Pokwitowanie o północy/Część druga/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Ściganie.

Georgiana i Frania opuściły salon natychmiast po wyjściu lorda Jerzego i Roberta. Uciekły, same nie wiedząc w pierwszej chwili dokąd się udać. Georgiana nie była wstanie zebrać myśli, trwoga przyprowadzała ją do szaleństwa.
A miała się czego lękać. Pobyt w pałacu stawał się dla niej niebezpieczniejszym niż kiedykolwiek. Rzeczywistość przewyższyła w swej grozie jej romantyczne obawy. Wspierała się osłabiona, na ramieniu Frani, pozwalając kierować sobą jak dziecko nieznane drogi.
Frania, że zwykłą swą bystrością umysłu, domyśliła się, że zechcą je zatrzymać w pałacu, wskutek zwierzeń, które usłyszały. Zanadto wiele wiedziały teraz, by nie usiłowano zamknąć im ust, jakimkolwiek sposobem.
Pierwszą więc jej myślą było, wyprowadzić Georgianę po za obręb pałacu. Poniżej parku, od strony zatoki Kilkerran, m usiał oczekiwać powóz, który obstalowała wczoraj by powrócić do Galway.
Ale park był obszerny i wyjście z niego nie łatwe. Georgiana, zaledwie wróciwszy do zmysłów, była osłabiona i szła wolnym i niepewnym krokiem. Frania podtrzymywała ją jak mogła i dodawała jej odwagi.
Przechodząc, spojrzały obie ze wzruszeniem na stare ruiny zamku Diarmidów, które się wznosiły ponure i wyniosłe na samym szczycie przylądka.
Georgiana zastanawiała się nad swem położeniem i dreszcz ją przenikał. Widziała się już zamurowaną w czarnym grobie. Myśl o Jessy O’Brien, umierającej wśród tych ruin dręczyła jej umysł. Litość i przestrach jakie wzbudzało w niej to powolne konanie, odnosił się więcej do niej samej niż do prawdziwej ofiary.
Franię przeciwnie, biedna zamurowana istota wzruszała wyłącznie, a jeżeli nawet i osobiste myśli zjawiały się wśród litości, to wywoływały tylko uczucia miłosierdzia i poświęcenia.
Ta kobieta, która cierpiała pod kamieniem grobowym, była narzeczoną Morrisa. Morris kochał ją kiedyś. Czy kocha ją jeszcze?
Frania jedna tylko mogła sobie na to pytanie uczynić odpowiedź, wierzyła bowiem w szlachetność serca Morrisa.
Gdy oderwała wzrok od ruin, westchnęła z głębi piersi. Spuściła zwilżone łzami oczy.
— Georgiano, — rzekła przyspieszając kroku, — i uciekajmy, uciekajmy czemprędzej!
Myślała o tem jak ocalić tych, którzy cierpieli, obraz Morrisa stał jej przed oczyma. Ale na prawo i na lewo młodego Mac-Diarmida, widziała starca zagrożonego śmiercią i biedną konającą kobietę.
Spieszyła się też, jak gdyby szło o własne jej życie. W te wątłe, dziewicze ciało, litość wlała siłę męzką.
Przez drzewa parku światło zaczynało przeświecać i pomiędzy rozrzedzonemi pniami, obie kobiety ujrzały morze. Powóz czekał na umówionem miejscu, u stóp drożyny, po której konie nie były by się wstanie wdrapać.
Podczas gdy lord i Crackenwell przepatrywali wszystkie zakątki pałacu, Georgiana i Frania pędziły kłusem ku miastu.
Ktoś jednak ścigał je po skalistych drogach idących wzdłuż zatoki Kilkerran; nie był to ani Crackenwell ani Montrath.
Morris Mac-Diarmid przespał noc całą snem kamiennym. Był już biały dzień, gdy się przebudził. Ciało jego było całkiem zbolałe, wskutek położenia w jakiem pozostał przez długi czas letargicznego odrętwienia; zesztywniałe nogi odmawiały usługi, a karkiem zmrożonem wilgocią murów, ruszyć nawet nie mógł. W każdym członku czuł ból dotkliwy. Kilkakrotnie nadaremnie powstać usiłował, padał wciąż na twardy pieniek. Zawołał na Pata, ale Pat chrapał zapamiętale i nie słyszał go.
