Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pałac Montrath, który okoliczni mieszkańcy zwali chętniej pałacem nowym, wznosił się o dwieście kroków od ruin zamku Diarmidów. Tenże zajmował niemal całe płaskowzgórze stanowiące szczyt góry Ranach, tak że już obok niego, nie było miejsca na żadne inne budowle.
Pałac Montrath został wybudowany przez dziadka dzisiejszego właściciela, Milesa Fultona, barona Montrath. Był to budynek iście angielski, w stylu tych ślicznych pałacyków, tak obficie rozsianych we wszystkich hrabstwach zamożnej Anglii. Miał jednak jakiś odrębny wdzięk, był mniej banalny, posiadał nieco samoistności, fantazyi, pewną odrębną fizyognomię i kontury nieco odbiegające od tego szablonowego planu, którego się architekci angielscy niewolniczo trzymają od stu pięćdziesięciu lat.
Prześliczne położenie przyszło też w pomoc sztuce. Z okien pałacu widać było z jednej strony ten sam daleki i piękny pejzaż, jak i z folwarku Montrath, a z drugiej, zatokę Kilkerram i niezliczone wyspy.
W chwili gdy sprzysiężeni Molly-Maguire dążyli na nocne zebranie w galeryi Olbrzyma, lord Jerzy Montrath, właściciel tego obszernego majątku, zgromadził w bibliotece z pół tuzina osób, które z głowami pochylonemi i z uśmiechem na ustach, zdawały się witać go życzliwie.
Lord Jerzy mógł mieć lat około czterdziestu, był wysoki, silny i przedstawiał w wysokim stopniów typ angielski, po którym zawsze można poznać mieszkańca Wielkiej Brytanii, w jakiejkolwiek z pięciu części świata.
Był ubrany podług ostatniej mody londyńskiej. Rysy jego były dosyć piękne, lecz za drobne stosunkowo do tłustej, mięsistej fizyognomii. Brakowało im wybitnego charakteru i były jakby przygniecione parą gęstych faworytów, które począwszy od ucha, rozchodziły się po stronach w kształcie wachlarzy. Włosy miał kędzierzawe, krótko strzyżone. Brwi blond, z białym odblaskiem, nie ocieniały oczów jasnych, przezroczystych wyglądających jak z porcelany.
Cała postawa była zarówno jak i twarz, proporcyonalna, lecz nieco za otyła i ociężała.
Lord Jerzy, mimo swoich czterdziestu lat, należał do młodzieży nadającej ton w Londynie. Nie był on bynajmniej jednym z tych lordów irlandzkich, przezwanych szyderczo lordami Związku, którzy uzyskali dyplomy szlacheckie za cenę zdrady ojczyzny; ale prawdziwy pan z panów; przodkowie jego byli już baronami za czasów Wilhelma i lordowie Montrath posiadali olbrzymi dziedziczny majątek, w dobrach ziemskich.
Dochody jego wynosiły od czterdziestu do czterdziestu pięciu tysięcy funtów sterlingów rocznie. Do niego należał niemal cały obszar ziemi między jeziorami i morzem, a folwarki jego, pokrywały stoki gór Mamturk.
Ludzie, których wezwał do siebie dnia tego, byli jego agentami.
Główny z nich, administrator majątków, nazywał się Robert Crakenwell. Był on w jednym wieku z milordem i wcale przyzwoicie wyglądał. Gdyby tylko posiadał kilka tysięcy funtów dochodu, mógłby doskonale w Londynie odgrywać rolę pana.
Żył on długi czas w stolicy, gdzie stracił skromną rodzicielską schedę. Bywał wtedy w najlepszych towarzystwach i niejedni brali go za prawdziwego lorda. Trzymał wszystkie zakłady, grał w Brighton i w Rath, miał konie na wyścigach w Epsom i używał wśród sportsmenów dobrej reputacyi.
Te zalety pozyskały mu szacunek lorda Jerzego, który go zrobił swoim administratorem. Natraciwszy niemało pieniędzy, Robert Crahenwell stał się człowiekiem pełnym rozwagi i obdzierał ze skóry biedaków, umierających z głodu.
