwa dni wolne, czyż i chwili nie chcesz dać ludziom, samolubie?
— Dałem im już za wiele — odpowiedział — tymczasem zostaw mnie tutaj... nadejdę.
— O! już ja się na ciebie spuścić nie mogę! Zaczytasz się, zadumasz, a potem gotów jesteś wyjść w szlafroku do kobiet, jak ostatnim razem. Chodź lepiej razem. Cóż tam parę godzin, czyż się nie naczytasz jeszcze, mój Gustawku, mój Guciu, trzebaż cię w ręce całować? — Gustaw milcząc zamknął książkę, włożył ją do kieszeni, i jak bydlę, które prowadzą na sznurku, poszedł za Łucją.
W ganku już ich goście czekali. Jeden bardzo znajomy, Pan Perełka, ów to literat dowcipny, który wszystkim powinszowania pisał, bogaty sąsiad Faska i ktoś jeszcze nieznajomy. Ten nieznajomy zwrócił najmocniej uwagę Łucji. Był to młody mężczyzna, bardzo modnie, świeżo i smakownie ubrany, dosyć wesołej twarzy i ust, które milcząc nawet szydersko uśmiechać się zdawały.
— Mam honor — odezwał się pan Faska, plując i kaszląc wedle zwyczaju, i ceremonjalnie dwakroć się kłaniając — mam honor przedstawić i prezentować JMC Państwu mojego syna, świeżo z zagranicy przybyłego. Chciał on poznać swoje sąsiedztwo i nie mógł lepiej zacząć, jak od szanownego domu JMC Państwa Dobrodziejów. — Gustaw się ukłonił, Łucja uśmiechnęła zmrużając oczki; pan Alfred wybąknął kilka słów niezrozumiałych, które wszyscy wzięli za komplement pod prasą, a pan Perełka biorąc Gustawa za rękę, szepnął mu pompatycznie w ucho:
— Młodzieniec uczony! — Mówił to, jakby chciał straszyć Gustawa, który się uśmiechał.
Wszyscy usiedli w salonie z kapeluszami w ręku, a pan Faska zwracając się do gospodyni domu, zaczął rozmowę od sakramentalnych słów:
— Co za śliczny wieczór!
— Bardzo piękny — odpowiedziała Łucja z niedostrzeżonym uśmiechem spoglądając na Alfreda, który spuścił głowę i uśmiechnął się także.
— Właśnie chodziliśmy z moim mężem na przechadzkę do ogrodu. W naszym kraju trzeba chwytać takie chwile, bo większą część roku wzdychamy tylko za niemi.
— Prawda — przerwał Alfred — ale i nasza zima ma swoje wdzięki. Ja, com tak długo za granicą bawił, bardzo żałowałem w dżdżystej zimie włoskiej naszych kulików i szlichtady.
— Pan byłeś we Włoszech? — zapytał Gustaw, zbliżając się do niego. — Kraj cudowny! kraj zachwycający!
— Niezmiernie gorący i strasznie ubogi — odpowiedział Alfred z półuśmiechem sarkastycznym! — ruiny miast zwalonych ręką czasu, ruiny pomników zwalone ręką barbarzyńców, ruiny ludzi wypalonych przez słońce, sirocco i wyżółkłych od aria cattiva.
— A Rzym?
— Wielki grób.
— A Neapol, Florencja, Padua, Mantua?
— Te jeszcze żyją trochę.
— A Wenecja?
Śpi snem kataleptycznym.
— Widziałeś pan grób Romea i Julji — zapytała szybko Łucja — w kościele kapucynów w Padwie?
— Widziałem — zawsze z uśmiechem odpowiedział Alfred — kawał kamienia, któremu powieść Luigi da Porto, a więcej jeszcze tragedja Shakespeara wiele dały wartości.
— Byłeś Pan w Herkulanum? w Pompei? — zapytał Gustaw.
— Byłem... Smutny widok! Coś podobnego do karawany zasypanej w piaskach pustyni Azaoad. Ale dla starożytników i ciekawych, którzy się chcieli dotykalnie przekonać, czem był świat za panowania Rzymian, jest to cudne ben trovato; Wezuwjusz schował im pod swoim popiołem na pamiątkę próbkę tamtego życia, zwyczajów, wszystkiego aż do kuchennych naczyń, które starożytnicy wprzód oglądali od amfiteatru i grobu Skaura.
W czasie tych szybkich pytań i odpowiedzi, pan Perełka stał osłupiały, parząc się herbatą, a pan Faska triumfalnie patrząc na syna, nie umiejąc nic powiedzieć, tupał w takt nogą po podłodze, póki nogą swoją nie natrafiwszy na nogę stołową, całego stolika z serwisem do herbaty nie wywrócił. Zmięszał się tem niewypowiedzianie, zaczął chwytać piękną saską porcelanę, poparzył się, i bełkocąc, ekskuzować się zaczął; gdyż sam skąpy, jednym rzutem oka ocenił zrobioną szkodę. Ale Łucja śmiejąc się, zadzwoniła: wbiegli słudzy i w pięć minut bez najmniejszego szwanku na humorze, zastawiono drugą herbatę, piękniejszą jeszcze porcelaną.
Pan Faska tak się już lękał przypadku, że nogi swoje pod krzesło starannie pochował. Rozmowa szła z zapałem, o filiżankach nikt prócz niego nie pomyślał. Łucja z wlepionemi oczyma, niespokojna, cała była wędrownikiem zajęta i jego opowiadaniem; Gustaw dzielił z nią ciekawość, ale więcej rzeczą niż opowiadającym się zajmował, ona więcej nim jak jego opowiadaniem.
— Mój mąż jest zapalonym sztuk miłośnikiem — odezwała się do Alfreda; — bardzo go Pan zobowiąże, jeźli mu Pan co powie o freskach Watykanu, lożach Rafaela, o bazylice św. Piotra i arcydziełach sztuki w Rzymie znajdujących się.
— Ja się na tem znam tak mało, że ani opisywać, ani sądzić o tem nie mogę.
— Zbyteczna skromność.
— Najświętsza prawda.
— Czy bardzo wypłowiały?
— Co?
— Freski Watykanu.
— Dość! porównywałem je z niektóremi herkulańskiemi, mają wiele podobieństwa, smak tylko Rafaela czyściejszy.
— A powiedz-no kochanku — przerwał pan Faska, który ciągle milcząc, szukał w głowie, coby mógł powiedzieć — opowiedz-no co państwu o Paryżu? — Alfred trochę się na to żądanie ojca zarumienił, zagryzł usta i cicho odpowiedział:
— O Paryżu trudno co nowego powiedzieć, wszyscy go znają.
— O ba! wszyscy, co tam byli! ale państwo nie byli — odpowiedział ojciec — powiedz co kochanku, powiedz o tym pałacu, jakże się zowie? ten ta... co to... ma szklanny dach, co to sklepy... co to te... co to wiesz.
— Palais Royal... Orleański — dorzucił Alfred niespokojny i zarumieniony. — Jest to targowisko, jak wiadomo, najpiękniejsze sklepy tam się znajdują i najdroższe, rzeczy. Był to dawniej podobno pałac Richelieugo.
— Czyj? czyj? — zapytał ojciec — Richelieugo? hę? tego ministra, co to był kardynałem, chciałem mówić kardynała, co był ministrem?
Tego samego!
Ps! ps! i skąd ty to wiesz?
— Wszyscy to wiedzą — odpowiedział Alfred po cichu cały zarumieniony, gdyż ojciec zawsze podobnym sposobem przed gośćmi i nieznajomymi popisywał się z nim.
— Mój syn — dodał ojciec prędko — słyszał panią Catilinę!
— I myśmy ją słyszeli — odpowiedziała Łucja zagryzając usta.
— Gdzież?
— W Wilnie.
— Ona tu była? — zapytał Faska.
— Była.
— Osobliwsza rzecz! gdyby tak jeszcze jeździły miasta i pałace, wszystkoby można widzieć w domu i nie potrzebaby tych kosztownych podróży odbywać. Ot mój syn naprzykład Mościa Dobrodziejko — rzekł stary — mało to pieniędzy kosztowały jego podróże? No cóż? trzeba, żeby chłopiec świat widział i widział. E! to on Pani jeszcze nie mówił gdzie on był; ale on to cały świat objeździł: był w Grecji, gdzie to biją się z Turkami, był w Stambule, gdzie to te sławne fajki robią. Przywiózł mi fajkę. Był, Pani Dobrodziejko... gdzie to jeszcze? a! we Włoszech, gdzie o ten Rzym cały murowany, był we Francji, to jest w Paryżu, w Anglji, gdzie węglami palą! O to śmiesznie, u nas węgle się już nie palą, a u nich się palą! O to! co to na świecie! Był w Ameryce, to jest, Mościa Dobrodziejko, rychtyk pod nami, pod spodem ziemi, z drugiej strony. I mówi, że tam tak samo jak u nas, tylko cieplej i wężów mnóstwo, a ludzie bywają od słońca tak czarni jak węgiel, jak lokaj pana Marszałka, ten co to go pomalować kazał, żeby po karczmach żydów straszył, to to Pani pod spodem! to to jest!
W czasie tego uczonego monologu, Alfred był widocznie na szpilkach, Gustaw chodził tuląc śmiech w rękawie, Łucja gryzła koniec chustki w zębach. Wreszcie wizyta się skończyła, wszyscy brali się do kapeluszów.
— Nie znam tu nikogo — rzekł Alfred na końcu — i chociaż nie powinienbym się naprzykrzać, przebaczycie mi Państwo, gdy drogą ich ceniąc znajomość, będę prosił o pozwolenie korzystania z niej.
— Bardzo nam będzie miło! — odpowiedział Gustaw.
— Prosimy choćby codziennie, tak miłego gościa nigdy nam dosyć nie będzie.
— A mnie to nie proszą — rzekł sam do siebie pan Perełka, wzdychając — ani przyjeżdżać, ani bajki czytać. Ten i bajek nie pisze! Mój Boże! jak ten świat wielkich ludzi nie rozumie i nie ceni! Mój Boże! ani razu jeszcze nie byłem u nich na obiedzie!





XIX.
Rozmaitości.

Nie wiesz, jako niewdzięczna miłość sercu boli?
Kochanowski, Fraszki II.
Teraz możesz leliją piękny włos otoczyć.
Teraz możesz zaśpiewać, teraz w tańcu skoczyć.
Po chwili przyjdzie starość —
Kochanowski, Fraszki II.

