Pogrom (Zola)/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pogrom |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. P. |
Tytuł orygin. | La Débâcle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Henryeta na drodze do Balan z początku mogła się szybko posuwać. Była zaledwie godzina dziewiąta; gościniec szeroki, otoczony domami i ogrodami, był jeszcze wolny, coraz bardziej jednak zapychał się w miarę zbliżania do miasteczka, z którego mieszkańcy uciekali a wojska ciągle się przesuwały. Przy każdej fali tłumu, Henryeta przyciskała się do ścian; prześlizgiwała się, przemykała zawsze. I drobna, okryta ciemną suknią, ze swemi pięknemi włosami jasnemi i twarzyczką bladą na pół ukrytą pod czarną koronką, nie zwracała na siebie niczyjej uwagi, nic nie powstrzymywało jej kroku lekkiego i cichego.
Ale przed Balan pułk piechoty marynarki zagrodził jej drogę. Była to zbita masa ludzi, czekających na rozkazy, stojąca pod cieniem wielkich drzew. Spięła się na palce i nie mogła dojrzeć końca. Jednakże usiłowała zrobić się jeszcze mniejszą, przecisnąć niejako. Odpychano ją, czuła, że ją uderzają kolbami. Po dwudziestu krokach rozległy się krzyki i protestacye. Jakiś kapitan spostrzegł ją i krzyknął:
— Hej, kobieto, czyś oszalała?... Dokąd idziesz?
— Idę do Bazeilles.
— Jakto do Bazeilles?
Rozległ się śmiech ogólny. Pokazywano ją sobie, żartowano. Kapitan, rozweselony także, mówił:
— Moja dzierlatko, mogłabyś też zabrać nas z sobą do Bazeilles!... Byliśmy tam przed chwilą i mam nadzieję, że jeszcze powrócimy, ale muszę cię ostrzedz, że tam jest bardzo gorąco.
— Idę do Bazeilles, do mego męża — odrzekła Henryeta swym głosem słodkim a jej oczy bladoniebieskie zachowywały ciągle wyraz spokojnego postanowienia.
Przestano się śmiać; jakiś stary sierżant wziął ją za rękę i zmusił do powrotu.
— Widzisz, moje biedne dziecię, że niepodobieństwo jest iść dalej... kobieta nie może w tej chwili dostać się do Bazeilles... Twego męża znajdziesz później. No, miejże rozum!
Musiała ustąpić, zatrzymała się, stojąc, spinając się co chwila na palce, patrząc przed siebie w upartem postanowieniu posunięcia się naprzód... Słuchając tego co mówiono dokoła niej, nabywała świadomości o położeniu. Oficerowie uskarżali się gorzko na rozkaz odwrotu, który ich zmusił do opuszczenia Bazeilles o kwadrans na dziewiątą, gdy generał Ducrot, następując w komendzie po marszałku, chciał skoncentrować wszystkie wojska na płaskowzgórzu Illy. Co było najgorszem, to że korpus 1-szy, cofnąwszy się zanadto wcześnie oddał dolinę Givonny niemcom, tak że korpus 12-ty, atakowany już bardzo żywo od czoła, zaczął być okrążany od strony lewej. Potem, teraz gdy generał Wimpffen nastąpił po generale Ducrot, plan pierwotny wziął znowu górę, przyszedł rozkaz odebrania znowu Bazeilles bądź co bądź, dla wrzucenia bawarczyków do Mozy. Czyż to nie było głupiem, że kazano opuścić pozycyę, którą teraz chcą znowu odzyskać, gdy nieprzyjaciel stał się jej panem? Chętnie każdy wyleje swą krew, ale nie dla czyjejś fantazyi!
Zrobił się ruch między ludźmi i końmi; ukazał się generał Wimpffen i stojąc w strzemionach, z twarzą rozpłomienioną, krzyczał w słowach pełnych przesady:
— Moi przyjaciele, nie możemy się cofać, bo wszystkoby się skończyło... Jeżeli zmuszeni będziemy do odwrotu, pójdziemy na Carignan a nie na Mézières... Ale zwyciężymy, pobiliście ich dziś rano, pobijecie ich raz jeszcze!
Popędził galopem po drodze, prowadzącej ku Moncelle. Obiegała pogłoska, że miał z generałem Ducrot żywą bardzo rozprawę, gdyż każdy z nich popierał swój plan, krytykując przeciwnika, jeden oświadczał, że odwrót na Mézières nie był możliwy od rana, drugi prorokował, że jeśli przed wieczorem armia nie skoncentruje się na płaskowzgórzu, to będzie otoczona. I zarzucali sobie wzajemnie, że nie znają ani kraju, ani prawdziwego położenia wojsk. Co było najgorszego, to że obadwa mieli racyę.
Henryeta od niejakiego czasu zapomniała o potrzebie postępowania naprzód. Spostrzegła ona pewną rodzinę z Bazeilles, siedzącą teraz na skraju drogi, męża tkacza z żoną, matkę z trzema córkami, z których najstarsza miała zaledwie dziewięć lat. Byli oni tak znużeni, tak zmęczeni rozpaczą i fatygą, że nie mogli iść dalej i padli pod pierwszym lepszym murem.
— Ach, moja droga pani — mówiła kobieta do Henryety — straciliśmy wszystko... Nasz dom, jak pani wiesz, stał na placu kościelnym. Otóż granat zapalił go. Dziwię się, żeśmy wszyscy, dzieci i ja wyszły ztamtąd cało...
Trzy dziewczynki na to wspomnienie poczęły płakać, i krzyczeć a matka opowiadała szczegóły swej ruiny, z towarzyszeniem gwałtownych ruchów.
