[104]FAUSTYN.
Od roku się na Faustyna
Usadzała miłość zdradna;
Co krok stąpił to dziéwczyna;
A każda ładna, tak ładna,
Tak miłe wróżąca pęta;
Że aż słodko kiedy wspomnę;
Lecz Faustyna oczy skromne;
Nie zaślepia ich ponęta.
Na wyścigi szły dziewczęta,
Która prędzéj go ułowi;
Wabne wzroki i chychotki
I te słówka i te psotki
W których się do serca powié
Tak że człek się i nie zoczy,
I miłostek rój uroczy
Lecą, gdyby grad chłopcowi.
[105]
Przysięga Bożek w zapędzie
Że Faustyn kadzić mu będzie.
Ale nadzieją złośliwą,
Próżno swe serce kołysał,
Nie udało mu się żniwo,
Żaden z figlów nie dopisał.
Jednak w walce nie ustaje,
To z oka, to z piersi strzela
Do serca nieprzyjaciela;
Ale zewsząd pudła daje.
A choć jaki grot i draśnie,
Rzuci skrę w młodzieńca łono,
To bezsilną, przytłumioną,
Co zatleje i przygaśnie.
Nie żeby miał serce z lodu;
A dla czegóż? — Śmiéch wyjawić:
W dziki nałóg wpadł za młodu,
[106]
Nie roskosznie duszę bawić
Marzeniami o kochankach,
O igraszkach, zalecankach;
Lecz ją zimnym dręczyć trudem,
I uczyć się dniem i nocą,
Djabeł wié na co i po co.
Jakby Rabin nad talmudem,
On się kiwa nad xięgami.
A też xięgi!... Pan Bóg z nami!
Wszystkie funtów po trzydzieścié.
Gdybyż to ciekawe wreście,
Tak naprzykład romans jaki;
Lecz to wszystko pieca warte,
Nimbyś przejrzał jedną kartę,
Wziąłbyś razy sto tobaki
I zadrzémał w końcu z nudy.
Jemu do smaku te trudy.
[107]
Inni wzdychać, głosem tkliwym
Powdzięczyć się przy Filidzie;
A ten dziwak z mędrcem siwym
O autorach bękać idzie.
Że aż dumny bóg miłości
Prawie pękał się ze złości.
„Jakże! rzecze, teżby strzały,
Których dzielność i potęga
Samych niebian serca sięga,
Smiertelnika jąć nie miały?
Przysięgam na styxu tonie!
Że te dymy naukowe,
Co osiadły hardą głowę,
Tchnieniem lenistwa rozgonię;
Zniszczę do pracy ochotę
A pewnym hołdu być mogę.“
[108]
To rzekł, rozpiął skrzydła złote
I ruszył w daleką drogę.
W pośrodku żyżnéj równiny,
Któréj nigdy pług nie bodzie,
Jest rozległy gmach na wschodzie
Klecony z prętów i trzciny.
Tylko choć zawsze się snują
Robotników milliony,
Choć wszyscy zda się pracują,
Gmach ten jeszcze nie skończony.
Tu zacisze, tu spoczynek,
Tu sen cięży nad żrzenicą.
Krótko mówiąc: ten budynek
Zwie się lenistwa świątnicą.
Od téj świątyni zdaleka
Kmieć i rzemieślnik ucieka,
Z nimi wesołość pospołu;
Na łąkach nie ujrzysz wołu,
[109]
Nie igrają kozy żywe,
Ani raźny rumak bryka;
Same źwiérzęta leniwe,
Z przeproszeniem czytelnika
Za ich niepiękne tytuły,
Osły, cielęta i muły.
W nieobjętych okiem ścianach,
Gdzie miękkość dyszy w dywanach,
Gdzie mnóstwo lśniących mamideł,
A na miéjscu malowideł
Zaczęte podmalowania,
Na wzniosłym z poduszek tronie,
Tonąc w puchu aż po skronie,
Drzémie bóstwo próżnowania;
Drzémie, poziéwa i wzdycha
Że z ciężkich trudów usycha.
[110]
Widziałbyś tam jak obfity
Tłum dworskich osób i świty
Otaczał cne próżnowanie;
Każda z nich, co rzadko bywa,
Szczérze zwierzchności życzliwa
A wszystko Szlachta Mospanie!
Zapukał Wenery synek,
Zatrwożyli się próżniacy,
Mniemali że bożek pracy
Przyszedł im mięszać spoczynek.
Lecz gdy na wonnym obłoku,
Z uśmiéchem w ustach i w oku,
Promieńmi tęczy odziany
W podwojach błysnął Kupido;
Radością zabrzmiały ściany,
Bojaźń i troski precz idą,
Bogini spójrzeniem łaski
Pieszczone lica umili,
[111]
Wszyscy chcieli dać oklaski;
Chcieli dać; lecz się lenili.
Wzniósł się bożek i na piórach
Zawieszony jak ptaszyna,
Jak Cycero w Rzymu murach,
Z pamięci mowę zaczyna.
A chociaż mówi z pamięci
Nie miesza się, ani kręci,
Kaszlem słówek nie sztukuje,
Łaciną sensu nie skleja,
Jak czasem zły kaznodzieja...
Lecz ja żartuję, żartuję!
Sza Muzo! o tym przedmiocie;
Bo i ty będziesz w kłopocie.
Ani dziwno, ani rzadko
Że Kupido mówi gładko;
[112]
Wyprawne jego usteczka,
Mała, lecz niepróżna głowa,
Wié on gdzie użyć ma słowa
I wié gdzie tylko słóweczka.
W serce bogini zaglądał,
Zwrócił ku niemu rzecz całą,
Mówił dobrze chociaż mało
I dokazał czego żądał.