Korzystał też ze znajomości Alfred, bo od tej pierwszej ceremonjalnej wizyty zacząwszy, prawie co dzień bywał w Wasilkowie. Ojciec jego za rozbitą porcelanę odesławszy daleko piękniejszy serwis, czasem także z nim, dla popisania się tym drogim synkiem, przyjeżdżał, ale najczęściej Alfred sam konno przybywał.
Łucja żywa, pojętna, zgadująca jego myśli, dowcipna jak on, bardzo mu się podobała, on także bardzo jej się podobał. Tak to zawsze bywa. A Gustaw częściej nad książkami lub w zadumianu nad rzeką niż w salonie, zostawiał im zupełnie wolne do wszystkiego pole, z początku do opowiadań z podróży, potem do niemniej zajmujących rozmów o różnych rzeczach, które równie w domu widzieć można, jak za granicą. Ale z początku przynajmniej nie było żadnej złej myśli w postępowaniu Łucji, chciała się tylko podobać jemu, jak każdemu, zyskać pochwały, zadziwić, odurzyć, wszystko to w najniewinniejszym sposobie. Wszak tysiące kobiet robi toż samo bez żadnego celu. Alfred zaś, którego Francja popsuła, wziął to zupełnie z innej strony: zaczął udawać zakochanego i rozpoczął romans formalny od wejrzenia do ściśnienia ręki, od ściśnienia ręki do westchnień, od westchnień do rozmowy dwuznacznej, potem do wyraźnej, potem do listów! A wszystko to beż żadnej zapewne złej myśli! Łucja widziała w tem tylko chwilową zabawę, której była głodna; w listach szukała tylko niby opisów podróży, a jeśli czasem do opisu wmięszało się coś ubocznego, jaki epizod sentymentalny, jaki mistyczny wykrzyknik, apokaliptyczne zapytanie: brała to w prostocie ducha za naśladowanie Sterna lub jakiego nieznajomego autora. Lecz powoli z listów znikły zupełnie opisy, a ich miejsce przywłaszczyły zwykłe miłosne wykrzykniki, protestacje, et caetera. I to jeszcze nie zdawało się jej bardzo strasznem. — Bawi się — myślała sobie — i ja się bawię, jest przynajmniej jakiś interes w życiu, zaczęła odpisywać na listy, bardzo dowcipnie, bardzo wesoło. A Gustaw naturalnie o tem nie wiedział, bo czyż można takiemi drobnostkami biednego męża trudzić skłopotaną głowę — potem! cóż mu do tego?? — Trwało to kilka miesięcy bez przerwy z obustronnem zadowoleniem. — Mylę się z jenostronnem tylko, bo Alfred żądał od listów dojść do pocałunku i t. d., był to bowiem człowiek regularny, który każdą rzecz lubił doprowadzić do końca. Ale Łucji już się zdawało, że na listach wszystko się było skończyć powinno, i tak skończywszy, była zupełnie z siebie kontenta, czysta na sumieniu i spokojna jak anioł w raju! Co się tyczy Gustawa i przysięgi małżeńskiej, zdawało jej się, że ich w niczem nie obraziła i była niewinna — bo któż przysięga u ołtarza, że nie będzie czytał i pisał listów? — oczywiście, to nic nie stanowi. Co się tyczy serca, to od przysiąg i woli nie zależy, a zatem Łucja, choć jej wędrownik głowę zawrócił, chociaż utrzymywała z nim tajemną korespondencję, czuła się całkiem czystą i niewinną. Mąż ani to przeczuwał, ani o tem wiedział, zupełnie jak ów przesławny matematyk z Fraszek Kochanowskiego, on sobie czytał, pisał, dumał, rozmawiał i zostawiał ich dwoje sam na sam w sali, na przechadzce, w polu, w lesie, zupełnie spokojny, myślą i sercem na drugim świecie. Nieraz Alfred pozwalał sobie w oczy żartować z niego, kończąc żarty obłudnym uśmiechem, uściskiem i spojrzeniem na żonę, nieraz dotkliwiej jeszcze szydził z jego oziębłości przed Łucją.
— Powiedz mi Pani — mówił do niej — czy można żyć z człowiekiem, który o nas nie myśli i nie dba o nas, który żyje na drugim świecie, żyje dla siebie, nie troszcząc się o resztę i towarzyszkę życia zostawując samą jednę na ziemi. Ja na miejscu pani, za wolnegobym się od wszystkich obowiązków uważał; kiedy jedna strona łamie przysięgę, druga nie może jej dochowywać bez dziwacznej śmieszności.
Łucja udawała, że nie rozumie, a Alfred mówił dalej:
— Pani musisz się nudzić śmiertelnie w domu, kiedy nikogo niema?
— Mam książki.
— Te nie zawsze wystarczają.
— A potem, Pan tak często przyjeżdżasz, chociażbym chciała, nie mam czasu się nudzić.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział wędrowiec ze swoim wiecznym uśmiechem — lecz proszę mi wytłumaczyć, czy to ma znaczyć, żebym rzadziej bywał?
— Chyba częściej, jeśli się tylko Pan nie nudzi, robiąc taką ofiarę dla prostej wieśniaczki.
— Arkadyjskiej chyba! — dodał Alfred ze zmyślonym uśmiechem, gdyż w istocie w jego duszy nie było żadnego przywiązania do Łucji, tylko kaprys chwilowy. Nudził się na wsi Paryżanin i miał sobie za obowiązek sumienia odpowiedzieć uprzedzającemu obejściu się Łucji, które za wyzwanie uważał. Człowiek ten, jak wszyscy prawie ci, co świat obleciawszy, wracają znudzeni i niekontenci z siebie do rodzinnego kąta, serce swoje po kawałeczku zostawił w Rzymie, Neapolu, Florencji, Wenecji, Paryżu, Londynie, u tancerek, starych księżn i księżniczek i gorzej jeszcze! Bardzo uświatowiony, grzeczny, oświecony, z pamięcią zadziwiającą, ze smakiem do literatury i sztuk nabytym dla mody, był to jeden z tych ludzi, którzy mają powierzchowność niepospolitych, a w istocie ani talentu, ani zdolności; — jeden z tych ludzi, którym natura dała dar naśladowania, którzy napatrzywszy się i nasłuchawszy, przejmują myśli, ton, rozmowę osób wyższego sposobu widzenia i talentów. Ten rodzaj ludzi to ma w sobie osobliwego, że nic własnego nie mając, a cudzem żyjąc tylko, pewną ilość myśli cudzych przywłaszczywszy, czas jakiś łatwo oszukać może pozorem wyższości swojej, lecz gdy się ten zasiłek wyczerpie, wracają znowu do tego, od czego zaczęli, i oszukaństwo ich na jaw wychodzi. — Alfred był wcale miernym człowiekiem, ale Łucja, której zręcznie pochlebiał, w jego dowcipie i połatanych wiadomościach daleko większą wiarę kładła, niż w Gustawie, który więcej milczał, nie tak połyskiwał i często nim co powiedział, szukał długo po głowie, żeby się nie omylić. Alfred zaś miał gotową odpowiedź na wszystko, sąd o wszystkiem, jeśli czego dobrze nie wiedział, ganił niemiłosiernie, wynajdował jak mógł najosobliwsze zdanie, i uderzając niem niespodzianie, zamazywał oczy mniej świadomym. Nie darmo powiedziano: więcej jeden osieł zaprzeczy, niż stu filozofów dowiedzie; tak samo się dzieje z pochwałą i naganą. Łucja tego oszukaństwa, tej szarlatanerji nie dostrzegła, — ale Gustaw orlem okiem spojrzawszy na niego, znał go od pierwszego wieczora, nie widział tylko potrzeby wynurzenia swego zdania przed żoną, tem bardziej, że ona go zawsze chwaliła, i że stąd powstaćby mógł spór nowy, jakich już aż nadto bywało.
Szło więc wszystko tak, jakeśmy powiedzieli. Łucja czytała listy Alfreda i odpisywała na nie, Gustaw o tem nie wiedział, a oni oboje zimni, wcale nie zakochani, z różnych powodów przyczepili się do siebie. Łucja przez nienasyconą próżność kobiecą, dla dodania interesu życiu swemu wiejskiemu, Alfred przez osobliwszy punkt honoru, który wielu jemu podobnym nie daje spokojności, póki nie spróbują szczęścia u każdej spotkanej kobiety. Tą drogą oboje dalej zajść mogli, niż chcieli, gdy ślepo szli zaufani, że zawsze czas będzie pokłócić się, pożegnać i cofnąć. Tymczasem oczy wszystkich zwrócone były na nich. Na wsi i w małem miasteczku wszyscy widzą co kto robi, domy są przeźroczyste, a słowa mają echa o cztery mile na około; — całe więc sąsiedztwo z przestrachem szeptało w niebytności panienek w pokoju, że pani Łucja oczarowała Alfreda, mszcząc się za panny, które przywilejem swego stanu pierwsze miały do niego prawo. Szeptali mężczyźni, że pan Alfred stał się przyjacielem domu Gustawa, śmiano się po cichu, dziwaczne robiąc domysły.
— On ich rozwiedzie pewno... — mówiły matrony.
— Wczoraj koło północy wracał stamtąd — dodawał stary sąsiad z przekąsem, stary sąsiad gaduła, który także nie raz po północy wracał z pod sąsiedniego folwarku.
— Pozawczoraj — mówiły po cichu w kątku panienki jedna do drugiej z tym anielskim uśmiechem, który u nich wszystkiemu, nawet obmowie towarzyszy; — pozawczoraj byli razem sami jedni na przechadzce!
Horrendum! — wrzasnął, podsłuchawszy pan Perełka, który zawsze mścił się za swoje bajki na Gustawie — mam ja w kieszeni gotową już na nich krytykę.
— Nie krytykę, ale satyrę, — mów proszę — odezwał się Kryptoped. — Krytyka jest na książki, satyra na ludzi.
— To wszytko jedno!
— Nie jedno!
I jak zawsze zaczęła się odwieczna kłótnia o krytykę i satyrę, kończąc się na słowniku Lindego, w którego jednym tomie obu tych wyrazów nie było.
Ojciec Alfreda nareszcie zaczął się marszczyć na częste syna podróże.
— Mówią — przestrzegał go, — że ty się umizgasz do pani Łucji, to zgorszenie! Juściż ich rozwodzić nie mylisz? to szalenie drogo kosztuje, daj temu pokój!
— A gdzież tam! papo! co też ludzie plotą! — odpowiadał Alfred ze śmiechem. — Ja do Gustawa jeżdżę, nie do niej; któż to znów takie domysły robi!
— Chyba, że tak! chyba! no! no! — mówił ojciec i na tem się kończyło.





XX.
Perełka.

.... ale zły towarzysz,
Odejmie wszystko, że troski w pół wieka
Zgryzą człowieka?
Kochanowski, Ks. II. X.

