Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Wielki oswobodziciel.

Wrzawa powstała pomiędzy zacnymi mieszczanami z Galway w sali oberży pod Królem Malcolmem, była niczem w porównaniu z wrzaskiem rozlegającym się na parterze w szynku Filipa Saundera. Nazajutrz miano wybierać członka do parlamentu, na miejsce szanownego Algernona Arrow, zgasłego w kwiecie wieku. Zmarły poseł był za życia prawdziwym typem torysa, stworzonego zdaje się jedynie po to, by uporem swoim podtrzymywać monstrualny gmach przywilejów protestanckich. Umarł pełen araku i żółci, złorzecząc parlamentowi, przeklinając Roberta Peela i przepowiadając rychły upadek dynastyi, której ministrowie są do tego stopnia zaślepieni, iż się obchodzą ze stronnikami Papieża, jak z ludźmi.
Czasy zmieniły się wielce od dnia wyboru tego zacnego dżentlemana. Wypadało koniecznie wysłać do parlamentu protestanta równie gorliwego, a nie było to rzeczą łatwą.
— Niech żyje Jakób Sulliwan!
Jakób Sulliwan stanowił całą nadzieję stronnictwa oranżystów. Gorzko ubolewał nad emancypacyą i płakał z rozrzewnienia na myśl, iż nie jeden biskup anglikański jest zmuszony, z powodu ciężkich czasów zadawalniać się dochodem trzystu tysięcy franków rocznie. Biednemi trzystatysięcami, możnabyły wyżywić kilka tysięcy Irlandczyków.
Oberża pod Królem Malcolmem stanowiła jedno z ognisk, w których skupiali się stronnicy Sulliwena Jego agent elektoralny otworzył kredyt u zacnego Saundera i potem, piwo i wódka płynęły strumieniem. Szynk był przepełniony wyborcami przybyłymi ze wsi i z różnych stron hrabstwa. Pili i śpiewali piosenki, w których Wilhelm Derry, kandydat katolicki, był nielitościwie wyszydzany. Kilku dżentelmanów kręciło się wśród pijących. Byli to po większej części ludzie nie miejscowi, lecz oranżyści przybyli z Ulstern lub z Dublina, dla popierania kandydatury Sulliwana.
Major usiłował przedostać się przez tłum, ale życzliwość biesiadników w szynku była niemal równie groźną jak gniew dżentlemanów w sali. Każdy chciał uścisnąć rękę Mortimerowi i dotknąć się jego munduru, ze wszech stron wznoszono szklanki na około niego wołano:
— Pij Percy, pij złotko nasze! Zdrowie prawdziwych protestantów i naszego zacnego Jakóba Sulliwana.
Percy postępował wciąż naprzód, ale miał tylko jedną rękę swobodną, a tłum ściskał go coraz bardziej.
— Pij, — powtarzano, — pij majorze Percy Mortimer! Jeżeli nie jesteś łajdakiem umiarkowanym, jak ludzie mówią... albo zamaskowanym stronnikiem Papieża... to pij!
Percy torował sobie drogę naprzód i nie pił. Ale przyszła chwila, gdy już ani kroku postąpić nie mógł. Tłuszcza na pół żartem, na pół groźbą, zamykała mu przejście, podnosząc mu aż do ust szklanki napełnione trunkiem. Major zatrzymał się, spojrzał na tłum spokojnym wzrokiem i wziął szklankę do ręki.
— Wypije, — zawołano. — Wypije za zdrowie naszego Sulliwana. Niech nas dyabli porwą, jeżeli to nie uczciwy człowiek!
Percy Mortimer trzymał szklankę w ręku i zdawał się wahać.
— Nie chce pić, — odezwał się głos jeden. — Wolałby pić za zdrowie przeklętego Derry! Naboclisch! wypędziliśmy go już raz, potrafimy wypędzić znowu!
— Czy słyszysz Percy co oni mówią? — zawołał głos inny z boku, — pij, ma bouchal! by nie wstydzić twoich przyjaciół.
— Bierz licho jego przyjaciół! to oportunista! To stronnik Papieża! — wrzasnęła część zgromadzenia.
Nie! nie! — odpowiedziała część druga, — patrzcie na jego prawą rękę! Nosi ona ślady zemsty Molly-Maguire, który go chciał zamordować. To dobry protestant.
— To stronnik Papieża!
— Wypije za zdrowie Sulliwana!
— Niech sobie pije jeżeli chce za zdrowie Wilhelma Derry!
Major zbliżył szklankę do ust, zapanowała cisza, wszyscy nastawili uszów.
