Pokusy, czyli Eros, Plutus i Sława
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokusy, czyli Eros, Plutus i Sława |
Pochodzenie | Drobne poezye prozą |
Wydawca | Księgarnia D. E. Friedleina, E. Wende |
Data wyd. | 1901 |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Tłumacz | Helena Żuławska |
Tytuł orygin. | Les Tentations, ou Éros, Plutus et la Gloire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Dwóch wspaniałych Szatanów i jedna, niemniej uwagi godna Dyablica, weszli ubiegłej nocy po tajemniczych schodach, przez które Piekło naciera na słabość człowieka, co śpi, i udziela mu się tajemnie. Przyszli i stanęli z chwałą przedemną, jakby na podwyższeniu. Blask siarczysty bił od tych trzech postaci, które tak się kreśliły na ciemnem tle nocy. Wyglądały tak dumnie, tak pełne władzy, że uważałem je z początku wszystkie trzy za prawdziwych Bogów.
Twarz pierwszego Szatana była płci wątpliwej, w liniach jego ciała było coś z miękkości dawnych Bachusów. Jego piękne i tęskne oczy, o barwie cienistej i nieokreślnej, podobne były fiolkom przytłoczonym jeszcze ciężkimi łzami burzy, a jego nawpół otwarte wargi gorącej kadzielnicy, z których wychodziła miła woń kadzideł; za każdym razem jak oddychał, piżmowe owady się rozświecały lecąc, w żarze jego tchnienia.
Naokoło jego purpurowej szaty, owijał się jakby pasek mieniący wąż, który podnosząc głowę, zwracał ku niemu omdlewająco swoje żarzące ślepia. Na tym żyjącym pasku wisiały naprzemian, flaszeczki pełne zgubnych płynów, błyszczące noże i narzędzia chirurgiczne. W prawej ręce trzymał jakąś flaszeczkę, w której znajdowała się jakaś świecąca czerwień, i która miała na etykiecie te dziwne słowa: „Pijcie, to jest moja krew, kordyał doskonały“; w lewej skrzypce, na których wyśpiewywał zapewne swe rozkosze i bóle, rozszerzając zarazę swego szału w noce sabatu.
U jego delikatnych kostek, u stóp wlokło się kilka ogniw przetarganego złotego łańcucha, a gdy tą przeszkodą zniewolony spuścił ku ziemi oczy, to poglądał z dumą na pazury u swych nóg, lśniące i gładkie jak dobrze obrobione kamienie.
Patrzył na mnie oczyma rozdzierająco smutnemi, z których jakieś podstępne oszołomienie się wydzierało, i rzekł do mnie śpiewającym głosem: „Jeśli chcesz, jeśli chcesz, ja cię uczynię władzcą dusz, i będziesz panem temu co żyje, więcej jeszcze niż rzeźbiarz może być glinie; i poznasz rozkosz, nieustannie się odradzającą, wychodzenia z siebie samego, aby się zapomnieć w drugim, i przyciągania innych dusz, by je stopić z własną“.
A ja mu odpowiedziałem: „Stokrotne dzięki! nie wiedziałbym co robić z tym ładunkiem istot, które bez wątpienia nie są warte więcej od mojego biednego Ja. Chociaż ze wstrętem niejedno sobie przypominam, przecież nie chcę nic zapomnieć; i choćbym nawet ciebie nie znał stary potworze, twoje tajemnicze uzbrojenie, twoje podejrzane flaszeczki, łańcuch, który twe nogi pęta, są mi symbolami, wyjaśniającymi dość jasno niedogodności twej przyjaźni. Zachowaj swe podarunki“.