Jednego poranka pan Perełka, ów to bajkopis i literat powiatowy, który nosił zawsze w kieszeni płody nieśmiertelne swojego genjuszu, dosyć rzadki gość w Wasilkowie, przyjechał parokonnym wózkiem.
Zastał tylko samą panię w salonie, która dosyć w złym humorze, milcząca, chociaż zwykle bardzo z niego lubiła żartować, na ten raz tylko siedzieć go prosiła.
— A Jegomość Dobrodziej? — zapytał Perełka z uśmiechem i wyprężeniem, zwykłem tym wszystkim, którzy mówią jeszcze Jegomość Dobrodziej.
— Mój mąż musi być u siebie.
— Nie możnaby go odwiedzić?
— Myślę, że można! — odpowiedziała Łucja, rada, że mu naśle na głowę sto i oko bajek, które mu strują czas do obiadu.
— Więc idę.
— I owszem, proszę — odpowiedziała gospodyni. Siadła czytać, a gość poszedł na górę. Przede drzwiami otarł nogi, pogładził czuprynę i gębę, chrząknął dla oznajmienia i puknął.
— Czy można?
— Któż tam? — zapytał Gustaw ze środka.
— Najniższy sługa — odpowiedział Perełka uchylając drzwi. — Może przeszkadzam?
— Proszę! — rzekł Gustaw rzucając książkę, z którą siedział u komina i wyciągnął krzesło. Literat obejrzał się po gabinecie książkami ubranym, w którym porozrzucane foljanty i drobniuchne leżały książeczki, oblizał się i rzekł z westchnieniem:
— Co to za szczęście mieć tyle książek!
Że tym sposobem zwykle zaczynają ludzie, którzy ich chcą pożyczyć, Gustaw spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— Jakże szanowne zdrowie Pańskie?
— Jestem zdrów.
— Mocno mnie to cieszy.
— Jeźlibyś Pan przypadkiem miał mi czytać swoje bajki — rzekł Gustaw po chwili — to proszę zaczynać, bo istotnie trochę jestem zatrudniony.
— Nie... dziś ich z sobą nie wziąłem — rzekł Perełka, macając się po kieszeniach i wyjmując tylko jakiś zwitek — to są tylko powinszowania. Tak! Czy znajome Panu to:
„W dzień twego imienia“.
— Słyszałem kilka razy.
— A drugie:
„O dniu szczęśliwy co...“
— I te.
„A w dzień nowego roku?“
— Także. — Perełka wszystko schował do kieszeni, obejrzał się i przysunął krzesło.
— Ale ja tu nie z tem przyjechałem do pana Dobrodzieja.
— No, a z czemże?
— Prawdziwie — rzekł literat — trudno mi przyjść do tego... jest to bardzo delikatna materja... lecz...
— Może chcesz pieniędzy?
— Jeźli łaska, to je wezmę — podchwycił prędko, kłaniając się literat — ale to jeszcze nie to.
— A cóż takiego?
— Prawdziwie... powierzono mi tak trudne do wykonania dzieło, ufając moim zdolnościom, że istotnie...
— No, no, mów, cóż to jest?
— Gdybyś się Pan nie gniewał?
— Ja się nigdy nie gniewam.
— Nigdy!! proszę ja kogo! a nigdy! hm! ale bo to widzisz Pan Dobrodziej, tak...
— Proszę mówić, na cóż te ceremonje, no, no, bardzo proszę.
— Jest to interes tyczący się Pana Dobrodzieja więcej niż nas wszystkich, mówię nas, gdyż to, co będę miał honor powiedzieć, jest w imieniu całego sąsiedztwa, które obrało mnie za pośrednika do WP. Dobrodzieja, znając od lat tylu moje poświęcenie obywatelskie, iż zawsze byłem gotów służyć każdemu...
— Powinszowaniem — pomyślał Gustaw w duchu.
— Otóż Mości Dobrodzieju! Sąsiedztwo w imieniu mojem, to jest ja w imieniu sąsiedztwa, śmiem WP. Dobrodzieja przestrzec, iż różne uwłaczające Jego honorowi pogłoski zaczynają krążyć o...
— Naprzykład? — zawołał śmiejąc się Gustaw i dumnie podnosząc głowę. — Cóż to jest?
— To jest, to jest, jeszcze nic — odpowiedział Perełka trochę przelękniony — ale unikając złego przykładu, jak mówi pani kasztelanowa, dla młodych osób i zapobiegając gawędom niesłusznym, któreby stąd urosnąć mogły...
— Cóż? gadaj!
— Śmiem przestrzec WP. Dobrodzieja, że pan Alfred nadto często i w podejrzanych godzinach tu bywa.
Gustaw porwał się gniewnie, jakby go dopiero w tej chwili myśl okropna uderzyła.
— Któraż to jest ta podejrzana godzina? — zawołał — i co komu do tego, że czytamy razem i bawię się długo w noc, że pan Alfred będąc moim przyjacielem bywa u mnie?
— Ale, bo... kiedy Pana niema w domu, obserwowano...
— Ja zawsze jestem w domu — odpowiedział Gustaw tupiąc nogą. — Wiesz Pan, że taka przestroga zasługuje na dobrą naukę przez wdzięczność? kawał Pańskiego nosa powinienbym mu uciąć na pamiątkę, żebyś się w cudze sprawy nie mięszał... Powiedz to WPan tym głupcom, co go tu przysłali. — Perełka już był u drzwi i nie czekając, aż go wypchną, sam uciekł, ruszając ramionami i mówiąc sam do siebie:
— Kalkulowałem na obiad! tfu! trzeba mu to było powiedzieć po obiedzie! Gdzież teraz będę jadł obiad, chyba u kasztelanowej!
Na korytarzu spotkała go Łucja biegnącego.
— Nie! nie... upadam do nóg, bardzo się spieszę, bardzo mi pilno! upadam do nóg! — odpowiedział Perełka, lecąc co tchu do bryczki.
— Cóż to jest? — pomyślała Łucja — muszę pójść zapytać Gustawa. I śmiejąc się poszła na górę... Otworzyła drzwi... Gustaw chodził blady po pokoju, włosy miał najeżone, oczy iskrzące.
— Cóż ci jest? — zapytała Łucja — chory jesteś, musiałeś temu biednemu Perełce co przykrego powiedzieć, bo uciekł stąd jak szalony. — Gustaw uśmiechnął się szydersko w milczeniu, Łucja poprawiła drewka na kominie, spoglądając na niego z ukosa. Po chwili głębokie westchnienie zakończyło dumanie Gustawa, rzucił książkę o ścianę i upadł na kanapę.
— Cóż ci to jest?
— Nic — odpowiedział, prowadząc ręką po czole zlanem zimnym potem. Milczeli.
— Gdybym ja był twoją żoną a ty moim mężem, Łucjo — Łucja wlepiła w niego oczy — i gdyby do ciebie przyjechał ktoś w imieniu sąsiedztwa, moralności i t. d. prosić cię, abyś uważała na prowadzenie twojej żony, na wizyty nocne jakiegoś młokosa... cobyś na to powiedziała? — Łucja osłupiała.
— To potwarz!
— Tak się spodziewam... i chciałbym temu wierzyć, a jednak całe sąsiedztwo cię potępiło... oto przyczyna, dla której nikt już u nas nie bywa. Alfred podły lub głupi, skompromitował mnie i ciebie. Powiedz mi, po co on tu przyjeżdżał wieczorami, na coś go bezemnie przyjmowała?
— Nudząc się całe życie sama jedna, wszak przynajmniej z ludźmi gadać mogę, myślałżeś mnie zamknąć w klasztorze?
Gustaw oparł głowę na ręku.
— Rozumiem — rzekł po chwili łagodnie i zimno — rozumiem... — odwrócił się od niej, wziął jakąś książkę z ziemi, poprawił drewka na kominku, siadł i udawał, że czyta. Łucja wyszła, widząc jego milczenie; niespokojna, zgryziona, pierwszy raz dopiero postrzegłszy, że w niewinnej myśli zatruła życie Gustawowi, i straciła dobrą sławę, nieodzyskaną.
Na dole spotkał ją Alfred, który jak zwyczajnie, przyjechał z nią ranek przepędzić.
Bon jour? comment ca va t’il? — Łucja zawstydziła się tą poufałością, która się jej raz pierwszy obrażającą wydała, wyrwała mu rękę, którą chciał uścisnąć i milcząc, wbiegła do salonu.
— Cóż to jest? co za zmiana?
— Mała rzecz — odpowiedziała uśmiechając się — zostałam tylko oskarżoną przed mężem z Pańskiej przyczyny, mam w domu niepokój! Sąsiedzi tak byli troskliwi o mnie, że o częstych odwiedzinach Pańskich z przekąsem memu mężowi znać dali. — Alfred wielkie oczy zrobił i zląkł się.
— Któż to?
— Perełka.
Porwał za kapelusz. — Ja mu kości pogruchocę, ja go ubiję!
— Toby jeszcze dopomogło obmowie, proszę się już przynajmniej nie mięszać. — I Łucja chodziła po sali zakłopotana, łamiąc ręce i narzekając. Alfred stał, zagryzając usta i gnąc kapelusz w ręku.
— Czy mogę się widzieć z panem Gustawem?
— Któż broni — odpowiedziała zimno.
— Więc idę — rzekł stojąc na miejscu.
— Idź Pan. — Poszedł.
Gustaw siedział i płakał jak dziecko, czerwone miał od łez oczy; nie wiedząc, że Alfred już był o wszystkiem uwiadomiony, zaczął się skarżyć na katar.
— Wiem wszystko — rzekł Alfred, chcąc przystąpić do rozwiązania. Gustaw spojrzał na niego z pogardą.
— Wiesz wszystko — rzekł — więc.., bądź zdrów!
— Jakto?
— Spodziewam się, że tu więcej nie będziesz.
— Wypędzasz mnie?
— Sam się powinieneś wypędzić, widząc, ile nas twoja znajomość kosztuje.
— Lecz to się da naprawić.
— Wszystkie naprawiania na nic się nie zdały. Jeźli tego nie zrobisz, smutno mi będzie wypchnąć cię za drzwi, lub oknem wyrzucić.
— To groźba?!
— Nic innego.
— Pojedynek więc...
— Tego głupstwa nie będzie — rzekł Gustaw — popsułbym gorzej jeszcze swoją sprawę.
— Jakto? odmawiasz mi satysfakcji?
— Jedynej, jaką dać mogę, nie odmawiam — odpowiedział Gustaw zimno i wziąwszy go za kołnierz szamocącego się i krzyczącego, wypchnął za drzwi. Potem usiadł przy kominie, wziął książkę i płakał nad nią.
Burcząc i łając Alfred zbiegł ze schodów, siadł na konia i pojechał. Nazajutrz ojciec mówił, że się wybrał na nową podróż do Szwecji.





XXI.
Wyjazd.

Nie chcę cię trzymać przeciw twojej woli.
Kochanowski, Ks. I. VI.

Po tym wypadku każdy pojmie, jaka była zgoda w domu, jakie zaufanie; znikły i te słodkie chwile, które wprzódy choć rzadko rozjaśniały czasem szary horyzont małżeński.
Łucja dumna, bo jej się zdawało, że była niewinną, Gustaw dumny, bo obrażony, rzadko się z sobą schodzili, rzadziej mówili do siebie, z początku oziębli, potem się znienawidzili. Łucja nudziła się bardziej niż kiedykolwiek, szukała zabaw i oświadczyła nakoniec mężowi, że chce do wód jechać.
— I owszem, — a dokądże to?
— Do Baden. — Zimę przepędzę w Wiedniu.
— Bardzo dobrze!
— Na wiosnę pojadę do Saksonji.
— Wybornie!
— Lato przepędzę nad Renem.
— Ślicznie!
— Jesień w Szwajcarji.
— Czemu nie!
— A drugą zimę w Paryżu.
— Na wiosnę radzę być we Włoszech, jechać do Grecji, do Egiptu i skończyć na Ameryce: najlepiej nam będzie, kiedy nas dzielić będą antypody. — Szczęśliwej podróży.
Łucja wyjechała i nie wróciła więcej.





XXII.
Szczęśliwi.

Zima bywszy zejdzie snadnie.
Nam gdy śniegiem włos przypadnie,
Już wiosna, już lato minie,
A ten z głowy mróz nie zginie
Kochanowski, Ks. II. XXIII.

