Pogrom (Zola)/Część trzecia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pogrom |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. P. |
Tytuł orygin. | La Débâcle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tego samego mroźnego wieczoru grudniowego, Sylwina i Prosper siedzieli sami z Karolkiem w dużej kuchni folwarku, ona zajęta szyciem, on przyrządzaniem sobie pięknego bata. Była godzina siódma, zjedzono obiad o szóstej, nie czekając na ojca Fouchard, który zapewne zatrzymał się w Raucourt, gdzie brakowało mięsa; a Henryeta, na którą tej nocy przypadła kolej czuwania w szpitalu, odeszła, zalecając Sylwinie, by przed pójściem spać zaopatrzyła w węgle piec Jana.
Na dworze niebo było czarne, śnieg bielał na ziemi. Żaden odgłos nie dochodził ze wsi drzemiącej, słychać było tylko w izbie zgrzyt noża Prospera, zajętego mocno wycinaniem różnych ozdób na biczysku. Niekiedy zatrzymywał się, spoglądał na Karolka, którego pękata głowa jasno złocista kiwała się we śnie. Gdy dziecko zupełnie zasnęło, zaległa jeszcze większa cisza. Matka delikatnie odsunęła świecę, ażeby światło nie drażniło dziecka, poczem, wciąż zajęta szyciem, wpadła w głęboką zadumę.
Prosper, po krótkiem wahaniu, odezwał się:
— Posłuchaj mnie, Sylwino, mam ci coś powiedzieć... Od dawna chcę się z tobą sam na sam rozmówić...
Zaniepokojona, podniosła oczy.
— Otóż to... przebacz, że ci sprawię przykrość, ale lepiej będzie, gdy zostaniesz uprzedzona... Dziś rano widziałem w Remilly, pod kościołem, Goliata, tak jak ciebie teraz widzę. Widziałem go doskonale i nie mogłem się omylić.
Zbladła, ręce jej zadrżały i zaledwie zdołała wyjąkać słowa:
— Ach, mój Boże!
Prosper mówił dalej, dobierając słów ostrożnych, opowiedział to, o czem się dowiedział w ciągu dnia, rozpytując się tego i owego. Nikt nie wątpił już teraz, że Goliat był szpiegiem, który osiadł przedtem w kraju dla poznania jego dróg, zasobów, wszystkiego jednem słowem. Przypominano sobie jego pobyt na folwarku ojca Fouchard, jego nagły odjazd, służbę, którą potem objął w okolicach Beaumont i Raucourt. A teraz znów powrócił, zajmując przy komendanturze w Sedanie stanowisko niejasne, przebiegając wsie, zapewne dla denuncyowania jednych, dla poznania innych, dla czuwania nakoniec nad rekwizycjami, któremi obarczano mieszkańców. Dziś rano przeraził całe Remilly z powodu dostawy mąki, dostawy niezupełnej i zbyt powolnie dokonywanej.
— Jesteś więc ostrzeżona — powtarzał Prosper — i wiesz teraz, co ci wypada czynić, kiedy on tu zajdzie.
Przerwała mu z krzykiem trwogi.
— Czy myślisz, że tu przyjdzie?
— Do licha, tak sądzę... Musiałby nie być zupełnie ciekawym, żeby nie zobaczyć malca, którego nigdy nie widział, a o którym wie, że istnieje... A przytem jesteś teraz daleko ładniejsza, niż dawniej i zapewne zechce się z tobą widzieć.
Ruchem błagalnym zmusiła go do milczenia. Karolek, zbudzony rozmową, podniósł głowę. Z oczami mętnemi, na pół jeszcze we śnie, przypomniał sobie wymyślania, jakich się nauczył od kilku chłopaków wiejskich i zawołał z miną poważną trzechletniego malca:
— Świnie prusaki!
Matka chwyciła go gwałtownie i posadziła sobie na kolanach.
O! biedna istota, radość jej i rozpacz, którą kochała całą swą duszą, a na którą nie mogła patrzeć bez łez, ten syn jej łona, który nazywa obelżywie prusaków świniami. Ucałowała go, jak gdyby mu chciała słowa powstrzymać na ustach.
— Któż cię to nauczył tych brzydkich wyrazów? Moje dziecko, tak mówić niewolno, nie trzeba tego powtarzać.
Ale Karolek, z uporem dziecka, dusząc się od śmiechu, powtórzył z pośpiechem:
— Świnie prusaki!
Widząc jednak matkę, zalewającą się łzami, począł sam także płakać, zawiesiwszy się na jej szyi. Mój Boże, cóż znów za nieszczęście jej grozi? Czyż nie dość, że straciła Honoryusza, jedyne światło jej życia, jedyną pewność zapomnienia przeszłości i zyskania szczęścia na przyszłość? Po cóż ten drugi człowiek zmartwychwstaje, czy po to, by nową niedolę na nią sprowadzić?
— Chodźmy, moje dziecko, spać — szepnęła. — Kocham cię, bo nie czujesz przykrości, jaką mi sprawiasz.
I zostawiła na chwilę Prospera samego, który nie chcąc jej wstydzić swem spojrzeniem, udał, że się gorliwie zajmuje rzeźbą biczyska.
Sylwina zwykle wprzód nim Karolka uśpiła, prowadziła go do Jana, z którym dziecko żyło w przyjaźni, by mu powiedział dobranoc. Tego wieczoru, gdy wchodziła, ze świecą w ręku, ujrzała rannego siedzącego na posłaniu, z oczami szeroko rozwartemi wśród ciemności. A więc nie spał? Nie! rozmyślał on o rozmaitych rzeczach, samotny wśród ciszy tej nocy zimowej. Podczas, gdy ona napełniała piec węglami, pobawił się przez chwilę z Karolkiem, który przewracał się po łóżku, jak młody kotek. Jan znał historyę Sylwiny, żywił przyjaźń dla tej dziewczyny dzielnej i pokornej, tak boleśnie dotkniętej, płaczącej po jedynym człowieku, którego kochała, nie mającej innej pociechy, jak tego biednego malca, którego urodzenie stało się jej udręczeniem. Gdy w piecu napaliła i zbliżyła się, by go zabrać, zauważył, że ma oczy czerwone, że płakała. Cóż to takiego? czy zrobiono jej jaką przykrość? Ale nie chciała odpowiadać, później powie mu wszystko, choć to są rzeczy drobne. Czyż wreszcie jej życie teraz nie jest nieustanną zgryzotą?
Już Sylwina wychodziła z Karolkiem, gdy szmer kroków i głosów dał się słyszeć na podwórzu folwarku. Jan, zdziwiony, począł nadsłuchiwać.