Inni agenci, którzy wszyscy byli Irlandczykami, stali skromnie na uboczu i widziano jedynie wielkie ich kędzierzawe głowy i peleryny irlandzkich opończy. Dwóch tylko występowało śmielej; Dirch Mellyn, zastępca Lukassa Neale nad brzegiem Mogny i Noll Noose z Connemara.
Jerzy Montrath wyciągnął się na kanapie, wsparłszy obie nogi na podnóżku; w jego przezroczystych oczach znać było zmęczenie z podróży. Crakenwell siedział na krześle, inni agenci stali, nie starając się zbliżać zanadto do Jego Wielmożności.
— Spieszmy się! — rzekł lord Jerzy, tłumiąc ziewanie. — Panie Crakenwell, zechcij pan powiedzieć tym poczciwcom po co ich do siebie wezwałem.
— Milordzie, — odpowiedział administrator z udanem uszanowaniem, pod którem jednak znać było pewne lekceważenie, — zgrzeszyłbym po tak naglących listach Waszej Wielmożności, gdybym był czekał do tej chwili ze spełnieniem jego rozkazów. Mówiłem już z tymi panami i to niejednokrotnie.
Montrath spojrzał na dwóch agentów, którzy się wysunęli naprzód, a następnie na Crakenwella. Spojrzenie to było do pewnego stopnia błagalne. Ale administrator nie zdawał się rozumieć proźby, pozostał nieruchomy i milczący.
Obydwaj agenci wytrzymali odważnie spojrzenie milorda. Dirch Mellyn strzelał na wszystkie strony małemi oczkami, Noll Noose kręcił w palcach swój kapelusz i uśmiechał się słodko. Po za nimi słychać było tylko ciche pokorne szepty.
— Gdyby mi wolno było odezwać się, — rzekł Noose z niezgrabnym ukłonem, — rzekłbym Waszej Wielmożności, iż szczęśliwy jestem, iż mogę Go widzieć... najprzód by mu złożyć moje uszanowanie.... A przytem... czasy są bardzo ciężkie, wszak prawda Mellynie?
— Ach! — zawołał Dirch, — jak świat światem, nie widziano jeszcze podobnej nędzy.
— Nigdy jeszcze! — powtórzyli chórem wszyscy inni agenci, którzy przeczuwali, iż Jego Wielmożność, zażąda od nich jako dzierżawców pośredników, jeszcze większych czynszów od tych, które dotąd płacili.
— To wielka prawda! — mówił dalej Neli, — i nigdy jeszcze chwila nie wydała nam się właściwszą, by prosić Waszą Wielmożność o zmniejszenie czynszów.
Dirch Mellyn kaszlnął i spojrzał w głąb swego kapelusza, nie śmiejąc patrzeć jakie wrażenie zrobiła tak śmiała propozycya. Wszyscy inni pośrednicy westchnęli głęboko i cofnęli się jeszcze bardziej w głąb sali. Noll jeden odważył się utkwić w milorda swoje bezbarwne, głupkowate źrenice.
Administrator Crakenwell usiłował wstrzymać się od uśmiechu. Lord Jerzy ziewnął.
— Wielu was jest pośredników w majątku Montrath? — zapytał.
— Ośmiu proszę, Waszej Wielmożności, — odpowiedział Neli, — od czasu śmierci tego biednego Lukassa Neale. Zaś w majątku administrowanym przez bank londyński, jest ich zdaje się sześciu. P. Crakenwell będzie to lepiej wiedział.
— A o wiele chcecie by wam zmniejszono? — zapytał jeszcze lord Jerzy.
Dirch Mellyn podniósł głowę ze zdziwieniem i przestał spoglądać w głąb swego kapelusza. Na wązkiem czole Nella Noose zajaśniał promyk nadziei.
— Niech. Bóg błogosławi Waszą Wielmożność! — wyszeptał tonem namaszczonym. — Nie wiem ile by żądał Oliwier Turner, który jest bogaty i mógłby zrobić małe poświęcenie dla swego pana. Nie ma go tutaj zacnego chłopca! ale Dirch Mellyn i ci drudzy, ja zwłaszcza, jesteśmy biedniejsi niż Job. I zniżenie ceny dzierżawnej o sto gwinei bardzo by mi się przydało.
