Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Poranek.

Morris Mac-Diarmid zrzuciwszy czerwony burnus Molly-Maguire, przywdział zwykłą irlandzką opończę. Szedł sam jeden nad brzegiem zatoki Kilkerran. Na niebie zaledwie świtać zaczynało.
Morris szedł szybkim krokiem wśród gór ciągnących się nadbrzeżnym pasem w całej tej części hrabstwa Connaught. Ścisnął opończę na około pasa i trzymając kapelusz w ręku, puścił na wiatr bujne kędziory swych włosów.
Dorodny był to młodzian. Prawdziwy obraz siły, inteligencyi i typ męzkiej piękności.
Różne myśli snuły mu się po głowie w tej samotnej wycieczce. Roztargniony wzrok nie śledził za wspaniałemi widokami przyrody. Umysł młodzieńca był czem innem zajęty. Myślał o ojczystej sprawie, o Irlandyi, którą by wolność uczyniła tak zamożną i piękną! Przyszłość przesuwała mu się przed oczyma, przyszłość, a także i przeszłość.
Wesoła młodość, miłość pełna radości i dziewczę z twarzą anioła.
Widział swoją Jessy O’Brien, biedną swoją narzeczoną.
Niestety! na myśl o niej, uśmiech zamierał mu na ustach, które z cicha poczęły szeptać łacińskie słowa modlitwy za umarłych.
Grób z kamiennym krzyżem w ziemi Anglików, oto wszystko co pozostało po ukochanej biednej dzieweczce, której życie tak się uśmiechać zdawało.
Morrisowi ścisnęło się serce. Wspomnienie zmarłej budziło się wciąż w głębi sumienia. Przecież siedmiu tęgich młodzieńców pozostało jeszcze pod dachem Mac-Diarmidów. Gdyby byli wszyscy razem udali się do Londynu, możeby lord Jerzy nie odważył się....
Ale Irlandya! Irlandya! Morris wierzył, iż ma od Boga powierzoną misyę do spełnienia, opuścić wyznaczone sobie stanowisko; byłoby słabością, niemal zdradą!
Lecz w tej chwili odrzucił zdala od siebie poważną togę trybuna i krew mu w żyłach wrzała na myśl o mordercy. Lord Jerzy! podły i okrutny! Morris drżącą od gniewu ręką ściskał swój kij sękaty. Drzewo w nim twardsze od żelaza: potrafi złamać i szpadę, a biada lordowi Jerzemu, gdyby mu w tej chwili stanął przed oczyma.
Inne jeszcze snuły mu się myśli. Jessy nie żyła, lecz nic więcej o niej nie wiedział, ani o jej cierpieniach, o ostatniej woli, którą wyrzekła konając. Chciał się o tem wszystkie wywiedzieć!
Wśród służby lorda Jerzego, znajdował się jeden Irlandczyk z Connaught, który dziecinne lata spędził w folwarku Momturh, niedaleko od siedziby Mac-Diarmidów. Zapewne przybył on ze swym panem i znajduje się obecnie w pałacu Momturth. Morris postanowił widzieć się z nim, wybadać go, dowiedzieć się o szczegółach śmierć biednej Jessy, by módz w długich chwilach samotności, żyć wspomnieniami, bolesnemi wprawdzie, lecz tak drogiemi.
Dzień już jaśniał w całej pełni gdy przybył naprzeciwko Galway. Stare miasto ukazało mu się milczące w głębi obszernej zatoki. Gdy Morris stanął u bram jego, wszyscy spali jeszcze, nie słychać było niczyich kroków na pustych ulicach. Donnor-Street, hałaśliwa zazwyczaj Donnor-Street, drzemała jak i całe miasto. Hotel „Króla Malcolma“ był ta ponury i milczący jak owa stojąca naprzeciwko stara rudera, z której Podpalacz rzucił w pierś majora groźną zapowiedź Płatników o północy.