— Widziałam jak warsztat palił się, jak stos drew suchych... łóżko, meble zgorzały prędzej niż pęczek słomy a nawet zegar, tak! zegar, którego nie miałam czasu wynieść.
— Niech to siarczyste pioruny! — klął mężczyzna z oczyma pełnemi łez — co się teraz z nami stanie?
Henryeta, chcąc ich uspokoić, rzekła głosem, który drżał lekko:
— Jesteście razem, zdrowi i cali oboje, macie wasze córki, czegóż więc się skarżycie!
Potem poczęła ich pytać, chciała wiedzieć, co się działo w Bazeilles, czy widzieli jej męża, i co się stało z jej domem. Ale wśród trwogi, jaką byli przejęci, odpowiedzi ich nie zgadzały się z sobą. Nie, nie widzieli pana Weissa. Ale jedna z dziewczynek zawołała, że go widziała, że leżał na chodniku z wielką dziurą w głowie; i ojciec dał jej klapsa, nakazując milczenie, gdyż jak mówił, z pewnością kłamie. Co się zaś tyczy domu, to zapewne stoi, gdyż takim go widzieli uciekając; a nawet przypominają sobie, że zauważyli przebiegając koło niego, iż drzwi i okna były starannie pozamykane, jak gdyby wewnątrz nie było żywej duszy. Zresztą, w owej chwili bawarczycy zajmowali zaledwie plac przed kościołem, i musieli zdobywać wieś, ulicę za ulicą, dom za domem. Tylko, że odtąd musieli się znacznie posunąć, całe Bazeilles zapewne w tej chwili się pali. I biedni ci ludzie w ten sposób dalej opowiadali z giestami pełnemi grozy, rysując straszne sceny, dachy płonące, krew lejącą się potokami, trupy pokrywające ziemię.
— A więc, mój mąż? — powtarzała ciągle Henryeta.
Nie odpowiadali już wcale, płakali zakrywszy twarze rękami. A ją owładnął straszliwy niepokój, nie osłabła wszakże, stała, tylko wargi jej lekko drżały. Czemu miała wierzyć? Powtarzała sobie, że dziecko się omyliło mówiąc jakoby widziało, jej męża w poprzek ulicy leżącego, z głową przedziurawioną przez kulę. Potem zaniepokoił ją ten dom zamknięty starannie; dla czego? czyżby go tam nie było? Pewność, że poległ, ścisnęła jej nagle serce. Ale może jest tylko raniony; i konieczność pójścia tam owładnęła nią tak gwałtownie, że byłaby jeszcze raz próbowała się przedrzeć, gdyby w tej chwili trąbka nie dała sygnału do pochodu.
Większość tych młodych żołnierzy pochodziła z Tulonu, Rochefortu lub Brestu, byli jako tako wyćwiczeni, ale nigdy jeszcze nie byli w ogniu; a jednak od świtu bili się z walecznością i uporem weteranów. Ci sami, którzy od Reims do Mouzon odbywali marsze tak źle, nieprzyzwyczajeni do nich, podnieśli się teraz jak najlepiej wyćwiczeni, związani unią braterską obowiązku i poświęcenia wobec wroga. Trąbki zaledwie zagrały a oni powracali w ogień, powtarzali atak, pomimo gniewu, wrzącego w ich sercach. Trzykrotnie im przyrzeczono, że poprze ich cała dywizya a dywizya ta nie zjawiała się. Czuli się opuszczonymi, oddanymi na ofiarę. Żądano od nich wszystkich życia, prowadząc ich w ten sposób na Bazeilles, kazawszy im wprzód je opuścić. Wiedzieli o tem i dawali to życie bez szemrania, szlusując szeregi, opuszczając drzewa, które ich osłaniały, by wejść pod kule i kartacze.
Henryeta uczuła ogromną ulgę. Nakoniec wojsko się ruszyło! Szła za niem, spodziewając się przyjść razem z kolumną, gotowa biedz, gdyby żołnierze biegli. Ale znów się zatrzymano. Pociski padały teraz niby deszcz; dla odebrania Bazeilles trzeba było teraz zdobywać prawie każdy krok na drodze, owładnąć uliczkami, domami, ogrodami z prawej i lewej strony. Pierwsze szeregi rozpoczęły ogień; posuwano się jakby w podskokach, najmniejsza przeszkoda zmuszała do straty czasu. Nigdy nie dojdzie, jeżeli pozostanie tu na końcu wojska, czekając na zwycięztwo. Powzięła postanowienie, rzuciła się na prawo w krzaki, na ścieżkę kierującą się ku łąkom.
Zamiarem Henryety było dostać się do Bazeilles przez łąki, leżące po nad Mozą. Zamiar ten zresztą, nie przedstawiał jej się zbyt wyraźnie. Nagle zatrzymała się na brzegu małego jeziora nieruchomego, które jej z tej strony zagrodziło drogę. Było to nawodnienie, nizina zmieniona w jezioro obronne, o którem nawet nie pomyślała. Przez chwilę chciała się cofnąć, potem, ryzykując zostawienie tam swych bucików, szła dalej wzdłuż brzegu, wśród trawy mokrej, w której więzła aż po kostki. Tak posuwała się przez jakie sto metrów. Nakoniec potknęła się o mur jakiegoś ogrodu, grunt się zniżał, woda uderzała o mur, głęboka na dwa metry. Niepodobna było przejść. Ścisnęła swe drobne pięście, musiała całej siły użyć nad sobą, żeby nie wybuchnąć płaczem. Po pierwszem zniechęceniu, poszła wzdłuż muru i znalazła uliczkę, ciągnącą się wśród domów rozrzuconych. Tym razem zdawało jej się, że dosięgła swego, gdyż znała dobrze ten labirynt, ten koniec ścieżki zygzakowaty, który dochodził do samej wsi.