— Co to takiego? to przecież nie ojciec Fouchard, bo byśmy słyszeli stuk kół jego wózka.
Z głębi swej izby ukrytej, potrafił rozróżniać odgłosy życia wewnętrznego folwarku i przyczyny najmniejszego szmeru umiał odgadywać. Nadstawiając uszów, mówił:
— Aha! to są ci ludzie, wolni strzelcy z lasu Dieulet. Przychodzą po żywność.
— Prędko! — szepnęła Sylwina, wychodząc i zostawiając go znowu w ciemności, muszę się śpieszyć i dać im chleba.
W rzeczy samej dobijano się do drzwi kuchni, a Prosper, zostawiony sam, wahał się i parlamentował. Gdy gospodarza nie ma w domu, nie lubił otwierać, w obawie rabunku, za który byłby odpowiedzialnym. Na szczęście w tej chwili wózek ojca Fouchard spuszczał się po pochyłości drogi i słychać było zgłuszone przez śnieg stąpanie konia. Sam więc gospodarz przyjął gości.
— Aha, to wy trzech... Cóż mi przywozicie w tych taczkach?
Sambuc ze swą chudością bandyty, ubrany w bluzę niebieską płócienną, za szeroką na niego, nie słyszał pytania, rozsierdzony na Prospera, uczciwego braciszka, jak go nazywał, który dopiero w tej chwili zdecydował się drzwi otworzyć!
— Słuchajno, ty tam! czy nas bierzesz za żebraków, że każesz nam czekać na dworze na taki psi czas?
Prosper bardzo spokojnie poruszył ramionami, nic nie odrzekłszy i zajął się wprowadzeniem konia i wózka do stajni. Ojciec Fouchard, pochylony nad taczkami, odezwał się:
— Aha, to dwa zdechłe barany przywozicie... Dobrze, że jest mróz, bo ich czuć nie będzie.
Cabasse i Ducat, dwaj adjutanci Sambuca, towarzyszący mu we wszystkich jego wyprawach, obrazili się.
— O! — zawołał pierwszy z krzykliwą żywością prowensalczyka — mają zaledwie trzy dni... Są to barany zdechłe na folwarku Raffins, gdzie panuje zaraza na owce.
— Procumbit humi bos, zadeklamował drugi, dawny woźny, którego pociąg do młodych dziewcząt zgubił i który lubił cytaty łacińskie.
Ojciec Fouchard, potrząsając głową, nie przestał obniżać wartości towaru, którego cena wydawała mu się zbyt wysoką. Wchodząc do kuchni z trzema bandytami, mówił:
— Zresztą, trzeba żeby byli zadowoleni... Na szczęście w Raucourt nie mają co do gęby włożyć. Jak się jeść chce, to się wszystko zje, prawda?
Zadowolony, zawołał Sylwiny, która po uśpieniu Karolka, powróciła.
— Daj szklanek, wypijemy, żeby Bismark jak najprędzej zdechł!
Tym to sposobem Fouchard utrzymywał dobre stosunki z wolnymi strzelcami z lasu Dieulet, którzy od trzech już przeszło miesięcy wychodzili o zmroku ze swych nieprzejrzanych gąszczy, włóczyli się po drogach, zabijali i grabili prusaków, których zdołali podejść, napadali na folwarki i rabowali chłopów, gdy zabrakło łupu nieprzyjacielskiego. Byli oni postrachem wiosek, zwłaszcza, że po każdym konwoju napadniętym, po każdej straży uduszonej, władze niemieckie mściły się na osadach okolicznych, które oskarżały o spólnictwo, nakładając na nie kontrybucye, uprowadzając merów, paląc chaty. I jeżeli chłopi, mimo dobrych chęci, nie wydawali Sambuca i jego bandy, to tylko z obawy przed kulą, która mogła ich trafić gdziekolwiek na zakręcie drogi, w razie gdyby zdrada się nie powiodła.
Co zaś do Foucharda, to wpadł on na myśl nadzwyczajną zawiązania z nimi stosunków handlowych. Przebiegając okolicę w różnych kierunkach, tak dobrze doły, jak i obory, stali się jego dostarczycielami padłego bydła. Żaden wół i baran nie zdechł w promieniu trzechmilowym, żeby go oni nie zabrali w nocy i jemu nie przywieźli. Płacił im za to żywnością, przeważnie chlebem, który Sylwina umyślnie wypiekała. Zresztą, choć ich niecierpiał, to jednak żywił potajemną admiracyę dla wolnych strzelców, dla zuchów zręcznych, którzy robili swoje, drwiąc sobie ze świata, a jakkolwiek robił majątek przez handlowanie z prusakami, śmiał się wewnętrznie, śmiechem dzikim, gdy się dowiedział, że znaleziono jeszcze jednego, na skraju drogi z poderzniętem gardłem.
— Za wasze zdrowie! — zawołał, trącając się z trzema zbójami.
Poczem, obcierając sobie usta wierzchem ręki, zapytał:
— Czy wiecie, że narobili niemało breweryj za tych dwóch ułanów, których znaleziono bez głowy, niedaleko Villecourt... Villecourt pali się od wczoraj, za karę, którą grożą wszystkim wsiom, jeżeli was będą przyjmowały... Trzeba być ostrożnym, rozumiecie to sami dobrze i nie wracać prędko. Już ja wam poślę tam chleba.
Sambuc śmiał się szyderczo, poruszając ramionami. Tak! tak! Prusacy mogą ich szukać!
Nagle rozgniewał się, uderzył pięścią w stół.
— Do wszystkich dyabłów, ułani, to dobra gratka, ale ja mam ochotę na kogo innego. Znacie go dobrze, tego szpiega, który u was służył...
— Goliata? — spytał ojciec Fouchard.
Sylwina, która wzięła się znów do szycia, nagle zatrzymała się i poczęła słuchać.
— To właśnie, Goliata!... Ach, zbój przeklęty, zna on las Dieulet jak moją kieszeń; on jeden może nas złapać którego pięknego poranku, zwłaszcza, że chwalił się dzisiaj w Croix de Malte, że ureguluje z nami rachunki w ciągu tygodnia... Szelma paskudna, on to prowadził bawarów do Beaumont. Prawda?
— Tak, jak to, że w tej chwili świeca się pali! — powtórzył Cabasse.
— Per amica silentia lunae — dodał Ducat, którego cytaty nie zawsze były trafne.
Sambuc nowem uderzeniem pięści wstrząsnął stołem.
— On jest osądzony i skazany, ten rozbójnik!... Jeżeli się dowiecie kiedy, którędy on będzie szedł, uprzedźcie mnie koniecznie, a jego głowa połączy się z ułańskiemi w Mozie! Do siarczystych piorunów, ręczę wam za to!