— Piję na cześć Irlandyi, — rzekł Mortimer poważnym głosem, spoglądając na tłum.
Jedni przyklasnęli, drudzy gwizdali, posypały się oklaski i mruczenia. Wogóle większość nie zrozumiała znaczenia toastu. Major tymczasem dostał się na ulicę i zapomniano o nim.
W środkowej części ulicy było głucho i pusto, ale na drugim jej końcu roiła się też tłuszcza. Olbrzymia chorągiew zielona, wśród której była wyhaftowana harfa Irlandyi, powiewała nad szyldem „Pod Wielkim Oswobodzicielem “. A na samym szczycie domu, na transparencie równie wielkim jak u Filipa Saundera, błyszczał napis:
Górą Wilhelm Derry!
Obeża pod „Wielkim Oswobodzicielem“ należała do Januarego O’Neil z Dunmore, katolika, cieszącego się pewnem w okolicy poważaniem. Obrabiano w niej kandydaturę Wilhelma Derry, kandydata zaleconego przez O’Conella.
Zakład Jaunarego O’Neil, przedstawiał mniej więcej ten sam zewnętrzny charakter, jak oberża pod „Królem Makolmem“. Było to także stare domostwo, pamiętające lepsze czasy, które, chociaż dostało się w ręce plebejuszowskie, zachowało jednak herby swoich dawnych panów. Tylko January O’Neil, biedniejszy od Saundera Filipa, nie mógł należycie wyrestaurować starożytnych murów.
W domu tym, udekorowanym i przystrojonym jak na uroczyste święto, słychać było wrzaski, krzyki radości lub gniewu, przeciągłe szmery, oklaski, wybuchy śmiechu. Przez każde otwarte okno, rozchodziły się śpiewy i wrzaski. Widziano wewnątrz zarumienione twarze, długie powiewające kędziory i na pół obnażone ręce wywijające w powietrzu.
January O’Neil miał otwartą piwnicę na rachunek Wilhelma Derry, tak jak Saunder Filip, na rachunek Sulliwana.
Po obu stronach zwyczaje były jednakowe i środki werbunku też same.
Ale skutki ich nie objawiały się jednakowo w obydwóch obozach. W oberży pod „Królem Makolmem“, pijaństwo przybierało pozory ponure i tchnące nienawiścią; była to gorączka upadłego stronnictwa, które straty swoje liczyło ze wściekłością i rozpaczliwie chwytało się szczątków dogorywającego despotyzmu. Po drugiej stronie ulicy Donnor przeciwnie, radość była szalona i hałaśliwa, połączona z dziecinną fanfaronadą. Zgromadzenie też było liczniejsze.
A jednak wieleż to wychudzonych głodem istot przykrywały te dziurawe łachmany! Jakiemże niezatartem piętnem, nędza naznaczyła te wybladłe policzki, które alkohol zabarwiał na godzinę czerwonemi plamami!
Wieleż to nagromadzonego gniewu kryło się w głębi tych serc przygnębionych długoletniem męczeństwem!
Ale tu charakter irlandzki objawiał się w całej swej pełni. Byli to uciśnieni synowie zielonej Erin, prawdziwe dzieci Irlandyi, ze wszystkiemi swemi nieszczęsnemi wadami wytworzonemi przez niewolę i zarazem z ową żywotną energią i wesołością, które w nich chwile dobrobytu rozbudza. Bawili się bez miary, nie myśląc o wczorajszej biedzie, bez troski o głód jutrzejszy, oddając się z duszą i z ciałem dziecinnej radości i zapominając nawet o swej nienawiści dla ciemiężycieli.
Było tam niezawodnie między nimi wielu członków tajnych stowarzyszeń, które trapią Irlandyę; połowa może tych nieszczęśliwych zapaliła niejednokrotnie wśród nocy kaganiec zemsty, lub podpisała groźny kwit, jaki sprzymierzeni Molly-Moguire posyłają agentom lordów, właścicieli ziemskich. Lecz w tej chwili, dzięki zmienności charakteru narodowego, na wszystkich tych fizyognomiach malowało się niekłamanie zadowolenie. Bawiono się wesoło, serca u wszystkich były lekkie i zajrzawszy do głębi tych dusz, nie odkryłbyś nigdzie i śladu wyrzutu sumienia.
Tak wewnątrz jak i zewnątrz katolickiej oberży panow7ał ciągły ruch i niepohamowana radość. Rzekłbyś, iż ci ludzie odnieśli świetne zwycięztwo i zdawało się, iż hasło Rappelu. powtarzane tysiącznemi głosy, było tryumfalnym hymnem Irlandyi, nareszcie wyzwolonej!