Tutaj dopiero, pociski zaczynały padać. Henryeta skamieniała, zbladła, ogłuszona straszliwym hukiem, który wiatr tu przynosił. Granat o kilka metrów przed nią pękł. Odwróciła głowę, przypatrzyła się wyżynom lewego brzegu, zkąd wybuchał dym bateryj niemieckich; zrozumiała wszystko, puściła się dalej w drogę, z oczami wlepionemi w dal, pilnując granatów dla usunięcia im się na bok. Szalona śmiałość jej pochodu odbywała się z nadzwyczaj zimną krwią, z całym spokojem dzielnym, do jakiej jej dusza dobrej gospodyni i żony była zdolną. Nie chciała zginąć, chciała odszukać męża, odzyskać go, żyć z nim razem szczęśliwie. Granaty ciągle padały; przemykała się wzdłuż murów, kryła się za rogami domów, korzystała z najmniejszej zasłony. Ale nagle ujrzała przed sobą przestrzeń odkrytą, kawałek drogi cały pokryty blaskiem; czekała za załomem stodoły, gdy spostrzegła nad sobą, pod strzechą pewien rodzaj dziury a w niej głowę dziecka, które poglądało ciekawie. Był to chłopiec dziesięcioletni, bosy, ubrany tylko w koszulę i spodnie podarte, jakiś włóczęga wiejski, zajęty ogromnie bitwą. Jego drobne oczka czarne błyszczały, i w odpowiedzi na każdy huk, wydawał okrzyki radości.
— A to ci dopiero bal!... Nie ruszaj się, bo znowu leci!... Bum! czy pękł, ten tam?... Nie ruszaj się, nie ruszaj się!
I przed każdym granatem zanurzał się w głąb swej dziury, pojawiał się po chwili, podnosił swą głowę ptasią, by znów się schować.
Wtedy Henryeta zauważyła, że granaty padały z Liry, a tymczasem baterye w Pont-Maugis i Noyers strzelały tylko do Balan. Bardzo wyraźnie widziała dym przy każdym strzale; potem prawie zaraz słyszała świst, po którym dopiero rozlegał się huk. Następowała krótka przerwa i lekkie mgły rozpraszały się wolno.
— Teraz z pewnością golą sobie kieliszeczek! — zawołał malec. — Prędko, prędko! daj mi pani rękę, pogrzmiemy dalej.
Wziął ją za rękę i zmusił do pójścia ze sobą; i oboje biegli obok siebie, chyląc się i pędząc przez przestrzeń odkrytą. Na końcu, rzucili się pod jakąś stertę i odwróciwszy się ujrzeli znowu nadlatujący granat, który padł wprost na stodołę, w to miejsce, które przed chwilą zajmowali. Trzask był straszliwy, stodoła runęła.
Chłopiec w szalonej radości począł tańcować, tak mu się to podobało.
— Brawo! a to ci dopiero!... No, w sam czas drapnęliśmy!
Ale po raz drugi Henryeta napotkała przeszkodę trudną do pokonania, mury ogrodów, zupełne bezdroże. Jej mały towarzysz śmiał się ciągle, mówił, że mimo to przejdą jak tylko będą chcieli. Wdrapał się na wierzch muru i pomógł jej do przejścia. Jednym skokiem znaleźli się w ogrodzie warzywnym, pośród zagonów fasoli i grochu. Wszędzie płoty. Chcąc ztąd wyjść, musieli przechodzić przez domek ogrodnika. Chłopiec gwiżdżąc, machając rękami, postępował przodem, nie dziwiąc się niczemu. Popchnął drzwi, znalazł się w pokoju, przeszedł do drugiego, gdzie siedziała jakaś stara kobieta, jedyna dusza żywa tutaj. Zdawała się być nieprzytomną i stała przy stole. Spoglądała na te dwie osoby przechodzące przez jej dom i nie rzekła do nich ani słowa a oni także nie przemówili do niej. Drugą stroną wyszli na jakąś uliczkę, którą szli czas jakiś. Potem nowe przeszkody się trafiły, i tak było na przestrzeni jednego kilometra blizko; przeskakiwali mury, przedzierali się przez gęstwiny, biegli drogą najkrótszą przez bramy wozowni, okna mieszkań stosownie do tego, gdzie ich los zaprowadził. Psy wyły, o mało ich nie przewróciła jakaś krowa uciekająca pędem szalonym. Ale widocznie zbliżali się, czuli zapach pogorzeliska, wielkie płachty czerwonawego dymu, niby zasłona powiewna, co chwila zasłaniały słońce.
Nagle chłopiec zatrzymał się i stanął przed Henryetą.
— Powiedz-no mi, moja pani, gdzie ty idziesz?
— Widzisz przecie, idę do Bazeilles.
Gwizdnął, roześmiał się głosem nicponia zbiegłego ze szkoły i rzekł:
— Do Bazeilles... Oho! to nie interes dla mnie. Ja idę gdzieindziej. Padam do nóżek!
I odwrócił się, odszedł tak jak przyszedł, i nie wiedziała wcale zkąd on się wziął i gdzie się podział. Znalazła go w dziurze, straciła go z oczów za murem i nie miała go już nigdy ujrzeć.