Wreszcie muskuły Morrisa wypoczęły nieco i mógł powstać na nogi. Straconą nadaremnie noc wyrzucał sobie jak zbrodnię. Jak myśl o Jessy mogła nie wystarczyć by dodać mu siły do czuwania. Nadzieja opuszczała go, ale przytrzymywał się jej gwałtem. Schwycił biednego Pata za ramiona i wstrząsnął nim.
Pat począł jęczyć przeraźliwie, sądził bowiem, że się dostał w szpony potwora. Wciąż bowiem o nim myślał.
— Och! Mac-Diarmidzie, — rzekł wreszcie, przecierając oczy, — wolę, że to ty jesteś niż on, mój dobry panie! ale po co przychodzisz tak rano do mojej nory?
— Dałem ci polecenie wczoraj wieczór, — odpowiedział Morris, — czemu mnie nie zbudziłeś?
Pat wciąż tarł sobie oczy aż się zaczerwieniły.
— Wczoraj! — mruknął, — zlecenie? Niech mnie licho porwie jeżeli sobie przypominam, złotko moje! Arrah! — zawołał nagle, — gdzie to straciłem głowę? Przypominam sobie, przypominam! Ci łajdacy Anglicy poczęstowali mnie wódką francuską. Ach! Morrisie! mój drogi! to mi dopiero smaczna wódka!
— Czyś wybadał lokai Montratha?
— Tak jest panie mój. A jak mnie uraczyli same chłopcy!
— Cóż ci powiedzieli?
— Powiedzieli mi, żebym pił. To ich nic nie kosztuje. Milord za wszystko płaci.
Morris schwycił go znowu za ramie i potrząsnął nim silnie.
— Co ci powiedzieli? — za pytał powtórnie.
Musha! Puść mnie Mac-Diarmidzie! Powiedzieli mi, że nowa żona milorda jest jeszcze piękniejsza niż Jessy O’Brien, biedna sama dusza.
Morris zapanował nad swym gniewem.
— Ale ta kobieta? — pytał dalej, — ta nieznajoma?
— Królowa! — rzekł Pat śmiejąc się. — A to pocieszna historya mój chłopcze! Wyobraź sobie, że poczciwi ludziska w Galway wzięli ją za królową. Jezu Chryste! dopiero to naśmieliśmy się Mac-Diarmidzie!
— Ależ nazwisko jej? czy wiesz jej nazwisko, — zapytał Morris, zdobywając się jeszcze na cierpliwość, którą już tracić zaczynał.
— Jej nazwisko, — powtórzył Pat, — nazywano ją tylko królową, albo panią O’Connell. Kobieta ta pochodzi z Londynu, pije arak, tak jak ty wodę....
Morris zaczął baczniej słuchać.
— Zaczekaj! — zawołał Pat, — przypominam sobie jej imię... Marya....
Pat zamilkł, Morris czekał na dalsze wiadomości natężoną uwagą.
— Marya Good, — mówił dalej wieśniak, — czy też Marya Wood.
— Marya Wood, — rzekł Morris ponurym głosem.
Pat klasnął w ręce.
— Tak jest, tak jest, — zawołał.
I począł znowu prawić o doskonałej kolacyi, jaką spożył i o tej sławnej wódce francuskiej, której wspomnienie miało mu pozostać do końca życia, chociażby żył i sto pięćdziesiąt lat, naboclish!
Morris już go nie słuchał, stał wyprostowany i nieruchomy z ręką położoną na czole.
Po kilku minutach wyszedł, nie wyrzekłszy ani słowa.
Pat śledził za nim jakiś czas wzrokiem przez szczelinę we drzwiach, potem zawrócił do wnętrza i napił się potenu.
— Nie wart jest wódki francuskiej, — mruknął, — ale pić go można. Co zaś do Morrisa, zacny to chłopak, ale zdaje mi się, że dostaje bzika. Wszyscy Mac-Diarmidowie są tacy sami. Musha! To dzisiaj sądzą starego Milesa, muszę pójść to zobaczyć.