Zapanowało milczenie. Sylwina spoglądała na nich uparcie, śmiertelnie blada.
— Wszystko to są rzeczy, o których nie należy mówić — zauważył rozsądnie ojciec Fouchard. — Za wasze zdrowie i dobranoc!
Skończyli drugą butelkę. Prosper, powróciwszy ze stajni, dopomógł do naładowania taczek, w miejsce dwóch zdechłych baranów, chleba, który Sylwina pokładła do worka. Ale nie odpowiadał, obrócił się tyłem, gdy brat jego i dwaj inni odeszli i znikli wraz z taczkami w śniegu, mówiąc:
— Dobranoc, smacznego snu!
Nazajutrz po śniadaniu, w chwili, gdy ojciec Fouchard siedział sam, zjawił się przed nim Goliat, we własnej osobie, wielki, gruby, z twarzą różową, ze spokojnym uśmiechem. Jakkolwiek nagłe to pojawienie się wywarło nań wrażenie, nie pokazał tego jednak po sobie. Przymrużył oczy, podczas gdy gość zbliżył się do niego i podał mu rękę.
— Dzień dobry, ojcze Fouchard.
Teraz dopiero udał, że go poznaje.
— Ach, to ty chłopcze... Ho, ho! zmężniałeś jeszcze więcej. Zrobiłeś się bardzo tęgi i tłusty!
I przypatrywał mu się, jego kapocie z grubego sukna granatowego, czapce takiej samej. Spoglądał z podełba i wydawał się być bardzo zadowolony. Nie miał żadnego akcentu i mówił jak wieśniacy okoliczni.
— Tak, tak, to ja, ojcze Fouchard... Będąc w tych stronach, nie mogłem się powstrzymać, żeby wam nie powiedzieć dzień dobry.
Stary nie bardzo temu wierzył. Czego on tu chce? Czyżby się dowiedział o odwiedzinach wolnych strzelców wczoraj! Należało się o tem przekonać. A ponieważ zachowywał się grzecznie, trzeba było tą samą monetą mu odpłacić.
— A więc, mój chłopcze, kiedyś taki łaskaw, wypijemy po szklaneczce.
Sam poszedł po dwie szklanki i butelkę. Poczęstunek ten krwawił mu serce, ale interes tego wymagał. Rozpoczęła się więc scena wczorajsza, trącali się tak samo i temiż słowy.
— Za wasze zdrowie, ojcze Fouchard.
— Za twoje, mój chłopcze.
Potem Goliat udał, że się zapomina. Spojrzał dokoła siebie, jak człowiek, któremu stare wspomnienia sprawiają przyjemność. Nie mówił jednak nic o przeszłości, ani o teraźniejszości. Rozmowa toczyła się o wielkich zimnach, które przeszkadzają robotom w polu; na szczęście śnieg wytępi robactwo. Mimochodem wspomniał o zgryzocie, o nienawiści głuchej i pogardzie, jaką mu okazywano w innych domach w Remilly. Przecież każdy ma swą ojczyznę i należy służyć jej, jak kto potrafi... Ale we Francyi dziwnie śmieszne mają pojęcia o niektórych rzeczach. Stary spoglądał na niego, słuchał go tak rozumnie, tak pobłażliwie ze swą szeroką twarzą, dobrotliwą, jakby mówił, że ten dzielny chłopak nie przyszedł tu w złych zamiarach.
— A więc, ojcze Fouchard, jesteście tu dziś sami tylko?
— O! nie, Sylwina jest także, daje krowom paszę... Czy chcesz ją zobaczyć?
Goliat zaczął się śmiać.
— Do licha, tak... Powiem wam otwarcie, że dla Sylwiny tu przyszedłem.
Nagle ojciec Fouchard się podniósł z wielką ulgą na duszy i począł krzyczeć z całych sił:
— Sylwino! Sylwino!... Jest tu ktoś, co się z tobą chce widzieć.
I odszedł sobie, spokojny teraz, bo dziewczyna ta będzie niejako puklerzem dla domu. Jeżeli ciągnie coś do niej mężczyznę tak długo, po latach niewidzenia, to rzecz skończona.
Skoro Sylwina weszła, nie zdziwiła się wcale, ujrzawszy Goliata, który siedział i patrzał na nią ze swym poczciwym uśmiechem, niemniej przeto zakłopotany. Czekała na niego, zatrzymała się poprostu przy drzwiach, z sercem ściśniętem. A Karolek, który się z nią połączył biegnąc, schwycił się jej za spódnicę, zdziwiony widokiem mężczyzny, którego nie znał wcale.
Przez kilka chwil panowało milczenie kłopotliwe.
— A więc to ten malec? — zapytał w końcu Goliat swym głosem łagodnym.
— Tak — odrzekła surowo Sylwina.
Znowu zaległo milczenie. Odjechał on w siódmym miesiącu jej ciąży, wiedział dobrze, że spłodził dziecko, ale widział je po raz pierwszy. To też chciał się wytłomaczyć, jak chłopiec praktyczny, przekonany, że ma słuszne racye na swe usprawiedliwienie.
— Posłuchaj mnie, Sylwino, rozumiem to dobrze, że masz do mnie urazę. A jednak jest to niesłusznem... Jeżeli odjechałem, jeżelim ci narobił tyle zmartwienia, to mogłaś się sama domyślić, że inaczej nie mogłem. Kiedy kto jest pod czyją władzą, to musi jej słuchać, nieprawdaż? Wysłali mnie o sto mil, pieszo. Oczywista rzecz, mówić ci nie mogłem; serce mi pękało, że tak odchodzę, nie powiedziawszy ci nawet: do widzenia... Dziś, nie powiem, żebym był pewny powrotu. Liczyłem na to co prawda, i oto jestem....
Odwróciła głowę, patrzała na śnieg na podwórzu przez okno, jak gdyby słuchać nie chciała. On zaś, którego ta pogarda, to uparte milczenie niepokoiło, rzekł dalej, przerywając tłomaczenie:
— Wiesz ty, żeś wyładniała!
W rzeczy samej była bardzo ładna w swej bladości, z dwojgiem pysznych, dużych oczów rzucających blask na całą twarz. Ciężkie włosy czarne stroiły ją, niby w hełm żałoby wieczystej.
— Bądź łaskawą, proszę cię! Wiesz przecie, że ci nie życzę nic złego... Gdybym cię nie kochał, nie byłbym tu przyszedł z pewnością... Ale ponieważ przyszedłem i wszystko się ułoży, będziemy się widywali, co?
Szybkim ruchem cofnęła się i patrząc mu w twarz, rzekła:
— Nigdy!