Henryeta, gdy została sama, doznała dziwnego uczucia trwogi. Przecież to dziecko obszarpane, nie było dla niej żadną ochroną, ale ją ogłuszało swem gadulstwem. Teraz drżała, ona, tak odważna zwykle. Granaty już nie padały, niemcy przestali strzelać do Bazeilles, w obawie zapewne, żeby nie zabijali swoich, teraz panów wsi. Natomiast od niejakiego czasu słyszała świst kul, to brzęczenie much, o którem jej kiedyś mówiono i które teraz doskonale poznawała. W dali, gdzieś tam panował taki zamęt, taki wylew wszelkich wściekłości, że nierozróżniała nawet huku ognia karabinowego w tej wrzawie gwałtownej. Ominąwszy róg jakiegoś domu, tuż koło jej ucha rozległ się trzask głuchy, niby upadek naczynia metalowego, tak że zatrzymała się odrazu i kula zaryła się w ścianie; na ten widok zbladła. Potem, nim zdołała rozstrzygnąć pytanie, czy należy iść dalej, uczuła uderzenie w czoło niby młotem i upadła całkiem ogłuszona na kolana. Druga kula rykoszetując, otarła się o nią powyżej powieki lewej, i zadrapała ją mocno. Gdy dotknęła się oburącz czoła, spostrzegła krew czerwoną. Ale obmacała głowę palcami i powtarzała głośno, dla dodania sobie odwagi:
— To nic, to nic... Przecież nie ma się czego bać, nie! ja się wcale nie boję...
Jakoż naprawdę podniosła się i szła odtąd śród kul z obojętnością istoty, która już nie rozumuje, która ofiarowuje swe życie. Nie usiłowała już się ukrywać, szła prosto, z głową podniesioną, przyśpieszając kroków jedynie dla tego, by odszukać męża. Pociski pękały dokoła niej, dwadzieścia razy życie jej wisiało na włosku a ona na to nie zwracała uwagi. Jej pośpiech lekki, jej czynność kobiety cichej — zdawały jej się dopomagać, przemykała się wszędzie, delikatna, zwinna, wśród niebezpieczeństw, którym się wymykała. Nakoniec znalazła się w Bazeilles, szła przez pole zasiane koniczyną, dla dostania się na drogę, na wielką ulicę przecinającą wieś. W chwili, gdy na nią weszła, spostrzegła po stronie prawej, o dwieście kroków przed sobą, swój dom w płomieniach choć ognia przy blasku słonecznym dojrzeć nie można było, ale dach na pół już zapadnięty, okna żygające kłębami dymu, zdradzały co się tam dzieje. Wtedy poczęła biedz pędem bez oddechu.
Weiss od godziny ósmej był tu zamknięty, oddzielony od wojsk, które się cofały. W tej chwili powrót do Sedanu stał się niemożliwy, gdyż bawarczycy, wkraczając przez park Montivilliers, odcięli linię odwrotu. Był sam, z karabinem i nabojami, jakie mu jeszcze pozostały, gdy spostrzegł przed swemi drzwiami kilkunastu żołnierzy, tak jak on zapóźnionych, odciętych od towarzyszów, szukających oczami schronienia, gdzieby przynajmniej mogli drogo sprzedać swe życie. Zbiegł szybko, żeby ich wpuścić, i odtąd dom miał załogę, kapitana, kaprala, ośmiu żołnierzy, wszystkich rozgorączkowanych, na pół oszalałych, gotowych bronić się do ostatka.
— I ty tu jesteś, Wawrzeńcze? — zawołał Weiss, spostrzegłszy ze zdziwieniem między nimi wysokiego chłopaka, chudego jak szczapa, który trzymał karabin, podniesiony zapewne koło jakiego trupa.
Wawrzeniec w spodniach i kurtce z niebieskiego płótna, był chłopcem ogrodniczym z sąsiedztwa, liczył koło trzydziestu lat, i niedawno stracił matkę i żonę, zmarłą na złośliwą gorączkę.
— A dla czegóżbym nie miał być? — odrzekł. — Mam tylko moją mózgownicę, mogę ją oddać... A zresztą, wiesz pan co, to mię bawi, bo nie źle strzelam i śmiesznie patrzeć, jak każda moja kula sprząta tych łajdaków!
Tymczasem kapitan i kapral oglądali dom. Na dole nie było nic do roboty, zatarasowano tylko drzwi i okna sprzętami jak najmocniej. Obronę zaś urządzili w trzech maleńkich pokoikach na pierwszem piętrze i na strychu, aprobując w zupełności przygotowania, wykonane przez Weissa, to jest materace zasłaniające okiennice, z zachowaniem tu i owdzie otworów do strzałów. W chwili gdy kapitan się wychylił dla zbadania okolicy usłyszał krzyki i płacz dziecka...
— Co to takiego? — spytał.
Weiss spostrzegł w farbiarni sąsiedniej małego Karolka chorego, z twarzą rozognioną od gorączki wśród białej pościeli, wołającego pić, przyzywającego matki, która mu już odpowiedzieć nie mogła, bo leżała na bruku z głową strzaskaną. Na ten widok z bolesnym giestem, zawołał:
— To jest biedne dziecko, któremu kartacz zabił matkę, płacze teraz...
— Do wszystkich dyabłów! — mruknął Wawrzeniec — zapłacą mi oni za to wszystko!