Lata płynęły, a jesień się zbliżała. Znowu Gustaw był sam jeden na świecie, bez przyjaciół, bez nikogo. Jedynem jego zatrudnieniem i zabawą było dumać i czytać, ale sercu poety i tego nie dosyć; wśród burzy chce ciszy, a w ciszy burzy wygląda. I w wieku rzeczywistości, Gustaw został tak samo, jak był w młodym — tylko z nadziejami, — z nadziejami, których spełnienia już się nie mógł spodziewać, jak drzewo, które rozkwita w jesieni. Pod łysą jego głową wrzały jeszcze nieostudzone wiekiem marzenia, gorzały myśli, paliły się niewygasłe ognie, i chociaż ten wulkan nie buchał już jak w młodości, wewnątrz palił się jeszcze.
— Gdybym życie zrozumiał jak inni — mówił do siebie — byłbym szczęśliwy z Marją w cichym kącie, na małym ziemi kawałku; poświęciłem wszystko duszy, której nie nasyciłem, sławie, której nie otrzymałem, — a życie stracone. Do czegoż mnie doprowadziły marzenia i poezja? do szyderstwa ludzi i gorzkich wspomnień... Chciałem być orłem i podnieść się w górę, lecz nogi moje oblepione były błotem ziemi, skrzydła kałem nasiąkłe, porwałem się i upadłem. Prawdaż to, że każdy człowiek z gorącą duszą, z górną myślą, nieszczęśliwy być musi? prawdaż to, że marzenia są zgubą, że trzeba umieć zastosować się do życia, nie życie do siebie stosować? Prawdaż to, że nienasycenie duszy widzącej niebo nad sobą, jest dowodem wyższego jej przeznaczenia i drugiego życia?
I gorącemi dłońmi przyciskał czoło, w którem ten wir myśli kręcił się bez ustanku, i smutny, opuszczony od ludzi, samotny, wyczerpawszy pokarm z książek, których czytać nie mógł, bo wszystko w nich było dla niego powtarzaniem oklepanem; błądził z myślami, nie wiedząc co począć z sobą. Biedny Gustaw! A w koło niego tylu było szczęśliwych!
I ten biedny szlachcic na jednym zagonie, który w ciągłych drobnych kłopotach, zajęty życiem, nigdy nie miał czasu westchnąć i zapłakać, któremu wystarczyły jego Magda, jego dzieci, krupnik i szara kapusta.
I ten półpanek w pochylonym domku, polujący całe życie, któremu każdy zając szczęście z sobą przynosił, któremu każdy kufel robił skutek filozofji, słodkie zapomnienie świata i cierpień! któremu każda Kachna była boginią, każdy organista wyższą istotą, ksiądz proboszcz mędrcem nad mędrcami, kalendarz księgą nad księgami, a dubeltówka le Pagea najwyższem marzeniem, najświętszem życzeniem, najidealniejszym ideałem, pieścidłem duszy, serca, gwiazdą jedyną na niebie nadzieji.
I ten pan, co złotym herbem zasadził fronton swego domu, ociągnął dziedziniec słupiastym parkanem, piaskiem wysypał ulice ogrodu, otoczył się zgrają pochlebców niskie ukłony Jaśnie Wielmożnemu panu sypiących, który pysznił się liberją srokatą, srebrem łamiącem stoły, winem z Węgier sprowadzonem, który szczęście swoje, — Baronostwo, mógł sobie kupić za kilka tysięcy reńskich.
I ten wesoły pijaczyna, który od rana do wieczora tonął w kuflu, śpiewając pieśni swojej młodości, który pragnął nadewszystko nigdy nie mieć rozumu, i zawsze pić, pić, — i skonać pijanym.
I ten kupiec tłusty, rumiany, którego łatwe szczęście było w fortepianie córki, nowym fraku syna, podrożałych towarach i uszlachceniu nakoniec.
I ten chłopiec młody, motyl latający od kobiety do kobiety, z uśmiechu na uśmiech, z rozkoszy na rozkosz; którego szczęście było w pocałunku, którego raj był w uścisku, którego niebo było na kolanach każdej kobiety.
I ten posiwiały i łysy starzec, który szczęśliwy był opowiadaniem przygód swego życia przy kominie otoczonym wnukami, — który się modlił z ufnością, umierał spokojnie i tyle użył świata, że go więcej nie pragnął, ani po nim płakał.
I ten poziomy gad, z kroplą witrjolu w głowie a kawałkiem lodu w sercu, z piórem w ręku i papierem, na którym marmecydskie swoje zostawiał robótki i co zszywał swoją sławę z mózgów nieboszczyków, sam siebie chwalił, marzył wieńce laurowe i umarł sławiony przez większą połowę swojego świata, bo jej pochlebiał, przeraziwszy część drugą, którą bezcześcił i plamił, od nie wielu zrozumiany — wyśmiany — wzgardzony, zapomniany; szczęśliwy, bo głupi i zarozumiały, sławny jak jednooki król ślepych.
I ten, co gdzieś w kątku dalekim z żoną, którą kochał, przepędził życie jasne, spokojne, podzielone na pracę, odpoczynek, modlitwę, — który wierzył w niebo, a żył myślą na ziemi, kochał ziemię i szczęście, wziął od niej nagrodę z nadzieją drugiego życia.
I ten, który w oddalonym klasztorze zapomniawszy świata, oddał się Bogu, włożył suknię prostą, zrzucił ciało i myśli ziemskie, i żył w niebie spokojnem, pewnem, które mu było przedsieniem drugiego wiecznego.
I wszyscy ci i wielu innych było szczęśliwych koło niego, on jeden niezaspokojony, trawiony gorączką, ze łzą w oku, której nawet cierpienia całego wieku nie wysuszyły, którą z dziecinnemi marzeniami wyniósł z dzieciństwa, jako symbol swojego przeznaczenia, — on jeden dręczył się, nie rozumiejąc celu swojego życia, wszystko widząc czarnem, nudnem i plugawem, otoczony ludźmi, którzy go nie rozumieli, kobietami, które go miały za szatana, dlatego, że od niego dwie żony uciekły, otoczony światem, który go miał za szalonego, bo go złoto nie uczyniło szczęśliwym.
— Daj mi twe złoto — mówili w duszy zazdrośni — daj mi złoto, a będę szczęśliwy; niczego więcej nie zapragnę: kupię sobie domek, wieś, kobietę, butelkę i t. d. i będę szczęśliwy!
Taki był stan, takie było życie Gustawa. Chcecież wiedzieć ostatnią scenę tej tragikomedji życia poety, smutną i poniżającą? oto jest.





XXIII.
...........

Znał kto kiedy poetę trzeźwego?
Kochanowski, Ks. I. P. XX.
Dzbanie mój pisany,
Dzbanie polewany,
Bądź płacz, bądź żarty, bądź gorące wojny,
Bądź miłość niesiesz, albo sen spokojny,
Jakkolwiek zwano,
Wino, co w cię lano,
Przymknij się do nas, a daj się nachylić,
Chciałbym tym darem gości swych posilić.
Trzymaj się na mocy,
Bo się całej nocy
Z rąk nie wypuścim aż dzień jako trzeba
Gwiazdy rozpędzi co do jednej z nieba.
Kochanowski, Ks. I. III.
Ziemia deszcz pije, — ziemię drzewa piją,
Z rzek morze, z morza wszystkie gwiazdy żyją,
Na nas nie wiem co ludzie upatrzyli,
Dziwno im, żeśmy trochę się napili!!
Kochanowski, Fraszki, Ks. I.

— Jeszcze flaszę! jeszcze dzban! jeszcze beczkę, jeszcze kufę tu dajcie, dajcie morze do wypicia, — wołał Gustaw. — Wino szczęście! w winie jest drugi świat, w winie odbija się świat poety, jak w wodzie wasz świat ludzie, wina, wina!!
I pił, pił, i usypiał! — a w koło siedzieli ludzie czerwoni, z pozamrużanemi oczyma, z pospuszczanemi głowami, i słychać było ich chrapanie. Bo Gustaw nie mógł pić sam, jak wszyscy pijacy z rzemiosła, zbierał przyjaciół kielicha, żeby się nimi więcej jeszcze niż napojem odurzyć. Późno w nocy po cynicznych pieśniach, kłótniach, po żartach bez sensu, po śmiechach zimnych bez przyczyny, usypiali wszyscy snem ciężkim ponczu i wina, a gdybyś wówczas zajrzał w te siedm głów dymiących, znalazłbyś w nich krążące w śnie myśli, tak dziwne, jakich nigdy świat trzeźwy po dniu nie zobaczy.
W jednej z nich było grono kobiet z kielichami tańcujących na beczce, — a piersi ich były nagie i wzdęte, oczy zapalone, uśmiech szatański, uśmiech kielicha próżnego do butelki!
Po drugiej chodziły wory złota na nóżkach bronzowych z główkami sfinksów, i mruczały brzękiem swoim złotym, i błyskały sobą, i rozwijały jak paw wielkie ogony z dukatów tkane.
W trzeciej była uczta na drzewie między gałęziami, a drzewo rosło na wodzie, a woda płynęła w ogniu, a ogień palił się na ziemi.
W czwartej był pogrzeb tańcujący i wesele smutne, — szły psy z zapalonemi świecami w łapach, wół ryczał, lud płakał, a w trumnie nieśli półgarncową flaszę pustą, z założonemi rękoma, z zamkniętemi oczyma, — a za wozem szły kufy płacząc, i kupcy z lewarami i trybuszonami lamentując, a drudzy skakali, kręcili się, walcowali po ziemi, w powietrzu, w wodzie.. i wszyscy chowali się do piwnicy.
W piątej siedziały dwa psy i grały w karty a karty były z szynki westfalskiej, a pieniądze były z krajanych salcesonów, a za banknoty służyły liście sałaty i kapusty. Za niemi, i w koło nich, siedziały dystyngowane osoby: — bobkowe liście, muszkatołowe gałki, cynamon chudy i blady, goździk garbaty, koperwas, saletra uśmiechająca się do węgli, i poważne, błyszczące, zimne antymonium.
W szóstej było wesele, żenił się spiący z córką wielkiego Mogoła, która miała złoty pałac, czerwone wąsy, nogi kurze i dziób zamiast nosa. Ślub dawał sam wielki Mogoł, wiązał ich wieńcem cynamonowym, posypał czarnuszką i oblepiał francuskiem ciastem, smarując nos i usta roztopionem masłem. Wszystkie damy dworu miały kurze nogi, a mężczyźni żółte ostrogi na gołych piętach. — Słano łoże małżeńskie na wysokim płocie, dzielącym kuchnię ognistą wielkiego Mogoła od jego sadzawek.
W siódmej głowie, a siódma była Gustawa, było niebo gwieździste, spokojne, harmonja niebieska, tysiące aniołów, pełno ludzi, — tam siedział poeta, a przy nim Marja w sukni zakonnej, i matka jego, i jego ojciec i wszyscy, których kochał... A na dnie, pod spodem widać było piekło i drugi on siedział w piekle, koło niego Łucja, Werner, Franciszek, Perełka i szatani, którzy mu czytali wiersze i bajki, tragedje i satyry, heroidy i kawałki starych romansów...
Potem wszystko się skręciło i widać było znowu ludu wiele i wieniec laurowy. Gustaw szedł po wieniec i śpiewał; lud słuchał w milczeniu, z uwagą, z rozczuleniem. Słuchał — i spał! A obudziwszy się włożyli mu na głowę wieniec laurowy i klaskali i krzyczeli. — Ślicznie! cudownie śpiewał, ale powiedz nam co, bośmy spali i nie słyszeli, — bośmy słuchali i nie rozumieli.
A Gustaw zrzucał z pogardą ich wieniec i szedł daleko, tam zrozumiał go jeden człowiek i śmiał się z niego, zrozumiał go drugi i poszedł kiwając głową, zrozumiał go trzeci i litował się nad nim. — Potem znowu było ciemno, gorąco, dymno i duszno, po głowie jego chodziły węże, smoki, jaszczurki i ognisty salamandry, deptały mózg te stworzenia, ssały myśli jego i piły krew, a na sercu jego siedział pająk, trzymał je w szponach i dusił... Potem nic nie było. — Gustaw budził się i pił znowu.





