Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Czarny dom.

Wypadki, któreśmy opowiedzieli w poprzednich rozdziałach, działy się w końcu r. 1844. Od tego czasu upłynęła kilka miesięcy, podczas których umysły w Irlandyi nie uspokoiły się bynajmniej. W owych czasach olbrzymiej walki staczanej przez Daniela O’Conella, podczas której wola jednego człowieka wstrzymywała tylko rozjątrzone stronnictwa, nie szczając do wybuchu najstraszniejszej z wojen domowych, każdy dzień był świadkiem nowej bitwy, przegranej lub wygranej, wygranej jednak prawie zawsze, gdyż gwiazda Irlandyi zaczynała błyszczeć coraz świetniejszym blaskiem na politycznym widnokręgu. Tych ośm milionów niewolników, którym tak trudno wyróść na ludzi, powstawało biednych lecz silnych, by zwalczać na pół już pokonany despotyzm angielski.
Nie byli oni bez wad i ułomności, które wytwarza niewola, lecz umieli słuchać głosu człowieka wskazującego im drogę do wolności i serca ich bić silniej zaczynały. Niezadługo mieli się obudzić ludźmi.
Podczas gdy jedni zginali jeszcze k arki przed nieubłaganą siłą nędzy, a drudzy słuchając tylko podszeptów zemsty, staczali z społeczeństwem angielskiem, wśród ciemnych nocy krwawe i nieużyteczne boje, nowe idee zawrzały tak w uciemiężonym kraju jak i po za jego obrębem. Anglia zdawała się być wzruszoną głosem rozbudzonego własnego sumienia. Tryumfalny łuk oczekiwał O’Conella u wrót więzienia; Robert Peal, ów szlachetny i energiczny geniusz potrafił okiełznać własne stronnictwo i pełnemi garściami siał ziarno na rolę, na której miał niebawem zbierać dojrzały plon wolności.
Europa zaciekawiona przyglądała się pilnie widowiskowi, zbliżając ręce do oklasków. Robert Peal umarł, O’Conell umarł. Walka nie wydała żadnych owoców, wciąż brzmi ta sama groźba pod innem nazwiskiem i wisi na coraz cieńszej nitce, jak miecz Demoklesa, ponad sercem Anglii.
Molly-Maguire zgasili swój kaganiec, lecz Fenianie ładują bomby i ostrzą mordercze noże.
O’Conell powiedział: Uciemiężona Irlandya jest to rak śmiertelny, który Anglia nosi w swoim łonie.
Wesołe czerwcowe słońce oświecało wązką uliczkę Donnor-Streat w mieście Galway, a rzucając ukośne promienie na nieregularnie ustawione domostwa, pogrążało na przemian w światło lub w cienie ich rzeźbione facyaty. Galway jest perłą Irlandyi, romantyczna siedziba, historyczne miasto, zachowało dotąd na frontonach domów, owe piękne fantazye, które średnie wieki rzeźbiły w kamieniu.
Niektóre ulice wyglądały, jak gdyby przeniesione z jakiego kastylijskiego miasta. Domy były wysmukłe i wyniosłe, z oknami gotyckiemi i z drzwiami ponad któremi zarysowywały się fantastyczne rzeźby.
Na rogu ulicy Donner-Streat i innej bezimiennej uliczki prowadzącej do przedmieścia Clodday, siedziba majtków i rybaków z Galway, duże domostwo nadzwyczaj ciekawej i charakterystycznej budowy, zamienione zostało na oberżę, w której gospodarzem był Filip Sannder, Szkot i prezbiteryanin. Po nad głównemi drzwiami, wisiał między dwoma rzeźbionemi medalionami, efektowny obraz, na którym grubo nałożone warstwy farb: żółtej, niebieskiej i czerwonej, miały przedstawiać dobrego króla Malkolma.
Po nad obrazem czytano, a wspaniałym szyldzie: Ale szkocki, poteen, oberża dla pieszych i przyjezdnych.
Był to rzeczywiście jeden z największych anglikańskich zajazdów w mieście. Niejednokrotnie Oranżyści urządzali w nim swoje meetingi i posiedzenia klubowe.
Sannder Filip, aczkolwiek prezbiteryanin, miał braterskie uczucie dla wyznawców urzędowego kościoła, którzy przychodzili pić w jego oberży. W nadmiarze gorliwości, zaproponował nawet raz swoim anglikańskim klientom, iż zdejmie szyld wyobrażający króla Malkolma, który był niegdyś stronnikiem Papieża, lecz Anglikanie wspaniałomyślnie wzgardzili tą pokorną propozycyą i niebieskie, żółte i czerwone plamy pozostały nadal jako uosobienie szkockiego monarchy.
Były to dobre czasy dla imci pana Sannder, podróżnych nie brakło w mieście Galway. Wybory miały odbyć się za dni kilka i oba stronnictwa przygotowując się do zaciętej walki, wezwały wszystkie szeregi swoich popleczników i przyjaciół. Hrabstwo Ulster wysłało znaczną ilość protestantów dla przeciwważenia głosów i dodania bodźca wąchającym się. Z Londynu przybyli emisaryusze w tym samym celu, zaś z południa Irlandyi napływały hałaśliwe tłumy, niemające bynajmniej zamiaru popierania kandydata torysów.