Zanim się jednak wybrał, wziął pod każdą rękę chleb i poszedł na pierwsze piętro wieży, zanieść śniadanie potworowi. Przez okno pokoju, w którym znajdowała się ruchoma skrzynia, ujrzał człowieka przeskakującego przez parkan otaczający park i biegnącego wśród drzew ku zatoce. Poznał ciemną opończę i długi kij Morrisa.
Pokręcił poważnie spiczastą swą głową, osłonioną bujną rozczochraną czupryną.
— Nie ma co mówić, — mruknął, — biedny chłopak, zwaryował, niech Bóg nad nim czuwa.
Morris wszedł w gęstwinę i zniknął niebawem między drzewami. Dnia tego, jak i poprzedniego, puścił się pchany naprzód gwałtowną potrzebą działania, nie zdając sobie jednak sprawy z tego, co mu uczynić wypadnie.
Nazwisko Maryi Wood wymówione przed chwilą, obudziło na nowo jego nadzieję. Tę to kobietę, wspólniczkę zbrodni Montratha, musiał przedewszystkiem odszukać, nie zasługiwała ona ani na litość ani na żadne względy; wszelkie środki z nią wydawały mu się godziwe. Ale jak się do niej dostać?
Morris, nie znając jeszcze jej nazwiska, chciał się już jednak do niej zbliżyć. Przeszkody, których nie mógł zwalczyć dnia poprzedniego, znowu stawały przed nim. Marya Wood była bronioną zarówno silnemi murami, jak i zgrają lokai Montratha.
Mimo to, wyszedłszy z ruin zamku Diarmidów, puścił się Morris ku pałacowi. Nie miał żadnego z góry ukartowanego planu, chciał chciał jeszcze raz spróbować szczęścia. Głowna brama, od strony Mamturh i Connemarre, była zamkniętą. Morris począł krążyć koło sztachet, wzdłuż strony zachodniej i dostał się naprzeciwko parku.
Obejrzał najrzód facyatę pałacu od strony lasu, spostrzegł, że jedne drzwi były napół otwarte, żadnego z lokai w tej stronie nie było.
Morris poszedł wzdłuż żelaznych sztachet, aż do miejsca, w którem się łączyły z murowanym parkanem i pomagając sobie rękami i nogami, wdrapał się na szczyt takowego.
W chwili gdy już miał się spuścić na drugą stronę, by próbować dostać się do wnętrza przez drzwi otwarte, spostrzegł wdali, pomiędzy drzewami, dwie kobiety dążące szybko na dół góry. Zawahał się przez chwilę. Mógł stracić jedyną sposobność dostania się do pałacu. Ale gdyby jedną z tych kobiet była właśnie Marya Wood?
Znajdowały się już zbyt daleko, by je mógł rozpoznać. Widział je nadto z tyłu, a z każdą chwilą, oddalały się jeszcze bardziej.
Morris siedział na szczycie parkanu przyglądał im się z natężeniem. I stało się z nim co zwykle się dzieje, gdy umysł i wzrok dążą jednocześnie za jakim przedmiotem. Nie widział już rzeczywistości, ale jakieś widmo wywołane rozgorączkowaną wyobraźnią. Te kobiety uciekające, wyglądały już tylko jak dwa niewyraźne punkta na tle szerokiego krajobrazu, w jego oczach przedstawiły się jasno i wyraźnie. Jedną z nich musiała być niezawodnie Marya Wood, a gdy myśl ta utkwiła mu w mózgu, opanowała go zupełnie.
To tę samą kobietę spotkał dnia poprzedniego na wybrzeżu, poznawał dobrze jej chód męzki, a nawet i ekscentryczną tualetę.
Zeskoczył z parkanu i począł biedź ze wszystkich sił. Już nie miał żadnej wątpliwości. Przysiągłby na zbawienie, że to Marya Wood znajduje się tam u stóp góry.
Morris był jednym z najzwinniejszych młodzieńców w hrabstwie Connaught. W zwykłych okolicznościach byłby prędko doścignął uciekające kobiety, ale tego ranka nogi jego utraciły siłę i sprężystość. Biegł z wysileniem i on, zwykle niezmordowany, czuł po kilku minutach biegu, że mu nogi ciężyć zaczynają.