XXIV.
Żal po białej sukience.

A wśród chwil szału i odurzenia, przychodziły czasem Gustawowi rano z otwarciem oczu, wieczorem gdy księżyc wschodził, przypomnienia czystej jego młodości. Wówczas spalone wargi i twarz, po której wiek porysował drogi, którędy z smutkami przechodził, tulił płacząc i żałował jak żółw, co się chciał zbliżyć do nieba, że niżej jeszcze i głębiej spadł w błoto z wysoka.
O! biała sukienko młodości mojej, wołał sam w sobie, — gdzieżeś się podziała? — świat cię błotem pobryzgał, krwią i łzami pomoczył, poszarzał i podarł. Ciało moje powalało duszę, upokorzyło tyle razy, zbydlęciło, — jakże pójdę do nieba tak brudny? A jednak nie jestem zbrodniarzem, ani ciężko mi na sumieniu od krzywdy i niesprawiedliwości, życie moje upłynęło spokojnie, ale ziemia i ludzie są jak sadza, której dosyć jest dotknąć, żeby się powalać. — Któż przebrnął morze lat swoich i wyszedł z niego tak czysty jak wchodził? pokażcie mi jednego? Pokażecie mi może tysiące takich, których o nic obwinić nie można, lecz są takie plamy, między człowiekiem a Bogiem tylko ukryte, których ludzkie nie dopatrzy oko, które w środku siedzą jak robak w owocach, i gryzą.
Często są to tylko myśli, które zwalały dusze, częściej słowo, czasem chęć uczynku, czasem uczynek, — lecz uczynki i słowa karze prawo ziemi, ukarane ścierają się i zmyją powoli; ale wola i myśl zostawszy w głębi duszy, wala całą duszę; takie myśli i chęci ma każdy, najczyściejszy człowiek: Cenobici na pustyni wśród modłów, kobiety czyste jak anioły wśród najniewinniejszego życia, dzieci które złego nie znają. Szczęśliwy, kto zapomni; biada tym, co je pamiętają; myśl dziecka będzie starca prześladować na łożu śmiertelnem.
Któż mi teraz odda młodzieńczą świeżość myśli i uczuć, to dziedzictwo duszy, które raz się tylko ma i traci; kiedy czyste usta, serce, myśli niepokalane, godnemi są jeszcze wszystkiego, co ziemia ma najczyściejszego, najmniej ziemskiego; kiedy nam się zdaje, że poleciawszy do nieba, moglibyśmy wyżyć pokarmem aniołów, śpiewem, modlitwą, światłem, wonią i miłością! potem, o potem grzechy nasze jak ciężar ogromny, ciągną nas za nogi do ziemi, a gdy myśl do nieba i aniołów uciecze, widzim w sobie, żeśmy już niegodni zasiąść do tej uczty niebiańskiej, któraby nas nudziła po palących rozkoszach ziemi.
Wy i tego nie rozumiecie, bydlęta dwunożne, ludzie Platona, którym tylko pierza braknie do przeistoczenia w zwierzę, ludzie, którym równy jest każdy kogut Diogenesa, wy nie macie młodości i białej sukienki, dziewictwa i czystości, rodzicie się jak zwierzę umiejąc od razu pływać po waszej kałuży i szukać brudnej strawy waszej. I tem się różnicie od prawdziwych ludzi, — zwierzę i wy nie macie dzieciństwa, człowiek z iskry wzrasta w ognisko, człowiek prawdziwy doskonali się całe życie, zwierzę ma granicę wychowaniu swemu, — człowiek idzie bez końca i zaczyna od tego, na czem skończył jego poprzednik, żeby masę wyobrażeń, myśli, skarb swój umysłowy, wyżej, o krok posunąć i być szczeblem do wierzchołka, którego niema na ziemi. Bo mądrość jest to góra, próżno się po niej ludzie drapią, stoi ona na ziemi, lecz wierzch jej jest w niebie.





XXV.
Nekrolog.

Umarłeś i leżysz w tym grobie
Kochanowski, Fraszki Ks. I.
Nagr. Wojciechowi Krysk.
( Z Gazety. )

„Cena wełny spadła na Lipskim jarmarku o dziesięć procentów na kamieniu, niżej tej którąśmy ogłosili w przeszłym Numerze. Wnoszą, iż powodem tego jest hodowanie owiec, w Niemczech i nieustalone stosunki Anglji z Ameryką i Chinami. Pan Petri, sławny znawca i amator owiec, powrócił z Hiszpanji i przyprowadził jak słychać wielkie stado Merynosów Estantes Lyońskiej rasy. Byłoby to bardzo pożądanem dla tych, którzy się poprawą ras zatrudniają.“


„Umarł niedaleko w Wasilkowie, pan Gustaw N. N., obywatel zamożny, dnia 14. b. m. uderzony apopleksją piorunującą, która go zaskoczyła u stołu wśród przyjaciół i gości. Umarł bezpotomnie, z żalem znajomych i przyjaciół. Talenta, których nikt odmówić mu nie mógł, niestety! bez owocu zgasły. Całe jego życie było ciągłą pracą w różnych nauk gałęziach, zostawił znaczną bibljotekę i rękopisma nie pokończone. Poezje jego wyszły za życia jeszcze autora w dwóch tomach (in 12. cena zniżona na 50 kop. — przedają się w redakcji); widać w nich czułość bez przesady, energję i życie (???)
Liczni obywatele zgromadzili się na pogrzeb w parafjalnym kościele, na którego cmentarzu pogrzebiony został. Zaszczytnie znajomy z pism wielu w perjodyczynych zbiorach ogłaszanych, literat i poeta pan Hydrocephalus Perełka, były sędzia ziemski i kawaler, rozczulającą czytał na grobie jego elegję, a pleban tameczny wymowne kazanie. Słychać, że nagrobek sprowadzony ma być z zagranicy, staraniem niepocieszonej i opłakującej go żony.«


»Ktoby chciał nabyć kocz wiedeński mało używany, podróżny z tłomokami i zaprzęgiem, także parę pięknych koni i fortepian, może się zgłosić na ulicę Wielką pod Nr. 385 do Murgrabiego. — Cena pomierna.«





XXVI.
Epilogos.

Gościu! tak jakoś począł, już do końca czytaj.
A jeśli nie rozumiesz, i mnie się nie pytaj.
Onać to część kazania, część niepospolita,
Słuchaczom niepojęta, — kaznodziei skryta!
Kochanowski, Fraszki Ks. III.

