Pojata córka Lizdejki/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pojata córka Lizdejki |
Podtytuł | opowiadanie historyczne |
Wydawca | Wydawnictwo Mińskiego Towarzystwa „Oświata“ |
Data wyd. | 1908 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Mińsk |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był ranek mglisty, lecz pogodny.
Obóz krzyżacki zaledwie budził się do życia po nocnej hulance. Więc opiły i ciężki knecht, przeciągając się, szedł przed namiot, spędzając z powiek resztę snu odrętwiającego; nocne czaty wracały z posterunków, a konie krzyżackie kędyś rżały w oddali na pastwiskach. Cała starszyzna spała w najlepsze.
Nagle jakieś niezrozumiałe głosy ozwały się z kilku stron jednocześnie i coraz rosły w siłę, budząc stokrotne echa w okolicznej puszczy.
Powstawali Niemcy z rozdziawionemi gębami, a po chwili ten i ów z bywalców tłumaczył słyszany hałas, iż to Litwini witają dzień wiosennego święta odgłosem swych długich rogów pastuszych.
Gdy jednak owe głosy wzmagały się niezwykle i zdawały się wychodzić z tysięcy piersi i trąb, przezorniejsi skoczyli budzić starszyznę.
Ocknął się ze snu i ze słodkich marzeń lekkomyślny Sundstein, i chwilę posłuchawszy, nagle zakrzyknął gromkim głosem:
— Hej tam! do broni! do koni! to pieśń Boga-Rodzicy, którą wojska polskie zwykły śpiewać, idąc do boju.
A znał on dobrze tę pieśń i jej skutki z swojej przeszłości rycerskiej.
Więc, niby spłoszone mrowisko, poruszył się wnet cały obóz krzyżacki: czeladź pobiegła po konie, rycerze zbroili się i odziewali, a niejeden Niemiec z przerażenia przesłaniał oczy dłonią i tak stał nieruchomy, jak drewno.
Jakoż w krótkim czasie wynurzyły się z puszczy i wąwozów konne zastępy polskie i litewskie, a wiódł je do boju słynny z męstwa i doświadczenia Zawisza Czarny. Był to sam kwiat młodzi polskiej i litewskiej, która gorąco rwała się do boju, aby krwią własną przypieczętować świeżo zawarty sojusz braterstwa i niezłomnej wiary.
A na czele innych biegł skrzydlaty huf[1] królowej Jadwigi, dobór młodzieży jej ręką pasowany na rycerzy i szukającej tu dla siebie pola do nieśmiertelnej chwały. Śród innych wyróżniał się rycerz, dosiadający obrotnego kasztana w srebrnym szyszaku i wstęgą niebieską przez ramię opasan.
Ledwie piechota krzyżacka zdołała się zebrać w kupy i zasłonić długiemi berdyszami[2], gdy pierwsza nawała jeźdźców runęła na nią i siłą rozpędu wnet rozbiła kupy na drobne oddziałki i pojedyńczo broniących się, lub zgoła już umykających żołdaków.
Wtedy szły w robotę miecze polskie i litewskie i gęsto siekły wrogich Niemców, a wnet i piechota nadbiegła, aby krótkiemi włóczniami dokonać zniszczenia.
Napróżno Sundstein zagrzewał swe wojsko, a starszyzna usiłowała skupić oddziały i wprowadzić jakiś ład; wojsko litewsko-polskie już teraz szło oddzielnemi chorągwiami i wszędzie naokół gromiło wroga bez litości i upamiętania.
Już stosy trupów krzyżackich zaległy obóz naokoło, już niemal ustały dłonie rycerskie, siekąc i bodąc nieprzyjaciela, już tylko oddzielne kupki wroga broniły się trochę, starały ujść w puszczę lub całkiem rzucały broń i błagały o litość. Ale i ucieczka była już trudna, gdyż na pierwszy odgłos bitwy wybiegł lud okoliczny z chat i leśnych sadyb i zoczywszy, co się dzieje, wnet skoczył na pole bitwy. Zbroił się kmieć naprędce, to w topor, to choćby w pałkę dębową, nabitą krzemieniem, i ochoczo płatał łby Niemcom, goniąc ich w lesie i w głębokich wąwozach.
Takie to było kochanie Niemców ze strony ludu litewskiego, nad którym głupi Sundstein już myślał kiedyś panować.
Aliści teraz chyba wybił to sobie z głowy, bo czas już był wielki myśleć o ratowaniu własnego żywota, gdyż straż przyboczna już niemal cała legła u nóg jego, stojąc w mężnej wodza obronie.
