Pogrom (Zola)/Część pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pogrom |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. P. |
Tytuł orygin. | La Débâcle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Rozłożono się obozem o dwa kilometry od Milhuzy, w kierunku Renu, w pośród żyznej równiny. Na schyłku owego dnia sierpniowego, pod niebem smętnem, po którem przewalały się ciężkie chmury, namioty ciągnęły się długą linią w poprzek szerokich bruzd, broń w kozłach połyskiwała ustawiona regularnie a straże z karabinami nabitemi jej strzegły, nieruchome, z okiem wytężonem w dal, w mgłę szarą rozległej przestrzeni, podnoszącą się z łona wielkiej rzeki.
Przybyli z Belfort około godziny piątej. Była już ósma, a ludzie dopiero teraz mogli się zabrać do jedzenia. Lecz drwa na opał gdzieś w marszu zabłądziły, tak że nie można ich było rozdać. Niepodobna więc było rozpalić ognia i ugotować zupy. Trzeba było poprzestać na sucharach, skrapianych obficie wódką, która do reszty podcięła nogi, zmęczone marszem. Jednakże dwaj żołnierze, po za kozłami broni, w pobliżu wędrownego szynku, usiłowali rozpalić naręcze mokrego drzewa, które narąbali swemi pałaszami, a które stanowczo zapalić się nie chciało. Dym czarny i wlokący się leniwie, podnosił się wśród powietrza wieczornego, smutnie i ponuro.
Było tam wogóle dwanaście tysięcy ludzi; wszystko co miał ze sobą generał Feliks Douay z siódmego korpusu armii. Pierwsza dywizya, na rozkaz przybyła wczoraj, udała się do Froeschwiller; trzecia znajdowała się jeszcze w Lyonie; tak, że jenerał zdecydował się wymaszerować z Belfortu z samą tylko drugą dywizyą, z artyleryą rezerwy i dywizyą niekompletną jazdy. Widziano ogniska w Lorrach, a depesza wysłana przez podprefekta z Schelestadt donosiła, że prusacy przeszli Ren pod Markolsheim. Generał czując się zbyt odosobnionym na prawem skrzydle innych korpusów, pozbawiony z nimi wszelkiej komunikacyi, tym więcej przyśpieszał swój ruch ku granicy, że wczoraj rozbiegła się pogłoska o niespodziewanej porażce pod Wissemburgiem. Każdej chwili mógł mieć albo sam do czynienia z nieprzyjacielem, albo być wezwanym na pomoc pierwszemu korpusowi. Owego dnia, tej soboty pełnej niepokojów i burzy, 6 sierpnia, musiano się gdzieś bić od strony Froeschwiller; burza drgała w powietrzu przygnębiającem i pełnem ponurego zasępienia; unosiły się w niem jakieś dreszcze, gwałtowne podmuchy wiatru, niosącego ze sobą trwogę. Dywizya od dwóch dni przekonana była, że maszeruje na bój; żołnierze lada chwila spodziewali się spotkać przed sobą prusaków, u kresu tego gwałtownego pochodu z Belfortu do Milhuzy.
Dzień miał się ku schyłkowi; rozległ się capstrzyk z głębi obozu; dudnienie bębnów, słaby dźwięk trąbek, unoszony przez wicher. Jan Macquart, który zajęty był umocowywaniem namiotu, wbijając głębiej kołki, podniósł się. Na pierwszy odgłos wojny, opuścił Rognes, z sercem krwawiącem się z bólu po utracie żony Franciszki i gruntu, jaki mu wniosła w posagu; zaciągnął się powtórnie do szeregów, mając trzydzieści dziewięć lat. Powrócono mu naszywki kapralskie i wcielono go do 106 pułku liniowego, którego kadry uzupełniano. Niekiedy dziwił się sam, że nosi na sobie mundur, który po Solferino z taką radością zrzucił z siebie, wyrzekając się brząkania szablą i zabijania ludzi. Ale cóż robić! kiedy się nie ma w ręku dziś rzemiosła, ani żony, ani żadnego majątku, gdy serce skacze w piersi ze smutku i wściekłości — trzeba tę ostatnią wywrzeć na wrogu, gdy się tylko nawinie. Gdy człowiek nie ma ochoty do pracy, to przynajmniej będzie bronił starej ziemi francuskiej!
Stojąc, Jan rzucił wzrokiem na obóz, gdzie na dźwięk capstrzyku zapanował ruch szybki. Kilku ludzi biegło. Inni, śpiąc już, podnosili się i przeciągali mrucząc gniewliwie. Jan czekał cierpliwie apelu, z tym spokojem pełnym rozsądku, z zimną krwią, która zeń wytwarzała wybornego żołnierza. Koledzy mawiali, że gdyby był miał wykształcenie, mógłby zajść daleko. W rzeczy zaś samej umiejąc tylko czytać i pisać, nie marzył nawet o stopniu sierżanta. Gdy się kto urodził chłopem, musi zostać chłopem.
Ale zaciekawił go widok ognia z mokrego drzewa, dymiącego wciąż szkaradnie, i zawołał na dwóch ludzi, Loubeta i Lapoulle’a, którzy uparcie się koło ogniska kręcili i którzy należeli do jego sekcyi.
— Dajcież tam pokój! podusicie nas!
Loubet szczupły i żywy z miną żartownisia, — odrzekł ze śmiechem:
— Zaraz się rozpali, kapralu, zaręczam za to... Czemu nie dmuchasz, ty tam!...
I popchnął Lapoulle’a, olbrzyma, który nadymał się cały i istny huragan wyrzucał ze swych piersi, tak że twarz mu krwią nabiegła, oczy się zaczerwieniły i łzy z nich płynęły.
Dwaj inni żołnierze z tejże sekcyi, Chouteau i Pache, pierwszy wyciągnięty do góry brzuchem, jak wygodniś jaki, drugi siedząc w kuczki, łatał zawzięcie dziurę w swych spodniach, wybuchnęli śmiechem, rozweseleni okropną miną tego bydlęcia Lapoulle’a.