Wiecież teraz, co to jest poeta? odgadliście zagadkę jego charakteru?? poeta Proteusz, stworzenie zapalne i różnobarwne, ma w sobie wszystkie charaktery i nie ma żadnego, we wszystkie wcielić się umie, żadnego nie przyjmuje, z każdym każde przymuszony popędem badać naturę i zastanawiać się nad nią, jest wszystkiem z kolei, wciela się w każde życie, próbuje każdej namiętności, naśladuje wszystko, — lecz ten ruch duszy wewnątrz niego się odbywa, nie widać nic po wierzchu, tylko drganie gorączkowe, którego ludzie nie pojmują. Jeśli jest pobłażający, każdemu się podobać, do każdego zastosować potrafi; dziki i mizantrop, będzie gniewał ludzi, pokazując im zawsze ich charakter wynicowany, wywrócony na tajemną stronę. Namiętny we wszystkiem, nieraz z ascetycznych dumań upadnie w brzydką kałużę ziemi, skosztuje rozkoszy, powala się i pożałuje swojej białej sukienki i świeżych myśli młodego wieku i marzeń, które mu pokazywały coś niepojętego, nadziemskiego w rzeczach prostych i brudnych.
Nie wszyscy poeci piszą, niektórzy czytać nawet nie umieją; ich charakter, natchnienie, zapał, czynią ich poetami; a te, czy się wyrażają w właściwej poezji czy plastycznie, czy w życiu czynnem, te ich czynią tem, czem są, nie forma, pod którą się ich charakter, zapał, myśli krystalizują. Wiersze nie stanowią poety — można być (jak bardzo wielu) wierszopisem bez iskry poezji, można być poetą nic nie pisząc.
Jest poezja w muzyce, w malarstwie, w rzeźbie, w książce, w myślach, w mowie, w życiu, w sposobie widzenia rzeczy, w najmniejszych drobnostkach, — i więcej daleko jest jej tak rozprószonej, wypotrzebowanej na codzienne sprawy człowieka, niż schowanej i zasuszonej w książkach.
Nikt nie wytłumaczy dostatecznie życia prawdziwego poety, który jest zawsze do połowy szalonym, nikt uczuć jego, zapałów i smutków nie pojmie, jeśli w nich nie był. Bo poeta jest to istota ekscentryczna, różniąca się tem tylko od szalonych, zamykanych w szpitalu warjatów, że czasem na chwilę powraca z kontemplacyjnego życia swego na ziemie i rozerwane pasmo jej wyobrażeń związuje jako tako[1]. Nie myśl go użyć do pospolitych życia potrzeb, do tych funkcyj zimnych, bezmyślnych, obcych mu zupełnie, które on uważa, pojmuje, lecz się do nich zniżyć nie potrafi. — To co Erasmus[2] napisał o filozofach, do braci ich poetów wybornie się stosuje. — »Możnaby to ścierpieć — pisze on — gdyby ci ludzie niezdatni do publicznych urzędów, na co innego się zdali; ale oni równie do wszystkiego są niesposobni. Nic z nich nie zrobisz. Zaproś którego na ucztę, — będzie ci milczał upornie lub nudził wszystkich pytaniami bez celu i końca. Weź go w taniec, spisze się w nim nie lepiej od wielbłąda. Na zabawach publicznych jego mina surowa zabije powszechną wesołość; poważny Kato nie mogąc się pozbyć swojej powagi ani na chwilę, będzie musiał oddalić się nakoniec. Wejdzie gdzie na wesołą gawędę, wszyscy umilkną, jakby wilka zobaczyli. Trzebaż co przedać, kupić, ułożyć się, słowem uczynić cokolwiek dla życia zewnętrznego, potrafi się w tem sprawić jak kawał kloca, niepożyteczny na nic sobie, krajowi i swoim. Nieświadomy zwyczajów przyjętych, często przeciwny opinji i zdaniom upowszechnionym, niepodobna, żeby tą wielką różnicą uczuć i sposobu życia nie ściągnął na siebie powszechnej nienawiści. Wszystko, co człowiek czyni, niedołężnem, bezrozumnem być musi, chceszli jedną głową ten strumień zatrzymać, daremnie! lepiej jak Tymon wynijdź na pustynię i żyj tam z mądrością swoją!«
Te słowa Erazma pełne są prawdy. Sam pełen myśli czuł on jaka jest różnica człowieka, który żyje wewnątrz siebie, od tych, którzy żyją tylko zewnętrznie, czepiąc się świata. Ten jest jako drzewo samotne, tamci jako bluszcz na skale. Oni nie wychodzą nigdy o swojej sile z pospolitego życia, starań i wypadków.
Nie pierwszy Erazmus postrzegł tę nieużytność do materjalnego życia dumającego ludu, widziano to dawniej, patrząc na filozofów i poetów. Antystenes okryty łachmanami, przez które duma jego wyglądała, ubogi a próżnujący, odosobniony od reszty ludzi, wyrzucony z ich koła, stworzenie anormalne; Djogenes grzejący się w beczce na słońcu, który umyślnie przeciwił się wszystkim przyjętym świata zwyczajom, stawili na to przykłady i dowody. Wielu takich, nie potrzebując wreszcie obcych im zupełnie ludzi, zakopywali się na pustyni, w której nie więcej byli samotni, jak wśród ludu, który ich nie rozumiał i nie łączył się z nimi. Gdzieniegdzie szanowani jak wieszcze i prorocy (bo niezrozumiani} unikani jak trędowaci, nigdzie nie spotykali współczucia, cześć tylko niezaspokajającą, lub niezasłużoną pogardę.
Stan tych ludzi tem bardziej godzien litości, że między sobą sprzeczni, nie mogą nawet żyć z sobą. Każdego z nich dumania po innem niebie, w innej sferze, innym się obracają kołem.
Z cmentarza tych ludzi bierzmy garściami kości i popioły; zobaczym, co to jest życie poetów.
W Benvenuto Cellini znajdziemy wszystkie rysy charakteru poety: odwagę, zamiłowanie swobody, pogardę bogactw, częste zmysłowe upojenia w niedostatku lepszych, charakter niestały, zapalony, fantastyczny. Wszystko to w jego najważniejszych i pełnych cudotworów Memorie się znajduje, w których często suchy rzemieślnik, częściej daleko poeta natchniony się pokazuje. Goethe niedarmo je tłumaczył. Widzicie Benvenuta, broniącego Castel Sant Angelo, wymierzającego działo na księcia Oranji, uwięzionego niesłusznie, dopominającego się o nagrodę zasług u Pawła III., trzy razy cudownie uwalniającego się z więzienia z największem niebezpieczeństwem, którem pogardza; widzicie go zawsze dumającego o cudownej Salamandrze i wyższem swojem przeznaczeniu. Pokazuje się potem na dworze wykwintnym Franciszka, wśród uczt, pojedynków, miłostek; szulerem, nędzarzem, bogaczem z kolei, mieszka w pałacu, stwarza Fontainebleau, rywalizuje z Primatice i księżną d’Etampes. I z jakimże zapałem tworzy, pieści i kocha swoje dzieła, jak swojego Jowisza wybawia od zaprzysiężonej zguby, jak pracuje nad Perzeuszem, na którym polegają nadzieje jego sławy, jego poetycznej duszy. W chwili, kiedy to arcydzieło odlewa, szydzi z niego tłum zazdrośny, Cellini rzuca formę, swoje srebro, złoto, skarby, wszystko co ma, byle odlać Perzeusza, jak Pigmaljon swoją by go duszą ożywił. I w tej chwili stanowczej klęka, gorąco modli się do Boga, prosi go, błaga, zaklina, — o odlanie posągu. To jedno czyni go poetą; zimny robotnik, bogactwby swoich nie poświęcił nadziei stworzenia, zrealizowania myśli swojej, nie byłby rozpatrzał! Cellini poświęca wszystko i modli się, bo jest artystą i poetą! I całe życie, i sława i bogactwa i poważanie, nic jego serca zadowolić nie może; drugi dowód, że jest poetą. Całe życie szuka nowego pokarmu dla duszy, nowego zajęcia, nowych nadziei: a kiedy posiwiał i zestarzał, siedmdziesięcioletni, bierze kaptur mnicha i oddaje się Bogu. Jeszcze poeta! bywszy artystą, żołnierzem, rozpustnikiem, nawraca się i modli, bo czuje, że i ludzi i świata i sławy i złota, wszystkiego mało dla wielkiej duszy i serca poety.
Dać — że było podobnemu człowiekowi poczciwe, szlacheckie, maleńkie szczęście, kazać mu się niem kontentować, jednem miejscem do życia, jedną kobietą do kochania, jednym przedmiotem do myślenia, i zakazać mu było poetycznej pracy tworzenia i ognia tego, w którym żył jak symbol swój Salamandra; tych ciągłych odmian uczuć, szarpania na wszystkie strony, uciech nadziei, oczekiwania, niespokojności, uciech męki, których jego dusza wymagała, było go zamknąć i przykuć w spokojnym zaciszu domowem. Mógłżeby on wytrzymać, mógłżeby on wyżyć tem szczęściem spokojnem, szlacheckiem, kominkowem tylu poczciwych, zimnych i otyłych Panów Sędziów Dobrodziejów, którzy się lękają tego czego on żądał, i spłonęliby w ogniu, w którym on żył tak dobrze? Możeście tedy pojęli, dlaczego poeta, prawdziwy artysta, tak jest dziwaczny w życiu prywatnem, tak mało stworzony do pokoju, do waszych pokarmów mdłych i cichego świata waszego, dlaczego choćby mu świat piramidy stawił, jemu nigdy dosyć nie będzie, — nienasyconemu, zawsze głodnemu pokarmu nowości, nowego życia, nowych myśli, nowej sławy; noszącemu w sobie przepaść Danaid. — Czuje dusza jego nieskończoność i za nią się tak daleko od was wyrywa.
Czem jest miłość w sercu poety? — patrzcie na Petrarkę i Laurę. Francesco da Petrarca łączył w sobie dwie najosobliwsze sprzeczności: — namiętność i zapał poety z pracowitością komentatora. Może być, że nadzieje swojej sławy więcej zakładał na nauce niż na pieśniach serca, — lecz się omylił. To co pisał jako nauczyciel, objaśniacz uczony, dawno zapomniano; to co wylał z serca, zostanie na długo, na zawsze może. Zdrój Vaucluzy i Laura dały mu nieśmiertelność, którąby był go nie obdarował pewnie traktat Cycerona De Republica, gdyby go był nawet od zguby zachował.
Miłość jego była prawdziwie poetyczną; Laura, żona Huga de Sades, Awiniończyka, pierwszy raz, dwudziestoletnia, ujrzała Petrarkę w kościele świętej Klary w Awinione. Petrark był wówczas dwudziestoczteroletnim młodzieńcem. Ujrzeli się pierwszy raz przed ołtarzem i miłość ich uświęcona u źródła, czysta i smutna, przetrwała do ich śmierci nieskażona, mimo potwarzy tych ludzi, którzy w miłość daleką i bez nadziei nigdy wierzyć nie chcą; przetrwała dlatego właśnie, że cała była w marzeniu, że dwoje kochanków nie dotknęło się siebie, że się kochali duszami. Połączeni byliby ostygli, z daleka się kochali.
I jakaż to była miłość! cała w poezji, cała w niebie, — miłość tak silna, że jej wiek i śmierć zwyciężyć nie mogły. Piękna Laura poety, choć zbrzydła i zestarzała dla męża, choć jej oczy przygasły świecąc nad kolebkami dzieci, nad szarym domowym horyzontem, ona zawsze była młodą i piękną dla Petrarka. Dziwili się zimni ludzie, widząc twarz jej wybladłą, dziwili się bardziej jeszcze, gdy ziemia pokryła Laurę: — Petrark kochał zawsze.
Lecz posadźmy go z Laurą w jednym domu, u jednego stołu, rzućmy koło nich zamęt drobnostek życia, starania i myśli o dzieciach, o domu, o jadle, napoju; kaźmy im przemyślać o zimnym i suchym mechanizmie życia, zbliżmy ich tak, aby się widzieli ciągle, urok zgaśnie i miłość ustanie.
I jakaż to była miłość! kiedy Petrark kochał choć ta Laura, co ją wzbudzić umiała, nie była jej warta! Poeta poświęcił jej życie, ona nic jemu, mąż zazdrośny, dziwaczny, nudny, więcej u niej jeszcze znaczył, niż nieśmiertelny Petrark, który jej ofiarował serce, duszę, życie i nieśmiertelność swoją. Szesnaście lat unikała od niego, szesnaście lat nowicjatu jego sławy, aż do uwieńczenia w Kapitolu. Wówczas dopiero, kiedy połowa tego wieńca mogła spaść na jej skronie, przestała od niego stronić i pierwszy może uśmiech dała mu za cierpień tyle, uśmiech próżności za łzy nieśmiertelnego przywiązania! o! przeklęta kobieta! chciała się sprzedać, czekała tylko, aby miał czem zapłacić!!