Tak w oknach jak i na ulicy, najzapaleńsi pokazywali pięście przeciwnikom z sąsiedniej oberży i śmiejąc się wyzywali ich do bitwy.
Nie lękali się niczego i nikogo, wyzywali sędziego, wójta, policyantów, nieobecnych dragonów, a nawet i strasznego majora, który z sprzysiężonymi Molly-Maguire prowadził taką zaciętą walkę.
W tej chwili nie lękano go się, przywoływano niemal tego flegmatycznego i walecznego żołnierza, który z nieustraszoną odwagą ścigał po nocach, sprzysiężonych w ich najbardziej ukrytych pieczarach. Zwykle jednak wspomnienie o nim ścinało im krew w żyłach. Jakaś tajemnicza potęga, mówiono, czuwa nad jego życiem. Tyle razy już mściwy sztylet spiskowców złamał się jego niezwyciężony pancerz!
Raniono go. Nazajutrz siadał na konia i blady, prowadził swoich dragonów do kryjówek sprzysiężonych, wśród niedostępnych gór.
Czyżby posiadał nadprzyrodzoną siłę?
Opuściwszy oberżę pod „Królem Makolmem“ Percy Mortimer poszedł wzdłuż ulicy Donner wolnym krokiem. Południe zbliżało się, promienie słoneczne przedostawiając się pomiędzy ściętemi ukośnie dachami, padały wprost na ulicę. Ludzie zebrani w oberży Januarego O’Neil, spostrzegli zdaleka jaskrawą barwę i złocone hafty munduru majora.
— Dragon idzie! — zawołał Patryk Mac-Duff z osady Knochderry. — Niech go Bóg strzeże, jeżeli przejdzie blizko mego kija.
Patryk był tęgi chłop, zdrów, rumiany, dobrze zbudowany, który jadał mięso tylko raz w rok na Boże Narodzenie, jak każdy wieśniak irlandzki, ale któremu kartofle i chleb owsiany widocznie wyszły na zdrowie.
— Biada dragonowi! — odpowiedziało chórem setki rozgrzanych trunkiem głosów.
Patryk Mac-Duff, który pił siedząc wygodnie na bruku, wstał i zakręcił kijem kilka razy młynka nad głową. Ze dwunastu chłopaków poszło za jego przykładem. W oknach krzyczano: odważnie chłopcy! i bito oklaski. Oczy wszystkich były zwrócone na majora, który wciąż postępował naprzód.
W oberży „Króla Makolma“ śledzono również nienawistnym wzrokiem za majorem Percy Mortimer.
— Narazilibyśmy się na ciężką odpowiedzialność, — mówił prokurator O’Kir, — gdybyśmy się porwali na oficera Jej Królewskiej Mości, ale jeżeli się nie mylę, idzie on właśnie odwiedzić swoich dobrych przyjaciół, pod Wielkim Oswobodzicielem.
— Pod pewnym względem, — odpowiedział sędzia Mac-Foot, autor: widzeń na jawie i abstrakcyi ciała, jestem zadowolony, że się nie sprzeciwiłem prawom królestwa, lecz z drugiej strony, boleśnie mi jest patrzeć jak ten dumny Moabita pyszni się na ulicy i wznosi głowę do góry, jak prawdziwy żołnierz Pański.
— Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie, — mruknął wójt Payne. — Lepiej jest powiesić człowieka z zachowaniem ostrożności, niż dać mu szczutka lekkomyślnie.
— Patrzcie panowie! patrzcie! — dodał Saunder Pilip, przynosząc wazę ponczu, — idzie on wprost do oberży tego bezbożnika O’Neil.
— Niechaj przekleństwo Boże nad nim zawiśnie! — zawołali oburzeni protestanci.
Major był już w połowie drogi między Królem Makolmem i Wielkim Oswobodzicielem. Patryk Mac-Duff, który dojrzał jego szlify i szarfę, zaczął wolniej wywijać kijem i zniżył ton głosu.
Arrah! — rzekł, — to oficer! Jak wam się zdaje chłopcy, czy go wpakować do rynsztoka?
— Oficer nie więcej wart od żołnierza, — odpowiedział John, — nie kontraktowy czynszownik, który nie był wyborcą i za poteen Wilhelma Derry, mógł tylko zapłacić pięściami i językiem.
— Do wody czerwony mundur! — wołano z okien.
— Do wody, czerwony mundur! — powtórzyli wieśniacy leżący na bruku.