Biegł jednak naprzód Uciekające niewiasty zniknęły mu z przed oczów, po za drzewami na skręcie drogi. Gdy już ich nie widział, przekonanie jego wzmogło się tem bardziej, jeszcze jedno wysilenie, a doścignie tę, w czyich rękach jest życie Jessy!
Gdy doszedł do skrętu drogi, gdzie obie kobiety zniknęły, ścigał je wzrokiem po drodze, która szła wprost przed jego oczami. Nie zobaczył ich jednak, tylko powóz zaprzęgnięty w cztery konie pędzący kłusem w kierunku Galway.
Nie było czasu do namysłu. Morris, nie zatrzymując się w biegu podążył w ślad za powozem. Siły zaczynały mu powracać. Zesztywniałe nogi, odzyskiwały w ruchu swą sprężystość, już prawie nie czuł znużenia.
Powóz wyprzedził go bardzo, ale z Kilkierranu do Galway ciężka prowadzi droga. Powóz skakał po skalistej powierzchni, poprzecinanej jeszcze tu i owdzie korzeniami starych drzew, dawno pościnanych, koła ginęły w głęboko powyżłabianych kolejach i gdyby nie znana zwinność irlandzkich koników, biedny powozik zostałby niezawodnie gdzie po drodze.
Morris zbliżał się do niego, nieraz po za szczytem jakiego pagórka tracił uciekających z oczu, ale przybywszy na wierzchołek, widział ich nie daleko i nabierał odwagi.
W pół drogi do Galway, pomiędzy Russavil i Turbach, na stromym pagórku musiały konie iść stępa. Była to dobra sposobność dla Morrisa, który pobiegł szybko naprzód i gdy powóz dotarłszy do wierzchołka, zarysował się na szarem niebie, Morris był od niego oddalonym zaledwie na dwieście kroków. A cztery konie stanęły jednocześnie by wypocząć.
Morris zrobił młynka kijem i popędził w cwał.
Ale w tej samej chwili kobieca głowa wychyliła się z powozu i niespokojnym wzrokiem spojrzała na drogę.
Była to kobieta ładna i delikatna, z twarzą bladą i mizerną. Morris nie widział jej nigdy dawniej. Gdy ujrzała człowieka goniącego za powozem i dopędzającego go niemal, krzyknęła. Wychyliła się z powozu i powiedziała kilka słów do kudłatego Irlandczyka siedzącego na koźle. Trzasnął biczem i zaciął konie.
Powóz puścił się galopem i leciał w dół jak strzała. Młoda kobieta cofnęła głowę.
Gdy Morris dostał się na wierzchołek, powóź już był na dole i dalej niż kiedykolwiek. Młody chłopak zatrzymał się. Pot oblewał mu policzki, do których po przylepiały się długie jego kędziory.
Oparł się na kiju i stał przez sekundę, spoglądając na oddalający się powóz.
Nie mógł już mieć nadziei doścignięcia go, a przytem czy Marya Wood rzeczywiście znajdowała się w powozie? Zaczynał znowu wątpić z powodu tej nieznanej fizyognomii, którą spostrzegł.
Ale Mac-Diarmid nigdy się długo nie wahał.
— Były tam dwie kobiety, — rzekł, — widziałem tylko jedną. Marya Wood musi być drugą.
Począł biedź z nowym zapałem. Irlandczyk smagał konie jak mógł i uciekał. Na wzniesieniach Morris doganiał nieco powóz, ale na spadkach tracił zyskaną odległość, która ostatecznie pozostawała niezmienną.
Nie dawał jednak za wygraną, liczył, że droga jest dosyć daleką, a choć tęgie są małe irlandzkie koniki, biegł kłusem przez trzy godziny po skalistej i zepsutej drodze, musi w końcu ostudzić ich zapał. Morris za to, liczył się ze swemi siłami i oszczędzał je.
Wyrachowanie jego okazało się słuszne. Gdy konie dostały się na błotniste i bagniste grunta otaczające Galway na północ i zachód, zwolniły biegu i Morris znowu doganiał powóz, gdy tenże wjeżdżał w bramy miasta.