Na drugim rogu ulicy, „Wielki Oswobodzicie!“ nie był bardziej rannym ptaszkiem od swego kolegi „Króla Malcolma” Pracowity dzień zaczynał się dla nich, dzień trudu i walki, tak dla Saundera Filipa, jak i dla O’Neila, dzień straszny dla sług hotelowych ale szczęśliwy dla przyjaciół wszelkiego napitku.
Biesiada na świeżem powietrzu z dnia poprzedniego, była niczem w porównaniu z tem, co dzisiaj wypić i wiele się nawrzeszczeć miano. Kaźden kamień na ulicy służyć będzie za poduszkę, a łańcuch gości u O’Neila, zwiąże się niebawem z tymi, którzy leżeć będą w rynsztoku, po libacyach u Saundera.
A pięście jakże będą w robocie! języki jakże wywijać! wiele to kielichów wódki wychylonych zostanie! wiele pałek potrzaskanych!
Przed bitwą trzeba też odpocząć. Tylko obydwaj kandydaci, Jakób Sulliwan, święty w obliczu Pana i Wilhelm Derry, zacna dusza, mają prawo nie spać tej nocy.
Starannie przygotowują mówki wyborcze, które wypowiedzieć mają i biorą ostatnią lekcyę boksowania, by się módz swą sztuką popisać i zasłonić w razie potrzeby.
Hurra! niech żyje Jakób Sulliwan!
Niech żyje Wilhelm Derry!
Morris Mac-Diarmid przeszedł przez puste ulice i stary most wybudowany powyżej Donnor-Street i dostał się do ponurej dzielnicy, w której pochylone domy zdawały się lada chwila grozić upadkiem. Na końcu tej ulicy znajduje się więzienie, stara buda, napół drewniana, napół murowana, ze wszech stron otoczona biednemi chałupami.
Morris zadzwonił zlekka u wchodowej bramy. Groźne szczekanie psa odpowiedziało na głos dzwonka, lecz nikt się za bramą nie ruszył.
Morris zawahał się przez chwilę. Sięgnął znowu ręką do dzwonka, ale ją zaraz spuścił, nie śmiejąc dzwonić po raz drugi.
— Allan by się rozgniewał, — rzekł, — zły jest gdy się budzi i nie chciałby mnie puścić do starego Mac-Diarmida.
Po dwóch stronach bramy znajdowały się odłamy skały służące za ławki. Morris siadł na jednej z nich i czekał. Już trzy noce nie spędził w swem łóżku, oczy mu się jednak nie kleiły. Zbyt wiele różnych myśli burzyło mu się w mózgu.
Oparł się o ścianę i począł dumać.
Była już godzina szósta rano. Z dalszych ulic dochodziły różne głosy i słychać było stąpanie drewnianych podeszew po bruku. Stare miasto budziło się ze snu. Szmer coraz bardziej wzrastał. Otwierano okno tu i owdzie, odmykano drzwi od sieni, w których ukazywały się gosposie jeszcze w nocnej odzieży.
Ulica ożywiała się powoli, kilku przechodniów ukazało się na wązkim trotuarze, na pół nagie istoty wychodziły z domów i dążyły do ogólnej suszarni dla odszukania pozostawionej w niej pary spodni, lub spódnicy lub świątecznej szaty.
Wypadało przystroić się na uroczystość. Ubierano się na ulicy jak w złotych czasach. Kaźden łachman miał swego właściciela i dziwny był to zaiste widok owego błotniska, zamienionego w buduar dla tualety nędzarzy.
Ale któż by w dniu tym myślał o nędzy? Hurra! niech żyje Wilhelm Derry!
Niech żyją: poteen i wódka! ciasta z owsianej mąki, kartofle gorące i stowarzyszenie Rappel!
Hurra! Hurra! Niech żyje Irlandya!
Biedny, dziecinny ludek! Czekała go dwunastogodzina zabawa! Dwanaście godzin, czyż to nie wiek cały?
Morris pogrążony w dumaniu nie widział tych przygotowań. A gdyby im się był przyjrzał, serce by mu się skrwawiło. I bez tego już uginał się pod brzemieniem boleści.