— Odwróć się i dmuchaj z innej strony, zobaczysz pójdzie łatwiej — wołał Chouteau.
Jan nie przeszkadzał tym żartom. Może nie prędko przytrafi się nowa okazya do śmiechu; on sam zresztą ze swą powagą, twarzą pełną i regularną, nie był zwolennikiem melancholii i przymykał oczy na żarty swych podwładnych. Ale zajęła go teraz inna grupa; żołnierz także z jego sekcyi, Maurycy Levasseur, rozmawiał od godziny już przeszło z jakimś cywilnym jegomością, ryżym, liczącym około trzydziestu sześciu lat, z twarzą dobroduszną, oczami dużemi i wyłupiastemi, któremi źle widział, przez co został uznany za niezdatnego do wojska. Przyłączył się do nich artylerzysta, wachmistrz, z miną zawadyacką i zuchwałą, z wąsikami i bródką ciemną, i wszyscy trzej rozmawiali sobie spokojnie, jak u siebie w domu.
Jan dla uchronienia ich od napomnień, uznał za stosowne dać im ostrzeżenie:
— Dobrze pan zrobisz, jeżeli sobie stąd pójdziesz. Capstrzyk otrąbują i gdyby pana zobaczył porucznik...
Maurycy nie dał mu skończyć.
— Zostań Weiss, zostań! — rzekł.
I odwracając się do kaprala dodał sucho:
— Ten pan jest moim szwagrem. Ma pozwolenie od pułkownika, z którym się zna.
Do czego się już nie wtrąca ten cham, którego ręce czuć z daleka gnojem? On został adwokatem ostatniej jesieni i zaciągnął się dobrowolnie jako ochotnik a dzięki protekcyi pułkownika, został wcielony do 106 pułku, bez przechodzenia wprzódy przez depot. Tornister nosił chętnie, ale od samego początku uczuł pewien wstręt, podnosił się w nim rokosz przeciw temu nieukowi, temu gburowi, który miał prawo mu rozkazywać.
— Dobrze — odrzekł Jan swym tonem spokojnym — niech was wsadzą do kozy, nic mię to nie obchodzi.
To powiedziawszy odwrócił się, wiedząc dobrze, iż Maurycy nie kłamie; gdyż pułkownik, pan de Vineuil, przechodził właśnie w tej chwili, ze swą postawą szlachetną, twarzą długą i żółtą, ozdobioną białemi wąsami, pozdrawiając Weissa i żołnierza uśmiechem. Szedł on śpiesznie w stronę dworu wiejskiego, bielejącego o dwieście lub trzysta kroków na prawo, pośród drzew śliwkowych, gdzie sztab zainstalował się na noc. Nie wiedziano czy dowódzca 7-go korpusu tam się znajduje, pogrążony w smutku, wskutek śmierci brata, poległego pod Wissemburgiem. Ale za to generał brygady Bourgain-Desfeuilles, pod rozkazami którego pozostawał pułk 106, znajdował się tam z pewnością, krzykliwy jak zawsze, tocząc się na swych małych nogach, z twarzą hulaki i ciasną głową. Żywy ruch panował koło domu, wysyłano i przyjmowano sztafety co chwila, oczekując gorączkowo na depesze zbyt wolno idące, o tej wielkiej bitwie, która, każdy to przeczuwał, musiała mieć wynik fatalny. Gdzie była ona stoczoną i jakie w tej chwili są jej rezultaty? W miarę, jak noc zapadała, zdawało się, że na ogrodzie, na zabudowaniach rozrzuconych dokoła, drżała trwoga, rozciągało się morze cienia. Mówiono, że schwytano szpiega pruskiego, włóczącego się koło obozu, że go przyprowadzono na folwark, dla tego, by go generał wybadał. Może pułkownik de Vineuil otrzymał jaką depeszę i dla tego tak śpieszy.
Tymczasem Maurycy zaczął znów rozmawiać ze swym szwagrem Weissem i swym krewniakiem Honoryuszem Fouchard, wachmistrzem... Capstrzyk przesuwając się wolno, przeszedł koło nich trąbiąc i bębniąc wśród melancholijnej ciszy zmroku, ale oni żadnej na to nie zwracali uwagi. Młodzieniec, wnuk bohatera wielkiej armii, urodził się w Chêne-Populeux, z ojca wykolejonego z drogi chwały wojennej na to, by otrzymać nędzny urząd rachmistrza. Matka, wieśniaczka, umarła wydając go na świat, jego i siostrę, Henryetę, dwoje bliźniąt. Ta ostatnia wychowała braciszka. I znalazł się teraz tutaj, zaciągnąwszy się na ochotnika wskutek niemałych grzechów, następstw temperamentu słabego i gorącego. Rozrzucał pieniądze na karty, kobiety, na głupstwa w tym wszystko pochłaniającym Paryżu, gdzie uczył się prawa i gdzie rodzina ostatni grosz oddała, by zeń zrobić pana. Ojciec umarł z tego, siostra pozbywszy się wszelkich zasobów, wyszła za mąż, za tego poczciwca Weissa, alzatczyka z Milhuzy, przez długi czas buchaltera rafineryi w Chêne-Populeux, teraz nadzorcy w dużej fabryce sukiennej w Sedanie, należącej do pana Delaherche. I zdawało się Maurycemu, że się zupełnie poprawił, sądząc tak w swej nerwowości zdolnej do złudzeń i do zniechęcenia. Był on szlachetny, zapaleniec, ale bez charakteru, ulegający wszelkim prądom. Blondyn, nizki, z czołem bardzo rozwiniętem miał oczy szare i pieszczotliwe, niekiedy nieco dzikie.