W dom padały tylko kule zabłąkane. Weiss i kapitan w towarzystwie ogrodnika i dwóch żołnierzy, weszli pod strych, zkąd mogli lepiej czuwać nad drogą. Widzieli ją nieco ukośnie aż do placu kościelnego. Plac ten był teraz w ręku bawarczyków, ale posuwali się oni ciągle z wielkim trudem i z większą jeszcze ostrożnością. W rogu jednej z uliczek garść piechurów, trzymała ich w szachu przeszło przez kwadrans, przy pomocy ognia tak tęgiego, że stosy trupów się potworzyły. Nakoniec w domu, w innym kącie, umieścili się i bronili zacięcie. W tym czasie, wśród dymu, spostrzeżono kobietę ze strzelbą, strzelającą z okna. Dom ten należał do piekarza, gdzie żołnierze zamknęli się, pomieszani z mieszkańcami; dom został wzięty, dały się słyszeć krzyki, straszny tłum runął aż na drugą stronę ulicy, potok w którym widziano suknię kobiecą, kurtkę męzką, włosy siwe najeżone; potem zagrzmiał ogień plutonowy, i krew trysła aż do szczytu muru. Niemcy byli nieubłagani; każdy wzięty z bronią w ręku, nie należący do wojsk walczących, bywał natychmiast rozstrzeliwany, jako wyjęty z pod prawa. Wobec wściekłego oporu miasteczka, gniew w niemcach wzrastał, a dotkliwe straty, jakie ponosili od pięciu blizko godzin, zmuszał ich do okrutnego odwetu. Rynsztoki płynęły krwią, trupy zawaliły ulice, niektóre dzielnice zmieniły się w kostnice, w których brzmiało nieustannie chrapanie śmiertelne. Widziano, jak do każdego domu zdobytego siłą, rzucali słomę zapaloną; inni biegali z pochodniami, jeszcze inni oblewali mury naftą i wkrótce całe ulice stanęły w ogniu; Bazeilles gorzało.
W pośrodku miasteczka jeden tylko dom Weissa, ze swemi okiennicami zamkniętemi, zachował swój groźny wygląd twierdzy, zdecydowanej na upartą obronę.
— Baczność! już idą! — zawołał kapitan.
Zagrzmiały strzały ze strychu i z pierwszego piętra i trzech bawarczyków, słaniających się koło murów, padło. Inni cofnęli się, zaczaili się po wszystkich węgłach uliczki; rozpoczęło się oblężenie domu i taki deszcz kul począł smagać front, że możnaby sądzić, że to grad pada. Strzelanina ta trwała przeszło dziesięć minut, dziurawiąc tynk, nie czyniąc zresztą żadnych innych szkód. Ale jeden z żołnierzy, których kapitan wziął ze sobą na strych wychylił się nieostrożnie przez dymnik, dostał kulą w czoło i padł na miejscu.
— Niech piorun trzaśnie, jednego straciliśmy! — mruknął kapitan. — Uważajcie, niema nas zbyt wielu, byśmy mogli ginąć niepotrzebnie.
Schwycił karabin i strzelał, ukryty po za okiennicą. Ale Wawrzyniec, ogrodniczek, budził powszechne uwielbienie. Klęcząc, z lufą karabinu opartą o ciasny wylot strzelnicy, strzelał tylko wtedy, gdy był pewny skutku; i nawet z góry zapowiadał do kogo mierzy.
— Do tego małego oficerka niebieskiego, tam... w samo serce... teraz, do tego drugiego, chudego, między oczy... a ten tłuścioch z rudą brodą, który mię irytuje, dostanie w brzuch...
I za każdym razem, padał człowiek wyznaczony, niby piorunem rażony; a on strzelał dalej wolno, mając dość zajęcia, gdyż jak mówił, potrzebuje dość czasu na to, by ich wszystkich w ten sposób wystrzelać.
— Ach, gdybym widział! — wołał Weiss wściekły.
Stłukł sobie okulary i był tem bardzo zmartwiony. Miał tylko jeszcze binokle, ale mu ciągle spadały z nosa mokrego od potu, jaki mu zalewał twarz; niekiedy strzelał na oślep, rozgorączkowany, z rękami drżącemi. Szalona namiętność, gniew, uniesienie odbierało mu zwykły spokój.
— Nie śpiesz się pan, to na nic się nie przyda — mówił Wawrzyniec. — Widzisz pan tego bez hełmu, tam przy sklepie korzennym? mierz pan do niego starannie... Ależ wybornie, strzaskałeś mu pan łapę i nurza się we krwi.
Weiss, blady nieco, patrzał przed siebie i szeptał.
— Dobij go pan!
— Miałbym tracić kulę — o! nie. Wolę innego sprzątnąć.
Oblegający widocznie zauważyli te straszliwe strzały, padające z dymników strychu. Nikt nie mógł się posunąć naprzód, bez narażenia się na śmierć pewną. Kazali więc wystąpić świeżym wojskom, i rozkazano zasypać dach kulami. Odtąd niepodobna było utrzymać się na strychu; dachówka została podziurawiona, jak gdyby to były cienkie kawałki papieru, — pociski padały do środka ze wszystkich stron, brzęcząc jak pszczoły. Co chwila narażano się na śmierć pewną.
— Zejdźmy — rzekł kapitan. — Na pierwszem piętrze można się jeszcze trzymać.
W chwili gdy począł schodzić po drabinie, kula trafiła go w pachwinę i upadł na polepę.
— Zapóźno! — zawołał.
Weiss i Wawrzyniec, przy pomocy pozostałych żołnierzy, usiłowali go wynieść ztąd, choć krzyczał na nich, żeby czasu nie tracili napróżno, zajmując się nim; z nim się już skończyło, może tak dobrze zdechnąć na górze jak na dole. Mimo to jednak, gdy go umieszczono na pierwszem piętrze na łóżku, chciał jeszcze kierować obroną.