Ale tu położenie zmieniło się. W polu Morris mógł zatrzymać uciekających i przemawiać ostrym tonem. Na ulicach Galway już w ten sposób postąpić nie śmiał. Nie biegł więc z końmi na wyścigi, ale szedł za niemi w pewnej odległości, by się tylko dowiedzieć gdzie mieszka mniemana Marya Wood.
Na ulicach i przedmieściach oddalonych od środka miasta, było prawie pusto, tu i owdzie błąkał się tylko jaki staruszek, lub przestraszona kumoszka spieszyła na rynek, poprzecznemi uliczkami. Aż do połowy Claddagh, Morris spotkał tylko jedną kobietę idącą w kierunku przeciwnym, miała ona na sobie wieśniaczy czerwony burnus i biegła, zasłaniając sobie twarz kapturem.
Na widok Morrisa, zawahała się. Gdyby nie to, młodzienicą byłby jej zapewne nie spostrzegł. Zauważył ją właśnie dla tego, że usiłowała się ukryć. Zamiast iść dalej, ku bramom miasta, skręciła w jedną z bocznych uliczek.
Morris zatrzymał się chwilę zdziwiony.
— Ellen! — zawołał.
Nieznajoma zadrżała, ale się nie odwróciła.
Morris nie tracił czasu na powtórne wołanie. Powóz znajdował się na skręcie ulic, pobiegł za nim.
Zanadto był własnemi troskami zajęty, by myśleć długo o tem spotkaniu. Nie był przytem pewny, czy się nie pomylił.
Już był o tem zapomniał, gdy znowu ujrzał przed sobą na jakie sto kroków burnus czerwony. Ciężkie to i szerokie okrycie, nadaje wszystkim kobietom podobną do siebie postać. Morris pomyślał znowu o Ellenie i nie zwalniając kroku, spoglądał badawczem okiem na tę nową nieznajomą.
Zatrzymała się przed okazałym budynkiem, przed którym dwóch żołnierzy stało na warcie. Weszła główną bramą stojącą otworem, przez którą widać było na podwórzu kilku oficerów od dragonów, a pomiędzy nimi podpułkownika Brazera.
Morris z osłupieniem wymówił imię: Katti!
Katti Neale, jeżeli to ona była rzeczywiście, podeszła wprost do Brazera i przemówiła do niego kilka słów.
Morris radby był zobaczyć więcej, ale ten powóz! ten powóz któryby mu tymczasem znikł z oczów!
Pobiegł więc dalej naprzód. Minął przedmieścia. Widać już było w głębi ulicy wyniosłe mury pałacu sprawiedliwości. Liczne grupy zbierały się tu i owdzie, coraz gęstsze i coraz liczniejsze, w miarę jak się zbliżano do ratusza.
Pojazd wjechał na plac wązki i nieforemny, pełen niespokojnego tłumu. Nazwisko Mac-Diarmida kilkakrotnie obiło się o uszy Morrisa, który zacisnął kapelusz na oczy by nie być poznanym.
Chciał prześlizgnąć się niepostrzeżony i gonić dalej za powozem, który zwolna i z trudnością przeciskał się wśród tłumu.
Ale wązki brzeg jego kapelusza, nie na długo mógł go zasłonić.
— Morris! Morris! — szeptano w tłumie z wszystkich stron.
Nie były to wesołe okrzyki, którem i zwykle witano jego zjawienie się, ale raczej w życzliwych objawiających się głosach, czuć było smutek i litościwe współczucie. Morris udawał, że nic nie słyszy, zajęty jedynie myślą o gonitwie.
Ale naraz stanął.
Usłyszał wśród grupy górali następujące słowa:
— Oto poczciwy Morris, niech Bóg nad nim czuwa! Przybywa towarzyszyć biednemu ojcu, który bardzo potrzebuje pociechy.
Morris obejrzał się na około jak człowiek, budzący się ze snu. Znajdował się naprzeciw trybunału. Ów tłum zebrany mówił o jego ojcu, siedzącemu zapewne w tej chwili na ławie oskarżonych. O jego ojcu, który go oczekiwał!
Umysł jego, pełen bolesnych myśli, zachwiał się w pierwszej chwili pod tym nowym ciosem. Prawie był zapomniał o ojcu, tak troska o Jessy zapanowała w jego sercu.