Rozgniewana należycie
Że Faustyn zajęty xięgą,
Bogini z taką potęgą
Nié ma za boże poszycie;
Trochę się z tronu podniosła
I rozkazała dworowi
Osiodłać ku wieczorowi
Największego w świecie osła.
[113]
Bożek do drogi już gotów
Użył modłów i postrachu
Nim ruszył boginią z gmachu.
Ileż to w drodze kłopotów!
On przywykł hasać i hasać,
Ona raz poraz popasać;
On wszystkie strony odwiedzi
I czekając pół dnia siedzi
Na jakiéj skały wierzchołku;
Ta jedzie noga za nogę,
Narzeka na trudną drogę,
Co krok to „cyt mój osiołku.“ —
Zniecierpliwione pachole,
To osła strzałką ukole,
To gdzieś mu w przodzie, na błoni,
Wskaże ośliczkę nadobną,
Młodą, zalotną, osobną;
[114]
Ale kawaler nie goni,
Wié że ośliczki nie złapie,
Jak szłapał sobie tak szłapie.
Już zachód, wieczór, mrok duży,
A nasi jeszcze w podróży;
Ziarko, jak mówią, do ziarka,
Zbiérze się z czasem i miarka.
Choć szli nie pędem sztafety,
Późno, lecz stają u mety,
I wchodzą cicho, nieznacznie,
Gdzie Faustyn zasypiał smacznie.
Jak zwykle u literata,
Pościel nie znała się z puchem
I w pilść nie bardzo bogata;
Pióro stérczało za uchem,
Drugie z boku w kałamarzu,
I szczątek świécy w lichtarzu;
[115]
Pod stolikiem, na stoliku,
Na półkach i w każdym kątku,
Xiąg i papierów bez liku,
Lecz ani za grosz porządku.
Bogini, po nauk płodach,
Tych ciężkiéj pracy dowodach,
Pociągnęła wzrok odrazy;
Lica jéj chmurzą się gniéwem
I na Faustyna trzy razy
Dmucha lenistwa wyziewem.
Ty śpisz nieszczęsny Faustynie!
I z większym niż kiedy smakiem,
A lenistwo w kości płynie,
Jutro już będziesz próżniakiem.
Śpi w zarażonéj pościeli;
A tym czasem goście gniéwni,
Zwycięstwa swojego pewni,
Jak przybyli tak zniknęli.
[116]
Dzień nastał, budzą Faustyna,
On się z niechęcią ocucił,
Zapytał: „Która godzina?“
I do ściany się odwrócił.
Budzą Faustyna powtóre,
Faustyn patrzy jak przez chmurę,
Podniosł się, głowę podrapał,
Pantofel na nogę włożył,
I znowu spać się położył,
I znowu smaczno zachrapał.
Wstał wreście. Jak ołów głowa.
Z nałogu zajął się pracą;
Przeczytał ze cztéry słowa,
Trafił na roździał ladaco,
Odrzucił kartę i drugą,
I czytał bardzo niedługo.
[117]
Wstał, chodził, usiadł, wziął pióro,
Idzie tępo jak z kamienia.
Próżno swe trudy odmienia,
Wszystko nudno i ponuro.
Tak ponuro i tak nudno,
Że usiedzieć w domu trudno.
Poznał, że tu nie przeliwki
I poszedł szukać rozrywki.
Ale już nie w mędrców kole,
Gdzie rozum ustom na straży
Każde słowo zmiérzy, zważy;
Lecz tam gdzie śmiészki, swawole,
Gdzie nadto nie łamiąc głowy,
Co ślina do gęby niesie,
Wszystko jest treścią rozmowy,
Tam Faustynowi pójść chce się.
[118]
I postąpił, jak się chciało,
Spędził wieczór w kobiét gronie.
Naprzód szło dziko, nieśmiało,
Faustyn jąka się i płonie,
Nie jednego puszcza bąka;
Nazajutrz gładziéj mu idzie,
Faustyn usiadł przy Filidzie,
Już się nie płoni, nie jąka;
Chyba że się oko z okiem,
Lub trafem spotka dłoń z dłonią,
Oboje się w ówczas płonią;
Jednak na się patrzą bokiem,
Jednak się jakoś przypadkiem
Dłonie zbiegaią ukradkiem.
Wyszedł Faustyn lecz dziewica
Z myśli jemu już nie wyjdzie;
Wszystko jest bosko w Filidzie;
[119]
Ach jéj uśmiech! ach jéj lica!
Ten kształt nóżki! ten śniég ręki!
Te kibici cudne wdzięki!
A oko? ach! jakie oko!!!
Marzy i wzdycha głęboko.
Już się tylko nią zatrudnia.
Ledwo dożył do południa.
Po południu u źwierciadła
Stroi się Faustyn jak może.
Godzina, druga przepadła
Aby ująć dziéwcze hoże.
I Filida w swym pekoju[1]
Pożycza wdzięków od stroju
Choć własnych ozdobna rojem.
Ale któż przestał na swojém?
Służy jéj miłości bożek
Zwinny, mądry, choć maleńki,
[120]
Muska ręce, lgnie do nożek,
Obleka je w jedwab cieńki,
Sypie powaby bez liku,
Na licach rumieniec świeży,
Zefiry mieści w odzieży,
Pokusę w każdym fałdziku;
Nie dziw, że zmógł śmiertelnika! —
Nim trzeci błysnął poranek,
Z bojaźliwego laika
Był już jak trzeba kochanek.
Na kolanach przed Filidą
Błaga o śmierć lub nadzieję;
A niewidzialny kupido,
Do rozpuku zeń się śmieje.
Ach jaka to radość płocha!...
Wybaczcie mi piękne panie!
Lecz kto lubi próżnowanie
Ten się najprędzéj rozkocha.
|