Weiss przybiegł do Milhuzy w przeddzień pierwszych kroków wojennych, w gorącej chęci załatwienia pewnego interesu familijnego, i jeżeli skorzystał z pozwolenia pułkownika de Vineuil by uścisnąć dłoń szwagra, to dla tego, że pułkownik był wujem młodej pani Delaherche, pięknej wdowy zaślubionej przez fabrykanta sukna, a którą Maurycy i Henryeta znali od dziecka, dzięki sąsiedztwu. Prócz tego, okrom pułkownika, kapitan Maurycego nazwiskiem Beaudoin był znajomym Gilberty, młodej pani Delaherche, jej przyjacielem poufnym, jak mówiono, jeszcze z czasów gdy mieszkała w Mézières jako pani Maginot, żona pana Maginot, inspektora leśnego.
— Uściskaj w mojem imieniu Henryetę — powtarzał Weissowi młody człowiek, przywiązany namiętnie do siostry. — Powiedz jej, że postaram się, by była ze mnie zadowoloną i dumną.
Oczy mu zaszły łzami, gdy sobie przypomniał wszystkie swe szaleństwa. Szwagier, wzruszony również, przerwał to rozczulenie, zwracając się do Honoryusza Fouchard, artylerzysty.
— Jak będę przejeżdżał przez Remilly, wstąpię do wujaszka Fouchard i powiem mu, żem pana widział i że pan zdrów jesteś.
Wujaszek Fouchard, wieśniak, mający trochę gruntu i obok tego handlujący mięsem, był bratem matki Henryety i Maurycego. Mieszkał on w Remilly, na wzgórzu, w odległości sześciu kilometrów od Sedanu.
— Dobrze! — odrzekł chłodno Honoryusz — ojczulek co prawda nie dba o to, ale kiedy pan chcesz, możesz doń wstąpić.
W tej chwili żywy ruch zapanował koło folwarku i zobaczyli wychodzącego zeń swobodnie, w towarzystwie tylko jednego oficera, włóczęgę, którego oskarżono o szpiegostwo. Zapewne pokazał swe papiery, wymyślił jaką historyę, gdyż poprostu wyrzucano go tylko z obozu. Rysował on się niewyraźnie w oddaleniu, wśród wzrastającego zmroku, wielki, nabity, z głową ryżą.
Naraz Maurycy krzyknął:
— Honoryuszu, patrz, patrz.. to ten prusak, wiesz... Goliat!
Na dźwięk tego imienia, artylerzysta drgnął. Wytrzeszczył swe gorejące oczy. Goliat Steinberg, czeladnik rzeźniczy, człowiek, który go pokłócił z ojcem, który mu odbił Sylwinę, cała historya obrzydliwa, wszystkie brudy wstrętne, które mu dziś jeszcze sprawiały cierpienie! Chciał biedz, chciał go zdusić. Ale człowiek przeszedł już poza kozły z bronią i rozpłynął się w cieniu nocy.
— Ale cóż znowu? — Goliat! mruknął — to niemożliwe. On tam jest, razem z innymi... Jeżeli go kiedy spotkam, no!...
I ruchem groźnym wskazał widnokrąg objęty mrokiem, cały ten wschód różowy, gdzie według niego znajdowały się Prusy. Zapanowało milczenie; znowu rozległ się capstrzyk w oddali, ginący w innej stronie obozu, rozpływający się łagodnie wśród ogarniających wszystko ciemności.
— Do dyabła! — zawołał Honoryusz — będę się miał z pyszna, jeżeli nie zdążę na apel! Dobranoc, bywajcie zdrowi wszyscy.
I uścisnąwszy po raz ostatni obie ręce Weissa, pobiegł szybko ku wzgórzu, gdzie stał pułk rezerwy artyleryi, nie wspomniawszy o swym ojcu, nie przesławszy żadnego słówka Sylwinie, której imię paliło mu usta.
Minęło kilka minut, i od strony lewej, gdzie stała druga brygada, rozległ się głos trąbki, zwołującej do apelu. Bliżej, odpowiedziała druga, potem trzecia zajęczała gdzieś w dali. Powoli wszystkie grały razem, gdy nagle Gaude, trębacz kompanii, zdecydował się zagrzmieć całą gamą tonów dźwięcznych. Był to chłopak rosły, chudy i chorobliwie wyglądający, nie posiadający ani jednego włoska na brodzie, zawsze milczący, który jednak dął w trąbę z gwałtownością huraganu.
Wtedy sierżant Sapin, człeczyna maleńki, wymuskany, o dużych oczach bez wyrazu, zabrał się do apelu. Głosem piskliwym wywoływał nazwiska, a żołnierze zbliżając się odpowiadali najrozmaitszemi tonami, począwszy od wiolonczeli aż do fletu. Ale nagle zrobiła się przerwa.
— Lapoulle! — powtórzył głośno sierżant.
Nikt nie odpowiedział. Jan rzucił się do stosu gałęzi zielonych, które fizylier Lapoulle podniecony przez kolegów, usiłował koniecznie rozpalić. Leżał on teraz na brzuchu, z twarzą ciemną i dmuchał w dym czarny, który rozłaził się leniwie:
— Do wszystkich dyabłów! rzuć to! krzyknął Jan. Odpowiedz na apel!
Lapoulle oszołomiony podniósł się i, zrozumiawszy o co idzie, ryknął: obecny! tak dzikim głosem, że Loubet aż się za brzuch chwycił od śmiechu. Pache, który skończył łatanie spodni, odpowiedział głosem zaledwie zrozumiałym, rodzajem szeptu modlitwy. Chouteau pogardliwie, nie racząc nawet wstać, rzucił swe: „obecny“ i wyciągnął się na ziemi jeszcze wygodniej.
Rochas, porucznik służbowy, w odległości kilku kroków stał nieruchomy. Gdy apel się skończył, sierżant Sapin zbliżył się doń i zaraportował, że nikogo nie brakuje, mruknął przytem coś niewyraźnie, pod nosem, wskazując ręką na Weissa, ciągle rozmawiającego z Maurycym.
— Jest nawet o jednego zadużo, czego chce ten jegomość?