Inna jeszcze sprawa ściągała do Galway zaciekawione i roznamiętnione tłumy a mianowicie polityczny proces. Hotele były tak przepełnione, iż znaczna część przybyszów nie mogła się pomieścić i musiała szukać schronienia w sąsiednich miasteczkach.
Polityczny ten proces wzbudzał ogólną ciekawość. Utrzymywano, iż oskarżony jest jednym z głównych przywódców bandy Molly-Maguires. Człowiek ten wywierający wielki wpływ na ludność zamieszkałą w zachodniej części hrabstwa, posiadał wśród niej tyle sympatyi, iż podczas ostatniej kadencyi sądowej, nie znaleziono ani jednego świadka, któryby chciał przeciw niemu świadczyć.
Gdy go aresztowano, zaszły wielkie zaburzenia w hrabstwie Connanght. Liczne bandy dostały się nocą aż do środka miasta i gdyby więzień był chciał skorzystać ze wzburzenia umysłów, nie siedziałby i czterdziestu ośmiu godzin pod kluczem. Ale pozostał on spokojnie w swej celi; nie solidaryzował się z rozruchami i utrzymywał, iż potrafi przed sądem udowodnić swoją niewinność.
Lecz sąd zamiast uniewinnić go dla braku dowodów, odłożył sprawę do następnej kadencyi, jak to się często dzieje w Irlandyi. Chodziły wieści, iż tymczasem znaleziono d ostateczną ilość dowodów dla otępienia starego Milles Mac-Diarmida.
Po drugiej stronie wązkiej ulicy, naprzeciwko oberży, wznosił się duży dom, czarny, odrapany, chwiejący się, przez którego gotyckie okna z powybijanemi szybami, dął wiatr i deszcz lał do wnętrza. Ostateczna groziła mu niebawem ruina, jak wielu pałacom w Irlandyi, lecz nikt się o niego nie troszczył i nie pytał kiedy ostatecznie runie.
Była godzina druga po południu, słońce oświecało wesoło blado czerwone ściany gościnnej sali w oberży „Króla Malkolma“. W sali tej, przy stołach przeznaczonych dla przedniej szych Oranżystów, kilku z tych jegomościów siedziało zapijając todry.
Loża tuż przy oknie zajętą była przez cztery osoby: dwóch mężczyzn i dwie kobiety, które bawiły się rozmową. Starsza z nich, pani Fenella Daws, mogła mieć około czterdziestu lat. Byłą bardzo chuda, blada i z włosami krótkiemi jak u dziecka, przerzedzonemi przez wiek i rozczesanemi w małych loczkach zakrywających do połowy wązkie, jeszcze nie bardzo po marszczone czoło. Oczy jej były w ciągłym ruchu i niemiłosiernie wywracała białkami, a za każdym otworzeniem wązkich ust, pokazywała długie zęby.
Umysłowi jej brakło rozwagi, ale za to serce było przepełnione romansami. Poezya, stanowiła jej codzienną strawę.
Przy niej siedziała śliczna ośm nastoletnia dziewczyna jej siostrzenica, panna Franciszka Roberts. Nie była ona w niczem podobną do ciotki, miała piękne, przejrzyste a zarazem poważne oczy, a czoło jej wdzięcznie zarysowane, osłaniały blond włosy, spadające obficie w lokach, wzdłuż policzek Córki Albionu mają przywilej tych prześlicznych włosów, których mieniąca się barw a ślicznie odbija od śnieżnej białości płci.
Frania, o tyle była skąpa uśmiechów, o ile jej ciocia niemi szafowała. Lecz gdy się uśmiechnęła, uśmiech jej pieścił oko i rozweselał serce. Miała minę poważną, surową niemal, która stanowiła dziwny kontrast z czułą minką Fenelli Daws. Wyglądały obie tak, jak gdyby zamieniły między sobą rolę, albo że ładna dziewczyna ironicznie przywdziała na siebie maskę, która powinna była przypaść w udziale dojrzałej kobiecie.
W sposobie zachowania się Fenelli z synowicą, można było zauważyć dziwną mięszanię wymuszonego poważania i szczerego lekceważenia. Widocznie uważała młodą dziewczynę jako istotę o wiele niższą od siebie; ale Frania była córką ś. p. Edmunda Robertsa, szlachcica i członka parlamentu. To ją stawiało w wyjątkowem położeniu. Fenella chętnie popisywała się podobnem pokrewieństwem. Z napuszoną miną, wspominała o pięknych stosunkach swej synowicy, która kształciła się w szykownym zakładzie naukowym i była przyjaciółką, ale to przyjaciółką od serca, kilku pań wielkiego świata, a między innemi, milordowej Gergiany Montrath.
Szlacheckie te stosunki rzucały i na Fenellę pewien blask dystyngowany, posiadający w jej oczach wielką wartość. Inaczej przygniatałaby swą wyższością pannę Roberts.
Pani Fenella Daws i jej siostrzenica zapijały herbatę, siedząc przy jednem stole i wsparte o framugę okna. Na przeciw nich, dwaj mężczyźni pili, rozprawiając.
