Pojata córka Lizdejki/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pojata córka Lizdejki |
Podtytuł | opowiadanie historyczne |
Wydawca | Wydawnictwo Mińskiego Towarzystwa „Oświata“ |
Data wyd. | 1908 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Mińsk |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy zamek wileński opustoszał po wyjeździe Jagiełły, Habdank zerwał się, by wracać z córką do swojej baszty w Ponarach i nowozbudowanego kościoła.
Jakoż stał ów przybytek chrześcijański na wyniosłej górze i zdala świecił białością ścian i połyskiwał krzyżem wiary świętej. Nawet wewnętrzne urządzenie już było ukończone i niestrudzony Dowojna nie dojadł, nie dospał, a wszystko urządził z przedziwnym pośpiechem i dokładnością.
Więc stanął niebawem przed Heleną i skłonił się do nóg, mówiąc pokornie:
— Oto masz, panno, kościół, jakem ci to przyrzekł, więc teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, byś została mą żoną.
Lecz Helenę przykro zdziwił ten pośpiech, a zresztą w czasie pobytu na zamku cale inne powzięła zamiary: zdało się jej, że młody Firlej wróci w końcu do niej, więc postanowiła jeszcze odwlec chwilę poręczenia z rubasznym Dowojną.
— A gdzie orszak weselny? — spytała spokojnie.
— Na cóż nam orszak, Heleno? cóż nam po godownikach, gdy dusze nasze są utęsknione w tej długiej rozłące? — biadał smutny Dowojna.
— A przecież ja nie stanę inaczej do ślubu.
Więc skoczył ów nieszczęśnik, gwałtownie dotknięty, i zakrzyknął:
— Skądże chcesz przecie orszaku godowników, skoro pogan brać się nie godzi, a chrześcijan tu nie masz?
— Niema ich dziś, lecz mogą być jutro, a twoja rzecz o to się postarać, jeśli chcesz, bym ci stanęła przed ołtarz.
Na to już nawet oburzył się stary Habdank, lecz próżno prosił i nakazywał, — Helena została w swym uporze.
Lecz Dowojna już na to się nie gniewał. On jeno litośnie wzruszył ramionami, na boku westchnął boleśnie, poczem wziął kij pielgrzymi i płaszcz i wyszedł bez pożegnania w stronę swych włości i ziemian znajomych nad Niemnem.
Odtąd smutny wiedli żywot samowtór z ojcem w opuszczonej baszcie, a szczególniej od czasu, kiedy gruchnęła zewsząd wieść o wkroczeniu krzyżaków na Litwę.
Zrazu strwożony Habdank umyślił szukać schronienia w zamku wileńskim, kędy sprawował rządy z ramienia Jagiełły, wierny Hamilon, lecz córka odwiodła go od tego zamiaru. Ona krzyżaków się nie obawiała, owszem rada była ich poznać, bo jej się zdało, że między nią, budującą kościoły śród pogańskiej dziczy, i nimi, wojującymi pod znakiem krzyża, jest wiele cech wspólnych.
Jakoż nie myliła się wielce, bo duma ich najbardziej czyniła sobie podobnymi.
Zgoła niepsodziewanie[1] stało się zadość jej życzeniom. Zbudziła się pewnej nocy, słysząc gromki głos dzwonów kościelnych, a gdy skoczyła do okna, ujrzała cały kościół w powodzi świateł i tłumem obcego ludu wypełniony.
Nie wiele myśląc, zeszła wnet do kościoła i łatwo poznała krzyżaków i ich knechtów, którzy tu sprawowali żałobny obchód jakiś.
Gdy umilkły organy i uczone pienia, zaszedł jej drogę przy wyjściu młody i wytworny krzyżak, witając i tłumacząc się układnie.
— Nie wątpię, iż stoję przed panią tych ziem i kościoła, więc prosimy o przebaczenie, iż, uchodząc z pod Wilna po nieszczęśliwej dla nas potyczce, tu spotykając kościół, postanowiliśmy odbyć nabożeństwo za poległych braci zakonnych.
— Nie mylisz się, rycerzu, mój to jest kościół, lecz nie mam tu nic więcej, krom baszty, którą zamieszkuję wraz z ojcem: tę wam chętnie ofiaruję na uprzejmą gościnę.
— Dzięki ci, nadobna pani! cóż za miła niespodzianka, że w tej głuszy dzikiej niebo dało mi spotkać kościół i obok niego tyle wdzięków przecudnych, godnych błyszczeć na najpierwszym dworze.
