Pokwitowanie o północy/Część druga/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Morris dostał się najprzód do tego wązkiego korytarza, pełnego rumowisk, którym Pat udawał się zwykle na pierwsze piętro sąsiedniej wieży.
Przez chwilę blask gorejącej gałęzi sosnowej oświecał jeszcze drogę, którą szedł Morris, ale po pierwszym zakręcie, ujrzał się pogrążonym w zupełnej ciemności.
Szedł, kierując się tylko swoim kijem.
Ale odkąd się dostał na korytarz, czuł peryodyczne wstrząśnienia, którym towarzyszył jakiś głuchy łoskot. Liczył, że będzie mógł się nim kierować, odgadywał bowiem zkąd pochodził, ale już doszedł do końca korytarza i wszędzie kij jego natrafiał tylko na grube mury.
Stukanie słychać było teraz zaraz pod jego stopami. Już nie miał żadnej wątpliwości, to kirką robiono wyłom w ścianie.
Otwierano grób biednej Jessy.
Ale z korytarza nie było żadnego wyjścia i Morris miał się już wrócić do schronienia Pata, gdy noga jego potknęła się o jakiś otwór.
Schylił się: była to klatka zrujnowanych schodów zastąpionych obecnie drabiną.
Morris szybko i cicho zeszedł po szczeblach.
Dostawszy się na dół, ujrzał jakąś jasność o kilka kroków od siebie. Był to tylko odblask światła, które mu zasłaniał kant muru.
Stąpając ostrożnie zbliżył się aż do tego kantu, po za którym ujrzał dwóch ludzi oświeconych latarnią.
Jeden z nich wsparty na kirce ocierał pot z czoła, drugi rękami oczyszczał gruzy wyłamane z muru przez towarzysza.
Jeden za drugim zajrzeli do wnętrza, oświetlając takowe latarnią.
— Umarła, — rzekł pierwszy, którym był lord Jerzy.
Krew ścięła się Morrisowi w żyłach.
— Nie! nie! — odpowiedział Crackenwell, — widziałem, że się poruszyła. Zaprawdę milordzie, widzę, że nie wiesz o ile kobiety mają twarde życie! Wyr
ał jeszcze dwa czy trzy kamienie i wszedł do więzienia Jessy wraz z Montrathem.
Morris stanął przy otworze.
Jessy leżała na środku komnaty, biada i nieruchoma, ale jeden z chlebów owsianych napół zjedzony, dowodził, że skorzystała ze spóźnionej wspaniałomyślności Pata.
Crackenwell obrócił latarnię na cztery strony, by oświecić wszystkie części więzienia. Montrath śledził wzrokiem za światłem.
Crackenwall ruszył ramionami.
— Trudno przeczyć, — rzekł, — że ten apartament cokolwiek pozostawia do życzenia, ale przyzwyczajenie milordzie! A mała miała czas przyzwyczaić się do niego.
Morris patrzał i przysłuchiwał się. Te zimne barbarzyńskie słowa nie powiększyły gniewu jego. Jeszcze sam nie wiedział jak postąpi. Skupiał siły fizyczne i umysłowe.
Wsunął głowę tylko do otworu wyłamanego przez Crackenwella. Wzrok swój utkwił w Jessy, którą mu milord i jego wspólnik zasłaniali na wpół.
Crackenwell ukląkł i przyłożył rękę do serca uwięzionej.
— Prawdę powiedziawszy, — rzekł, — serce nie bije nazbyt silnie. Zdaje mi się żeśmy zawcześnie przybyli. Poczekawszy kilka godzin jeszcze, uniknęlibyśmy kłopotu szukania dla małej nowego schronienia.
Posunął ręką po wychudzonej piersi Jssy i doszedł aż do szyi. Głowa biednej dziewczyny była w tył wywrócona, Crackenwell długiemi swemi palcami otoczył kark jak pierścieniem. Spojrzał się lordowi Montrath prosto w oczy.
Latarnia stojąca na ziemi oświeciła twarz jego na której można było wyczytać dyabelskie pytanie.
Morris wytężył wzrok, gotów skoczyć każdej chwili.
Jessy za dotknięciem ręki plenipotenta, otworzyła oczy, lecz wnet je zamknęła przestraszona.
— Nie, nie, — szepnął lord Jerzy z przestachem, — jeżeli ją chcesz zabić Robercie, to czekaj aż ja wyjdę.
Crackenwell uśmiechnął się z pogardą. Palce jego ściskały się coraz bardziej koło szyi Jessy, która jęknęła żałośnie.
Morris dostał się do wnętrza izby i stanął przed dwoma zbrodniarzami. Nie miał innej broni prócz swego kija, a lufy dwóch pistoletów błyszczały za pasem u Montratha.
Crackenwell pierwszy usłyszał kroki Morrisa.
— Pat, nikczemny łotrze! — zawołał, — jak śmiesz szpiegować twoich panów. Strzel do niego milordzie! Zabij go jak psa, albo zostaniemy na jego łasce!
Powstał szybko puściwszy szyję Jessy, która zrobiła wysilenie by powstać i oparła obie ręce o ziemię. Skierował światło latarni na mniemanego Pata, Montrath odwiódł kurek od pistoletu.