Obydwaj byli mniej więcej jednego wieku. Ten z nich, który zamożniej wyglądał, był gruby, krótkonogi, z dużą płaską łysiną, z dwoma kosmykami siwych włosów, zaczesanemi na skronie. Miał głupią fizyognomię, osadzoną na krótkiej szyi, a spiczasty ogolony podbródek, zsuwał mu się aż na piersi. Oczy przymrużał do połowy, usiłując nadać swej twarzy wyraz godności. Ustami poruszał zwolna, wymawiając górnobrzmiące słowa. Trzymał o ile tylko mógł, sztywno swoją otyłą figurkę przystrojoną w czarny frak.
Był to we własnej osobie imci pan Jozue Dawsecq, podintendent policyi londyńskiej, małżonek Fenelli Daws i wuj panny Franciszki Roberts. Przybył do Irlandyi z ważną misyą, jak utrzymywał i zdawał się mieć o sobie samym, doskonałe wyobrażenie.
Towarzysz jego, nazwiskiem Gib Roe, był wzrostu średniego, szczupły i chudy i odzież dżentlemana ciężyła mu widocznie. Na jego kościstej fizyognomii z rysami ostremi, malowały się w tej chwili przestrach i pokorna uniżoność. Oko mimowoli szukało łachmanów na tej zgiętej postaci, a wyżółkła ręka, drżąca za lada stuknięciem, musiała niejednokrotnie wyciągać się po jałmużnę. Gib położył swój kapelusz na stole, co samo dowodziło i nie poczytuje siebie za porządnego człowieka. W Irlandyi bowiem, zarówno jak w Anglii, kapelusz musi być przykuty do czaszki dżentlemana i tylko hołota zdejmuje go z głowy.
Gib miał włosy kędzierzawe ale rzadkie, które sterczały ponad spiczastą czaszką. Jego blade wklęśnięte oczy, niknęły prawie zupełnie pod gęstemi brwiami. Policzki miał wyżółkłe i tem jaskrawiej występywały na nich czerwone plamy, któremi je nędza i choroba napiętnowały.
Spoglądał od czasu do czasu z ukosa na Jozuego Daws, a gdy tylko tenże przemawiał, Gib zginał karku i zarysowywał wyraźniej swój niewolniczy uśmiech.
— Pij Gib! biedna istoto! — rzekł Jozue Daws z protekcyjnym gestem.
— Stokrotne dzięki Waszej Wielmożności! — odpowiedział Roe, łyknąwszy ogromną porcy todry.
— A zatem, — mówił dalej podintendent policyi, — możemy liczyć na ciebie mój chłopcze.
— Tak jest, do usług Waszej Wielmożności.
— Mów ciszej Gib! nie widzę potrzeby wtajemniczania tych pań w nasze sprawy, aczkolwiek tajemnica nasza jest zacną mój chłopcze... chrześciańską... hm! hm!...
— Tak jest Wasza Wielmożność! — mruknął Roe.
— Pójdziesz tedy zemną jutro do sędziego, by świadczyć przeciw temu łotrowi, stronnikowi Papieża.
— Tak jest Wasza Wielmożność.
— I przyprowadzisz z sobą dzieci.
— Tak jest Wasza Wielmożność.
— Które były świadkami pożaru.
— Tak jest Wasza Wielmożność, — rzekł z westchnieniem Roe, spuszczając oczy. — Zapewne, zapewne, pozwól mi Wasza Wielmożność wychylić jeszcze jeden kubek.... Widziałem... one widziały... drogie istotki. Arrach! byliśmy jednak w Kilkenry wszyscy troje, het! daleko ztąd, ale cóż to znaczy, kiedy Wasza Wielmożność nam płaci.
— A to dla dobra świętej wiary, Gib mój chłopcze. Gdzież się dzieciaki teraz znajdują?
— Tną torf w bagniskach, do usług Waszej Wielmożności.
— A w jakim są wieku?
Ma houchal! drogie niewiniątka! Paddy ma lat jedenaście, a jego siostra Su trzynasty, niech Bóg nad niemi czuwa!
— Wybornie! — mruknął podintendent.
I dodał cedząc przez zęby i zacierając ręce z zadowoleniem:
— Musiałem aż przybyć z Londynu, by tu jakiś ład zaprowadzić! Ach ci sędziowie z Zielonej wyspy, mają krótkie ręce, ale za to długie uszy. Niech mi Bóg to uczucie dumy wybaczy.
To powiedziawszy Jozue Daws zamyślił się, Gib zaś pokornie milczał. Tymczasem ciocia i siostrzenica rozmawiały dalej, przypominając sobie wrażenia z niedawno odbytej wycieczki nad czarującemi brzegami jeziora Mask i Corrib.
— Jakżebym Praniu już chciała być w Londynie, — mówiła ciotka, — by módz opowiadać te cuda! Wyprawię herbatę, może nawet raut, jeżeli się p. Daws na to zgodzi, by się pochwalić tą niezwykłą podróżą. Co za krajobrazy! Jakie wody! jakie lasy! co za łąki! kostyumy! widnokręgi! wiele tu niespodzianek! wiele poezyi!
Fenella zatrzymała się zadyszana.
— To piękny kraj, — rzekła Frania.
