Chłód go nocny powrócił do życia —
I otworzył swe oczy powoli...
Wkoło ciemność... słychać jakieś wycia,
Jakieś jęki... coś go w piersiach boli...
Z bólem pamięć powraca leniwa:
Rozpoznaje, z dreszczem niepokoju,
Że na ziemi wilgotnej spoczywa, Gdzie upadł w boju.
Rozpoznaje przez mgieł kłęby sine
Ciemne kształty rzucone w nieładzie,
Co zasłały dokoła równinę,
Pojedyńczo leżąc, lub w gromadzie;
Rozpoznaje stosy nieforemne,
Z których czasem straszny jęk wybucha...
I ze zgrozą patrzy w niebo ciemne, — Patrzy i słucha.
Coś się ruszy — coś tam zaszeleści;
To znów słychać rżenie, lub chrapanie,
Głosy dzikiéj nieludzkiej boleści;
Coś upadnie, coś ze ziemi wstanie, —
A szmer każdy w nocnéj ciszy rośnie,
Olbrzymieje trwogą, wstrętem, bolem,
I w powietrzu jęczy wciąż żałośnie Nad krwawém polem.
Czasem ptaki załopoczą skrzydłem
I na ziemię w pobliżu przypadną,
Żerowaniem zajęte obrzydłem...
On się wstrząsa przed wizyą szkaradną;
Choć odważny, a przecież się lęka,
Że niedługo, może już nie zdoła
Spędzić ptactwo — nieruchoma ręka Z martwego czoła.
Mgła mu oczy powoli zasłania...
On sam nie wie: czy to rosa ścieka
Po źrenicach? czy też mrok konania
W noc go cichą na zaważę obleka?
Lecz, że życie boleścią się mierzy,
A w swych piersiach czuje bólu żmiję,
Mimo cieniu grobowego wierzy, Że jeszcze żyje!
Żal go dławi — pragnienie go piecze,
Dreszcz śmiertelny członki mu przejmuje,
Krew uchodzi — z nią życie uciecze...
Lecz on jeszcze słyszy — myśli — czuje...
Jeszcze wzrokiem powłóczy po ziemi,
Po postaciach leżących w ciemności,
Jeszcze szemrze usty spieczonemi: „Biedna ludzkości!”
Jeszcze myślą błądzi wśród ciał stosów,
Których losy niedługo podzieli,
I zapadka smutnych ludzkich losów
Tu, na krwawej trwoży go pościeli.
„Biedna ludzkość! — powtarza i wzdycha —
Co ją pędzi na straszne rozdroża?
Co ją gwałtem z łąk kwiecistych spycha Pod ostrze noża?
„Sława?.. miłość dla ziemi rodzinnéj?..
Parcie ducha, któremu za ciasno?
Czy przeczucie jakiéj lepszéj, innéj
Doli ludów, krwią kupionéj własną?
Czy nienawiść, szał, lub przesąd lichy,
Zaszczepiony starannie za młodu?
Czy pojecie wielkości i pychy Swego narodu?
„Czy też zwykła bierność, brak oporu,
Ślepy nałóg, ślepe posłuszeństwo?
Jakieś widmo tęczowe honoru,
Co zasłania dzikie okrucieństwo?
Może wszystko, może wszystko razem
Pchało naprzód te zastępy zbrojne,
Co zmiecione ogniem i żelazem Leżą spokojne.
„Biedna ludzkość! — Wieluż z nich wiedziało
Jaką przyszłość toruje i komu?
Czy śmierć będzie ich klątwą, czy chwałą?
Kto skorzysta z klęski lub pogromu?
Czy nad nocą ich własnej zagłady
Nowe ducha zabłyśnie świtanie?
Czy się raczéj nie zalęgną gady W otwartej ranie?
„Ten, kto może ginąć z pełną wiarą,
Że umiera za ludu swobody,
Że krwi swojéj serdecznéj ofiarą
Zbawi w więzach jęczące narody,
Że ojczyźnie cierpiącej otworzy
Nowe drogi szczęścia i spokoju —
Ten usypia jako sługa boży Po krwawym znoju.
„Lecz kto ginie jak niewolnik marny,
Zawleczony za włosy przemocą
I rzucony pod topór ofiarny,
Nic nie wiedząc: dlaczego i poco?
Kto upada bez pociechy czystéj,
Że szedł bronić tego, co mu drogiém —
Ten ze skargą na sąd wiekuisty Stanie przed Bogiem.
„I najwyższy nie dozwoli Sędzia,
Aby odtąd już na ojców grobie
Nasze dzieci, jak ślepe narzędzia,
Uzbrajano na śmierć przeciw sobie;
Aby miały z myślą rozpaczliwą
Rzucać znowu życia blask różowy,
Że zwiększają przyszłe nieszczęść żniwo, W proch kładąc głowy.”
Tak się żali swego serca raną
Przed tém niebem pochmurném i głuchém...
I swą ziemię wspomina kochaną,
Gdzie nie wróci, chyba tylko duchem;
I wspomina matkę, co się dowie,
Że nie ujrzy więcéj syna swego...
„Biedna matka! Święci Aniołowie Niechaj ją strzegą!”
Dom rodzinny staje mu przed okiem,
Taki jasny, wdzięczny, uśmiechnięty,
I tak ludny złotych mar natłokiem,
I tak pełen najmilszej ponęty...
Szczęście, miłość, żony postać słodka,
Przesłonięta smutkiem i tęsknotą,
I ta mała w kołysce szczebiotka, Co już sierotą!
Znowu oczy zaszły łzą, czy rosą;
Gdy wtém nagle zdala blask spostrzega...
Jacyś ludzie — w ręku światło niosą:
Pewnie pomoc dla rannych przybiega,
„To ratunek — szepcze — to ratunek!
„Może jeszcze będę ocalony,
„I po słodki wrócę pocałunek Matki i żony!”
Z utęsknieniem wita światło owe
I chce wołać i wzywać pomocy;
Lecz dokoła słychać jęki nowe,
I głos jego ginie w ciemnéj nocy.
Światło miga tu ówdzie wśród zielska,
A gdzie przejdzie, tam ucichną jęki:
Pewnie ręka litości anielska Łagodzi męki.
Aż przed sobą przy świetle latarni
Ujrzy twarze — widziadła gorączki...
Niby ludzie — lecz nadto poczwarni,
Chcą mu z palców pościągać obrączki...
Widzi obok jak dłoń świętokradzka
Z ciał zabitych smutne łupy zrywa
I jak rannych dobija znienacka, Grabieży chciwa!
Ten ohydny widok śmierci dreszczem
Ścina piersi rannego żołnierza;
Wzrok martwieje przed widmem złowieszczem,
Głowa martwo o ziemię uderza;
Tylko ciało kurczowo się wzdryga
Na straszniejsze nad grób okropności...
I westchnienie na ustach zastyga: „Biedna ludzkości!”