Zamiast Pata ujrzeli obydwaj z osłupieniem wysokiego mężczyznę, który szedł z głową wzniesioną do góry i pewnym krokiem.
Crackenwell zaklął i wydobył długi nóż, który miał za pasem.
Montrath był podłym, tylko wobec wspomnienia o swej zbrodni. Groźby wspólników czyniły z niego tchórza. Wobec niebezpieczeństwa odzyskał męzką zimną krew.
A że jak każdy dżentelmen, strzelał dobrze z pistoletu, wymierzył prosto i śmiało w piersi intruza i pociągnął za cyngiel. Strzał padł, ale w chwili gdy proch zapalał się, zaświstał kij Morrisa i szybko mignął w powietrzu.
Kula zgniotła się o kamienną ścianę.
Broń wypadła z ręki milorda, która strzaskana zwisła wzdłuż biodra.
— Nie bierz drugiego pistoletu milordzie, — rzekł rozkazującym tonem młodzieniec, — albo zginiesz natychmiast.
Na odgłos strzału, Jessy, zbyt osłabiona, padła znowu na ziemię, jęknąwszy głęboko. Zamglony wzrok jej nie poznał Morrisa.
Crackenwell przeciwnie, poznał go dobrze i schylił głowę, skrzyżowawszy ręce na piersi.
— Milordzie, — rzekł, widząc że Montrath mimo zakazu sięga po pistolet, — masz tylko już jedną rękę, nie próbuj stawiać oporu. Mamy do czynienia z Morrisem Mac-Diarmidem i dyabeł wie kto go tu przysłał. Najlepiej teraz jest zastosować się do jego woli.
— Jest nas dwóch przeciw jednemu! — zawołał Montrath wyciągnąwszy na pół pistolet z za pasa.
Morris trzymał kij wzniesiony.
Crackenwell rzucił się na Montratha i powstrzymał go.
— Wstrzymaj się milordzie! — rzekł, — czterech ludzi nie podoła Morrisowi Mac-Diarmid. Walka skończona, kapitulujemy.
Montrath opierał się czas jakiś, potem spuścił oczy i stał zachmurzony i nieruchomy.
Morris namyślał się przez chwilę. Ci dwaj ludzie byli na jego łasce, a głos rozsądku go uprzedzał, że jak ich wypuści, to mogą stać się bardzo niebezpiecznymi.
Ale Jessy leżała bez zmysłów na zimnej podłodze.
Blada i wychudzona twarz jej, zdradzała wycieńczenie po tak długiej męce.
Jedna chwila zwłoki mogła stać się dla niej zabójczą.
Morris odebrał bez oporu pistolet lordowi Montrath i zatknął go za swój pas. Potem, nie wyrzekłszy ani słowa, wskazał palcem otwór w murze, wykuty przez Crackenwella.
Pan plenipotent nie kazał sobie powtarzać dwa razy niemego rozkazu. Pociągnął za sobą lorda Jerzego aż do otworu, po za którym znikli niebawem.
Znalazłszy się po drugiej stronie muru odetchnął z zadowoleniem.
— Jesteśmy zgubieni, — rzekł Montrath.
— Nie jeszcze, — odrzekł Crackenwell. — Mogło to być przed chwilą, gdybyśmy byli pod maczugą tego dzikiego dyabła. Lecz teraz.... Ale wydobądźmy się ztąd przedewśzystkiem, gotów się jeszcze namyśleć i wciąż mi się zdaje, że nam następuje na pięty.
Morris został się w więzieniu obok zemdlonej Jessy. Bicie jej serca były tak słabe, że ich ręka Morrisa nadaremnie szukała. Widząc ją tak nieruchomą, zlodowaciałą i zsiniałą, sądził, że umarła i straszna rozpacz go ogarnęła.
Czyżby po to tylko przybył, by być obecnym jej konaniu?
On, który na drodze do Kilkeran wyprzedził dragonów, wyrzucał sobie gorzko, że szedł za wolno.
Na chwilę jego siły tak opadły, że nie był wstanie podnieść Jessy by ją zanieść na łóżko. Ciężar wynędzniałej istoty był jeszcze za wielki dla jego ramienia, osłabionego trwogą i zwątpieniem.
Wreszcie pod drżącą ręką położoną na piersi Jessy, uczuł słabe bicie serca.
Tchu mu zabrakło, tak wielką była jego radość, zwrócił ku niebu oczy napełnione łzami wdzięczności i błagał Boga o przebaczenie, że zwątpił o Jego miłosierdziu. Odwaga wróciła mu naraz. Uczuł się silnymi Podniósł Jessy z ostrożnością, z jaką nigdy matka nie unosiła swego niemowlęcia, złożył ją zwolna na łóżku i pobiegł umoczyć chustkę w zimnej wodzie.
Zwilżył nią skronie i czoło Jessy.