Drugi Szatan nie miał ani tej miny tragicznej i uśmiechniętej zarazem, ani tych ładnych, kokieteryjnych manier, ani tej piękności delikatnej i wonnej. Był to ogromny mężczyzna, o wielkiej twarzy bez ócz, którego ciężki brzuch zwieszał się aż na biodra, a cała skóra była wyzłocona i pomalowana, jakby wytatuowana, mnóstwem drobnych migotliwych figurek przedstawiających nędzę świata w jej niezliczonych postaciach. Byli tam mali, wychudli ludzie, co się wieszali dobrowolnie na gwoździu; były małe gnomy niezgrabne, chude, których błagalne oczy więcej jeszcze dopominały się jałmużny, niż ich drżące ręce; a wreszcie stare matki ze zwieszonemi niedorodkami u wycieńczonych piersi. I jeszcze wiele tam tego było.
Gruby Szatan klepał się pięścią po swym ogromnym brzuchu, skąd wychodził wtedy długi i rozlegający się dźwięk metalu, kończący się nieokreślonym jękiem licznych głosów ludzkich. I śmiał się, pokazując bezwstydnie zepsute zęby, wspaniałym śmiechem głupowatego, jak niektórzy ludzie z wszystkich krajów po zanadto obfitym obiedzie.
I ten mi rzekł: „Mogę ci dać to, co otrzymuje wszystko, to, co waży wszystko, to, co zastępuje wszystko!“ I poklepał się po swym potwornym brzuchu, którego brzmiące echo było komentarzem jego chełpliwych słów.
Odwróciłem się z niesmakiem i odpowiedziałem: „Nie potrzebuję dla własnej przyjemności nędzy niczyjej; i nie chcę bogactwa osmuconego, jakby tapetami, wszystkiemi nieszczęściami przedstawionymi na twojej skórze“.
Co do Dyablicy, to skłamałbym, jeślibym nie przyznał, że za pierwszem wejrzeniem znalazłem w niej dziwny urok. Aby określić ten urok, nie mógłbym go porównać z niczem, jak tylko z urokiem bardzo pięknych już więdnących kobiet, co przestają się już starzeć, a piękność ich nabiera przenikającego czaru ruin. Była wspaniała i chwiejąca się zarazem, a oczy jej chociaż zmęczone, posiadały siłę czarodziejską. A co mnie uderzyło najwięcej, to tajemnica jej głosu, w którym odnalazłem przypomnienie najrozkoszniejszych kontraltów, a także trochę zachrypnięcia gardła przepłukiwanego nieustannie wódką.
„Czy chcesz poznać mą siłę? — rzecze przewrotna bogini swym wdzięcznym i paradoksalnym głosem. — Słuchaj“:
I przyłożyła wtedy do ust ogromną trąbę przystrojoną, jak fujarka wstążkami, tytułami wszystkich dzienników świata, i przez tę trąbę wykrzyknęła moje imię, które rozleciało się wskroś przestworzy z hałasem stutysięcznych grzmotów i powróciło do mnie odesłane echem najdalszej planety.
„Do dyabła! rzekłem na wpół pokonany, to mi jest wspaniała rzecz!“ Ale gdym obserwował uważniej tę uwodzącą jędzę, zdawało mi się coś, że widziałem ją już raz, jak piła z kilkoma znajomymi hultajami; a chrapliwy dźwięk miedzi przywiódł mi do uszów jakieś wspomnienie sprzedajnej trąby.
Tedy odpowiedziałem z całą pogardą: „Precz! Ja nie jestem do tego, aby poślubiać nałożnice pewnych ludzi, których nazwać nie chcę“.
Zaiste, miałem prawo być dumnym z tak bohaterskiego zaparcia się. Ale niestety obudziłem się, i cała siła opuściła mnie. „Rzeczywiście, rzekłem sobie, musiałem być ciężko uśpionym, kiedy okazałem takie skrupuły. Ach! niechby powrócili podczas gdy czuwam, nie byłbym tak naiwny“!
I wzywałem ich na głos, błagając, by mi przebaczyli i obiecując im upadlać się tylekroć, jak tylko potrzeba, by zasłużyć na ich względy; ale musiałem ich widocznie bardzo obrazić, bo nie wrócili już nigdy.