Major, wśród przekleństw protestantów, postępował wciąż naprzód ku grożącym mu katolikom. Policzki jego nie były bledsze niż zazwyczaj, oczy patrzyły zawsze tym samym zimnym wzrokiem, chód był wolny i swobodny. Zdawało się, iż kończy spokojnie rozpoczętą przechadzkę.
Słońce, padając wprost w oczy biesiadników katolickich, nie pozwalało im rozpoznać rysów zbliżającego się oficera. Patryk Mac-Duff, któremu oklaski zgromadzonych dodawały serca, wybiegł naprzód towarzyszy, wywijając kijem. Drudzy pobiegli za nim zataczając się i śmiejąc, byli już pijani.
— Idźcie chłopcy, idźcie, — wołano z okien, — zmuście Anglika, by wypił zdrowie Wilhelma Derry.
Patryk biegł ożywiony najlepszemi chęciami, ale nagle zatrzymał się i spuścił kij:
— Major! — wyszeptał.
Ci, którzy biegli za nim, powtórzyli też:
— Major!
I wyraz ten powtarzany coraz dalej, doszedł aż do wrót oberży pod „Wielkim Oswobodzicielem” i rozszedł się na parterze i po piętrach. Na ulicy przestano wrzeszczeć, w szynku zapanowało milczenie, w oknach nastała cisza. Ci sami ludzie, którzy pijani biegli przed chwilą z groźbami na ustach, rozstąpili się po obu stronach ulicy, pozostawiając wolne przejście.
Patryk machinalnie dotknął kapelusza na znak uszanowania.
Major odkłonił mu się i wszyscy odkryli głowy.
Tacy już oni, nawet w chwilach szału. Ręka przygniatająca ich była tak ciężką, iż nie są zdolni podnieść się jak ludzie przy świetle dziennem i głośno wyznać swą nienawiść. Tak długo byli niewolnikami, iż na widok pana zginają karki. W nocy potrafią chwycić fuzyę lub kaganiec, podpalają, walczą, giną, lecz spojrzyć Anglikowi śmiało w oczy, przechodzi ich siły.
Rzekłbyś, iż się wstydzą wolności, lub też wolność jawnie ogłoszona staje się w ich oczach zwodniczą chimerą. Nie umieją korzystać spokojnie i z godnością z swych praw obywatelskich. Nie znają środka, między dzikim gwałtem, a strachem. Drżą jak dzieci zagrożone rózgą w szkole i ci sami ludzie, którzy w masce i wśród nocy złożą dowody szalonej odwagi, uciekną przed wrogiem przy pierwszym promieniu słońca i ustąpią mu z drogi jak słabe kobiety.
A jeżeli się nie skryją na jego widok, to będą się do niego uśmiechać, schlebiać mu i usta ich potrafią bez wstydu ukryć nienawiść pod złotemi słówkami.
We wzroku majora Percy Mortimer, tak zwykle zimnym i obojętnym, można było, gdy przechodził przez ten tłum w łachmanach, wyczytać wielką i głęboką litość. Szedł zwolna wśród grup rozstępujących się, by mu zostawić przejście i uprzejmym gestem odpowiadał na ukłony tłumu. Gdy przeszedł, lekki szmer dał się słyszeć. Patryk Mac-Duff włożył kapelusz na głowę, ścisnął grubą swą pięść i pogroził nią w milczeniu.
W miarę jak major oddalał się, wrzawa rosła. Gdy zniknął na skręcie ulicy, szmery zamieniły się w wrzask przeraźliwy.
— Precz z Anglikiem! — krzyknął Mac-Duff.
Odpowiedziano mu chórem na ulicy i w oberży, w szynku na parterze i na wszystkich piętrach w domu Januarego O’Neil. Ze wszech stron rozległ się krzyk, powtarzany przez tysiące ust:
— Precz z Anglikiem!
Wrzeszczeli, wywijali pałkami, grozili zapamiętale nieobecnemu wrogami. Naraz cały ten gniew ostygł bez najmniejszego powodu i zastąpiła go szalona radość. Śmiechy i śpiewy rozległy się ze wszech stron Nazwisko O’Conella zabrzmiało w powietrzu, powitane tysiącznemi wiwatami.
Poteen i piwo popłynęły znowu strumieniem.
— Niechaj żyje Wilhelm Derry! Wilhelm Derry na zawsze!
Tymczasem ogorzała olbrzymia fizyognomia zniknęła ze swego stanowiska w gotyckiem oknie starej rudery i na pół rozwalonemi schodami zszedł na dół Mahony Podpalacz, wraz z Jermynem ostatnim synem Milesa Mac-Diarmida.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.