— Ma pozwolenie od pułkownika, panie poruczniku! — uważał za stosowne wtrącić się Jan i całą rzecz wytłomaczyć.
Rochas wzruszył gniewnie ramionami i nie rzekłszy ani słowa, puścił się wzdłuż namiotów, czekając na gaszenie ogni, podczas gdy Jan zmęczony marszem całodziennym, usiadł niedaleko Maurycego. Rozmowa tego ostatniego dochodziła mu do uszów niby brzęczenie, którego nie słuchał, zajęty swemi ponuremi myślami, co z trudnością wywijały mu się z ciężkiej i tępej jego głowy.
Maurycy był za wojną, uważał ją za konieczną, a nawet potrzebną dla istnienia narodów. Nabył takiego przekonania od chwili gdy się przejął ideami rozwoju, tą teoryą ewolucyi, która roznamiętniała ówczesną młodzież inteligentną. Czyż życie wreszcie nie jest wojną wszystkich przeciw wszystkim? czyż zasadą natury nie jest walka ciągła, zwycięztwo najsilniejszego, wzmocnienie siły przez działanie, odradzające się życie młode na łonie śmierci? I przypomniał sobie to wielkie uniesienie, które nim owładnęło, gdy dla odkupienia swych występków, przyszła mu myśl zostania żołnierzem, walczenia na granicy kraju. Być może, że Francya plebiscytu, oddając się całkowicie cesarzowi, nie chciała wojny. On sam, nie dalej jak przed tygodniem, uważał ją za głupstwo i za zbrodnię. Rozprawiano długo o tej kandydaturze księcia niemieckiego na tron hiszpański; w powszechnem zamięszaniu, które powoli się rozwijało, trudno było odgadnąć, kto ma racyę, tak dalece, że nie wiedziano nawet kto pierwszy cisnął wyzwanie i zdawało się, że sama fatalność nieunikniona w godzinie przeznaczenia rzuciła na siebie dwa narody. Dreszcz przebiegł po Paryżu; przypominał sobie Maurycy ów wieczór gorący, gdy na bulwarach przepełnionych tłumami, biegły gromady ludzi potrząsając pochodniami i krzycząc: do Berlina! do Berlina! Zdawało mu się, że słyszy jeszcze śpiew pięknej kobiety, z profilem królowej, jak przed ratuszem, stojąc na koźle dorożki, owinięta w sztandar, nuciła marsyliankę. Czyżby to więc było fałszem, czyż serce Paryża nie zabiło naprawdę? A potem wszystkiem, gdy przyszedł do domu, przypomniał sobie, jak po uniesieniu nerwowem, nastąpiły dlań godziny straszliwego zwątpienia, zniechęcenia i niesmaku; przybycie swoje do koszar, adjutanta, który go przyjął, sierżanta który mu dał umundurowanie, izbę cuchnącą i brudną straszliwie, gburowate koleżeństwo swych nowych towarzyszów, mechaniczne ćwiczenia, które go z nóg ścinały i zamęt w głowie rodziły. W ciągu tygodnia jednak przyzwyczaił się do tego i przywykł zupełnie. A w chwili gdy pułk ruszył do Belfortu, obudził się w nim dawny zapał.
Maurycy od samego początku miał zupełną pewność zwycięztwa. Dla niego plan cesarza był jasny: rzucić czterykroć sto tysięcy ludzi nad Ren, przejść rzekę wprzód nim prusacy będą gotowi, odciąć Niemcy północne od południowych, przy pomocy ruchu szybkiego, i dzięki kilku świetnym zwycięztwom zmusić Austryę i Włochy do połączenia się z Francyą. Czyż bowiem nie obiegała pogłoska przez chwilę, że korpus siódmy, do którego jego pułk należał, miał wsiąść na okręty w Breście i udać się do Danii dla dokonania dywersyi, któraby zmusiła Prusy do unieruchomienia jednej ze swych armij? Prusy te miały być nagle zaskoczone, otoczone ze wszech stron, zgniecione w ciągu kilku tygodni. Miała to być prosta przechadzka wojenna ze Strasburga do Berlina. Ale odkąd zatrzymali się w Belforcie, poczęły go dręczyć wątpliwości. Korpus siódmy mający bronić wylotów Czarnego Lasu, przyszedł tam w stanie niewypowiedzianego nieładu, niekompletny, pozbawiony wszystkiego. Oczekiwano przybycia z Włoch trzeciej dywizyi i druga brygada jazdy musiała pozostać w Lyonie, gdzie obawiano się zaburzeń ludowych, a trzy baterye gdzieś się zapodziały, tak że nic o nich nie wiedziano. Nastąpiło zupełne rozczarowanie; magazyny w Belforcie, które miały dostarczyć wszystkiego, były puste; ani namiotów, ani kotłów, ani pasów flanelowych, ani aptek polowych, ani kuźni, ani rzędów na konie, nic! Nie było ani jednego lekarza, ani robotnika. W ostatniej chwili spostrzeżono się, że brak trzydziestu tysięcy rozmaitych przyborów do karabinów; musiano wysłać oficera do Paryża, który przywiózł zaledwie pięć tysięcy, wyrwanych administracyi wojennej prawie gwałtem. Z drugiej strony przerażał go brak wszelkiej działalności. Stano tu od dwóch tygodni i nie ruszano się wcale. Czuł on to dobrze, że każda chwila opóźnienia, była niepowetowaną stratą, pozbyciem się możności zwycięztwa. I wobec wymarzonych planów podnosiła się rzeczywistość wykonania. To czego teraz się domyślał zaledwie z trwogą, a o czem później miał się przekonać, stało się! Siedem korpusów armii rozrzuconych wzdłuż granicy od Mecu do Bitsch, od Bitsch do Belfortu; kadry wszędzie niekompletne, mniemane czterykroć sto tysięcy ludzi redukowały się do dwustu trzydziestu tysięcy co najwyżej; generałowie zazdroszczący sobie nawzajem, każdy z chęcią zdobycia buławy marszałkowskiej, sam jeden, bez pomocy innych i bez pomagania innym; najstraszliwszy brak przezorności, mobilizacya i skoncentrowanie sił w jednej chwili dla zyskania na czasie, rozbijała się o niepojęte niedołęztwo! nakoniec powolna niemoc, mająca swe źródło w górze, w chorym cesarzu, niezdolnym do stanowczej i szybkiej decyzyi, ogarniała całą armię, rozstrajała ją, unicestwiała i oddawała na łup klęski wprzód, nim mogła jej stawić czoło. Mimo to jednak, ponad głuchą gorączką oczekiwania, w dreszczu mimowolnym wobec tego co się dziać będzie, istniała przecież pewność zwycięztwa.