Gdy jaki biedny człek przechodził koło niego, uchylał z uszanowaniem swój dziurawy kapelusz.
— To poczciwy Morris, — myślał sobie, — król dzielnych młodzieńców z Galway. Przychodzi odwiedzić starego ojca. Niech go Bóg ma w swej pieczy!
— Niech go Bóg błogosławi, — powtarzali inni i dziurawe kapelusze uchylały się z ponad rozczochranych czupryn. Kilka kroków dalej już nie myślano ani o Morrisie ani o świętym starcu jego ojcu! Dążono pić na wyścigi, zdaleka zalatywał przyjemny zapach różnych trunków. Nozdrza rozszerzały się biedakom, zawczasu oblizywali sobie usta.
Zaiste piękny to był dzień, dzień wielki! Poteenu było dosyć dla nasycenia najsilniejszego pragnienia, a nie brakło i jedzenia dla głodnych żołądków. Protestanci i katolicy, oranżyści i stronnicy Rappela rzucą się do biesiady z jednakową żarliwością. Sulliwan i Derry płacą za wszystko! Jedzcie i pijcie synowie olbrzymów! jedzcie i pijcie jeszcze! Ta uczta to może jedyna korzyść jaką osiągnięcie z waszych swobód politycznych.
Bohaterski narodzie! W aleczni rycerze, których ojcowie tańczyli w domu bitwy, a harfy bardów opiewały czyny przez długie wieki! o półbożkowie! patrzcie tam w błocie leżą kartofle i płynie wódka, raczcie się do syta!
Ale niechaj drżą ci, których ręka pogrążyła was w tę przepaść hańby. Ludy w oka mgnieniu budzą się z uśpienia.
Na około więzienia panowała cisza. Po pewnym czasie usłyszano kroki na podwórzu i Morris ocknąwszy się z długiego dumania, zadzwonił znowu.
— Otwórzże Mikołaju, próżniaku, — odezwał się głos jakiś za bramą; — w takim dniu jak dzisiejszy, wrota więzień powinnyby otwierać się same.
— Rzeczywiście panie Allan, — odparł głosik łagodny i pokorny, — masz pan słuszność panie Allan i niezawodnie doczekamy się czegoś nowego przed wieczorem.
Usłyszano zgrzyt olbrzymiego klucza i wrota otwarły się. Ujrzano w nich mężczyznę mogącego mieć około czterdziestu lat, żółtego kościstego, brodatego, z groźnemi oczami ocienionemi strasznemi brwiami, prawdziwego dozorcę więziennego, jakich się widzieć tylko w dramatach i jakimi powinni by być oni wszyscy, gdyby ich staranniej wybierano.
Przy, nim stał człowiek nie wielki, okrągły, tłuściutki, uśmiechnięty, łysy, dobrany jak gdyby umyślnie dla tem dosadniejszego uwydatnienia straszniejszej fizyognomii imci pana Allana Grewill, starszego dozorcy więzienia z Galway. Człowieczek okrągły i świecący był jego pomocnikiem i klucznikiem więzienia. Nazywał się Mikołaj Adams. Dobry, prostoduszny, trzeźwy, zasługiwał on pod każdym względem na zaufanie, którem go zaszczycono.
Nigdy jeszcze, jak świat światem Mikołaj nie pozwolił sobie, sprzeciwić się w czemkolwiek panu Allanowi. Żyli też z sobą w najlepszej zgodzie i mistrz Allan, który był najpoczciwszy człowiek w świecie, choć wyglądał jak Sinobrody, nie dokuczał mu bynajmniej i pozwalał tyć dowoli.
— Boże wielki! — rzekł dozorca, ujrzawszy nowo przybyłego, — to jeszcze Mac-Diarmid! Dzień dobry chłopcze, możesz się pochwalić, że dla ciebie częściej muszę kręcić kluczem we wrotach niż dla kogokolwiek z moich znajomych.
— Pan Allan ma słuszność, — rzekł Mikołaj. — Jak się masz Morrisie. Pan Allan ma słuszność....
Pan Allan kopnął nogą olbrzymiego psa, który warczał w swej budzie.
