Pojednani (Prus, 1935)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pojednani |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom IX Opowiadania wieczorne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały utwór Cały tom IX |
Indeks stron |
Po kilkuminutowej podróży, panowie Kwieciński, Leśkiewicz i Łukaszewski, tudzież ich protegowany Walek znaleźli się na podwórzu restauracji „Château de fleurs“, nazwanej tak z powodu kilku suchotniczych kasztanków i bardzo rozmaitych a mocnych zapachów, które wydobywały się z kuchni, zalewały podwórko, a niekiedy i ulicę.
Ażeby zasłonić przed oczyma ciekawych niedokładności garnituru Walka, młodzieńcy wybrali najbardziej odległy i samotny stolik, zapakowali chłopca w kąt i usiedli w taki sposób, że prawie nie było go widać. Gdy zaś przez dłuższą chwilę nikt się do nich nie zgłaszał, pochmurny Leśkiewicz zawołał:
— Panienko!... cóż, u djabła! czy myślicie, że dziady do was przyszły?
Na to uprzejme wezwanie przybiegło do nich dosyć pełnoletnie dziewczę w różowej sukni, z figlarnym uśmiechem, którego wdzięk nieco osłabiał garnitur spróchniałych zębów.
— Dzień dobry!... moje uszanowanie!... Ach, i pan Łukaszewski przyjechał?... — mówiło dziewczę, wciąż chichocząc. — Myślałam, że panowie siądą, jak zwykle, u Elżbietki... Ale widać straciła już łaski...
Leśkiewicz patrzył na nią z pod oka i, zmiarkowawszy, że wobec ogółu zalet dziewicy można nie myśleć o jej zębach, wziął ją za rękę. Dziewczę nie broniło się, tylko, dla kompensaty, oparło drugą rękę na ramieniu Łukaszewskiego, a biustem dotknęło głowy Kwiecińskiego, który zawsze miał najwięcej szczęścia do kobiet.
— A to co za indywiduum? — spytała panienka, wskazując brodą w kierunku Walka.
— Nasz syn — odparł Leśkiewicz i tkliwie uścisnął ją bliżej łokcia.
— Chi... chi... chi!... nigdy nie uwierzę, ażeby pan Kwieciński miał tak brzydkiego syna.
Chwilowe ożywienie Leśkiewicza zgasło, jak zdmuchnięta świeca. Odepchnął rękę niewdzięcznej, spochmurniał jeszcze bardziej i zaczął zcicha gwizdać, jakby drwił z Kwiecińskiego, że ma powodzenie u kobiet ze spróchniałemi szczękami.
Ale Kwieciński, zwany także Niezapominajką, okazał się obojętnym na wyróżnienie go z pośród kolegów. Poruszył się tak niecierpliwie, że dziewczę w różowej sukni musiało się cofnąć, i rzekł twardym głosem:
— Co jest na obiad?
— Ja panom poradzę, co mają wybrać: barszcz z uszkami...
— Barszcz — odparł Łukaszewski. — I dla małego barszcz.
— Barszcz — powtórzył Kwieciński.
— Rosół — rzekł gniewnie Leśkiewicz, nie patrząc na tę, która Kwiecińskiemu dała pierwszeństwo.
— Sztuka mięsa i ozór na szaro — ciągnęła dalej panienka.
— Sztuka mięsa — odpowiedziano chórem, Łukaszewski zaś dodał:
— A dla małego i sztukę mięsa, i ozór. Tylko dużo sosu, niech użyje...
W ten sposób zadysponowano cały obiad, a gdy panienka odbiegła, rzuciwszy Kwiecińskiemu melancholijne spojrzenie, niewdzięcznik ten szepnął:
— To szturmak!...
— Znać, że się zaręczył — westchnął Łukaszewski.
— I że oprócz tego ma jeszcze na karku Teklunię i Walerkę — wtrącił Leśkiewicz.
— Bój się Boga, jeszcze nie zerwałeś z Teklunią? — zapytał Łukaszewski.
— Bah! — odparł smutnie Kwieciński. — Zerwałem, ale muszę widywać się z nią, ażeby się uspokoiła. Mówi, że sobie życie odbierze, więc...
— A cóż to znowu za Walerka?
— Z magazynu — rzekł Kwieciński, zwieszając głowę. — Spotkałem ją na Nowym Świecie, upuściła parasolkę... podniosłem... Zaczęliśmy rozmawiać... Potem zapytałem jej, w najniewinniejszej myśli: czy sama mieszka? Odpowiedziała, że z przyjaciółką, która często wychodzi z domu... Cholera!... — zakończył Kwieciński, uderzając ręką w stół.