— Piękny, to nie dostateczne określenie mojem zdaniem, panno Franiu. Kraj to nadzwyczajny, zadziwiający, szatański: dzicy ludzie z długiemi włosami, dziewczęta z czerwonemi burnusami i gołe dzieciaki. Jak sobie pomyślę Franiu, iż to wszystko jest w mocy dyabelskiej.
Frania wstrząsnęła główką.
— Czy sądzisz pani, — odpowiedziała, — iż te ładne dzieciaczki, które się do nas uśmiechały nad brzegiem jeziora Mash, są opętane? albo te przystojne dziewczęta, których czarne oczy podziwiałyśmy.
— To tylko twoje osobiste zdanie, Franiu, gdyż ja nie lubię czarnych oczów u kobiet.
— A te dzielne chłopaki, — rzekła Frania, — minami tak dziarskiemi i otwartemi.
Fenella zrobiła słodkie oczy.
— Prawd a! — szepnęła, — nigdym się nie spodziewała znaleźć tylu przystojnych mężczyzn w tym przeklętym kraju. Mają w sobie coś silnego i poetycznego zarazem. Lecz niech Bóg nad nami czuwa! Irlandya jest papiezką.
Frania była zadumaną.
— Jakież mogły być wrażenia tych dzikich ludzi, — pomyślała, — gdy widzieli nas obie, moją siostrzenicę i mnie, przesuwające się po murawie nad brzegiem jeziora? Mają oni swoją północną poezyę; ich bardowie już opiewali zapewne naszą chwałę na bohaterskich harfach, porównywując nas z boginiami, które zstąpiły z chmur. Chciałabym czytać ich wiersze.
— O czem tak myślisz Gib? — zapytał nagle p. Dawsesq.
Biedny Roe spuścił zamyśloną głowę na piersi. Może myślał o tych swobodnych dniach nędzy, gdy szedł wśród wielkich bagien, nie troszcząc się o głód, nie zważając na zimno i śpiewając stare pieśni bardów Zielonej wyspy. Wzrok swój wlepił w ponurą fasadę rudery. Daws zwrócił też oczy w tę stronę, lecz nic nie dojrzał prócz zadymionych ścian i wytartych konturów starych rzeźb obrosłych mchem.
Blada zaś zwykle twarz Giba, była pokrytą rumieńcem.
— Co Wasza Wielmożność każe? — rzekł ze drżeniem.
Widząc jednak, iż poważna fizyognomia jego towarzysza, nie zdradza żadnego podejrzenia, dodał:
— Myślałem, iż Paddy, biedne niewiniątko nie ma czem przykryć pleców i że mała Su, nie może stanąć przed sądem, naga jak jest, śliczne stworzenie.
— Masz słuszność, — pospieszył odpowiedzieć Daws i sięgnąwszy do kieszeni wyjął z niej kilka sztuk złota.
Zapadłe oczy Giba Roe ożywiły się na widok pieniędzy a brzęk ich, mile połechtał jego uszy.
Och! — zawołał, powtarzając energicznie to irlandzkie zaklęcie, — och! och!
— To dla ciebie, — rzekł Daws, — będziesz miał za co kupić odzież dla dzieci.
Roe schwycił pieniądze i wpuścił je do kieszeni swego dżentlemańskiego surduta.
— Zdrowie Waszej Wielmożności! — zawołał z zapałem, — arrach! zdrowie tej pięknej pani i tej ślicznej panienki och! dzieci widziały pożar, biedne cherubiny! Przecież z Kilkenny do Moiny nie ma więcej niż sto mil!
— Ciczej! chłopcze, ciszej! — rzekł Jozue.
Gib postawił kubek i zamilkł.
Od czasu do czasu drzwi sali otwierały się i w progi wstępowała solennie jakaś poważna osobistość. Większość z przybywających miała pod pachą olbrzymie biblie. Niebawem wszystkie krzesła w sali zostały zajęte. Był tam prokurator O’Kir, gruby tłuścioch, który obdzierał nielitościwie swoich klientów ku większej chwale prawdziwej wiary, był też sędzia Mac-Foot, autor widzeń na jawie i abstrakcyi ciała, przybyli również wójt Payne, zacny chrześcianin, który miał zawsze w pogotowiu jaki wyjątek z pisma Ś-go dla przytoczenia go biednym, proszącym go o jałmużnę, pomocnik wójta Murwo, porucznik Peters, kornet Dickson i administrator Crackenwell.
Cała śmietanka towarzystwa z Galway.
Wypito już nie mało, głowy jednak jeszcze rozgrzane nie były. Wszyscy zachowywali przybrane maski, sztucznej powagi.
Fenella Daws kończyła już szóstą filiżankę herbaty, w której maczała szerokie grzanki z masłem. Rzecz niepojęta, ile jadła pochłonąć są w stanie te eteryczne istoty, żyjące wyłącznie poezyą. Zajadając, puszczała wodze swej wymowie.
— Zapewne Franiu, — mówiła, wywracając białkami, — widziałaś to wszystko jak prosta, poczciwa dziewczyna, ale brak ci moje dziecko, tego czegoś, które ja tak w wysokim posiadam stopniu, tego daru dopatrzenia się we wszystkiem pięknej strony, owego boskiego zmysłu, świętego ognia... rozumiesz mnie?