— Cicho Neptunie! wilczy synu! — rzekł.
— Cicho Neptunie poczciwy piesku, — powtórzył Mikołaj, — pan Allan ma słuszność.
— Czy mogę widzieć się z ojcem? — zapytał Morris.
— Do kroćset! Mac-Diarmidzie, — rzekł mistrz Allan, — ztąd do Mamturh kawał drogi, o której wstałeś to mój chłopcze?
— Tak jest, — wyszeptał Mikołaj, — o której wstałeś Morrisie? — I dodał potulnym tonem:
— Ten chłopiec przychodzi zdaleka, wszakże mogę zaprowadzić go do ojca?
— Zkądże to wnosisz Mikołaju? — zapytał dozorca marszcząc swe straszne brwi.
Okrągły człeczyna zbladł, pochylił łyse czoło i począł bawić się kluczami jak dziecko schwytane na psocie.
— O panie Allan! — rzekł z cicha, — masz pan słuszność.
— Ależ Mikołaju, — odrzekł tenże ruszając ramionami, — któż ci powiada, iż się mylisz?
Rumieniec zajaśniał znowu wraz z słodkim uśmiechem na świecącej się fizyognomii poczciwca.
— Wiedziałem to dobrze, — wyszeptał. — Masz pan słuszność panie Allan. Neptun siedź cicho! proszę cię. Chodź Mac-Diarmidzie, zaprowadzę cię.
Mikołaj Adams pobiegł naprzód na swych krótkich nóżkach, Morris poszedł za nim ukłoniwszy się dozorcy. Tenże wyprostował swoją chudą postać i odpowiedział na ukłon młodego człowieka groźnem spojrzeniem. Poczem zapalił fajkę i puszczał kręgi dymu przewracając strasznie oczami.
Stary Miles Mac-Diarmid był przez długi czas zamknięty we wspólnej sali wraz ze zwykłymi przestępcami; ale synowie sprzedali krowę i dzięki małej daninie wypłacanej tygodniowo surowemu dozorcy Allanowi, otrzymano dla starca osobną celkę, długą i wązką, wychodzącą na podwórko, na którem rosło kilka drzew.
Miles miał tym sposobem nieco zieloności przed oczami i trochę lepszego powietrza dla swych starych piersi.
W chwili gdy gruby klucz Mikołaja zazgrzytał we drzwiach, starzec klęcząc przed wizerunkiem Św, Patryka, odmawiał modlitwy poranne.
Morris wszedł do celi, a Mikołaj cofnął się mówiąc: Bóg z wami.
W celi nie było innych mebli prócz prostego łóżka i drewnianego krzesła, ale stary Miles nadawał każdej miejscowości w której przebywał pewien poważny charakter. Był to prawdziwy wzór patryarchy, zacnego ojca, sprawiedliwego człowieka, którego długie życie dobiegało kresu, zacne i bez plamy.
Morris stał w milczeniu przy drzwiach zamkniętych. Starzec klęczał i bił się w piersi, prosząc Boga o przebaczenie błędów, poczem przeżegnał się i ucałował szkaplerz. Wtedy wstał i wyciągnął rękę do syna.
Starzec dostawszy się do więzienia nie wiele stracił pod względem wygód i komfortu, gdyż wygód i komfortu nie znano w folwarku Mamturk. Twarde więzienne łóżko było bardzo podobne do tego, na którem sypiał w domu. Zmienił więc tylko miejsce pobytu, opuścił nagie ściany dla takiego samego schronienia i nic nie stracił na zamianie.
Ale przez lat sześćdziesiąt przywykł żyć wśród gór i dla swych piersi potrzebował świeżego powietrza dla oczów szerokiego widnokręgu, dla serca widoku rodzinnej strzechy. Wszystko naraz utracił: dach, pod którym umarł jego ojciec, poczciwe bydlęta, rodzinę zbierającą się co wieczór dla wspólnej wieczerzy, starych towarzyszy, których spotykał po drodze, długie rozmowy o zasługach O’Connella, pracę w polu, nabożeństwo w wiejskim kościółku i niedzielne rozrywki.