— Dlaczego: nigdy? czyż nie jesteś moją żoną? czyż to dziecko nie jest naszem?
Nie spuściła zeń wzroku i mówiła wolno:
— Posłuchaj, skończmy to lepiej odrazu... Znałeś Honoryusza, kochałam go, nigdy nikogo innego nie kochałam. Umarł, zabiliście go, tam... Nigdy nie będę twoją, nigdy!
I podniosła rękę, jak do przysięgi, z takim wyrazem nienawiści, że na chwilę oniemiał, przestał do niej mówić ty, i szepnął:
— Tak, wiem, Honoryusz zginął. Był to dobry chłopiec. Ale cóż panna chcesz? Nie on tylko jeden zginął, to wojna... A przytem, zdawało mi się, że z chwilą jego śmierci, wszelkie przeszkody zniknęły, gdyż nakoniec, pozwól sobie, panno Sylwino, przypomnieć, że nie było z mej strony gwałtu, żeś się sama zgodziła...
Ale nie skończył, gdyż ujrzał nadzwyczajne jej wzburzenie, z rękami na twarzy, gotowa się po niej drapać.
— To właśnie, to właśnie do szaleństwa mnie doprowadza. Dlaczego uległam, kiedym pana wcale nie kochała? Nie mogę pojąć tego, byłam tak smutna, tak chora od czasu odjazdu Honoryusza, i może stało się to dlatego, że mi o nim mówiłeś i udawałeś, że go kochasz... O mój Boże, ileż nocy przepędziłam we łzach, myśląc o tem! To jest okropne, popełnić czyn, którego się nie chciało popełnić, nie wiedząc dlaczego się tak zrobiło... Ale on mi przebaczył, powiedział mi, że jeżeli ci łotrzy prusacy nie zabiją go, zaślubi mnie mimo wszystko, jak wyjdzie z wojska... I pan myślisz, że ci się oddam? Nawet z nożem na gardle powiem nie! nie! nigdy!
Tym razem Goliat spochmurniał. Znał ją, jako zawsze uległą, a teraz widział niewzruszoną, z dzikiem postanowieniem. Jakkolwiek był dobrym chłopcem, gotów był jednak uciec się do siły, teraz, gdy był panem, i jeżeli nie narzucał swej woli gwałtownie, to przez instynkt wewnętrzny, przez chytrość i cierpliwość. Ten olbrzym z wielkiemi pięściami, nie lubił gwałtu. To też wymyślił inny sposób pokonania jej.
— Dobrze! ponieważ nie chcesz mnie, zabieram malca.
— Jakto?
Karolek, zapomniany, trzymał się ciągle spódnicy matki, powstrzymując się, by nie wybuchnąć płaczem wśród sprzeczki. Goliat wstał z krzesła i zbliżył się:
— Prawda? ty jesteś moim, małym prusakiem... Chodź ze mną!
Ale już Sylwina, drżąc cała, schwyciła chłopca na ręce i przyciskała do piersi.
— On, prusakiem, nie! on jest francuzem, urodzonym we Francyi!...
— Francuzem? — spójrzże na niego, a potem na mnie. Wykapany mój portret. Czy jest on do ciebie podobny?
Spojrzała na tego chłopa, jasnego jak konopie, z brodą i włosami kędzierzawemi, o szerokiej i tłustej twarzy czerwonej, na której duże oczy niebieskie błyszczały blaskiem porcelany. I prawdą było, że malec miał tak samo czuprynę żółtą, taką samą twarz, takież oczy jasne, typ zupełny rasy. Uczuła się wobec niego obcą ze swemi włosami czarnemi, które spadały jej na ramiona w nieładzie.
— On jest mojem dzieckiem i do mnie należy! — zawołała z uniesieniem. — On jest francuzem i słowa nigdy nie będzie znał z waszej wstrętnej niemczyzny; tak, francuzem, który kiedyś pójdzie was pozabijać, mszcząc się za tych, których wyście pomordowali!
Karolek począł płakać i krzyczeć, czepiając się jej szyi.
— Mamo, mamo! boję się, uciekajmy!
W tym stanie rzeczy Goliat, który unikał awantur, cofnął się i oświadczył głosem surowym, tykając znów dziewczynę:
— Zapamiętaj sobie dobrze, Sylwino, to, co ci chcę powiedzieć... Wiem doskonale, co się tu robi. Przyjmujecie wolnych strzelców z lasów Dieulet, tego Sambuca, który jest bratem waszego parobka, bandytę, któremu dostarczacie chleba. Wiem, że parobek ów, Prosper, jest strzelcem afrykańskim, dezerterem, który do nas należy; wiem także, że przechowujecie u siebie rannego żołnierza, którego jedno słówko moje zaprowadzi do Niemiec, do fortecy... A co? jak widzisz, jestem dobrze powiadomiony...
Słuchała go teraz milcząc, przerażona, skamieniała, a Karolek, wisząc jej u szyi, powtarzał swym cienkim i płaczliwym głosem:
— Mamo! mamo! chodźmy ztąd, boję się!
— Otóż — mówił dalej Goliat — nie jestem złym człowiekiem, nie lubię sporów, możesz to sama powiedzieć, ale przysięgam ci, że każę wszystkich przyaresztować, ojca Fouchard i innych, jeżeli mnie nie przyjmiesz w swej sypialni w przyszły poniedziałek... Zabiorę malca, wyślę go do domu i moja matka bardzo się z tego ucieszy, gdyż z chwilą, gdy chcesz ze mną zerwać, on do mnie należy... Czy nie tak? słyszysz, przyjdę i zabiorę go, gdy tu już nikogo nie będzie. Jestem panem, robię to, co mi się podoba... Cóżeś postanowiła, słucham!
Ale nie odrzekła nic, przyciskała dziecko coraz silniej, jak gdyby się lękała, by go jej zaraz nie porwano, a w jej wielkich oczach błyszczał wyraz rozpaczliwego przerażenia.
— A więc dobrze, daję ci trzy dni czasu do namysłu... Zostawisz okno otwarte twej sypialni, to, które wychodzi na sad... Jeżeli w poniedziałek wieczór, o godzinie siódmej, nie znajdę okna otwartego, każę nazajutrz wszystkich przyaresztować i zabiorę malca... Do widzenia, Sylwino!