Dziewczę w różowej sukience przyniosło trzy barszcze i jeden rosół, potem rozmaite gatunki mięsa i legumin, potem mnóstwo kawy i piwa. Walek, przeżegnawszy się, zjadł barszcz jako tako, ale rozsypał sól i ochlapał się sosem. Opiekunowie jego bardzo prędko spostrzegli, że chłopiec nie umie posługiwać się nożem, ani widelcem, skutkiem czego Leśkiewicz musiał mu pokrajać mięso i uczyć go władania widelcem.
W ciągu tych kłopotliwych zajęć Łukaszewski zrobił uwagę:
— Pięknie się tu prowadzicie!... Kwieciński, zaręczony na wsi, ma dwa ananasy w Warszawie, a i ty, Śledziu, musisz się zdrowo łajdaczyć?...
— Ja?... — odparł Leśkiewicz, wysoko wznosząc ramiona.
— Nigdy nie byłeś zbyt przyjemnym towarzyszem — ciągnął Łukaszewski — ale dziś wyglądasz jak zbój.
— Bo mam moralne udręczenia.
— Martwi się tem, że wkrótce upadnie cywilizacja europejska — wtrącił Kwieciński.
Podano kawę czarną (Walkowi także), potem piwo (Walkowi też). Leśkiewicz oparł łokieć na stole, a głowę na ręce i rzekł:
— Posłuchajcie mnie. Jeżeli chcecie, abym z wami mieszkał, to dajcie Łukaszowi i mnie pierwszy pokój, a Kwieciński z Gromadzkim niech zajmą drugi. Ja z tym podłym Gromadą nie chcę nocować!...
— Oszalałeś!... — zdziwił się Kwieciński. — Przecie mieszkałeś z nim cały rok...
— I przez ten czas poznałem, jakie to ziółko: sknera, egoista... Brudny egoista!... — mówił rozgniewany Leśkiewicz.
— Mój Śledziu — rzekł uroczyście Kwieciński. — Wolno ci nie dać Gromadzie korepetycji, choć jabym tego nie zrobił. Ale aż tak szykanować człowieka...
— Co to za korepetycja? — zapytał Łukaszewski.
— Ma u krewnych lekcję za piętnaście rubli, powiedział to przy Gromadzkim, i nie chce mu jej dać. Świnie tak robią!... — mówił zirytowany Kwieciński.
Walek, nieco blady, wstał nagle od stołu i zaczął wałęsać się po ogródku.
— O cóżeś się tak zajadł na Gromadę? — spytał Leśkiewicza Łukaszewski. — Że cię nazwał śledziennikiem?... Miał rację, bo nim jesteś.
— Nie o to! — krzyknął Leśkiewicz, uderzając pięścią w stół. — Ale brzydzę się podłymi egoistami i dusigroszami, i nie pozwolę, ażeby dziecko moich krewnych miało podobnego nauczyciela... Brr!...
— Gdzie zaś Gromadzki egoista?... To biedak z pod ciemnej gwiazdy! — odparł Łukaszewski.
— Zaraz ci powiem — mówił Leśkiewicz, oglądając się. — Dobrze, że chłopak poszedł sobie. O, weź chociażby ten wypadek... Popiel chłopca uczył, ty go przywiozłeś, każdy coś mu dał... A Gromadzki co?... Nie dał mu nawet starych szelek, nie poszedł z nami na obiad, ażeby nie złożyć się na wykarmienie dzieciaka... Zresztą... co tu dużo gadać? Kiedy Niezapominajka dał Walkowi swoje spodnie, Gromadzki powinien był dać pieniądze na przypasowanie ich. Tymczasem ty dałeś czterdziestówkę, a on z całą bezczelnością podjął się pośrednictwa u stróżowej... To tak robi człowiek, mający ambicję?...
— Może jest goły — wtrącił Łukaszewski.
— Goły? Na mieszkanie zaraz wyłożył sześć rubli, a za przepisywanie zapłacą mu jutro kilka rubli. Cha! cha!... — zaśmiał się Leśkiewicz. — Gromadzki to takie bydlę, iż nie dałbym grosza, że sam naprawi chłopcu spodnie, a czterdziestówkę schowa... Barbara jej nie zobaczy...
— To ty jesteś bydlę, Śledziu — odparł oburzony Kwieciński. — Gromada jest taki poczciwy, że nawet tobie zreparowałby portki, gdybyś nie miał na krawca, ale pieniędzy nie wziąłby... Ja go przecież znam...
— Patrz-no...
W tej chwili nadzwyczajne zjawisko przerwało dalszy spór kolegów. Walek skrył się za śmietnik i dostał wymiotów. Opiekunowie chłopca, panienki, nawet kuchcik, przybiegli cierpiącemu na ratunek. Podano mu wody...