— Strzelać w kupę, resztą się nie zajmujcie. Dopóki ogień wasz nie zmniejszy się, mają oni dość rozsądku, by się naprzód nie posunąć.
W rzeczy samej, oblężenie domku trwało dalej, ciągnęło się zbyt długo. Ze dwadzieścia razy zdawało się, że runie pod burzą żelaza prującego jego ściany, a przecież, wśród uraganu, wśród dymu, stał on ciągle, podziurawiony, żygający kulami przez każdy otwór. Oblegający rozwścieczeni tym oporem tak długim, utratą tylu ludzi przed taką chałupą, wyli, rozrzucali się w tyralierkę, nie mając odwagi rzucenia się naprzód, by wywalić drzwi i okna na dole.
— Baczność! — zawołał kapral — jedna okiennica się oderwała.
Deszcz kul zerwał z zawias okiennicę. Ale Weiss skoczył naprzód, pchnął szafę ku oknu i Wawrzyniec ukryty za nią, mógł strzelać dalej. Jeden z żołnierzy leżał u jego nóg, ze szczęką strzaskaną, krew zeń płynęła obficie. Inny dostał kulą w szyję, potoczył się aż pod ścianę, gdzie chrapał ciągle, targany dreszczem konwulsyjnym całego ciała. Zostało ich tylko ośmiu, nie licząc kapitana, który nie mogąc już mówić z osłabienia, oparty na poduszkach, wydawał jeszcze rozkazy znakami. Podobnie jak strych, trzy pokoje pierwszego piętra stawały się niemożliwe do utrzymania, gdyż materace podarte na szmaty, nie powstrzymywały już kul; kawałki tynku odpadały od ścian i sufitów, meble trzaskały, ściany szaf pękały, niby pod ciosami toporu. Najgorszem było to, że poczynało brakować amunicyi.
— Szkoda! — mruczał Wawrzyniec — tak doskonale nam idzie!
Nagle Weissowi przyszła myśl do głowy.
— Zaczekajcie!
Przypomniał sobie o żołnierzu zabitym na górze, pod strychem. Poszedł tam, obszukał go, chcąc zabrać naboje, jakie powinien był mieć przy sobie. Cały kawał dachu się zawalił i widział niebo błękitne, przestrzeń wesołego blasku, który wprawił go w zdziwienie. Unikając kul, wlókł się na kolanach. Znalazłszy nakoniec naboje, ogółem około trzydziestu, począł biedz pędem.
Ale na dole, w chwili gdy dzielił się tym nowym zapasem z ogrodniczkiem, jeden z żołnierzy krzyknął i upadł na kolana. Zostało ich tylko siedmiu, a zaraz potem sześciu, gdyż kapral dostał w lewe oko kulą, która mu rozsadziła czaszkę.
Odtąd Weiss nic nie wiedział, co się koło niego dzieje. Wraz z pięciu pozostałymi strzelał ciągle jak szaleniec, zużytkowując naboje, nie przypuszczając nawet myśli poddania się. W trzech małych pokoikach, podłoga była zarzucona szczątkami sprzętów. Trupy zawalały drzwi; jeden ranny, leżąc w kącie, jęczał głosem straszliwym i nieustannym. Krew wszędzie czerwieniała; strumyk jej przeniknął przez drzwi i płynął po schodach. Prawie niepodobna tu było oddychać, atmosfera była gęsta i przesiąknięta zapachem prochu, pełna dymu, pyłu ostrego, cuchnącego, noc prawie zupełna, którą oświecały błyskawicznie ciemne płomienie strzałów.
— Do wszystkich dyabłów! — krzyknął Weiss — sprowadzają armaty!
Tak było w rzeczy samej. Tracąc nadzieję skończenia z tą garścią szaleńców, którzy im tak długo się opierali, bawarowie zabrali się do zatoczenia działa na rogu placu kościelnego. Skoro dom rozwalą, myśleli, może im się uda przejść. Oblężonych, ten zaszczyt, jaki im czyniono, ta artylerya wymierzona do nich, rozweseliła nadzwyczajnie; szydzili pogardliwie. Ach, nikczemni, gbury podłe wraz ze swem działem! Wawrzyniec, ciągle klęcząc, mierzył starannie do artylerzystów, zabijając ich kolejno; tak że całą obsługę działa wystrzelał i upłynęło pięć do sześciu minut, nim dano z niego ognia. Granat wymierzony zbyt wysoko, przeszedł górą, znosząc kawałek wiązań dachowych.
Ale koniec się zbliżał. Napróżno przetrząsano zabitych, nie było już ani jednego naboju. Wyczerpani, na pół błędni, sześciu pozostali szukali poomacku, czemby mogli rzucać przez okna w nieprzyjaciela. Jeden z nich, wysunął się na zewnątrz, krzyczał, groził pięściami i został poszarpany gradem ołowiu — zostało ich tylko pięciu. Co robić? czy zejść i wymknąć się przez ogród i łąki? W tej chwili rozległ się wrzask na dole; wściekły potok zalał schody; to bawarzy, którzy nakoniec wdarli się do domu, wywaliwszy drzwi z tyłu. Straszliwe zamieszanie zapanowało w pokoikach, między ciałami i szczątkami sprzętów. Jeden z żołnierzy padł z piersią przeszytą bagnetami, dwóch innych wzięto żywcem; a tymczasem kapitan, wydawszy ostatnie tchnienie, leżał z ustami otwartemi, z ręką podniesioną w górę, jak gdyby wydawał rozkazy.