Na te słowa Helena lekko się zapłoniła, bo nie spodziewała się niczego podobnego od zakonnika i pożegnała dwornego rycerza, ile że i ojciec jej już szedł ku kościołowi.
Ów młody krzyżak był nikt inny, tylko zalotny Sundstein, tak niedawno jeszcze szpetnie ukarany pod Kiernowem przez Sławeńkę i Trojdana.
Zapomniał on już teraz o tej dotkliwej porażce, a widząc Helenę tak piękną, postanowił, jako dowódzca przedniej straży, w Ponarach przy baszcie rozłożyć swój obóz i tu oczekiwać przybycia głównego oddziału. Daremnie sprzeciwiał się temu opat i tu mu towarzyszący, daremnie przedstawiał surowe obowiązki dowódzcy i wskazywał na niewłaściwe dla obozu miejsce. Sundstein nie dał się odwieść od raz powziętej myśli, która w zupełności dogadzała jego ubocznym zamiarom.
Więc już od pierwszej chwili stanęli wrogo naprzeciw siebie komtur z opatem.
Najważniejszym zadaniem Sundsteina było baczne strzeżenie zamków wileńskich i zajęcie ich przy zdarzonej sposobności, a obok tego plądrowanie całego najbliższego kraju.
Ale Hamilon miał się na ostrożności, a w układy żadne wchodzić nie myślał. Sundstein tedy, tłumacząc się brakiem sił z jednej, a potrzebą powolnego ujęcia sobie ludności miejscowej — z drugiej strony, leżał obozem bezczynnie przy baszcie, kędy gwar wojenny, ciżba i bezład już wkrótce się wkradły.
Zwolna wynurzali się z puszczy okolicznej Litwini, tubylcy, i poczęli nawiedzać obóz, zrazu pojedyńczo, później gromadkami, a najemny knecht krzyżacki chętnie wchodził z nimi w rozmowy i drobny handel, częstując przybyszów winem i gorzałką, a sam częstowany miodem i mocnym ałusem (piwem).
Tak zwolna rozprzęgała się karność w obozie, a wesoły Sundstein bawił na baszcie, ucztując z Habdankiem i jego córką, lub sam podejmując ich w swoim bogatym namiocie.
Pewnego wieczora dano mu znać, że jeden oddział strażniczy przywiózł z sobą z objazdu brankę niezwykłej urody. Oczywiście komtur wnet pośpieszył obejrzeć tak upragnioną zdobycz i z najwyższem zdumieniem i radością ujrzał się panem Pojaty.
Od żołdaka dowiedział się, iż chwycono ją od boku ojca nad Niemnem, lecz trudna z nią sprawa, bo niemal tonie we łzach i ciągle jej trzeba pilnować.
Rozkazał tedy natychmiast przyprowadzić ją do wieży i uprosił Helenę, by wzięła brankę pod swoją opiekę, nie zaniedbał jednak postawić straż u wnijścia na basztę i tej czuwać pilnie zalecił.
Od tego czasu już zdało się zapomniał o całym świecie. Więc niespokojny opat raz i drugi upomniał go i prosił, a w końcu zagroził doniesieniem do Wielkiego mistrza, ale i to nie powstrzymało lekkomyślnego zalotnika.
On teraz miał w swojej mocy upodobaną sobie dziewicę i postanowił, bądź co bądź, z tego skorzystać. Więc szedł coraz częściej na basztę i służby swe ofiarował Habdankowi i Helenie, ale nie uwiódł tem nikogo; obrażona Helena, widząc jego gorące zajęcie się Pojatą, znienawidziła oboje i docinała im też przy każdej sposobności.
A Sundstein, do reszty straciwszy głowę, robił jedno głupstwo po drugiem. Tak naprzykład, objeżdżał okoliczne dwory i sadyby i kumał się z Litwinami przy ucztach, gęstych puharach, starając się przekonać, że Jagiełło ich zdradził, przenosząc Polskę nad Litwę, i że nic im nie pozostaje, jak szukać z całym krajem opieki u zakonu. A nieraz, gdy w głowach dobrze szumiało i trunek go mroczył, podsuwał siebie na przyszłego pana, a w duszy obiecywał sobie, że, pojąwszy córkę naczelnika wiary za żonę, będzie miał tem samem już usłaną drogę do panowania.