A tymczasem, Miles święty starzec, może boleje nad jego nieobecnością w tak ważnej dla siebie chwili. Ale Jessy! Boże wielki! czyż wypadnie wyrzec się dobrowolnie tej jedynej szansy ocalenia jej, za którą tak zapamiętale dążył!
Ścisnął obiema rękami czoło, oblane zimnym potem.
— O zacny syn! — mówili ludziska, — niech Bóg nad tobą czuwa i Najświętsza Panna!
Morris opuścił ręce, błędnym wzrokiem spoglądał na około siebie.
Podczas gdy się wahał, powóz zniknął.
Głuchy jęk wydobył mu się z piersi. Instynktownie i machinalnie zrobił krok by biedz naprzód, ale głos sumienia go powstrzymał. Wśród tłumu, milczącego i pełnego uszanowania, utorował sobie drogę i poszedł do trybunału.
Bracia jego byli już od dawna na stanowisku. Nie wiedzieli jak wytłómaczyć sobie jego nieobecność w domu poprzedniej nocy i oskarżali go już.
— Stary Miles podał mu rękę.
W staw się synu Morrisie, — rzekł. W tejże chwili wchodzili do sali Mac-Foote, Jozue Daws i Gib z dwojgiem dzieci. Sprawa zaczęła się.
Zeznanie torfiarza zostało przyjęte wśród publiczności groźnym szmerem, ale laska policyanta wystarcza zawsze do zaprowadzenia ciszy wśród biednych mieszkańców hrabstwa Connaught. Tłum zamilkł i dzieci, powtórzywszy nauczoną lekcyę, zgubiły starego Milesa.
Słuchał on poważny, spokojny, pełen rezygnacyi. Nakazywał milczenie synom, których oburzenie groziło wybuchem.
— Niech ci Bóg przebaczy, Gib przyjacielu mój, rzekł do torfiarza, który siadł blady i drżący na ławie przeznaczonej dla świadków. — Kłamstwo twoje zabije mnie, ale już jestem stary, miałem czas przygotować się na śmierć. Gib Roe, biedny człeku, bodajbyś był ostatnim Irlandczykiem, którego nędza doprowadza do krzywoprzysięstwa.
Gib spuścił głowę i ledwie dyszał. Su i Paddy kryli się za nim.
Prokurator królewski powstał i wstrząsnął poważnie puklami białej peruki. Woźny donośnym głosem nakazał milczenie publiczności.
Prokurator, wymowny człowiek, usiłował najprzód dowieść, że Irlandczycy są w tym kraju napływową ludnością i pochodzą od kolonistów przybyłych w epoce, której bliżej określić nie umimy. Wychodząc z tego poważnego argumentu, subtelną tranzycyą przeszedł do zbrodni Romy, owej olbrzymiej wszetecznicy, wzniesionej na siedmiu pagórkach. Dotknął praw agrarnych, dawszy im szczutka mimochodem i zdołał w tem wszystkiem umieścić epiczny i dosyć udałby opis bitwy nad Boyną.
Wskutek tego wszystkiego, zażądał skazania Milesa Mac-Diarmida na karę śmierci.
Doktór Fitz-Rey, bankier Bullion, profesor Hull i inni przysięgli przyznali między sobą, że nigdy jeszcze nie słyszeli tak znakomicie wypowiedzianego oskarżenia.
Mac-Foote bił oklaski, wójt Payne zacierał ręce, zaś alkerman dyżurny, chrapiąc, kiwał jednak głową potakująco.
Nawet Jozue Daws nie taił swego podziwienia. Fenella zaś, zapisała w albumie:
„Peruki jak w Londynie, Irlandczycy ludność napływowa. Zbrodnie papieży. Świetna wygrana odniesiona przez protestantów nad Boyną roku 1690“.