Jakiś oficer z włosem jasnym, uzbrojony w rewolwer, z oczami krwistemi, które zdawały się wychodzić ze swej oprawy, spostrzegł Weissa i Wawrzyńca, pierwszego w paltocie, drugiego w kurtce błękitnej, i zawołał do nich tonem gwałtownym, po francuzku:
— Kto jesteście? co tu robicie?
A widząc, że są czarni od prochu, zrozumiał wszystko i obrzucił ich obelgami już po niemiecku, głosem zduszonym przez straszny gniew. Już podnosił broń, chcąc im głowy roztrzaskać, gdy żołnierze, którymi dowodził, rzucili się, porwali Weissa i Wawrzyńca i wywlekli ich na schody. Obu wyniesiono, bito, i wśród tej fali ludzi, rzucono na drogę; potoczyli się pod ścianę naprzeciwko, wśród takiego wrzasku, że nie słyszano już rozkazu wodzów. W ciągu dwóch lub trzech minut, podczas gdy oficer z jasnemi włosami starał się do nich dostać, by przewodniczyć egzekucyi, podnieśli się na nogi i spojrzeli przed siebie.
Domy gorzały, Bazeilles było jednem zgliszczem. Przez wązkie okna kościoła, płomienie poczynały się ukazywać. Żołnierze, goniąc jakąś staruszkę, zmusili ją, że im dała zapałek i podpalili niemi firanki u jej łóżka. Powoli ogień wzrastał podsycony przez wiązki słomy, oblewane naftą; była to istna wojna dzikich, zaostrzona długością boju, zemstą za poległych, których stosy się piętrzyły i po których stąpano. Całe tłumy przebiegały śród dymu i iskier, wśród straszliwej wrzawy, składającej się ze wszelkich odgłosów, ze skarg konania, strzałów, walenia się domów. Nie można się było nawzajem widzieć; całe chmury pyłu szarego unosiły się, zakrywały słońce, przepełnione nieznośną wonią potu i krwi, jak gdyby obciążone obrzydliwością rzezi. Zabijano ciągle, niszczono wszystko; dziki zwierz wypuszczony, rozwścieczony gniewem, szaleństwo człowieka pożerającego innego człowieka...
Weiss widział swój dom w płomieniach. Żołnierze nadbiegli z pochodniami, inni podsycali ogień, rzucając w niego szczątki sprzętów. Nagle parter się zapalił, dym począł wychodzić przez wszystkie otwory ścian i dachu. Sąsiednia farbiarnia także się zapaliła; i straszna rzecz, słychać było głos małego Karolka leżącego w łóżku, pożeranego przez gorączkę, który wołał matki, podczas gdy suknie tej ostatniej, leżącej na progu z głową roztrzaskaną, już się zapaliły.
— Mamo, pić!... mamo, daj mi wody...
Ogień buchał, głos ustał i słychać było tylko hurra krzykliwe zwycięzców.
Ale po nad wrzawą, po nad jękami, rozległ się straszliwy krzyk. Była to Henryeta, która nakoniec przedostała się tutaj i spostrzegła swego męża, przy murze, twarzą do plutonu gotującego się do strzału.
Rzuciła mu się na szyję.
— Mój Boże, co to się dzieje? przecież nie zabiją cię chyba!
Weiss oszołomiony spojrzał na nią. Jakto? ona, jego żona, tak długo pożądana, ubóstwiana prawie bałwochwalczo! I dreszcz po nim przebiegł. Co on zrobił? Dla czego tu został, po co strzelał, zamiast iść do niej, jak to był przyrzekł? I ujrzał stracone swe szczęście, gwałtowny rozdział na zawsze. Potem spostrzegł krew na jej czole, i głosem zmęczonym szepnął:
— Czy jesteś raniona?... po cóż tu przyszłaś? to szaleństwo!
Szybkim ruchem, przerwała mu:
— To nic, zadrapanie proste... Ale ty, ty! dla czego cię pilnują? Nie chcę, żeby cię zabijali!
Oficer, który z trudnością przedostał się przez drogę zawaloną, ażeby pluton mógł nieco się cofnąć, przyszedł usłyszawszy głosy. Gdy spostrzegł kobietę zawieszoną u szyi jednego z jeńców, zawołał gwałtownie po francuzku:
— Żadnych głupstw? Zkąd pani jesteś i co tu chcesz?
— Oddajcie mi męża.
— Ten człowiek jest pani mężem? On jest skazany, sprawiedliwość musi być wykonana.
— Oddajcie mi męża.
— Posłuchaj mię pani. Miejże rozum... Usuń się, nie mamy zamiaru ani ochoty sprawić ci przykrości.
— Oddajcie mi męża.
Widząc, że jej nie przekona, oficer chciał już wydać rozkaz, żeby ją wyrwano z objęć męża, gdy Wawrzyniec, dotąd milczący, z miną obojętną, wdał się w to.
— Kapitanie, to ja sprzątnąłem wam tylu ludzi, niech mię więc rozstrzelają. Niczego więcej nie pragnę, zwłaszcza, że nie mam ani matki, ani żony, ani dzieci... Tymczasem ten pan jest żonaty... Puśćcie go, a zajmijcie się tylko mną...
Kapitan, uniesiony gniewem, wrzasnął:
— A to historya! Czy drwicie sobie ze mnie?... Dalej, na ochotnika, zabrać mi tę kobietę!
Musiał ten rozkaz powtórzyć po niemiecku. Jakiś żołnierz wysunął się, bawarczyk przysadkowaty, o głowie ogromnej, okolonej włosami i brodą ryżą, pod któremi widać było nos szeroki i dwoje oczów dużych, niebieskich. Był cały zbryzgany krwią, straszny, podobny do niedźwiedzia jaskiniowego, do zwierzęcia czerwonego od pożarcia ofiary, której kości pogruchotało.