Nagle, dnia 3-go sierpnia, rozeszła się wieść o zwycięztwie pod Saarbrück, odniesionem dnia poprzedniego. Nie wiedziano, jak wielkie były rozmiary tego zwycięztwa. Ale dzienniki wrzały zapałem, mówiły o zajęciu Niemiec, o pierwszym kroku zwycięzkiego pochodu; poczynała się legenda księcia cesarskiego, zbierającego z zimną krwią kule na pobojowisku. — Potem w dwa dni później, gdy się dowiedziano o przygnębiającej porażce pod Wissemburgiem, krzyk wściekłości wyrwał się ze wszystkich piersi. Pięć tysięcy ludzi schwytanych w zasadzkę, broniących się przez dziesięć godzin trzydziestu pięciu tysiącom prusaków, domagało się poprostu zemsty! Bez wątpienia naczelnicy byli winni, że się źle pilnowali, że nic nie przewidzieli. Ale wszystko to się naprawi, Mac-Mahon wezwał pierwszą dywizyę siódmego korpusu, korpus pieszy podtrzyma piąty, prusacy musieli już w tej chwili cofnąć się za Ren, z bagnetami naszych zuchów na karku. I myśl, że tego dnia bito się zapewne wściekle, oczekiwanie gorączkowe wiadomości, cały niepokój rozlewał się dokoła pod tem niebem szarem i chmurnem...
Maurycy powtarzał Weissowi:
— No! już im tam z pewnością dziś zalano sadła za skórę!
Weiss, nie odpowiadając nic, potrząsnął głową markotnie. On także patrzał w stronę Renu, na wschód, gdzie noc zupełna zapadła, i widział tylko ciemności nieprzejrzane, pełne tajemnic. Od czasu apelu wielka cisza zaległa nad drzemiącym obozem, przerywana zaledwie krokami i głosem kilku zapóźnionych żołnierzy. W sali folwarku zajaśniało światełko, drżący blask, przy którym sztab czuwał, oczekując na depesze, przybywające co chwila, lecz niewiele rozjaśniające położenie. A ognisko drzewa mokrego, nakoniec porzucone, falowało ciągle kłębami ponurego dymu, który popychany przez wiatr unosił się nad tym niespokojnym folwarkiem, zaciemniając pierwsze gwiazdy na niebie.
— Zalali im sadła — powtórzył Weiss — Bóg by to dał!
Jan, ciągle siedzący opodal, nadstawił uszów; porucznik zaś Rochas, usłyszawszy to pobożne życzenie zwątpienia, zatrzymał się nagle.
— Jakto — zawołał Maurycy — nie wierzysz? czyżbyś przypuszczał zupełną klęskę?!...
Weiss zrobił gest rozpaczliwy; ręce mu drżały, jego twarz poczciwa zdradzała silne wzruszenie i była blada.
— Klęskę? Oby Bóg nas od niej ustrzegł! Wiesz, ztąd pochodzę; mój dziadek i babka zostali zabici w 1814 roku, i gdy sobie pomyślę o najeździe, pięście mi się ściskają i gotów jestem tak jak stoję, w surducie, ruszyć naprzód i strzelać jak prosty żołnierz! klęska! o! nie, nie, nigdy nie uwierzę, by to kiedy stać się mogło!
Uspokoił się i z pewnym wyrazem zniechęcenia opuścił ręce.
— Tylko, powiem ci szczerze, jestem trochę niespokojny... Znam ja dobrze moją Alzacyę; dopiero co przejechałem ją całą za interesami i widziałem dużo takich rzeczy, które rzucają się same w oczy, a których nasi generałowie widzieć nie chcą... O! wojna z Prusami... pragnęliśmy jej oddawna i oddawna oczekujemy uregulowania starych rachunków. Ale to wcale nie przeszkadzało naszym dobrym stosunkom sąsiedzkim z Badenem i Bawaryą; wszyscy mamy z tamtej strony Renu przyjaciół lub krewnych. Myśleliśmy, że i oni tak samo jak my marzą o przytarciu rogów nieznośnej dumie pruskiej... Myśmy ludzie spokojni, wyrozumiali, ale od dwóch tygodni ogarnia nas niepokój i niecierpliwość na widok jak wszystko coraz gorzej idzie. Od chwili wypowiedzenia wojny pozwolono kawalerzystom nieprzyjacielskim siać grozę po wsiach, badać teren, przecinać druty telegraficzne. Baden i Bawarya porusza się, w Palatynacie widać ogromne masy wojsk, wiadomości ze wszystkich stron dochodzące na jarmarki, na place, donoszą, że granica jest zagrożona, a gdy mieszkańcy, merowie gmin przerażeni tem wszystkiem mówią o tem przechodzącym oficerom, ci ruszają ramionami i mówią: złudzenia tchórzów, nieprzyjaciel daleko... I wtedy gdy nie było ani godziny do stracenia, oni marnują dnie za dniami! I na co czekają? czy na to, żeby nam całe Niemcy na kark się zwaliły!
Mówił to głosem przyciszonym, złamanym, jak gdyby samemu sobie powtarzał rzeczy, o których oddawna już rozmyślał.