Od samego początku bitwy widział Sundstein ciągle przed sobą onego rycerza z niebieską przepaską i dziwił się, czemu ów tak natarczywie i niezmordowanie wszędy stara się go dosięgnąć. Już nawet ścierali się kilka razy, lecz wnet ich inni walczący rozdzielali w walce ogólnej bitwy, już raz rycerz ubił konia pod Sundsteinem, którysię[3] ratował, jeno szybko dosiadając zapasowego rumaka. Aż oto już coraz trudniej było uniknąć niebezpiecznego spotkania, gdy coraz mniej było walczących. Więc zręczny Niemiec uskoczył w bok i przedzierając się gęstwiną leśną, jako wybornie okolicznych ścieżek świadomy, ruszył śpiesznie ku baszcie, a rycerz jął go ścigać zawzięcie, choć wnet stracił z oka.
Na baszcie z chwilą rozpoczęcia bitwy rozległ się głos trwogi i zamieszania. Lecz, w miarę tego, jak wojska napastnicze zbliżyły się w napadzie, poznał Habdank Polaków i wnet uspokoił córkę.
Tuż nadbiegł i Radziejko, jakby z podziemi wyszedłszy, i szepnął zaraz jakieś słowo, wiodąc Pojatę do okna: długo tam stali, czegoś wypatrując, aż wreszcie Radziejko zakrzyknął radośnie, ręką na kogoś wskazując, a smutne dziewczę wnet pobiegło oczyma we wskazanym kierunku i odżyło niepokojem i niby oczekiwaniem.
Już nawet chcieli basztę opuścić i biec ku przyjaznym wojskom, ale u drzwi wchodowych dzikie knechty drogę im zawarły berdyszami, śmiejąc się grubijańsko.
Poznali tedy, że układny Sundstein wszystkich zarówno dzierży w niewoli.
Niebawem gwałtowny tętent rozległ się u podnóża baszty, a za chwilę wpadł Sundstein, ciężko dysząc i dziko tocząc oczami.
Poskoczył gwałtownie, zoczywszy Pojatę i schwyciwszy ją w pół, nie mówiąc ani słowa, cofnął się nazad ku wnijściu.
To widząc Radziejko, dobył sztyletu i uderzył, ale cios ośliznął się na zbroi rycerskiej i Sundstein, wściekle zakląwszy, dopadł konia i zginął w puszczy.
Ale w te pędy przypadł ów rycerz w srebrnym szyszaku i dostrzegłszy uchodzącego, ruszył wnet za nim, dobywając całych sił ze swojego kasztana.
Tak gnali za sobą śród drzew i krzewów, wreszcie kasztan zbliżył się znacznie do uciekąjących.
— Stój, zbóju! — wołał rycerz, nie odważając się wypuścić strzały. — Stój! albo cię mój grot przebije!
— Ktokolwiek jesteś, uderzaj, rycerzu, i nie obawiaj się o mnie! — rozległ się w uszach rycerza głos drogiej Pojaty.
Więc poparł kasztana jeszcze gwałtowniej i cisnął włócznią w konia krzyżackiego. Chybił, lecz jeszcze chwilę wierzył, iż zgoni i weźmie krwawą pomstę nad krzyżakiem.
Ów zaś rzucił trzos, pełen złota za siebie, krzycząc:
— Weź, oto trzos, a mnie zaniechaj!
Rycerz, nową falą wściekłości ziejący, ryknął gniewnie, lecz w tej samej chwili poczuł, że kasztan pod nim rozpiera i chwieje.
Jeszcze kilkanaście gwałtownych skoków zrobiło szlachetne zwierzę, a w końcu drgnęło raz i drugi i z cicha jęcząc, runęło nozdrzami w ziemię.
Wtedy rycerz, pełen rozpaczy, zdjął szyszak, aby otrzeć kroplisty pot, zraszający jego lica.
Był to Firlej — niedawny ofiarnik pogański.
Nieszczęsna Pojata nawet nie poznała jego głosu, nabrzmiałego bólem i gniewem, a ochrypłego z wielkiej męki i zmordowania.
— Boże, bądź mi miłościw i tej niewinnej! — zawołał młodzian w pobożnem natchnieniu, wzdychając do Stwórcy.
Jak na to rozległ się tętent, a za moment przypadł Radziejko na najdzielniejszym z rumaków Habdanka.
— Wielki Boże! to Wszebór! — zakrzyknął uradowany Firlej i migiem zsadził z siodła wiernego dworzanina, a sam, zająwszy jego miejsce, pobiegł tropem zbiegłego Sundsteina.
Lecz ów za wiele zyskał na czasie, więc zginął z oczu kędyś w puszczach i dzikich ostępach.
Atoli krótki był to tryumf, bo jeszcze przed wieczorem wpadł na większy oddział krzyżaków, idący ku Wilnu pod wodzą starego komtura Ulrycha.
Ten, ujrzawszy Sundsteina z branką litewską i zasłyszawszy o zupełnym pogromie jego wojsk w Ponarach, bez wahania kazał go wziąć pod straż, a Pojatę niezwłocznie odesłał przez zaufanych żołdaków do stolicy krzyżackiej Malborga.
Jakoż słuszny był gniew starego wodza, bo tam w Ponarach legło niemal pokotem znaczne wojsko krzyżackie, a cały obóz z łupami i bogactwami wpadł w ręce zwycięzców.