— Tak jest pani.
— Dla ciebie przyroda, to tylko ziemia i trawa Zycie przesuwa się przed twemi oczami jak dramat bez namiętności. Ta scena wzruszająca, której byłyśmy świadkami na górze podczas ludowej zabawy, na tobie nie zrobiła żadnego wrażenia!
Frania usiłowała uśmiechnąć się, lecz głębokie wzruszenie odmalowało się na jej twarzy:
— O przypominam sobie, — rzekła, — przypominam, co za szlachetna odwaga!
— A jakie magnetyczne spojrzenie, Franiu! Jak on potrafił zapanować nad tym tłumem wrzeszczącym na koło niego! Słyszałam trzask kijów i jęki mieszające się z przekleństwami.
— A był sam jeden przeciw wszystkim! — rzekła Frania.
— Sam jeden! w swoim złocistym hełmie, przepasany jedwabną szarfą i w purpurowym mundurze.
Frania spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Mówisz pani o majorze Percy Mortimer? — zapytała.
— A o kimże miałabym mówić?
— Ja zaś, — odpowiedziała Frania, nie spuszczając oczów, — ja mówię o jego zbawcy, o Morrisie Mac-Diarmid.
— O tym człowieku w popielatej opończy! — zawołała Fenella śmiejąc się, — o tym prostaku z kijem, o tym chłopie!...
Niebieskie oczy Frani zabłysły z oburzenia.
— O nim właśnie, — odpowiedziała, — o tym człowieku, który bezbronny stanął pomiędzy śmiercią i Mortimerem. Nie widziałam, czy ma jedwabną, szarfę, czy też łachmany, ale widziałam ogień w jego oczach, słyszałam głos jego grzmiący wśród wrzasków tłuszczy.
— A major! moja siostrzenico, żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy.
— Widziałam jak kij jego drgał mu w ręku jak czarodziejska różczka i tłuszcza cofnęła się rozgniewana, wściekła, cofnęła się przed jednym człowiekiem!
— Ale major! stał niewzruszony z szeroko otwartemi oczami!
— Major jest odważnym żołnierzem.
— I taki piękny, taki poetyczny Franiu!
— O jakże prawdziwie pięknym był ten, który go ocalił, — zawołała Frania, uniesiona niezwykłym zapałem.
Fenella spojrzała na nią ze zdziwieniem, ujrzała wzrok jej błyszczący i czoło, tak zwykle spokojne, oblane rumieńcem. Złośliwy uśmiech zarysował się na ustach dojrzałej niewiasty.
— Jakże się unosisz Franiu! — rzekła. — Wszak wymówiłaś nawet nazwisko tego prostaka.
— Zowie się Morris Mac-Diarmid, wszyscy na około nas powtarzali jego imię.
— I zapamiętałaś je Franiu?
— I nigdy je niezapomnę!
Fenella jeszcze bardzie zacięła usta.
— Nie jestże on synem Millesa Mac-Diarmida, podpalacza?
Frania spuściła oczy i zamilkła. Pani Daws ciekawie przyglądała się swej siostrzenicy. Przez chwilę zaczęła nawet przypuszczać... ale czyż to prawdopodobne, by panna przyzwoita, rodzona siostrzenica Fenelli Daws, mogła pokochać człowieka w opończy?
Prostaka! gorzej niż prostaka, gorzej niż żebraka, Irlandczyka!
Jozue Daws i biedny Gib Roe zamieniali kilka słów od czasu do czasu. Jozue dawał Gibowi pewne przestrogi, których tenże słuchał z pokornem uszanowaniem. Ale uwaga jego, nie dorównywała uszanowaniu. Źrenice jego błąkały się błędne i kierowały się wciąż na ponurą fasadę opuszczonej rudery. Poważny Jozue pił jak Anglik i był tą czynnością zajęty tak sumiennie, iż nie zwrócił uwagi na luźne towarzystwo, które się tymczasem gromadziło w sali.
Żona jego i siostrzenica, ukryte w głębi loży, nie też nie zauważyły.
Wreszcie pan podintendent spojrzał przed siebie i krzyknął z podniesienia, tak że aż Gib zadrżał. Sala była pełna i rozmowy krzyżowały się ze wszech stron. Zebrało się przynajmniej ze trzydziestu matadorów stronnictwa protestanckiego, którzy piorunowali przeciw O’Connelowi i twierdzili, iż Irlandya nie wyleczy się z ran swoich, dopóki ostatni stronnik Papieża, powieszonym nie zostanie.
Pomiędzy nim znajdowało się kilku oficerów w mundurach dragonów, którzy od czasu do czasu wznosili tylko zdrowie Jej Królewskiej Mości, by zaznaczyć swoje urzędowe stanowisko.
— Niech żyją lord Montrath i Sullewan! — wołano.
— Hurra! niech żyje Sullewan!
— Niech przepadnie ten nędznik Derry!
W sali zapanowała atmosfera politycznej orgii. Pani Fenella Daws przebudziwszy się z swych marzeń, raczyła wreszcie zwrócić uwagę na to co się na około niej działo. Uznała za stosowne przerazić się niezmiernie.
— Panie! — zawołała, — wychodźmy ztąd, chciej z łaski swej utorować mi przejście!