Całe życie Petrarka, pobyt na dworze króla neapolitańskiego Roberta, jego poselstwa, podróże, któremi karmił duszę niespokojną i nienasyconą poety, wszystko co czynił, pełne było myśli o Laurze. I co dziwniejsza ani lodowata teologja, nad którą pracował, ani polityka, ten szkielet, na którym świat wisi, nic go nie wyprowadziło z czarodziejskiej krainy marzeń o miłości i Laurze. Wierny jej do końca, po jej śmierci wdział kaptur mniszy i skończył życie w klasztorze. — Oto są własne jego słowa, które smutny pisał już o Laurze, nie jako poeta, lecz jako historyk swojej miłości:
„Laura świetna tylą cnotami, którąm często w wierszach moich opiewał, pierwszy raz oczom się moim ukazała, dnia 6. kwietnia, w kościele świętej Klary w Awinjonie. Byłem wówczas młody jeszcze. W tem samem mieście, tego samego dnia, o tej samej godzinie roku 1348 gwiazda Laury zagasła na niebie. Byłem wówczas w Weronie, o mojem nieszczęściu nie wiedząc. Ta kobieta tak piękna i tak czysta, została pochowaną tegoż dnia, po nieszporach, w kościele Karmelitów w Awinjonie. Wróciła do nieba, które ją tylko pożyczyło ziemi. Dla smutnego wspomnienia tej straty tak bolesnej, zapisałem ją na tej księdze z radością i goryczą. Śmierć Laury jest dla mnie przepowiednią, że i ja długo żyć nie będę; teraz gdy się węzeł mojego życia rozerwał, mam nadzieję w Bogu, że łatwo mi będzie wyrzec się tego świata, na którym tyle się razy zawiodłem, którego nadzieje tak są próżne i znikome“.
Taka być powinna miłość poety, żeby była stała, marzenie dalekie, czyste, anielskie, w któremby nie było innego nad dziecinny uścisk, jeden pocałunek niewinny, wiele westchnień, łez, zapału, ciągłe przeciwności i bole. Bo miłość cierpieniem podnosi się w niebo, nasyceniem opada na ziemię i rozbija się o nią.
Z poetów-malarzy nie wiem czy kto w życiu energiczniejszy i żywszy rozwinął charakter od Salvatora Rozy. Próżno go ojciec przeznaczał na prawnika; namiętnie do sztuk powołany, a mianowicie do malarstwa, ubogi, nieznajomy długo, nie stracił w przeciwnościach zapału do swojej sztuki, do której się urodził. A prócz pędzla niewdzięcznego, który mu długo odmawiał sławy i pieniędzy, tyle miał zbytku życia i zapału w duszy, że je wylewał jeszcze w poezję, w muzykę, — któremi tłumaczył naprzemian tłumne, płomieniste, dziwaczne myśli swoje. — Lecz nieznajomemu trudno się było mierzyć ze sławnymi malarzami, trudno się było wsławić i dać ocenić; sponiewierany w tłumie, usiłował się z niego wydobyć roku 1639 na karnawale w Rzymie. Tu wystąpił jako uszczypliwy następca Paskwinów i Marforjów pod maską Formiki i Coviella z dowcipnemi żartami i satyrą. Trzeba wiedzieć, co to jest karnawał w Rzymie, żeby pojąć, na jakiej to scenie pierwszy raz Salvator wystąpił. Nic szaleńszego wystawić sobie nie można, — powaga starego Rzymu, tak sprzeczna z tym szałem dziecinnym, dodaje mu osobliwszego charakteru indywidualnego. Ten ostatni tydzień zapust, ogłoszony dzwonem z Kapitolu i wystrzałem działownym z Castel Sant Angelo, jest najosobliwszą uroczystością popularną, jaką gdzie widzieć można. Cała ludność wysypuje się na ogromną ulicę Corso, po której obu stronach stoją wielkie i wspaniałe pałace, dzieła Palladjów, Michałów Aniołów, Berninich, ulicę zaczynającą się od bramy del Popolo, kończącą się na Piazza Colonna! Wytaczają się wozy pełne masek, grupy tysiączne. Poliszynelle, Pantalony, djabli, aniołowie, mnichy, panie, dzieci, wszyscy krzyczą, biegają, witają się, rzucają na siebie cukrami, wszyscy się niby znają, wszystkich brata Moria, królowa świata, jak powiadał Erazmus. I tak dzień po dniu upływa aż do ostatniego wtorku, wśród wesołości szeroko rozlanej, której z tego tygodnia na cały rok zapas robią mieszkańcy Rzymu. — Na takiej to scenie wystąpił Salvator raz pierwszy w roku 1639 i pierwszy odebrał oklaski za swoje lazzi, w których żadnego stanu, żadnej namiętności, żadnej śmieszności nie oszczędził. — Lecz chwilowo pozyskana sława znikła za zdjęciem maski, i trwała tyle tylko ile zabawa ludu szalejącego na gruzach Koliseum i Kapitolu. Salvator urządził potem teatr, którego sam był autorem, muzykiem i dekoratorem, i tym sposobem znowu się dał poznać. Z Rzymu, już odznaczywszy się i nabywszy sławy, wrócił do Neapolu, gdzie częściej jeszcze energii swojej użył w zaburzeniach krajowych, które odmianę rządu sprowadziły. Członek związku nazwanego Towarzystwem Śmierci, uciekł nazad do Rzymu, gdzie pracował już do śmierci, mszcząc się ostrą satyrą na swoim kraju, który musiał opuścić. Poetyczny charakter równie się okazuje w życiu jego awanturniczem i niespokojnem, jak w dziełach, w których widać namiętność pędzla i ogień myśli.
W poecie wszystko okazuje poetę: zawsze namiętny, jeśli się nawet sercem do ziemi przyklei, niewdzięcznej ziemi, która go ocenić nie może i nieraz od jego skrzydeł wymaga takiej posługi, jakąby włożyć powinna na grzbiet dromadera; — jeśli się przywiąże do czegokolwiek, wleje w swoje przywiązanie całą energję duszy, całą moc poetyczną. Rembrand van Rhyn, ten tak sławny malarz i rytownik, skręciwszy namiętne serce swoje do złota, czegoż nie dokazywał, aby je gromadzić! Z jakim zapałem uwłaczającym całemu rodzajowi ludzkiemu, przekładał złoto nad ludzi, wiedząc, że ludzi dostać można za złoto; wieleż oszukaństw popełnił, żeby drożej przedawać swoje sztychy żeby udać sztych za rysunek i nowe ze starych zrobić. Synowi kazał niby ukradkiem przedawać swoje roboty, żonie nosić żałobę, żeby pozorną jego śmiercią podróżyć dzieła. — O! jakże ten spodlony poeta przeklinać musiał świat na łożu śmiertelnem, że go przymusił do szukania skarbów w złocie!
Ta namiętność, którą przywodzim tylko jako dowód, do jakiego stopnia mogą się posunąć namiętności poety nawet z drogi swojej zbłąkane, najmniej jest poetom właściwa. Racine, jeden z najprozaiczniejszych poetów, tak mało wszakże dbał o pieniądze, że Despreaux, zimny krytyk i anatomista z podziwieniem wykrzykiwał, patrząc na niego: — Można być tak nieczułym na 1000 luidorów!
Chociaż jego poezje są tak zimne i jednostajne, Racine jednak miał naturę poety. Naśladownictwo zabiło w nim zapał i natchnienie. Jego deklamacje w ogrodzie Tuilleries, wśród tłumu robotników, którego, całe zajęty Mitrydatesem, nie widział, tłumu, który go brał za szalonego, mogłyby ujść za poetyczny zapał, gdyby w nich zimny Racine nie kazał się domyślać i podejrzewać więcej miłości własnej, zajętej przyszłym tryumfem, niż wieszczego zapału.
Błyszczący, a w istocie zimny charakter Francuzów, których namiętności po wierzchu serca się ślizgają, daje się czuć nawet w ich poetach, w których namiętności głębokiego uczucia, prawdziwie poetycznego znaleźć trudno. Poczciwy La Fontaine, który tylko bajki pisał i wcale niepoetyczne, bo bardzo dowcipne powieści (wiemy, że dowcip i poezja są sobie przeciwne jak dwa bieguny), La Fontaine był jednakże poetą. Jego ciągłe roztargnienie, jego życie wewnętrzne, zanurzone w sobie, niewiadomość świata otaczającego i poezje, które pisał jak ptak śpiewa, nie wiedząc dlaczego, z popędu, — odkrywają go poetą w duszy. Bliższe zastanowienie się nad jego charakterem potwierdza to jeszcze. La Fontaine całe życie był dzieckiem-poetą, potrzebował zawsze niańki i obcy był zupełnie temu, co się wkoło niego działo. Ożeniono go mimo woli i nie wiedział nawet, że miał żonę, a kiedy mu mówiono, żeby z Paryża pojechał ją odwiedzić na prowincję, uczyniwszy to, powrócił i pytającym odpowiedział: — Nie widziałem się z moją żoną, była na mszy! — Syna swego nie znał wcale, pokazano mu go w jednem towarzystwie, i oznajmiono mu, że to był syn jego.
— Mocno mnie to cieszy — odpowiedział...
Niepodobna przywodzić wszystkich dowodów jego roztargnienia, jego wyłącznego umysłnego życia, którego nie rozumiejąc, brano je za głupstwo. Sławne są jego odwiedziny u pewnego znajomego, na którego był pogrzebie. Szwajcar u drzwi przypomniał mu, że umarł ośm dni temu. — Doprawdy? — odpowiedział poeta odchodząc — zdało mi się, że to nie tak dawno się stało! Pani Sabliére, jego przyjaciółka, bardzo trafnie nazywała go un fablier, tak jak zowią drzewa dające owoce: gruszą, jabłonią, śliwą; gdyż w istocie tak jak drzewo, sam o tem nie wiedząc prawie, posłuszny tylko popędowi wrodzonemu, pisał bajki, jak drzewo rodzi owoce. Nie mówię nic o Corneille, który przy francuskim charakterze swoim, miał dobrą mięszaninę Prometeuszowskiego ognia, z którego się robią poeci, — nie mówię nic o Scarronie szaleńcu, którego szaleństwo wcale poetycznem nie było. Jest to człowiek, na którego bez odrazy spojrzeć nie można; jego choroba, żona i wesołość rozciągają w około jakąś atmosferą szatańską. — Ubóstwo i królowanie, paraliż i dowcip pomięszane stanowią życie Scarrona, jedno z najdziwniejszych, lecz najmniej poetycznych.
Chcąc widzieć Francuza i poetę, spojrzeć trzeba na Verneta zawieszającego się na maszcie dla przypatrzenia zburzonemu morzu, zachwycającego się burzą na niebie i morzu, widzącego tylko wielką rękę Boga i olbrzymią naturę tam, gdzie drudzy widzą strach blady i niebezpieczeństwo samolubne. Co za dusza poety, co za głębokie uczucie swego powołania, co za popęd do naśladowania i tworzenia, który szuka materjałów wyobraźni, w chwilach nawet, które ściskają żelazną dłonią duszę pospolitych ludzi, wiodących życie bez celu wyższego, widzących w burzy nie poezję i naturę, lecz strach tylko i śmierć. Życie Camoensa, tego poety, którego nawet napisanie epopei nie osłabiło i nie wycieńczyło, jest nową normą życia poety, mało różniącą się od innych. Wygnaniec ze swego kraju, żołnierz na flocie Gibraltaru, szukał tego szczęścia, którego nigdzie znaleść nie można, w dalekich wyprawach, w potyczkach na obcej ziemi, aż pod niebem skwarnem Indji. Jego Luizjada urodziła się w Goa. Lecz razem z nią urodził się tłum satyrycznych wierszy, które Camoens na nieprzyjaciół wylewał, dostało się i wice-królowi. Z Goa więc znowu wygnaniec, dostał się na granicę Chin do Macao. Tu kończył Luzjadę.
Odtąd żył cały w poemacie swoim i jego przyszłości, a kiedy w rozbiciu okrętu on i jego nieśmiertelność zginąć miały, uniósł ten skarb swój, rzucając się z nim w wodę i ocalił. Piękny przykład poświęcenia się poety dla dzieła, które zamykało w sobie najlepszą część jego życia i duszy.
Po szesnastu leciech oddalenia, Camoens powrócił do kraju. Poemat jego wyszedł na świat, przyjęto go pochwałami, lecz pochwałami, tylko, — a Camoens umarł z głodu w szpitalu! Nie jestże to los jedwabnika, którego nić służy królom na szaty, a ten co ją uprządł, ginie nieznany, owinięty nią dokoła?