Odszedł spokojnie, a ona stała na tem samem miejscu jak wryta, z głową pełną myśli tak ciężkich, tak strasznych, że poprostu traciła zmysły. I przez cały dzień wrzała w niej burza. Zrazu miała myśl instynktowną zabrania dziecka i ucieczki wprost przed siebie, gdziekolwiekbądź; ale co zrobi, jak noc zapadnie, czem wyżywi siebie i dziecko? nie mówiąc już tego, że prusacy, którzy włóczą się po drogach, mogą ją zatrzymać i zaprowadzić na dawne miejsce. Potem przyszło jej na myśl powiedzieć o wszystkiem Janowi, uprzedzić Prospera i ojca Fouchard; ale ciągle się wahała i cofała; czyż bowiem pewną była przyjaźni tych ludzi, czyż nie poświęcą jej oni dla spokojności wszystkich? Nie! nie! nie powie nic nikomu, sama sobie poradzi w nieszczęściu, ponieważ sama jego jest źródłem, przez upartą swą odmowę. Ale co wymyślić, mój Boże? jakim sposobem zapobiedz nieszczęściu? gdyż jej uczciwość oburzała się, nigdyby sobie w życiu nie przebaczyła, gdyby z jej przyczyny tylu ludzi padło ofiarą, zwłaszcza Jan, który tyle serca okazywał Karolkowi.
Godziny mijały, cały dzień następny przeszedł, a ona jeszcze nic nie wymyśliła. Pełniła swe obowiązki, zamiotła kuchnię, dojrzała krów, gotowała obiad. I w swem nieprzerwanem milczeniu, straszliwem milczeniu, które zachowywała, nienawiść jej do Goliata rosła w niej coraz bardziej i coraz bardziej ją zatruwała. On był jej grzechem, jej potępieniem. Gdyby nie on, byłaby czekała na Honoryusza, Honoryusz by żył, a ona byłaby szczęśliwa. Jakiegoż to tonu użył, gdy mówił jej, że jest panem! A zresztą było to prawdą, niema już żandarmów, ani sędziów, do których odwołaćby się można było, sama siła miała za sobą słuszność. O! gdyby była silniejszą, gdyby go mogła schwycić skoro przyjdzie, jego, mówiącego, że innych schwyta! Niestety! miała tylko dziecię, kość jej kości, krew jej krwi. Ten ojciec z przypadku nie liczy się, nigdy się nie liczył. Nie była żoną, i czuła zawsze gniew, urazę zwyciężonego, ilekroć o nim pomyślała. Wprzód, nimby mu dziecko oddała, wołałaby je i siebie zabić. I powiedziała mu, że to dziecko, które z nim ma, stanowi podarunek nienawiści, chciałaby już widzieć je dorosłem, zdolnem do jej obrony, chciałaby je widzieć ze strzelbą w ręku, zabijającego ich wszystkich. O tak, jeden francuz więcej, francuz, zabójca prusaków!
Jeden dzień już pozostał i trzeba się było na coś zdecydować. Zaraz z początku przeszła jej przez biedną, chorą głowę, dzika myśl: uprzedzić wolnych strzelców, dać Sambucowi znać, jak tego się domagał. Ale myśl to była przelotna, nieścisła, i odsunęła ją od siebie jako potworną, nie ulegającą nawet rozpatrzeniu. Czyż mimo wszystko ten człowiek nie był ojcem jej dziecka? nie mogła więc pozwolić na to, by go zamordowano. Później myśl ta znów w niej powstała, coraz silniejsza i bardziej nalegająca; a teraz narzucała jej się z całą mocą zwycięzką swej prostoty i łatwości wykonania. Goliat zabity, i Jan, Prosper, ojciec Fouchard nie mają się czego obawiać. Ona zatrzymywała Karolka, nikogo już nie będzie, ktoby miał prawo o niego się upomnieć. Prócz tego był jeszcze jeden wzgląd, wzgląd poważny, ukryty w głębi jej duszy, to jest pragnienie skończenia raz z tem wszystkiem, zniszczenia ojcostwa niszcząc ojca, dzika radość powiedzenia sobie, że wyszła z objęć błędu, matka i jedyna pani dziecka, bez podziału z ojcem. Przez cały dzień myśl tę obrabiała na wszystkie strony, nie mając już siły zupełnego jej odepchnięcia od siebie, zastanawiając się mimowoli nad szczegółami zasadzki, przewidując, kombinując. Była to teraz jej myśl jedyna, stała, która zapuściła w nią korzenie, która nie pozwalała rozumować; a skoro przestała opierać się, gdy uległa temu popędowi konieczności, żyła w półśnie, pod wolą obcą sobie, wolą czyjąś, nieznaną zupełnie.
W niedzielę, ojciec Fouchard nieco niespokojny, uwiadomił wolnych strzelców, że worek z chlebem otrzymają w kamieniołomach w Boisville, kącie samotnym, oddalonym o dwa kilometry, a ponieważ Prosper był zajęty, więc wysłał Sylwinę z taczkami. A więc sam los tak chciał. Widziała w tem wyrok przeznaczenia, powiedziała wszystko, naznaczyła Sambucowi schadzkę nazajutrz wieczór, głosem czystym, spokojnym, jakby inaczej postąpić nie mogła. Na drugi dzień były pewne oznaki, pewne dowody, że ludzie i rzeczy domagają się krwi. Najprzód ojciec Fouchard, wezwany nagle do Raucourt, polecił, by zjedzono obiad bez niego, że nie wróci wcześniej, jak o godzinie ósmej wieczorem. Potem Henryeta, na którą kolej czuwania w szpitalu przypadała we wtorek, otrzymała zawiadomienie dość późno, że musi wieczorem zastąpić inną dozorczynię, która zasłabła. A ponieważ Jan nie opuszczał nigdy swego pokoju, cokolwiek by się w domu działo, więc pozostał tylko sam Prosper, który mógł się w to wtrącić. Nie był on za tem, by w ten sposób duszono człowieka. Ale kiedy zobaczył brata w towarzystwie dwóch swych adjutantów, obrzydzenie do tych łajdaków zwiększyło jego nienawiść do wroga. Z pewnością nie ocali ani jednego z tych wstrętnych świniarzy, choćby się z nim załatwiano niekoniecznie uczciwie; wołał iść spać, zagrzebać głowę w poduszki, żeby nic nie słyszeć i nie mieć pokus działania, jak prawdziwy żołnierz.
Było już trzy kwadranse na siódmą, a Karolek nie chciał usnąć. Zwykle, jak tylko zjadł kolacyę, zaraz przy stole jeszcze zasypiał.
— Śpij, moje dziecko — powtarzała Sylwina, zaniosłszy go do pokoju Henryety — widzisz, jak ci tu będzie dobrze na wielkiem łóżku pani.
Ale dziecko, rozweselone tem łóżkiem, skakało, śmiało się głośno.
— Nie! nie! zostań, mamo! baw się ze mną!