Jozue Daws w tej chwili bacznie pilnował Giba, który miał twarz zwróconą do okna. Udawał, iż nie słyszy wezwania żony i patrzał wciąż w to samo miejsce. Niepokój malował się też w oczach Frani, gdyż tłum stawał się coraz większym, a chcąc się wydostać na zewnątrz, trzeba było przejść przez całą salę. Fenella Daws załamała ręce z rozpaczą i wlepiła w niebo swe białe oczy, jakby życiu jej groziło niebezpieczeństwo.
Aczkolwiek wrzawa wciąż wzrastała, nic jednak wśród tego napół pijanego towarzystwa, nie zdawało się zagrażać obu damom, nie przyglądano im się nawet. Była to pijatyka poważna, podczas której namiętności przywdziewały komiczną wstydliwą szatę, pobożna bachanalia, przeplatana wyjątkami z biblii, a zacne mieszczuchy żądali rozlewu krwi, pomiędzy dwoma urywkami mistycznych kazań.
Jozue Daws tymczasem wciąż spoglądał przed siebie. Znajdował się naprzeciw okna i wzrok jego padał wprost na czarną fasadę sąsiedniego domu, który słońce pozostawiało w cieniu. Jozue Daws odkrył wreszcie co tak usilnie zwracało uwagę Giba Roe, po drugiej stronie ulicy.
Przez długi czas widział tylko czarny mur a w nim obdrapane okna, wreszcie śledząc cierpliwie za wzrokiem Giba, spostrzegł na szczycie głównego okna twarz nieruchomą, bezwładną, która zdawała się stanowić jedną z rzeźb zdobiących opuszczoną ruderę. Twarz ta była jakby w ramy ujętą przez framugę okna i czy to w skutek gry światła, czy też rzeczywiście, wydawała się być większą od zwykłych ludzkich fizyognomii.
Wzrok jej, przez ulicę padał wprost na okno hotelu Króla Makolma. Ta nieruchoma fizyognomia skupiła tak uwagę Jozuego Daws.
Nie mógł sobie wytłómaczyć jej obecności u szczytu okna. Słońce padało wprost w oczy podintendentowi policyi a rzucało cień na dom naprzeciwko stojący. Po usilnem przyglądaniu się, Jozue rozpoznał prócz twarzy ogromne ręce, olbrzymi kadłub, wreszcie całą postać, o wiele przerastającą zwykły wzrost ludzki.
Jezue nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone, to co widział jednak było tak niezwykłem i tak nieokreślonem, iż zdziwiony zwrócił się do Giba Roe, spodziewając się, iż mu on wyjaśni ową dziwną tajemnicę.
— Co to jest? — zapytał.
Roe spojrzał się na niego, udając niewiniątko.
— Co takiego? proszę Waszej Wielmożności.
— Ta głowa?
Gib otworzył zdziwione oczy.
— Nie widzę żadnej głowy, — odpowiedział.
— Panie, — powtórzyła w tej chwili Fenella Daws z dramatycznym gestem, — będziesz odpowiedzialny za wszystko co się stanie dwóm słabym kobietom.
— Niech żyje Jakób Sulliwan! — wrzeszczano w tłumie.
— Niech żyje Jego Wysokość lord Jerzy Montrath, jego zacny protektor!
— Panie! panie! — jęczała nieszczęsna Fenella.
Frania wstała i przyglądała się ciekawie wzburzonej tłuszczy. W jej pięknych niebieskich oczach nie było śladu obawy. Tłuszcza wrzeszczała dalej.
— Niech żyje związek!
— Związek i przewaga protestantów!
— Zdrowie porucznika Petersa!
— I zacnego chorążego Dickson!
— I szanownego junkra Brown!
— Niech dziabli porwą O’Connela i jego szczekaczy!
Wśród największej wrzawy drzwi od sali nagle się otworzyły i mężczyzna, przybrany także w mundur dragonów, zjawił się na progu. Był to oficer, wyższej rangi w paradnym mundurze, w hełmie i z szarfą haftowaną złotem. Prawą rękę nosił zawieszoną na temblaku. Szlify wskazywały, iż miał stopień majora. Niżsi oficerowie, ujrzawszy go, zamilkli natychmiast. A że stanowili główne ogniska, około których skupiała się wrzawa, więc i ich towarzysze zabawy poszli za ich przykładem i w sali zapanowało głuche milczenie.
Pani Fenella Daws przestała jęczeć. Przyglądała się majorowi z niezwykłem zajęciem i wązkie swe usta nadaremnie usiłowała nastroić do wdzięcznego uśmiechu.
W Frani oczach malowała się tylko zwykła jej wiekowi ciekawość.
— Och! — mruknął Gib Roe, — to piękny Anglik zaprawdę!
Jozue Daws oderwał wzrok od fantastycznej istoty, którą był od kilku minut zajęty, zwrócił się do drzwi wchodowych i złożył majorowi, który go nie widział, uniżony ukłon.
— Panie Peters, — rzekł major tonem komendy, — panie Brown i panie Dickson, proszę wyjść ztąd.