Po śmierci, po śmierci w szpitalu, w nędzy, po śmierci z głodu i rozpaczy, po okropnej śmierci niezrozumianego od świata poety, opuszczonego od ludzi człowieka, po śmierci zjawiły się nagrobki i laur wyrósł na grobie.
Przykryto marmurami nędzarza, ogłoszono sławą i zaszczytem kraju tego, który tak daleko szukać musiał napróżno garści złota, wyżej cenionej od jego genjuszu?
Mnóstwo jest przykładów poetycznego życia i myśli między malarzami, — któż ich nie dojrzy w dziwacznym testamencie malarza Heimskeck, który zostawił fundusz na wyposażenie co rok jednej dziewczyny z warunkiem, aby państwo młodzi tańczyli na jego grobie. Prawdziwie poetyczna dobroczynność. Niemniej poetycznem jest życie Tintoreta, sławnego współzawodnika Tycjana; — odmówienie przyjęcia orderu św. Michała, podarunki obrazów, mogących mu zysk wielki przynieść przedażą, nauka dana malarzom flamandzkim, sam sposób malowania pełen ognia, lubo genjalnie niedbały, odkrywają duszę poetyczną, całkiem w dziełach swoich i w sobie żyjącą.
Mijając już skąpego Rembrandta, który całą energję duszy poświęcił zbieraniu złota, mijając dumnego Rubensa, króla kolorystów, dziwnego Salvatora, którego pędzel i myśli tak często do scen rozbójniczego życia wracały, powiem wam jeszcze na zakończenie kilka słów tylko o poecie-malarzu, mało znajomym wprawdzie, ale niemniej przeto wielkim pod licznymi względami.
Adrjan Broor, ubogi chłopiec, od dzieciństwa malował na kawałkach płótna kwiatki i ptaszki, które matka przedając, utrzymywała się z tego. Talent jego wrodzony nie uszedł oka. Hals, dosyć biegły malarz, pod pozorem nauki wziął go do siebie, lecz chciwy i łakomy, chciał tylko w istocie korzystać z jego talentu. Kazał mu pracować, pilnował go, siedział nad karkiem, morzył go głodem, a biedny Broor w łachmanach, głodny, przeziębły, dzień i noc pracował nad obrazkami, które Hals tajemnie za bardzo wysoką cenę przedawał. Do tego doszedł przemyślny nauczyciel, że go zamykał w odosobnionym szpichlerzu, aby mu nic w pracy przeszkodzić nie mogło.
Lecz Broor miał znajomych, przyjaciół, towarzyszów dziecinnych zabaw w piasku i wodzie, — ci niespokojni o niego, dowiedzieli się, doszli, wdrapali się na szpichlerz i z podziwieniem ujrzeli przez okienko, że Broor mały był malarzem.
Po przywitaniu, zaraz pozamawiali sobie u niego obrazki dwunastu miesięcy i pięciu zmysłów, zgodziwszy się po kilka groszy od sztuki; a Broor nie posiadał się z radości, że mógł cokolwiek ukradkiem zarobić.
Lecz wkrótce z wzrastającą ceną jego obrazków, nauczyciel i jego żona coraz ściślej pilnować go zaczęli, tak dalece, że mu na zarobek i chwili czasu nie zostawało. Biedny chłopiec odosobniony, zamknięty, wygłodniały, uciekł nareszcie z tego więzienia przy pomocy towarzyszów; lecz nagi prawie, głodny, nieznajomy, nie wiedział sam co zrobić ze swoją swobodą. Poradził sobie poetycznie i dziecinnie: — kupił za kilka groszy, które miał przy sobie pierników i ciast, i z tem poszedł się usadowić w chórze kościelnym.
Tu poznany został i doprowadzony do nauczyciela, który przelękniony utratą swojej kury o złotych jajach, na przyszłość obiecał mu lepiej się z nim obchodzić.
I dotrzymał słowa! Zaraz mu ofiarował wspaniały łachman wytarty z swojej sukni i nakarmił go szczątkami całotygodniowej kuchni. Uradowany, że nie cierpiał głodu i nie trząsł się od zimna, Broor jeszcze gorliwiej wziął się do roboty i pracował. Hals drogo przedawał jego malowidła, a jemu nic z tego nie dawał, wmawiając, że jedzenie i suknia stara wielkie obowiązki wdzięczności wkładają na niego!
Ciągnęło się to długo — lecz Adrjan dowiedział się nareszcie o cenie swoich robót, wymknął się po drugi raz z więzienia i uciekł do Amsterdamu sam jeden, bez grosza, z jedną suknią na grzbiecie, z głową tylko i ręką.
Przypadkiem trafił na przekupnia obrazów, który mu dał schronienie; — Tu dopiero z niemałą radością przekonał się, że i w Amsterdamie znajome były jego obrazy, niemało cenione. — Możeby o tem wątpił, słysząc tylko, lecz gdy jeden amator dał mu sto czerwonych złotych za świeżą jego robotę, odebrawszy te pieniądze, rozsypał je na łóżku i jak szalony tarzał się po złocie uradowany! Biedne dziecko!
Potem poleciał z workiem pieniędzy, pozbierał towarzyszów na ulicy, i z nimi, otoczony obdartusami, ulicznikami, ludem brudnym, z którego wyszedł jak kwiat z pod czarnej ziemi, — pobiegł, zamknął się w karczmie, i skarb swój przepił, rozrzucił, strawił do ostatniego grosza. Potem powrócił do przekupnia.
— Gdzieżeś podział pieniądze?
— Pozbyłem się ich — odpowiedział — żeby mi nie dokuczały!
Cudna odpowiedź, mająca tę niespokojną chęć używania, która nie dozwoliła mu póty wziąć się do pracy, póki tylko mógł się obejść bez niej, niespokojność człowieka, któremu dotąd życie było gorzką zagadką pracy i cierpienia, a które jednak garść złota zmieniła w potok rozkosznego odurzenia! I tak całe jego życie przeszło, — ubogi pracował, zbogacony trwonił i rozrzucał, — nieraz z karczmy posyłał przedawać obrazy, żeby opłacić niemi kilkodniową hulankę.
Nie myślcie jednak, żeby bez natchnienia pracował! Broor brał się do roboty, z niesłychanym zapałem. Słyszano go rozmawiającego głośno z osobami, które jego pędzel stwarzał. Te dzieci jego duszy żyły dla niego, w chwili twórczej rozmawiał z niemi, słyszał ich odpowiedzi i od tego świata może tylko był zrozumiany. Tam była tajemnica duszy zapaleńca, entuzjasty, poety, — z reszty śmiał się Broor, jak ona z niego.
Co za rozmaitość, co za ruch w jego jednostajnem życiu: — bitwy, kłótnie, pijatyka, przyjaźnie kielichowe, miłości uliczne, tańce, swawola, maskarady, a wśród tego tła czarnego, jak złote gwiazdy na niebie, te chwile pracy, którym się z przymusu oddawał, lecz w których żył jedynie. Reszta życia była mu snem niezrozumiałym, z którą nie wiedząc co zrobić, rozrzucał ją po karczmach i ulicach, topił w kuflu, śnie i szaleństwach.
Widzicie go idącego na teatr w tej przepysznej sukni, która przed chwilą była brudną? Pomalował ją sobie w kwiaty, upstrzył, zaiskrzył!... Wchodzi... szmer podziwienia suknią jego przyjmuje, wszyscy się dziwią.
— Co za bogactwo kolorów!
— Co za świeżość!
— Jak piękna suknia malarza!
A Broor śmieje się w duchu, — a wszyscy obracają oczy za nim i patrzą i chwalą i zazdroszczą Adrjanowi Broor — kończy się sztuka, — Broor wypada na scenę.
— Z czego moja suknia? — woła do widzów.
— O! śliczna suknia! śliczne kwiaty, musi być jedwabna! — wołają kobiety.
— Perska materja!
— Droga suknia! dodają kupcy — nie ma takiej w żadnym sklepie w Amsterdamie!
— Po czemuś ją kupił?
— Gdzieś ją wyśledził?
— Kto ci ją darował? — pyta się młodzież z zapalonemi oczyma.
Wszyscy chwalą, wszyscy się dziwią. Broor stoi i milczy, potem z gorzkim uśmiechem zmaczaną gąbką prowadzi po sukni, ściera kwiaty i jednem poruszeniem ręki zmienia ją w brudny kawał płótna! Tak wielowładny talent ozdobi wszystko, czego się dotknie, i talent tylko rozpozna, co zrobił, i talent tylko może pogardzić swoją robotą, zetrzeć ją i zniszczyć śmiejąc się gorzko.
W Antwerpji, w czasie wojny — Broor siedzi uwięziony, wzięty za szpiega. Rubens go odwiedza i po robocie poznaje, wykupuje go z niewoli, daje u siebie mieszkanie i ofiaruje przyjaźń i towarzystwo swoje. Lecz gdzie tam dziecku ulic i karczem mieszkać z Rubensem, kochankiem królów, czystym, porządnym, bogatym, człowiekiem zimnym, rozumiejącym jak wszyscy życie i pieniądze. Broor nie może znieść ciasnego, widnego, czystego mieszkania i ciasnej a zimnej grzeczności tych ludzi, jemu potrzeba karczemnego powietrza, dymu lulek, szczęku butelek, gwaru, przekleństw i odurzenia; Broor przypomniał sobie pierwszego swego opiekuna, — i uciekł od Rubensa.
Zawsze odarty, brudny, powalany, potłuczony, widział się wzgardzonym nawet od krewnych, nawet od najbliższych.
— O! — pomyślał — zbliżą się oni do mnie jak sobie kupię piękną suknię, oni chcą sukni, nie człowieka!
Poszedł, kupił piękną aksamitną suknię, ubrał się i wybiegł śmiejąc się na ulicę. A na ulicy obstąpili go przyjaciele i chwalili jego suknię. Krewni zbliżyli się, ściskali za rękę, patrząc na rękaw aksamitny, i jeden z nich zaprosił go na wesele. — Broor był tak czysto ubrany! cóż dziwnego!
Adrjan śmiejąc się w duchu szydersko, poszedł na wesele, lecz wśród bankietu porwał półmisek i oblał sosem swoją nową suknię aksamitną.
— Co robisz? — zawołano.
— Co robisz!! co robisz!
— Karmię moją suknię — odpowiedział im szydząc — słuszna jest, aby korzystała z uczty, na którą zaproszona została.
Rozśmiał się, rzucił suknię w ogień i poszedł znowu do karczmy. — A krewni bardzo żałowali — — — jego aksamitnej sukni!
Znudziło mu się wreszcie to życie pustelnicze w tłumie ludzi, z których żaden nie wiązał się z nim węzłem przyjaźni, węzłem serca. Broor zaczął szukać serca, tęskno mu było bez niego, znalazł je przecie. Zamieszkał u jednego piekarza, którego uczył malować, a żonę kochać nauczył. I było im bardzo dobrze wszystkim trojgu, póki Broor zamięszany w jakąś kłótnię, nie został zmuszony do ucieczki. Tułacz i nędzarz znowu, udał się do Antwerpji, gdzie drugiego dnia umarł w szpitalu. Rubens sprawił mu pogrzeb a miasto nagrobek! Wieczny pokój niespokojnej duszy Adrjana Broor!
Niech was Bóg broni od wszystkiego złego i od duszy poetycznej! zyskalibyście wiele sławy po śmierci, wiele łez za życia! Matki powinny się modlić nad kołyską dzieci:
— Panie! zrób go czem chcesz, tylko nie poetą! Bo lepiej być nędzarzem, lepiej być głupim, lepiej być niemym, głuchym, ślepym, niż poetą; lepiej być garbatym, kosookim, ryżym, kulawym, lepiej być policjantem, żydem niż poetą. — Poeta na tym świecie jest to roślina przesadzona z Afryki pod biegun lodowaty. Wzniesie się i uschnie pod mroźnym oddechem świata, pod zimną ręką Eskimosów, którzy ją będą chwalić, ale nie ogrzeją, ale nie zrozumieją! — Próżno wyglądać będzie swojego słońca i nieba, lody, mchy tylko, niedźwiedzie i cielęta morskie otoczą go, będą wąchać próbować, kosztować, — aż póki nie zniszczą. Poeta jak upiór, — na świecie, lecz nie z tego świata, wstaje dla cierpień i męczarni, rozprasza ludzi swojem przybyciem, mówi do głuchych, żebrze litości obcym językiem, a cóż mu z szumnego Requiem i wieńców po śmierci, kiedy je rzuci dłoń zimna, jak niechętną jałmużnę?
Pokój ich duszom w grobie, bo go nie znały na ziemi!

KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO.





  1. Le fou ne differe guéres du philosophe contemplatif et du poete inspiré, que par l’impossibilité de retablir quilibre de la vie materielle. Ce qui n’est qu’une crise pour les deux autres est pour lui un etát.
    Ch. Nodier. Corbeille de Rognures. III.
  2. Erasmus Rotterdamus, Morias Enkomion stultitiae laus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.