W obozie również uczta jedna zmieniała drugą, a Helena i Pojata musiały w nich brać udział wraz z wielu ziemianami, zjeżdżającymi z okolicy.
Raz komtur podochocony wołał o muzykę i lutnistów, to znowu rozkazywał przywieść trefnisiów, a na to jeden z przytomnych doradził, by przywołano wieszczka Radziejkę.
Gdy komtur się zgodził, wszedł pod namioty ów Radziejko wieszczek, drobny i suchy staruszek o wzroku nader bystrym i badaczym. Zachęcony dobrem słowem i puharem wina, wróżył wszystkim jak najlepiej, samemu Sundsteinowi w myśl upragnioną utrafił, na lica Heleny dobył rumieniec wspomnieniem Dowojny, a i Pojacie szepnął do ucha coś takiego, co rozweseliło dziewczę, jak nigdy.
— Ostańże tu w obozie z nami, lekki staruchu! — rzekł, to widząc komtur, i obiecał swoją łaskę Radziejce.
Ów wykręcił się łatwą gadką, lecz odtąd jakby przyrósł do obozu, a osobliwie do baszty i Pojaty.
Dziewczę go polubiło niezmiernie, a on szedł czasem do Sundsteina, niby ze zwiadów wracając, i plótł mu a radził i, dzięki temu, namiętny krzyżak nieraz już żądze swoje gorące potłumił i powstrzymał się od wybuchu.
— Niech cię wprzód żądze, niby psy dziada, skąsają, a lepiej ci później będzie smakowała niewinność — powtarzał ustawicznie komturowi do ucha.
Ten zaś krzepił się, jak mógł, i silił wszelkimi sposobami o dobrowolne pozyskanie dziewczęcia, ale te starania nie dawały żadnego skutku, a Helena już wprost oburzyła się i nie kryła swojego gniewu.
Innym znów razem przybiegł do obozu zaufany goniec krzyżacki, śpieszący z Krakowa do Wielkiego Mistrza.
Sundstein rozkazał mu opowiadać nowiny w przytomności niewiast, aby im przez to niejaką sprawić uciechę.
Więc goniec tak mówił, wina dobrze przepiwszy:
— Gwarno tam w Krakowie i rozgłośnie teraz, jak nigdy, a wszystko to skupi się na naszym zakonie. Byłem tam przez cały czas, kiedy przyjechał Jagiełło z braćmi, i widziałem, jak go witano z radością i gromkim okrzykiem. On zaś pierwszej chwili usidlony wdziękami Jadwigi, rzekłbyś stał się jej niewolnikiem, a nie małżonkiem i panem. I dziś oto jest już chrześcijaninem, imię mu dano Władysław, a obok tego jest królem Polski i małżonkiem Jadwigi. Cała Polska przeszło tydzień ucztowała i weseliła się z tego powodu, Jagiełło hojnemi dary obsypywał panów polskich, a Jadwiga świadczyła łaski braciom jego i zaufanym, z których jednego nawet, jak pomnę, wyróżniła niezwykle, dając mu miecz drogi w darze i rękę do ucałowania.
— I któż to był taki? — spytał Habdank.
— Jakiś Firlej, syn możnego pana, który miał podobno wielkie położyć zasługi dla chrześcijaństwa na Litwie.
Nikt nie zauważył podczas tego opowiania[2], jak Pojata to bladła, to czerwieniła się, aż uspokoiła się dopiero, gdy wszędzie kręcący się wieszczek stanął koło niej i raz i drugi o czemś poszeptał.
— A jakże Jagiełło? Zali tam już został na zawsze? — ciekawił się jeden z przytomnych Litwinów, — zwracając się do gońca.
— Zaśby lepiej nam z tem było, ale tak chyba nie będzie, bo chodziły słuchy, iż królestwo oboje, mają wnet ruszyć ku Litwie, a niewiele ich poprzedzi ochocze wojsko polskie i drużyny litewskie przychylne Jagielle, i to mnie zmusza do szybkiego zawiadomienia Wielkiego Mistrza i wszystkich oddziałów wojsk jego, spotykanych na drodze.
Po tych słowach cisza zaległa w komnacie, a opat spojrzał z wyrzutem na komtura, zdając się mu mówić:
— Nie widziszże teraz, ile czasu daremnie straciłeś, a oto już bliski dzień kary za twe występki i nieprawości.
Lecz komtur tego nie chciał rozumieć, bo pałającą źrenicą ścigał Pojatę.