Trzej młodzi ludzie, aczkolwiek napół pijani, zabierali się spełnić rozkaz. Ale inni biesiadnicy, otaczający ich ze wszech stron, nie mogli mieć w równym stopniu poczucia dyscypliny wojskowej. Zamiast ich wypuścić, ścisnęli szeregi i wrażenie spowodowane zjawieniem się majora, poczęło słabnąć powoli.
— Czego chce od nas ten człowiek? — pytano.
— Czyż mamy jakie ukryte choroby, któremi moglibyśmy zarazić żołnierzy Jej Królewskiej Mości?
— Czyż już nie można bez ubliżenia sobie, porozmawiać z nami i wypić szklankę ponczu?
— Zostańcie z nami panowie, niech sobie major idzie do dyabła.
Trzej młodzi oficerowie spuścili głowy i milczeli.
— Panie Dickson, — powtórzył major, — panie Brown, panie Peters, proszę wyjść.
Szmer ro zległ się po sali. Wszyscy zwrócili zagniewane oczy na teg o człowieka, który wyniośle nie zwracał najmniejszej uwagi na życzenia przedniejszych mieszczan z Galway. Fenella znowu załamała ręce i przygotowywała się zemdleć, jeżeli się po temu sposobność zdarzy.
— Nie ma nic piękniejszego, — szeptała, — jak ręka na temblaku.
Jozue Daws kiwał głową, nie tracąc poważnej swej miny.
Gib Roe otwierał oczy, przyglądał się złotym haftom przybysza, recytując całą litanię wykrzykników irlandzkich. Major stał nieruchomy, o kilka kroków od progu.
Był to mężczyzna około lat trzydziestu, wzrostu średniego, a proporcyonalne kształty jego, zdradzały niezwykłą siłę. Nie miał jednak w postawie nic atletycznego, a obcisły mundur zarysowywał zgrabną elegancką postać.
Czerwony kolor jego munduru, silnie uwydatniał matową bladość twarzy. Miał on piękne regularne rysy, czoło wyniosłe i dumny wyraz fizygnomii.
A wszystko jakby osłonięte maską zimną i nieruchomą.
Usłyszawszy dwa razy powtórzony rozkaz przez swego przełożonego, podkomendni oficerowie, przyzwyczajeni do posłuszeństwa, usiłowali się przebić przez tłum by się dostać do drzwi. Ale te wszystkie mózgownice irlandzkie, u których surowy purytanizm jest tylko pozornym, były nadmiarem zagrzane trunkiem. Protestanci w Irlandyi, mają nadto takie wysokie wyobrażenie o swem znaczeniu, iż szczerze wierzą, że żołnierze angielscy po to tylko istnieją, by prześladować katolików, nic też dziwnego, iż mieszczanie z Galway nie mogli znieść cierpliwie podobnej zniewagi. Człowiek, który powinienby być ich naturalnym sprzymierzeńce, obchodzi się z nimi w podobny sposób, to nie do zniesienia.
A nie pierwszy to raz major Percy Mortimer zaleca swoim oficerom, by się trzymali zdala od klubu oranżystów. Widocznie major nie sprzyja klubowi, zkąd można wnosić, iż jest umiarkowanym, może nawet obojętnym, albo oportunistą, to jest jednym z tych nędzników, którzy śmią utrzymywać, iż są protestantami, mimo to twierdzą, iż należy się w pewnej mierze zadowolić żądania tych bezbożników katolików.
Od dawna już mieszczanie w Galway przyszli do przekonania, iż rząd Jej Królewskiej Mości dostaje pomieszania zmysłów i wybór podobnego człowieka, aż nadto dowodzi nieudolności Roberta Peela. Już raz odesłano do Londynu, tego Mortimera, gdy pułkownik Brazer, zacna dusza ten przynajmniej, zawsze gotów rąbać się za świętą sprawę, zażądał jego przeniesienia. Ale Brazer jest zanadto dobrym Anglikiem, by być w łaskach u Roberta Peela; nie słuchano rad jego.
Szczęściem jest on zawsze przełożonym majora Percy Mortimera i ma przybyć do Galway z powodu wyborów. Dzięki tej nadziei pomocy i pod wpływem ponczu, członkowie klubu oranżystów zdobyli się na odwagę wypowiedzenia swej opinii. Jeden z nich wymówił słowo: zdrada, a za nim cały chór przepitych głosów powtórzył: zdrada! zdrada!
Krzyknięto trzy razy hurra! na cześć p. Dickson, trzy razy na cześć p. Brown i tyleż razy na cześć p. Petersa, zaś dwa razy tyle na intencyę zacnego pułkownika Brazera, a majora Percy Mortimera obsypano przekleństwami.
Pizyognomia jego pozostała niewzruszona wśród całej tej burzy, a we wzroku jego, skierowanym na tłum zagniewany, nie widać było ani trwogi, ani gniewu, ani pogardy. Zdawało się, iż jest zupełnie obojętnym na wszystko, co się około niego dzieje. Twarz jego odbijała blado od metalicznego blasku chełmu i purpurowej barwy munduru. Rzekłbyś, iż fantazya artysty przyodziała piękny marmurowy posąg, w mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Po raz trzeci, nie podnosząc wcale głosu, rozkazał trzem oficerom wyjść z sali.