Henryeta, wśród rozdzierającego krzyku, powtarzała:
— Oddajcie mi męża, zabijcie mnie z nim razem.
Ale oficer, bijąc się silnie pięściami w piersi, mówił, że on nie jest katem, że jeżeli są tacy, co zabijają niewinnych, to on do nich nie należy. Ona nie jest skazaną; on da sobie raczej rękę uciąć, niż dotknie się włosa z jej głowy.
Podczas, gdy bawarczyk się zbliżał, Henryeta uczepiła się ciała Weissa, cisnąc się do niego wszystkiemi siłami.
— O! mój drogi, błagam cię, nie puszczaj mnie, pozwól mi umrzeć z tobą...
Weiss płakał rzewnie i nic nie mówiąc starał się od niej uwolnić, odczepiał jej ręce i nogi, palce ściskające go konwulsyjnie.
— Nie kochasz mię więc, kiedy chcesz umrzeć bezemnie... Nie puszczaj mnie, zabiją nas razem.
Oderwał jej drobną rączkę i przycisnął do ust, usiłując jednocześnie uwolnić się od drugiej.
— Nie, nie, nie puszczę cię... chcę umrzeć!...
Nakoniec z wielkim trudem trzymał jej obie ręce. Dotąd milczał, nic nie mówił, ale teraz rzekł:
— Bądź zdrowa, moja żono najdroższa.
I sam rzucił ją w ramiona bawarczyka, który ją uniósł.
Rzucała się, krzyczała, a żołnierze, chcąc ją zapewne uspokoić, mówili do niej surowo. Gwałtownym ruchem zdołała oswobodzić głowę i widziała wszystko.
Nie trwało to nawet trzech sekund. Weiss, któremu przy pożegnaniu spadły binokle, żywo je założył na nos, jak gdyby chciał przypatrzeć się śmierci. Cofnął się, oparł się o mur, zakładając ręce na piersi; i w swym surducie poszarpanym ten wysoki młodzieniec cichy, stał z twarzą pełną zapału, z poważną pięknością męztwa. Obok niego Wawrzyniec wsadził obie ręce do kieszeni. Zdawał się gardzić okrutną sceną, wyrażał obrzydzenie dla tych dzikich, którzy zabijali mężczyzn w oczach ich żon. Wyprostował się, spojrzał na nich i głosem pełnym niewysłowionej pogardy krzyknął:
— Wstrętne świnie!
Ale oficer podniósł już szpadę i obaj mężczyźni padli jak ciężkie masy, ogrodniczek twarzą do ziemi, rachmistrz na bok, wzdłuż muru. Ten, przed wyzionięciem ducha rzucił się kilka razy konwulsyjnie, powieki mu drżały, usta się roztworzyły, jakby chciał mówić. Oficer, zbliżywszy się, poruszył ich nogą, chcąc się przekonać, czy w istocie nie żyją.
Henryeta wszystko to widziała, te oczy umierające, które jej szukały, ten dreszcz okropny konania, ten but ciężki, który potrącał ciało. Nie krzyczała, ale w milczeniu gryzła, co mogła, rękę, którą jej zęby napotkały. Bawarczyk wrzasnął z bólu. Rzucił ją, chciał ją zdusić. Twarze ich się dotykały i nigdy nie miała zapomnieć tej brody i włosów ryżych, zbryzganych krwią, tych oczów niebieskich, rozszerzonych i błędnych z wściekłości.
Później Henryeta nie mogła sobie wyraźnie przypomnieć, co się potem stało. Jednego tylko pragnęła, powrócić do zwłok swego męża, wziąść je, czuwać nad niemi. Ale podobnie jak w sennem marzeniu, tysiące przeszkód zatrzymywało ją na każdym kroku. Znowu wybuchnęła żywa strzelanina; między wojskami niemieckiemi zrobił się wielki ruch; było to przybycie piechoty marynarki i walka się znów zaczęła z taką gwałtownością, że młoda kobieta została wyparta na lewo, w jakąś uliczkę przepełnioną przerażonymi mieszkańcami. Zresztą, rezultat walki nie mógł być wątpliwy, było zapóźno odzyskiwać pozycyę opuszczoną. Prawie przez pół godziny piechota walczyła, dawała się zabijać z zapałem przepysznym; ale nieprzyjaciel ciągle otrzymywał posiłki, wysuwał się zewsząd z łąk, z ulic, z parku Montviliers. Nic nie było w stanie zmusić ich do opuszczenia tej wsi, tak drogo kupionej, gdzie kilka tysięcy ich towarzyszów spoczywało wśród krwi i pożogi. Teraz zniszczenie zapanowało; była to kostnica pojedynczych członków ciała ludzkiego i szczątków gorejących, i Bazeilles zduszone, unicestwione, zmieniło się w zgliszcza.
Poraz ostatni Henryeta spostrzegła w oddali swój domek, którego sufity się zapadały wpośród wichrowatych płomieni. Ciągle widziała ciało męża przed nią, pod murem. Ale nowa fala ją unosić poczęła, trąbki grały, była porwaną, sama niewiedząc kiedy, przez cofające się wojska. Stała się rzeczą, tocząc się wśród mętnego marszu tłumu, posuwającego się po drodze. Nic już nie widziała, i znalazła się w Balan, u ludzi których nie znała wcale, i w kuchni z głową opartą na stole, gorzko płakała...