— Niemcy! znam ja ich dobrze i co jest najstraszniejszego, że wy wszyscy macie takie o nich pojęcie jak o Chinach... Czy pamiętasz, Maurycy, mego krewniaka Gunthera, który przeszłej wiosny przybył do Sedanu dla zobaczenia się ze mną? Spokrewniony z nim jestem przez kobiety; jego matka była siostrą mojej matki i wyszła za mąż w Berlinie; otóż jest on niemcem z kościami i nienawidzi francuzów. Obecnie jest kapitanem w gwardyi pruskiej... Pamiętam jak dziś, gdym go wieczorem odprowadzał na kolej, mówił mi swym głosem szorstkim: „jeżeli Francya wypowie nam wojnę, będzie pobitą.“
Nagle porucznik Rochas, dotąd zachowujący się spokojnie, postąpił kilka kroków naprzód. Był to wysoki, chudy mężczyzna, liczący koło piędziesięciu lat, z twarzą długą, pobrużdżoną, ogorzałą i czarną. Olbrzymi nos, zagięty, dotykał się prawie ust szerokich i dobrych, nad któremi strzępiły się potężne wąsiska szpakowate. Uniósł się i krzyczał głosem grzmiącym:
— Co pan tu do dyabła pleciesz! siejesz popłoch między naszymi żołnierzami!
Jan, nie mięszając się wcale do sprzeczki, był jednak zdania, że porucznik miał racyę. I on, jakkolwiek zaczynał się dziwić przewłoce i nieporządkowi, jaki panował, nie wątpił nigdy że prusacy dostaną tęgo po skórze. Było to pewnem; po to zresztą tu przyszli.
— Ale panie poruczniku — odrzekł Weiss zaatakowany — nie myślę wcale zniechęcać nikogo... przeciwnie, chciałbym, żeby wszyscy wiedzieli o tem, o czem ja wiem, gdyż w takim tylko razie można zapobiedz nie jednemu... A przytem, widzisz pan, te Niemcy...
I mówił dalej tonem pełnym rozsądku, wyjaśniał swe obawy. Prusy urosły po Sadowie; ruch narodowy, umieścił je na czele innych państw niemieckich; całe to obszerne państwo tworzące się powoli, odmłodzone, posiada zapał i uniesienie niepokonane dla zdobycia jedności swojej; przedstawiał system służby obowiązkowej w wojsku, wyćwiczonem, karnem, zaopatrzonem we wszystko, zahartowanem w wielkiej wojnie, pełnem dumy ze swych piorunowych zwycięztw nad Austryą; inteligencya, siła moralna tej armii, dowodzonej przez młodych generałów, podległych naczelnemu wodzowi, który przeznaczony jest na to by zreformować sztukę wojenną i obdarzony jest rozsądkiem, przenikliwością, czystością wzroku. I wobec tych niemców stoi Francya, z cesarstwem zmurszałem, potwierdzonem wprawdzie przez głosowanie powszechne, ale zgniłem u podstaw, które, osłabiwszy ideę ojczyzny przez zdeptanie wolności, stało się liberalnem zbyt późno, by przez to ocalić się od upadku, gotowe z chwilą, gdy nie uspokoi żądzy użycia — runąć; armia, wprawdzie posiada zdumiewającą waleczność rasy, ozdobiona wawrzynami Krymu i Włoch, ale zepsuta przez zastępstwo kupne, zasklepiona w rutynie szkoły afrykańskiej, zbyt pewna zwycięztwa, by usiłowała sobie przyswoić zdobycze nowej nauki; generałowie nakoniec są po większej części miernościami, trawieni przez żądzę współzawodnictwa, niektórzy zdumiewająco głupi, z cesarzem na czele, chorym i wahającym się, oszukiwanym i oszukującym samego siebie, rzucającym się w straszne awantury na oślep, bez przygotowań poważnych, w pośród gorączki powszechnej, wśród rozprzężenia wojsk, prowadzonych poprostu na rzeź.
Rochas słuchał z ustami otwartemi, z oczami wytrzeszczonemi. Okropny jego nos wydłużył się. Nagle parsknął śmiechem donośnym, krzywiąc się szkaradnie.
— Co pan tam pleciesz, co znaczą te głupstwa!... To nie ma sensu za grosz! niewarto nawet mówić o tem! Mów pan o tem rekrutowi ale nie mnie, mnie, co mam dwadzieścia pięć lat służby!
I bił się pięścią w piersi. Był on synem mularza, pochodzącego z Limousin, urodził się w Paryżu i gardząc rzemiosłem ojca, zaciągnął się do wojska w osiemnastym roku życia. Żołnierz losu, nosił najprzód tornister, potem został kapralem w Afryce, sierżantem w Sewastopolu, porucznikiem po Solferino, poświęciwszy piętnaście lat egzystencyi twardej i bohaterskiej waleczności na to, by otrzymać ten stopień, z którego wyżej już posunąć się nie mógł, z powodu braku wykształcenia.
— Ale mój panie, który wiesz niby wszystko, a nie wiesz tego... Tak... w Mazagran, miałem zaledwie dziewiętnaście lat, było nas wszystkiego stu dwudziestu trzech ludzi, ni mniej ni więcej i przez trzy dni trzymaliśmy się przeciw dwunastu tysiącom arabów... Tak, tak... przez całe lata, tam w Afryce, w Mascara, w Biskrze, w Dellys, później w Wielkiej Kabylii, potem w Laghouat, gdybyś był z nami mój panie, widziałbyś jak te czarne dyabły zmykały niby zające, gdy tylko się pokazaliśmy... A pod Sewastopolem, proszę pana, kroć sto tysięcy!... nie można powiedzieć, żeby tam było wygodnie! Burze, które ci kłaki ze łba wyrywały, zimno sobacze, ciągłe alarmy i w końcu te szatany wysadzają się w powietrze! No!... proszę pana, myśmy ich zmusili, że się sami upiekli w gorącym piecu!.. A pod Solferino, tam pan przecież nie byłeś, więc czego o tem gadasz? Tak... tak, pod Solferino, to była łaźnia, choć była tam taka ulewa, jakiej pan zapewne przez całe życie nie zobaczysz! Pod Solferino sprawiliśmy rzetelne cięgi austryakom. Trzeba ich było widzieć, jak umykali przed naszemi bagnetami, jak gdyby ich co piekło i paliło!...