A że ci nie mogli zwalczyć oporu zbuntowanych mieszczan, major Percy Mortimer wydobył z za pasa jeden ze swoich bogato zdobionych pistoletów, odwiódł kurek i przyjrzał się starannie panewce. Frania zbladła. Ciotka jej przyłożyła flakonik do nosa i jęknęła dwa czy trzy razy.
— Podtrzymaj mnie Franiu, — szepnęła, — będziemy świadkami strasznego dramatu.
— Proszę się rozstąpić panowie, — rzekł zwolna major, wznosząc do góry pistolet lewą ręką.
Tłum, wrzący z gniewu, cofnął się, jak mieszczuch krnąbrny a tchórzliwy. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale trzej oficerowie, którzy wobec grozy położenia, zupełnie wytrzeźwieli, skorzystali z chwili popłochu, by utorować sobie przejście ku drzwiom. Wyszli nie wyrzekłszy ani słowa, zwyciężeni surową dyscypliną armii angielskiej.
Major pozostał sam jeden, założył pistolet za pas i zabierał się wyjść, gdy krzyk wściekłości rozległ się za nim wśród sali. Upojenie doszło do najwyższego stopnia i powstała w zgromadzeniu nagła reakcya, przeciw panującemu przed chwilą uczuciu trwogi. Było ich tam czterdziestu mieszczuchów, przeciw jednemu człowiekowi ze zranioną ręką. Mogli zatem okazać się odważnymi. Ośmiu czy dziesięciu z nich, wrzeszcząc i klnąc rzuciło się między drzwi i majora.
Oko Frani błysnęło. Wszystkie jej młode i szlachetne instynkta oburzyły się przeciw tej niecnej napaści. Nie zastanawiając się, wstała by biedź na pomoc majorowi Percy Mortimerowi. Ale nieszczęsna Fenella wstrzymała ją i rzekła mdlejącym głosem:
— Ach! Franiu! ach! biedne moje serce pęka... ach! niestety!... ach!
I strasznie wywracała białkami. Frania była zmuszoną podtrzymywać ją w swem objęciu. Poważny Jozue Daws wypił resztę trunku i wstał, by lepiej widzieć. Gib Roe poszedł za jego przykładem. Wstając rzucił ukradkiem spojrzenie na ruderę, na froncie której, widać wciąż było olbrzymią, ogorzałą fizyognomię.
W sali panowała wrzawa nie do opisania. Czterdzieści głosów sypiąc słowa z prędkością i gadatliwością iście irlandzką, wrzeszczało, klęło i rzucało obelgi. A krąg coraz bardziej ścieśniał się na około Percy Mortimera. Jedni drugich zachęcali do rozpoczęcia bójki, jeszcze kilka sekund, a major zostałby niechybnie zgnieciony przez tę pijaną i rozwścieczoną zgraję.
Odważniejsi już podnieśli na niego ręce, gdy głośny brzęk dał się słyszeć od strony okna.
Jedna z szyb wyleciała rozbita na drobne kawałki i jakiś przedmiot rzucony ze dworu, przeleciał po nad głowami napastników, uderzył o pierś majora i padł na podłogę. Jeden z napastników schylił się by go podnieść, lecz zaledwie dotknąwszy go, wypuścił z rąk jakby żarzący węgieł.
Krzyknął aż z przerażenia.
Nastała głęboka cisza i jak gdyby czarodziejska siła roztoczyła nagle swą opiekę nad majorem, krąg rozstąpił się na około niego.
Przedmiot rzucony przez okno leżał na ziemi, był to kamień wielkości pięści, do którego była przyczepiona ćwiartka papieru. Na tej ćwiartce ujrzano wyciśniętą straszną pieczęć sprzymierzonych Molly-Maguire, trumnę.
Mieszczanie z Galway stali nieruchomi, ledwie żywi, gdyż nazwisko człowieka, którego zemsta Płatników o północy skazywała na śmierć, było napisane na drugiej stronie ćwiartki i nie widzialne na pierwszy rzut oka. Dopiero major schylił się by podnieść groźne pismo. Odwrócił je na drugą stronę i odczytał głośno:
„Dla majora Percy-Mortimera“.
Była to najwłaściwsza chwila do zemdlenia. Fenella Daws nie omieszkała z niej korzystać. Krzyknęła rozpaczliwie i padła na ławkę. Gib Roe robił wysilenia by zachować niewinną minę i wstrzymać się od wszelkich objawów podziwienia.
Jozue Daws zwrócił się szybko ku oknu i spojrzał na fasadę sąsiedniej rudery; lecz w miejscu, w którem pierwej widział olbrzymią twarz, z okiem zwróconem na salę, nie dojrzał już niczego, tylko ciemny otwór w gotyckiej framudze.
Major rzucił kamyk i zgniótł papier w palcach ręki, która mu pozostała wolną.
Nikt by się nie mógł domyśleć, że to jego nazwisko było wypisane na złowrogim papierze. Twarz jego nie zdradzała najmniejszego wzruszenia. Spojrzał. tylko spokojnem okiem na tęblak podtrzymujący jego prawą, zranioną rękę.
— Będzie to po raz siódmy, — rzekł.
Mieszczanie z Galway rozstąpili się w milczeniu i major Percy Mortimer wyszedł, gdyż nikt tym razem nie myślał zatrzymywać go.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.