Wobec tak ogólnego powodzenia, zadanie przydanego adwokata Picklock nie było łatwem. Wstał jednak i wypowiedział jednym tchem, z niemożliwemi gięstami wstęp, w którym dowiódł jasno jak na dłoni, że olbrzymi musieli istnieć, kiedy wykuli pieczary Kilkee. Co się zaś tyczy bitwy nad Boyną, wyraźnie oświadcza, że nie ma zamiaru przeczyć temu świetnemu rycerskiemu czynowi. Dodał, że sposobność wydaje mu się właściwą dopełnienia krytyk szanownego przeciwnika i ostro zgromił ostatni bill rządowy. To go naturalnie zaprowadziło do tej strasznej zarazy na kartofle, trapiącej całą Irlandyę. Zdaniem jego, plagę tę można przypisać tylko nieudolnym rządom Roberta Peel. Zwymyślawszy wreszcie O’Conella, Francuzów i prezydenta Polka i pochwaliwszy Wellingtona, zakończył, polecając oskarżonego pobłażliwości przysięgłych.
Prezes kazawszy starem u Milesowi powstać, spytał się go, czy niema co do dodania na swoją obronę.
— Jestem niewinny, — odpowiedział Miles, spoglądając pewnym i pogodnym wzrokiem na torfiarza.
Na twarzy tegoż, od chwili zeznania, malowała się straszna rozpacz. Siedział nieruchomy, schylony jakby przygnębiony ciężarem wyrzutów sumienia.
Aczkolwiek nie śmiał się obrócić ku ławce oskarżonych, uczuł jednak spojrzenie starego Milesa i zadrżał jak gdyby rażony nożem w serce. Otworzył usta, słowa mu się same cisnęły, nie czuł się na siłach, wytrwał dalej w krzywoprzysięstwie. Ale w chwili, gdy już się może miał odezwać, usłyszał suchy i pedantyczny głos Jozuego Daws.
— Fałszywych świadków7 wieszają zarówno tutaj jak w Londynie, szkoda by było tych biednych dzieci.
Gib zakrył sobie twarz rękami i zamilkł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przysięgli jednomyślnie wydali wyrok śmierci. Tłu m rozszedł się w ponurem milczeniu. Miles Mac-Diarmid, pod eskortą srogiego Allana i dobrodusznego klucznika Nickolas, który się uśmiechał łagodnie, odprowadzony został wewnętrznemi korytarzami trybunału, zapełnionymi ciżbą niższych urzędników sądowych.
Pięciu synów towarzyszyło mu.
W chwili gdy Morris, który szedł ostatni, zabierał się wejść na schody, uczuł lekkie dotknięcie palca na ramieniu. Odwrócił się, ujrzał ową piękną młodą dziewczynę, która się rzuciła między pierś jego i nóż dozorcy Allana w więzieniu Galway.
— Byłam tam, — rzekła słodkim, drżącym od wzruszenia głosem, — i nie zapomniałam o mem przyrzeczeniu.
— Niech ci Bóg płaci! — odpowiedział Morris, — i pozwoli by twa władza wyrównywała anielskiej dobroci.
Frania utkwiła wzrok swój w jego oczach.
— Morrisie Mac-Diarmid, — rzekła, — kochałeś młodą dziewczynę zwaną Jessy O’Brrien?
Morris załamał tylko ręce nic nie odpowiedziawszy. Imię Jessy obudziło wszystkie jego udręczenia.
— Kochasz ją jeszcze? — pytała dalej Frania, — odpowiedz mi.
Morris przyłożył rękę do serca. Przez ściśnięte ze wzruszenia gardło, słowa nie mogły się wydostać.
— O tak jest, kocham ją! — rzekł wreszcie. Żywą czy umarłą, kochać ją będą wiecznie.
Frania wzniosła ku niebu zwilżone oczy. Położyła zimną rękę na ramieniu Morrisa.
— Więc będzie szczęśliwą, — wyszeptała tak cicho, że jej Morris nie dosłyszał.
Kilku urzędników sądowych zbliżało się. Szli rozmawiając i śmiejąc się.
Ocalmy najprzód twego ojca, — rzekła Frania, — potem....
— Potem? powtórzył Morris, czując budzącą się nadzieję.
Frania uśmiechnęła się i pożegnała go skinieniem ręki.
— Zobaczymy się znowu wkrótce, — rzekła.
Morris chciał ją jeszcze badać, lecz młoda dziewczyna zniknęła pod ciemnem sklepieniem galeryi i koło Morrisa pozostało tylko kilkunastu drabów, rozprawiających wesoło o przyszłej egzekucyi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.