Wybuchnął śmiechem, stara wesołość żołnierza francuskiego drżała w jego uśmiechu tryumfalnym. Była to dawna legenda, gdy wojacy francuzcy przebiegali świat z kochanką z jednej a butelką dobrego wina z drugiej strony, co podbijali ziemię, śpiewając zwrotki rozpustne. Dość było jednego kaprala i czterech żołnierzy, by całe armie gryzły piasek!..
Nagle krzyknął:
— Pobita, Francya pobita!... te świnie pruskie miałyby nas pobić, nas?...
Zbliżył się i schwycił gwałtownie Weissa za klapę od surduta. Cała jego wysoka i chuda postawa błędnego rycerza, wyrażała niewysłowioną pogardę dla wszelkiego wroga, ktokolwiek by on był, bez względu na czas i miejsce.
— Słuchajno acpan... jeżeli prusacy ośmielą się tu przyjść, odprowadzimy ich do domu, bijąc kolanem w tył... rozumiesz pan, kolanem w tył, aż do Berlina!...
W całej postaci jego błyszczał spokój dziecka, czysta pewność niewinności, która nic nie wie i niczego się nie boi.
— Tak to mój panie, tak, nie inaczej!
Weiss, oszołomiony, prawie przekonany — odrzekł pośpiesznie, że on tego tylko pragnie. Maurycy milczał, nie śmiejąc wtrącać się w rozmowę wobec swego zwierzchnika, i śmiał się razem z nim; ten zuch, którego uważał dotąd za głupca, wlał mu niemałą otuchę do serca. Jan ruchami głowy potwierdzał słowa porucznika. On także był pod Solferino, gdzie taka była ulewa. To się znaczy mówić! Gdyby wszyscy zwierzchnicy tak mówili, niktby nawet nie myślał o tem, że niema kotłów i pasów flanelowych.
Noc już oddawna zapadła i Rochas machał swemi wielkiemi rękami wśród ciemności. Czytał on tylko jedną książkę, opisującą zwycięztwa Napoleona, którą nabył od kolportera wędrownego. I nie mógł się uspokoić, dopóki całego zasobu swych wiadomości nie wyczerpał:
— Austryi wyłoiliśmy skórę pod Castiglione, pod Marengo, Austerlitz, Wagram. Prusaków zbiliśmy pod Eylau, Jeną, Lutzen; Rosyę pod Friedlandem, Smoleńskiem, Moskwą, Hiszpanię, Anglię tłukliśmy wszędzie! cały świat praliśmy od stóp do głów, wzdłuż i wszerz!... I dziś nas miano by prać? Dlaczego, jak? Czyżby się świat zmienił?
Wyprostował się i podniósł rękę jak drzewce sztandaru.
— Bito się tam gdzieś dzisiaj, oczekujemy wiadomości. Co tu po wiadomościach, ja wiem co się stało... Wyłupiono skórę prusakom, wyłupiono tak, że ledwie dyszą, rozbito w puch!...
W tej chwili pod niebem posępnem, rozległ się donośny krzyk pełen bólu. Czyżby go wydał ptak jaki nocny? a może był to głos tajemniczy, płynący zdala, obciążony łzami? Cały obóz otulony mrokiem, zadrżał i niepokój z jakim oczekiwano na depesze idące tak wolno, zwiększył się, wzrósł znacznie. W głębi na folwarku świeca przyświecała niespokojnemu czuwaniu sztabu, wyprostowała swój płomień, podobny do gromnicy.
Była już godzina dziesiąta; Gaude podniósł się z czarnej ziemi, na której leżał i pierwszy zatrąbił na gaszenie ogni. Zagrały i inne trąbki i nikły powoli w umierającym odgłosie, jakby ogarnięte snem. Weiss, który tak długo zabawił, począł żegnać się czule z Maurycym, życząc mu powodzenia i odwagi! Uściska Henryetę od brata, wstąpi do wujaszka Fouchard. Gdy już odchodził, rozległ się szmer, cały obóz się poruszył. Przyszła wieść o wielkiem zwycięztwie Mac-Mahona; następca tronu pruskiego wzięty do niewoli z dwudziestu pięcioma tysiącami ludzi, armia nieprzyjacielska, odparta i rozbita, działa i bagaże zdobyte.
— Ba! — zawołał Rochas swym grzmiącym głosem.
I idąc za Weissem, rozpromieniony szczęściem, wołał:
— Kolanem w tył panie, kolanem w tył!
W kwadrans potem, inna depesza donosiła, że armia zmuszona była opuścić Woerth i cofa się szybko. O! cóż za noc! Rochas, zmorzony snem, owinął się w płaszcz i spał na ziemi obojętny na chłód i niewygodę. Przywykł zresztą do tego. Maurycy i Jan wsunęli się pod namiot, gdzie już Loubet, Chouteau, Pache i Lapoulle gnietli się nawzajem, śpiąc z głowami na tornistrach. Sześciu mogło się tu pomieścić, z warunkiem, że nogi będą mieli skurczone. Loubet rozweselił wszystkich i kazał im zapomnieć o głodzie, zapewniając Lapoulle’a, że jutro rano każdy z nich dostanie po jednej kurze; ale byli znużeni, więc pospali się odrazu, nim prusacy nadejdą. Przez chwilę Jan nie ruszał się, przyciśnięty do Maurycego; pomimo znużenia nie mógł zasnąć. Wszystko to co mówił Weiss przychodziło mu do głowy. Widział Niemcy pod bronią, szeregi niezliczone, olbrzymie i czuł, że jego towarzysz także nie spał i myślał o tem samem. Naraz ten poruszył się niespokojnie, odsunął, tak że Jan domyślał się, że mu przeszkadza. Między chłopem i wykształconym mieszczuchem, nieprzyjaźń instynktowna, wstręt sfery i wykształcenia, wytwarzały jakieś chorobliwe uczucie fizyczne. Pierwszy jednak doświadczał z tego powodu pewnego żalu, starał się jak najmniej zająć miejsca, by uniknąć nieprzyjaznej pogardy, którą odgadywał. Jakkolwiek noc była chłodna, pod namiotem było tak duszno, pośród ciał nagromadzonych, że Maurycy, rozgorączkowany, wyskoczył i rozciągnął się o kilka kroków w oddali. Jan przerzucał się z boku na bok, zanurzony w półśnie ciężkim i dręczyły go mary przykre, w których plątał się żal, że był nielubiany, z przeczuciem strasznego nieszczęścia, które zdawało się biedz ku niemu z głębi nieznanej przyszłości.