Jednocześnie, zdjąwszy swe szaty, rozgrzewał niemi zdrętwiałe ciało biednej dziewczyny. Jakże była ona zmienioną! jak cierpienie wyryło swe znamię na jej policzkach! Wieleż długich i srogich udręczeń wypisanych było na tem czole! Ale mimo to, jakże była piękną jeszcze, ile słodyczy wśród śladów męczeństwa!
Rozgrzewała się powoli. Morris pochylony nad twarzą narzeczonej, uczuł lekki powiew. Był to oddech Jessy.
Serce młodzieńca gwałtownie zabiło.
Oddech stawać się coraz silniejszy! podnosił piersi, usta się otworzyły; biedne rączęta, na których pod przezroczystą skórą, widać było niebieskie żyłki, poruszyły się zlekka. Morris był tego pewnym.
Matko Najświętsza i Chryste Jezu! ileż modlitw dziękczynnych przyrzekał, ileż obfitych motków konopi miało zostać zawieszonych u świętych sklepień w parafialnym kościele w Knockderry!
Jessy wracała do życia. Lekki rumieniec zabarwiał powoli na jej lica.
Morris przyglądał się jej, śledząc z radością za postępem powrotu znaków życia.
Ale naraz twarz uśmiechnięta zachmurzyła się. Zapomniał o milordzie i o jego plenipotencie!
Wspomnienie o nich przyszło mu nagle na myśl, odwrócił głowę ku otworowi, jakby się spodziewał, że ujrzy zjawiającą się wrogą postać.
Niczego nie zobaczył i cicho było na korytarzach.
Z ust Jessy wydobył się dźwięk jakiś. Morris odwrócił się żywo. Znowu zapomniał o swej obawie.
Radość jego była szaloną. Jessy poruszyła się na łóżku i otworzyła piękne swe oczy. Patrzała na Morrisa, jak gdyby spodziewała się ujrzeć po przebudzeniu jego twarz ukochaną. Zarzuciła mu ręce na około szyi, uśmiechnęła się i pocałowała go. Długo trzymali się w uścisku. Słów im brakło.
Morris zerwał się nagle i schwycił pistolet. Usłyszał jakiś głuchy gwar od strony, gdzie było schronienie Pata.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Montrath i Crackenwell wyszedłszy z więzienia, [wdrapali się na górę po tej drabinie, którą Morris dostał się na dół. Gdy się znaleźli w ciemnym korytarzu, Crackenwell stanął.
— Możemy teraz porozmawiać, — rzekł. — Jeżeli kto tu przepadnie, to ta dzika bestya.
— Nie rozumiem cię, — odpowiedział Montrath, któremu ból w złamanej ręce, wyrywał od czasu do czasu z piersi jęk żałosny.
Crackenwell ruszył ramionami.
— Powiadam, — rzekł, — że tak jak rozwaliliśmy mu dzisiejszej nocy, tak samo możemy założyć deskami tę klatkę schodową i zasypać je ziemią.
— Aa!... — rzekł lord.
— Wyciągniemy drabinę, — mówił dalej z zimną krwią plenipotent, — to tej dzikiej bestyi przetnie komunikacyę, a nam zostawi więcej swobodnego czasu do działania. W pół godziny zatkam otwór tak dobrze, że wszyscy Mac-Diarmidowie razem połączeni nic tu nie poradzą.
Schylił się i schwycił za oba drągi drabiny, usiłując ją podnieść. Było to jednak zadanie przechodzące jego siły, a lord Jerzy, który już tylko władał lewą ręką, nie mógł mu przyjść z pomocą.
— Wolałbym byśmy to sami we dwóch zrobili, rzekł plenipotent z pewnem nieukontentowaniem, ale wśród lokai Waszej Wielmożności znajdzie się nie jeden, który nam chętnie dopomoże. Zaopatrzymy się również w broń, gdy wszystko trzeb a przewidzieć. Teraz bowiem rzucamy na stół naszą ostatnią kartę. Chodźmy.
Skierowali kroki ku schronieniu Pata, było to bowiem jedyne wyjście z tej strony.
Na odgłos ich kroków, nieszczęśliwy chłopak ukrył głowę w słomie i odmówił De profundis na własną intencyę.
Crackenwell i Montrath przeszli, nie zwróciwszy na niego uwagi. Wyszli za próg. Ale znalazłszy się na dworze, krzyknęli obydwa i stanęli w osłupieniu.
Olbrzymia jasność oświetlała okolicę, zabarwiając na czerwono liście w parku. Całe niebo zdawało się być w ogniu.
— To pałac się pali! — rzekł Crackenwell.
Lord Jerzy nie zdążył odpowiedzieć.
Pięć czy sześć czarnych postaci ukazało się w jasnej przestrzeni znajdującej się między niemi i pałacem. Zanim nawet mogli pomyśleć o ucieczce, zostali otoczeni przez ludzi, osłoniętych płócienemi maskami.
Wśród ludzi tych rozległ się krzyk radosny.
— Trzymamy ich! trzymamy! — wołano. Teraz ruszajmy do galeryi Olbrzyma.
W mgnieniu oka Montrath i jego plenipotent, zostali silnie związani i ludzie z płócienemi maskami uprowadzili ich w kierunku gorejącego pałacu.