Ale jedna rzecz trapiła go bardziej jeszcze niż utrata wolności. Oskarżono go o morderstwo i podpalanie, jego, który od lat dwudziestu był w okolicy apostołem pokoju! Oskarżono go, iż należy do tajnych towarzystw, jego, którego wszystkie czyny były całemu światu wiadome, zarówno jak i cześć jego dla O’Connela. Rzucono mu w twarz miano spiskowca, które uważał za najsroższą zniewagę; utrzymywano, iż jest jednym z filarów stowarzyszenia Molly-Maguire, tej fantastycznej istoty, którą poczytował jako najsroźszą klęską Irlandyi i radby ją zgładzić własnemi rękami.
To mu było największem udręczeniem.
— Jak się masz synu Morrisie, — rzekł, — Bóg ci błogosławić będzie, gdyż nie zapominasz o starym ojcu.
Morris przycisnął podaną sobie rękę do ust. Na twarzy jego, zazwyczaj tak spokojnej, malowało się wielkie wzruszenie. W oczach przebijała głęboka litość i synowskie przywiązanie.
— Ojcze, — odpowiedział, — synowie nie mogą cię dosyć kochać, ciebie, który byłeś ich kierownikiem i będziesz ich dumą, dopóki nazwisko nasze nie pójdzie w zapomnienie.
Miles uśmiechnął się smutnie, przyciągnął Morrisa ku sobie i uściskał go w objęciach.
— Jestem tylko biednym starcem — rzekł — i Bóg nie dał mi dosyć siły bym mógł godnie służyć krajowi.
Nie puszczając ręki Morrisa poszedł w głąb sali. Siadł u stóp swego łóżka, Morris zajął miejsce na krześle.
— Dobrze mi tutaj, — mówił dalej Miles, — śpię spokojniej w tem łóżku, któreście mi dali dzieci. Każdego rana cieszę się widokiem tych drzew, takich więźniów jak i ja. Brak im dobrego wiejskiego powietrza, słońca i deszczu, ale żyją.
— Ale ty ojcze, nie jesteś przykuty jak one do tej więziennej ziemi. Wkrótce będziesz wolny.
— Bóg jest sprawiedliwy mój synu, — odpowiedział poważnie starzec. — W Nim pokładam ufność.
Nastała chwila milczenia, po której Miles Mac-Diarmid mówił:
— A cóż słychać na folwarku mój chłopcze. Mów mi o tych których kocham. Oprócz biednego Natty, którego już dawno nie widziałem, widuję was wszystkich po kolei, ale nie widzę was razem jak dawniej, około rodzinnego stołu. Były to dobre czasy synu!
Starzec schylił zwolna swoją białą głowę. Był przekonany, iż Natty leży chory na folwarku. Ukryto przed nim śmierć syna, jak równie i smutne wieści, które przyszły z Londynu. Był pewien, iż Jessy O’Brien, jego przybrana córka jest szczęśliwą i że się oswoiła już ze swym losem. Te dwie żałoby zbyt boleśnie zaciążyłyby na przygnębionym wiekiem starcu.
— Na folwarku wszystko dobrze, — odpowiedział Morris, — Natty ma się lepiej, Jermyn wyrasta na dzielnego chłopaka, a ostatnie wiadomości od Jessy są pomyślne.
Starzec złożył ręce i wzniósł oczy w niebo.
— Bóg jest dobry — wyszeptał — szczęście może jeszcze zawita do chaty Mac-Diarmidów. Mniejsza tem, iż biedny starzec pocierpi trochę zdala od domu swych ojców? To tylko kilka dni smutnie spędzonych, a potem znowu będziemy żyć razem i kochać się. Nikogo nie zbraknie na około wielkiego stołu. Natty wyzdrowieje i moja droga Jessy znów zasiądzie obok mnie.
Morris słuchał milczący i blady. Rękę trzymał na sercu. Dwie łzy, których wypuścić nie chciał, paliły mu powieki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.