— Barszcz, ozór, dwie leguminy, piwo... wszystko djabli wzięli!... — mruczał Leśkiewicz. — Widocznie musi mieć katar żołądka, biedny chłopiec.
I w sercu zbudziła mu się jeszcze większa sympatja dla Walka.
— Głupstwo się stało — rzekł strapiony Łukaszewski. — Oczywiście, chłopak przywykł do prostego jadła, a daliśmy mu frykasy...
— Żeby tak samo nie stało się z jego edukacją!... — szepnął wylękniony Kwieciński.
Powoli chłopak uspokoił się, odzyskał rumieńce, odpoczął. Następnie trzej opiekunowie otoczyli go kołem i wśród śmiechu jednych, a ubolewania innych gości wyprowadzili na ulicę.
Kwieciński zawołał dorożkę i rzekł do kolegów:
— Odwieźcie malca do domu, a ja muszę pójść...
— Do Walerki — wtrącił Leśkiewicz, podsadzając do powoziku chłopca.
Kwieciński pogardliwie spojrzał na Śledzia, lecz gdy dorożka ruszyła, zatrzymał ją i szepnął do Łukaszewskiego:
— Gdyby was napadła w domu Tekla, powiedzcie, żem chory i że poszedłem do doktora... Tak będzie najlepiej!...
— Już my się nią zajmiemy — rzekł szyderczo Leśkiewicz.
Szybko i bez przygody zajechali do domu. Łukaszewski chciał Walka wziąć pod rękę, ale chory wpadł na schody jak zając, i już wyglądał z drugiego piętra, nim opiekunowie dostali się na pierwsze. Mimo to Łukaszewski kazał chłopcu rozebrać się, położył go na swojem łóżku, starannie opukał i wysłuchał ze wszystkich stron, co nawet obudziło zazdrość w Leśkiewiczu, który oddawna nie był opukiwany.
W rezultacie Łukaszewski, uspokoiwszy się, że chłopcu nic nie będzie, zawołał stróżowę i kazał jej nastawić samowar. Jednocześnie Leśkiewicz spostrzegł wiszące spodnie, już naprawione, i... pilnie je obejrzał.
— A pozeszywaliście tak, jak wam pokazał pan Gromadzki? — odezwał się Łukaszewski do Barbary.
— Co pozeszywałam? te majtasy?... — zapytała zdziwiona stróżka. — To przecie nie ja... Pan Gromadzki coś majstrował igłą, może on zeszył... — dodała tonem, w którym czuć było ironję i niechęć.
— Nie mówiłem!... — pośpiesznie wtrącił Leśkiewicz, patrząc triumfalnym wzrokiem na Łukaszewskiego. — Ciekawym tylko, gdzie czterdziestówka?... — dodał złośliwie.
— Czterdziestówkę — odezwała się Barbara — dał mi pan Gromadzki, żeby wyprać bieliznę chłopcu. Ale jej pewnie nikt nie weźmie, bo dziurawa...
I wydobyła z kieszeni pieniądz, ten sam, który Leśkiewicz, idąc na obiad, własną ręką położył na stole.
Leśkiewicz, zobaczywszy to, zmieszał się naprawdę. Szeroko otworzył oczy i usta, z których znikł wyraz sarkazmu, i prawie wylękniony patrzył na czterdziestówkę.
— Przynieście cytrynę — rzekł Łukaszewski do stróżowej, a gdy wyszła, odezwał się do zakłopotanego kolegi:
— No, a co teraz?...
I z wyrzutem patrzył mu w oczy.
— Ale poco on to zrobił? — pytał Leśkiewicz, usiłując odzyskać dobrą minę.
— Poto, że chciał coś ofiarować chłopcu, a że jest goły jak bizun, więc poprawił mu spodnie i kazał wyprać bieliznę — odparł Łukaszewski. — Czy już tak skamieniał ci mózg, Śledziu, że nawet tego nie rozumiesz?... Dusigrosz!... egoista!... — mówił, śmiejąc się. — A ja ci powiadam, że Gromada ma więcej szlachetności nietylko od ciebie, ale od nas wszystkich... To człowiek...
Leśkiewicz głęboko zamyślił się. Chodził po pokoju, gryzł wargi, wyglądał oknem. Wreszcie zabrał czapkę i wyszedł, nie pożegnawszy się nawet z Łukaszewskim.
Był głęboko dotknięty, i coś zaczęło w nim fermentować; ale czy na złe, czy ma dobre, Łukaszewski nie mógł odgadnąć.
— Może Śledź wyprowadzi się od nas?... — pomyślał.