Była cierpliwą, słodką i powtarzała pieszczotliwie:
— Lulu, lulu, maleńki... lulu, jeśli mnie kochasz!
I dziecko zasnęło z uśmiechem na ustach. Nie rozebrała go wcale, okryła je ciepło i odeszła, nie zamykając drzwi na klucz, gdyż malec zwykle spał bardzo mocno.
Nigdy Sylwina nie była tak spokojną, umysł miała jasny i bystry. Była szybką w postanowieniu, lekką w ruchach, jak gdyby dusza oswobodziła się od ciała, działając pod naciskiem czegoś, czego zrozumieć nie mogła. Wprowadziła już Sambuca z Cabassem i Ducatem, zalecając im największą ostrożność; wprowadziła ich do swej sypialni, ustawiła ich po obu stronach okna, które otworzyła, pomimo silnego mrozu. Ciemności były głębokie i izbę oświecał blado odblask śniegu. Cisza śmiertelna zalegała pola, nieskończone sekundy upływały wolno. Nakoniec na odgłos słaby zbliżających się kroków, Sylwina wyszła, usiadła w kuchni, gdzie czekała nieruchoma, ze wzrokiem wlepionym w płomień świecy.
Trwało to dość długo; Goliat włóczył się koło folwarku, wprzód nim odważył się tam wejść. Znał on, jak mu się zdawało, dobrze młodą kobietę, więc też przyszedł uzbrojony tylko w rewolwer. Ale jakiemś przeczuciem wiedziony, popchnął okno, wyciągnął głowę i zawołał cicho:
— Sylwino! Sylwino!...
Znalazłszy jednak okno otwarte, doszedł do wniosku, że się rozmyśliła i zgodziła na wszystko. Było to dlań wielką przyjemnością, jakkolwiek wołałby ją widzieć przed sobą, przyjmującą go z otwartemi ramionami. Zapewne ojciec Fouchard zawołał ją do jakiej czynności gospodarskiej. Zawołał nieco głośniej:
— Sylwino! Sylwino!...
Nikt nie odpowiadał, milczenie było zupełne. Przeskoczył więc okno, mając zamiar wejść do łóżka i czekać na nią pod kołdrą, gdyż zziąbł zupełnie.
Nagle rozległo się wściekłe szamotanie, łoskot gwałtownych stąpań i upadku wśród przekleństw zduszonych i chrapliwych. Sambuc i dwaj inni rzucili się na Goliata; i pomimo przewagi liczebnej nie mogli pokonać olbrzyma, w którym niebezpieczeństwo zdwoiło siły. Wśród ciemności słychać było trzask kości, wysilony oddech. Na szczęście rewolwer upadł. Głos Cabassa na pół stłumiony dał się słyszeć: „sznurka, sznurka!“ i Ducat podał Sambucowi paczkę sznurów, w które się zaopatrzyli. Dokonano związania z dzikością, kopiąc nogami, bijąc pięściami; związano najprzód nogi, potem ręce w tyle, potem całe ciało po omacku, z taką mnogością węzłów i zakrętów, że człowiek zmienił się w paczkę, a sznury wpijały mu się w ciało. Krzyczał on ciągle, a Ducat powtarzał: „stulże pysk!“ Nakoniec krzyki ustały, bo Cabasse wepchnął gwałtownie w usta starą chustkę niebieską. Wreszcie odetchnęli, przenieśli go jak paczkę do kuchni, gdzie go położyli na wielkim stole, obok świecy.
— A, przeklęty prusak — zawołał Sambuc, obcierając sobie czoło — namęczył nas do syta!... Dalej, Sylwino, zapal drugą świecę, przypatrzymy się lepiej tej przeklętej świni dyabelskiej.
Sylwina, z oczami szeroko rozwartemi na bladej twarzy, podniosła się. Nie wyrzekła ani jednego słowa, zapaliła świecę, którą postawiła obok głowy Goliata. Głowa ta żywo oświecona leżała niby między dwoma gromnicami. I wzrok ich spotkał się teraz; błagał ją, nieprzytomny, zdjęty trwogą; ale ona udała, że nie rozumie, cofnęła się aż do szafy i stała tam w postawie chłodnej i niewzruszonej.
— Łajdak, ugryzł mi pół palca! — mruczał Cabasse, pokazując rękę, z której krew płynęła. — No! i ja mu za to muszę cokolwiek uciąć.
Już podnosił rewolwer, który był podniósł, gdy go Sambuc wstrzymał.
— Nie! nie! żadnych głupstw!... Nie jesteśmy zbóje, ale sędziowie... Czy słyszysz, ty łajdaku, prusaku, będziemy cię sądzili; i nie obawiaj się, prawo obrony szanujemy... Tylko nie ty się będziesz bronił, bo, gdybyśmy ci zdjęli kaganiec, potrzaskałbyś nam uszy. Zaraz ci dam adwokata i jakiego jeszcze!...
Poszukał trzech krzeseł, ustawił je w jednym rzędzie, utworzył to, co nazywał trybunałem, sam usiadł na środku, a obok niego jego dwaj adjutanci. Wszyscy trzej usiedli, potem on wstał i począł mówić z szyderczą powolnością, która powoli zmieniła się w gniew mściwy:
— Ja jestem prezesem i zarazem oskarżycielem publicznym. Nie jest to zbyt legalnem, ale nie znamy dobrze przepisów... A więc oskarżam cię, żeś przyszedł do Francyi na przeszpiegi, płacąc tym sposobem najpodlejszą zdradą za chleb, jakiś spożywał przy naszym stole. Ty jesteś pierwszą przyczyną klęski, ty zdrajco, boś po potyczce pod Nouart prowadził bawarów aż do Beaumont, nocą, przez lasy Dieulet. Tylko człowiek oddawna mieszkający w okolicy, mógł tak dobrze znać najdrobniejsze ścieżki; jesteśmy tego pewni, bo cię widziano, jakieś prowadził artyleryę przez szkaradne drogi, zmienione w rzeki błota, gdzie musiano zaprzęgać po osiem koni do jednej armaty. Gdy się widzi tę drogę, to trudno temu uwierzyć, by tamtędy mógł przejść korpus wojska... Gdyby nie ty, gdyby nie twoja zbrodnia, żeś się wśliznął między nas i sprzedał nas potem, napad pod Beaumont nie miałby miejsca, nie bylibyśmy się cofali do Sedanu, a może bylibyśmy wyłupili wam skórę... Nie mówię już nic o nikczemnem rzemiośle, jakie ciągle prowadzisz, o zuchwalstwie, z jakiem ośmieliłeś się tu zjawić, tryumfujący donosicielu, przed którym wszyscy drżą. Jesteś najpodlejszym łajdakiem i głosuję za karą śmierci.