Upłynęło zapewne parę godzin; cały obóz czarny, nieruchomy, zdawał się niknąć w łonie nocy fatalnej, w której ciążyło coś bezimiennego i strasznego. Coś drżało w morzu ciemności, jakiś szelest unosił się w nieskończoności, jakiś szmer trudny do określenia, niby tentent konia, brzęk szabli, przemykanie się zapóźnionego włóczęgi, wszystkie te zwykle odgłosy nocy, które teraz przybierały charakter groźby. Nagle w pobliżu namiotu markietańskiego zajaśniało wielkie światło i całe czoło obozu oblało blaskiem. Widać było szeregi kozłów z bronią, jej lufy połyskujące, w których drgały płomyki czerwone, podobne do barwy krwi świeżej; ukazały się w tym nagłym pożarze straże ciemne i wyprostowane. Czyżby to był nieprzyjaciel, o którym wodzowie mówili od dwóch dni, i naprzeciw którego przybyli z Belfortu do Milhuzy? Nagle wśród gwałtownego snopu iskier, ogień zgasł. To stos drzewa mokrego, tak długo rozniecany przez Lapoulle’a i Loubeta, żarząc się przez całe godziny, buchnął nagle płomieniem.
Jan, przerażony tym blaskiem jaskrawym, wyszedł również pośpiesznie z namiotu i o mało, że nie potknął się o Maurycego, który wsparty na łokciu, patrzał przed siebie. Noc stawała się coraz ciemniejszą i obaj żołnierze ułożyli się na ziemi, o kilka kroków jeden od drugiego. Teraz mieli przed sobą, w głębi gęstych ciemności tylko okno folwarku oświecone, tę świecę zatraconą, która zdawała się błyszczeć przy umarłym. Która godzina być mogła? może druga, może trzecia. Tam, sztab wcale się nie kładł na spoczynek. Słychać było krzykliwy głos generała Bourgain-Desfeuilles, rozdrażnionego nocą bezsenną, wśród której pokrzepiał się tylko grogiem i cygarami. Nowe depesze nadeszły, rzeczy widać szły niedobrze, cienie sztafet galopowały zamazane i niewyraźne. Co się tam stało? Czyżby to już był koniec? Zimny przewiew przeszedł po nad obozem, zanurzonym w śnie i niepokoju.
W tem Jan i Maurycy poznali pułkownika de Vineuile, którego cień chudy i wysoki przesuwał się szybko. Szedł zdaje się z majorem Bouroche, mężczyzną rosłym z głową lwa. Obaj zamieniali ze sobą słowa bez związku, słowa niezupełne, szeptane, jakie się słyszy w brzydkim śnie.
— Przyszła z Bazylei... nasza pierwsza dywizya rozbita... dwanaście godzin walki... cała armia w odwrocie...
Cień pułkownika zatrzymał się i zawołał na drugi cień, który biegł lekki, delikatny, szlachetny.
— To ty Beaudoin?
— Tak pułkowniku.
— Ach mój kochany, Mac-Mahon jest pobity pod Froeschwiller, Frossard pobity pod Spickeren, de Failly obezwładniony między nimi dwoma... Pod Froeschwiller jeden tylko korpus przeciw całej armii cudów dokazywał. Stracone wszystko, ucieczka, panika, Francya otwarta...
Łzy go dusiły, słowa rozpływały się w oddaleniu; trzy cienie znikły w ciemności.
Maurycy, drżąc całem ciałem, stanął na nogi.
— O! mój Boże! — zawołał.
I nic więcej wyrzec nie mógł, a Jan z sercem ściśniętem mruczał:
— O, przeklęty losie!... ten pan, krewniak pański miał widać racyę, mówiąc, że oni mocniejsi są od nas...
Maurycy, na pół nieprzytomny, o mało go nie zdusił. Prusacy mocniejsi od francuzów! duma jego krwią ciekła. A chłop tymczasem mówił spokojnie i uparcie:
— To widzisz pan, nic nie znaczy. Dlatego, że się trochę po skórze dostało, nie trzeba tracić odwagi.. Oddamy im to...
Nagle przed nimi zarysowała się druga postać. Poznali Rochasa, owiniętego jeszcze w płaszcz, którego błędne szmery, może tchnienie klęski, zbudziły z twardego snu. Chciał wiedzieć o co idzie, zadawał pytania.
Gdy nakoniec z wielkim trudem zrozumiał wszystko, nadzwyczajne zdumienie odbiło się w jego oczach poczciwych.
Może, dziesięć razy powtórzył:
— Pobici? jak to pobici? dlaczego pobici?
Niepokój nocy tą klęską był brzemienny. Teraz na wschodzie dzień szarzał, dzień mętny, niewypowiedzianie smutny zajrzał pod namioty. W jednym z nich można było rozróżnić ziemistą twarz Loubeta i Lapoulle’a, Chouteau i Pache’a, którzy chrapali zawzięcie z ustami otwartemi. Zorza żałobna jaśniała pośród mgły szarej, podnoszącej się tam w głębi, z dalekiej rzeki.