Zapanowało milczenie. Usiadł znowu i rzekł:
— Mianuję z urzędu Ducata twoim obrońcą... On był woźnym i byłby daleko zaszedł, gdyby nie namiętności. Widzisz, że ci nic nie odmawiam i że jesteśmy grzeczni.
Goliat, nie mogąc ruszyć nawet palcem, odwrócił głowę ku swemu obrońcy improwizowanemu. Tylko oczy w nim żyły, oczy pełne błagania, gorące, pod czołem mokrem, zroszonem potem trwogi, płynącym kroplami pomimo zimna.
— Panowie — rozpoczął Ducat, wstając — klient mój jest w rzeczy samej najpodlejszym łajdakiem i nie przyjąłbym jego obrony, gdybym nie miał na jego wytłomaczenie tego faktu, że w jego kraju wszyscy są tacy sami... Spójrzcie na niego, widzicie w jego oczach wyraz zdziwienia. On nie rozumie swej zbrodni. We Francyi dotykamy się naszych szpiegów przez rękawiczki, gdy tymczasem tam, szpiegostwo jest karyerą bardzo zaszczytną, rodzajem służby dla ojczyzny... Ośmielam się nawet powiedzieć, panowie, że może jest w tem trochę słuszności. Nasze szlachetne uczucia robią nam zaszczyt, ale co jest złem to, że dzięki nim zostaliśmy pobici. Jeżeli śmiem się wyrazić, quos vult perdere Jupiter dementat, to mam nadzieję, że panowie przyznacie mi racyę.
Usiadł, a Sambuc mówił:
— A ty, Cabasse, czy nie masz nic do powiedzenia za, lub przeciw oskarżonemu?
— Mam do powiedzenia — zawołał prowensalczyk — mianowicie: po co tu tyle gadania. Załatwić się z tym łotrem prędko.... Dość nanudziłem się w życiu, ale nie lubię żartów ze sprawiedliwości. To przynosi nieszczęście. Na śmierć! na śmierć!
— Tak, tak, śmierć!
Odsunął krzesło, zbliżył się do Goliata mówiąc:
— Osądzono cię, umrzesz.
Dwie świece błyszczały wysokim płomieniem, jak gromnice, po obu stronach twarzy zmienionej Goliata. Starał się prosić o łaskę, o wyrzeczenie choć jednego słowa z takim wysiłkiem, że niebieska chustka w ustach pokryła się pianą; i było coś strasznego w tym człowieku zmuszonym do milczenia, niemym jak trup, który miał umrzeć ze wstrzymanym w gardle potokiem tlómaczeń i próźb.
Cabasse podniósł rewolwer.
— Czy mu strzaskać głowiznę? — spytał.
— O nie, nie! — zawołał Sambuc — zbytek łaski.
I zwracając się do Goliata rzekł:
— Nie jesteś żołnierzem, nie zasługujesz na zaszczyt umierania z kulą w czaszce... Nie! zdechniesz, jak brudna świnia, szpieg, którym jesteś!
Odwrócił się i odezwał grzecznie:
— Sylwino, bądź łaskawa, chciałbym mieć szaflik.
Przez całą scenę sądu Sylwina się nie ruszyła. Stała z twarzą surową, na pół nieprzytomną, cała pogrążona w myśli, która nią kierowała od dwóch dni. A gdy od niej zażądano szaflika, znikła na chwilę w śpiżarni sąsiedniej, zkąd powróciła z dużym cebrzykiem, w którym zwykle prała bieliznę Karolka.
— Dobrze, postaw go pod stołem, zaraz przy brzegu.
Postawiła go, a gdy się podniosła, oczy jej znów spotkały się z oczami Goliata. W wejrzeniu nędznika gorzała ostatnia prośba, bunt człowieka, który umrzeć nie chce. Ale w tej chwili nie miała ona w sobie nic kobiecego, a tylko pragnienie tej śmierci, będącej dla niej oswobodzeniem. Cofnęła się znów pod szafę i tam stanęła.
Sambuc otworzył szufladę stolika, wyjął z niej szeroki nóż kuchenny, jakim zwykle zabijano króliki.
— A zatem, ponieważ jesteś świnią, więc cię zarznę jak świnię...
Nie śpieszył się, rozprawiał z Cabassem i Ducatem, chciał, żeby zarznięcie odbyło się jak należy. Wynikła nawet sprzeczka, bo Cabasse utrzymywał, że w jego kraju, w Prowancyi, zarzynają świnie, zawieszając je głową na dół, a Ducat opierał się temu, oburzony, uważając ten sposób za barbarzyński i niewygodny.
— Przysuńcie go na brzeg stołu, po nad szaflik, ażeby podłoga się nie zaplamiła.
Posunęli go i Sambuc zabrał się do dzieła spokojnie. Jednem cięciem wielkiego noża rozpruł szyję na poprzek. Zaraz z przeciętej krtani, krew poczęła spływać do szaflika, ze szmerem fontanny. Nacisnął ramię i krew szła teraz kroplami. Jakkolwiek śmierć była powolniejsza, to jednak nie było żadnych drgań, bo sznury były mocne i ciało było zupełnie nieruchome. Żadnego wstrząśnienia, ani jęku. Tylko na twarzy, na tej masce pełnej zdziwienia, z której krew powoli uchodziła i skóra bladła jak płótno, znać było konanie. Raz jeszcze oczy zajaśniały chwilowym blaskiem i zgasły...
— Proszę cię, Sylwino, o gąbkę.
Ale ona nie odrzekła, stała z rękami przyciśniętemi do piersi, z ruchem niezdecydowanym, przybita do podłogi, z gardłem tak ściśniętem, jakby objętem obręczą żelazną. Patrzała przed siebie. Nagle spostrzegła, że Karolek był przy niej i trzymał się jej za spódnicę. Widocznie obudził się, otworzył drzwi i nikt nie widział, jak wszedł, skradając się jak dziecko ciekawe. Od jakiego czasu on tu się znajduje, na pół ukryty za matką? I on także patrzał. Wielkiemi oczami błękitnemi, pod czupryną żółtą, patrzał na krew płynącą, na małą fontannę czerwoną, napełniającą powoli szaflik. Może go to bawiło. Czy nie zrozumiał odrazu? a może w końcu objaśnił go oddech grozy, może instynkt mu szepnął, że to są straszne rzeczy, na które patrzy? Krzyknął gwałtownie, rozpaczliwie:
— Mamo, mamo, ja się boję! chodźmy stąd!
Sylwina takiego doznała wstrząśnienia, że się zachwiała cała. Tego było za wiele, coś w niej pękło, groza nakoniec pokonała tę siłę, tę egzaltacyę myśli, która ją od dwóch dni podtrzymywała. Stała się znów kobietą, wybuchła płaczem, i z ruchem szalonym podniosła Karolka i przyciskać go poczęła do serca. I wybiegła z nim pędem, nie słysząc nic, nie widząc nic, pragnąc tylko schować się gdzie, w pierwszą lepszą dziurę, choćby pod ziemię.
W tejże chwili Jan zdecydował się otworzyć cicho swe drzwi. Jakkolwiek nigdy nie niepokoił się hałasem w folwarku, teraz jednak zdziwiony był nieustannem chodzeniem i głosami, jakie słyszał. I do niego to, do jego cichej izby, Sylwina wpadła, z włosami rozwianemi, płacząca, drżąc tak silnie, że z początku nie mógł nic z jej słów urywanych zrozumieć. Ciągle robiła ruch ręką, jakby odpędzała jakieś straszne widzenie. Nakoniec zrozumiał, miał teraz obraz zasadzki, zarznięcia, matkę stojącą z dzieckiem przy spódnicy, wobec ojca z gardłem poderzniętem, z którego krew płynęła. Skamieniał, jego serce chłopskie i żołnierskie ściskało się z grozy. O! wojna, okropna wojna, która zmieniła tych wszystkich biedaków w dzikie zwierzęta, która posiała te okrutne nienawiści, syna zbryzganego krwią ojcowską, utrwalająca walkę ras, wyrastająca później w taką okropność, że ten syn pójdzie może kiedyś tępić rodzinę ojcowską. Zbrodniczy zasiew za straszne żniwa!
Sylwina, padłszy na krzesło, pokrywając pocałunkami Karolka, który płakał na jej łonie, powtarzała ciągle jedno zdanie, krzyk jej krwawiącego się serca:
— O, moje dziecko, już teraz nie powiedzą, że jesteś prusakiem!
W kuchni zjawił się ojciec Fouchard. Dobijał się jak pan domu i zdecydowano się otworzyć mu. Jakoż dość nieprzyjemnie był zdziwiony ujrzawszy na swym stole tego trupa, z szaflikiem na ziemi, pełnym krwi. Oczywiście, z natury mało wstrzemięźliwy, wpadł w gniew.
— Słuchajcie-no, łotry jakieś, czy nie mogliście waszych świństw załatwiać gdzieindziej? Cóż to? bierzecie mój dom za gnojowisko, że mi paskudzicie sprzęty takim paskudztwem?
A gdy Sambuc począł się tłomaczyć i przedstawiać rzecz całą, stary mówił dalej, zdjęty strachem, gniewając się coraz mocniej:
— Czy myślicie, że mnie wasz umarły co obchodzi? Czy to jest przyzwoicie zarzynać u kogoś, nie pytając go się co on z tem zrobi?... Niech-no jaki patrol wejdzie, będę się miał z pyszna; wy sobie drwicie z tego, ale nie spytaliście się, czy ja za to nie beknę... A więc do stu dyabłów, ja się za was wezmę, jeżeli mi zaraz tego trupa nie wyniesiecie. Słyszycie! weźcie go za łeb, za nogi, za co chcecie, ale natychmiast i żeby mi tu włos jeden nie pozostał w ciągu trzech minut!
Nakoniec Sambuc dostał od ojca Fouchard worek, jakkolwiek krzywił się, że musi do wszystkiego jeszcze dawać swe rzeczy. Wybrał najgorszy, mówiąc że i dziurawy worek, jest rzeczą nadto zbytkowną dla prusaka. Z wielką trudnością Cabasse i Ducat wsunęli Goliata do tego worka; ciało było zbyt duże, długie i nogi wystawały. Wyjęto je więc, włożono na taczki, które chleb woziły.
— Daję wam słowo honoru — oświadczył Sambuc — że go wrzucę do Mozy!
— Przedewszystkiem — nalegał Fouchard — przywiążcie mu do łap dwa dobre kamienie, żeby łajdak nie wypłynął!
I wśród nocy bardzo ciemnej, na śniegu białym, mały orszak poszedł, zniknął, bez innego głosu, chyba tylko zgrzytu piszczących taczek.
Sambuc zaklinał się zawsze na popioły swego ojca, że przywiązał dwa duże kamienie do łap. Mimo to, ciało wypłynęło, a prusacy je znaleźli w trzy dni później w Pont-Maugis, wśród krzaków, i wpadli w straszny gniew, gdy wyciągnęli z worka trupa, z szyją poderzniętą jak wieprzak. Grożono surowemi karami, prowadzono śledztwo, aresztowano wielu. Zapewne któryś z mieszkańców za dużo mówił, gdyż pewnego wieczoru uwięziono mera z Remilly i ojca Fouchard, oskarżonego o stosunki z wolnymi strzelcami, których posądzano o to morderstwo. I ojciec Fouchard, w tem położeniu znalazł się bardzo ładnie, ze swą nieczułością starego chłopa, który wie o nieprzełamanej sile spokoju i milczenia. Zachowywał się bez wzruszenia, nie pytając o powody aresztowania. W okolicy mówiono po cichu, że zebrał sobie na prusakach nie lada majątek, całe worki dukatów zagrzebywane gdzieś po kolei, w miarę jak je zarabiał.
Henryeta, gdy się dowiedziała o całej tej strasznej historyi, zaniepokoiła się mocno. Jan znów, obawiając się skompromitowania swych gospodarzy, chciał odjeżdżać, choć doktór mówił, że jest jeszcze bardzo słaby, ona upierała się, by zaczekał jeszcze parę tygodni, sama ogarnięta przez smutek wobec blizkiej konieczności rozstania się. W chwili aresztowania ojca Fouchard, Jan zdołał wymknąć się, ukryty w głębi stajni, ale czyż nie groziło mu niebezpieczeństwo, że może być lada dzień schwytany w razie nowej rewizyi? Prócz tego drżała o los wuja. Postanowiła więc pójść pewnego poranku do Sedanu, zobaczyć się z Delaherche’ami, u których, jak mówiono, stał na kwaterze oficer pruski, bardzo wiele znaczący śród swoich.
— Sylwino — rzekła odjeżdżając — doglądaj starannie naszego chorego, dawaj mu rosół w południe, a lekarstwo o czwartej godzinie.
Służąca, przyzwyczajona do swych obowiązków stała się dziewczyną odważną i uległą, kierującą całem teraz gospodarstwem folwarcznem w nieobecności pana, a Karolek skakał i śmiał się koło niej.
— Nie lękaj się pani, nic mu nie zabraknie. Jestem tu od tego, by go pielęgnować.