— Ja bym też o podobną sumkę prosił, — rzekł Mellyn z westchnieniem.
Inni dodali.
— I my byśmy też więcej nie żądali.
Wszyscy ci poczciwsc, aczkolwiek odziani jak i inni włościanie w Irlandyi, bogacili się jednak powoli kosztem biedniejszych swoich sąsiadów. Trzymali oni w dzierżawie znaczną część majątku Montrath i dzierżawili z drugiej ręki małe cząstki tysiącom biedaków.
Takie to jest stanowisko midlemanów t. j. dzierżawców pośredniczących pomiędzy panem ziemi i rolnikami.
Najczęściej, pomiędzy dziedzicem a wieśniakiem pracującym na roli, istnieje kilku pośredników. W Londynie znajduje się kilka agencyj, które wydzierżawiają znaczne obszary ziemi w Irlandyi i oddają je w administracye pełnomocnikom mieszkającym w jednym z główniejszych miast Zielonej wyspy. Pełnomocnicy ci mają na miejscu podkomendnych agentów, którzy zajmują względem pełnomocników takie same stanowisko, jak pełnomocnicy względem agencyi bankowych, agencye względem lordów, właścicieli ziemskich. Tym sposobem, nędzny kawałek pola obsadzonego kartflami, zaledwie wystarczający na wyżywienie rolnika, który je uprawia, musi opłacić podkomendnych agentów, pełnomocników, zapewnić zysk agencyi bankowej i stanowi jeszcze główny dochód lorda-dziedzica. Wieśniak też zabija się w tej niewdzięcznej pracy; pośrednicy wypasają się lub też zostają zamordowani. Lord zaś pobiera dochody, nie pyta o resztę i nie próbuje nigdy zgłębić tej otchłani nędzy.
Montrath wysłuchał z minę obojętną proźby swych pośredników.
— A ty panie Crakenwell, — rzekł, — czy nie masz zamiaru przedstawić mi życzenia w tym rodzaju!
— Mam dostateczne utrzymanie w majątku Waszej Wielmożności i nie myślę dorabiać się majątku.
— Dorabiać się majątku! — powtórzyli żałosnym głosem wszyscy pośrednicy! — Ach! Boże wielki! dorobić się majątku w naszem biednem hrabstwie Connaught i to w naszym nieszczęsnym zawodzie!
Montrath spojrzał się na nich swoim zimnym i znużonym wzrokiem.
— Dobrzy z was ludziska, — rzekł, — i pragnę coś dla was zrobić. Przybyłem tu z zamiarem podniesienia raty dzierżawnej każdego z was o trzysta funtów.
— Trzysta funtów! — zawołali wszyscy razem.
— O trzysta funtów, — odpowiedział spokojnie lord Jerzy, — ale ponieważ czasy są ciężkie, nie chcę zbytecznie pomnażać waszych kłopotów. W roku przyszłym zmniejszę czynsze, w następnym roku też.
Dzierżawcy, zamiast radować się z tych niespodziewanych przyrzeczeń, milczeli ponuro.
Dirch Mellyn na wszystkie strony wywracał swemi małemi oczkami, które to otwierały się to, gdzieś ginęły pod gęstemi brwiami. Poczciwy Noll Noose miał minę strasznie przygnębioną; spoglądał na swego pana wzrokiem zrozpaczonym i podejrzliwym. Gniótł pod pachą okrągły filcowy kapelusz i wyglądał jak człowiek, któremu zagraża wielkie niebezpieczeństwo.
— Rozumicie chłopcy, — mówił dalej Montrath, chcę wam dopomódz, uważam to za mój obowiązek. W przyszłości nie będę wam ceny dzierżawnej podwyższał, raz tylko jeden jeszcze, nieprzewidziane okoliczności zmuszają mnie do tego.
— Jezu! mój Jezu! — jęknęli biedni dzierżawcy, pobladli z przerażenia.
— Tylko o trzysta funtów każdy, — rzekł Montrath, — i bądźcie przekonani, iż się z wami delikatniej obchodzę niż z innymi.
— Ależ milordzie....
— Oliwier Turner, który nie jest równie wiernym sługą jak wy, zapłaci sześćset funtów.
— On może płacić, — rzekł Mellyn.
— Nawet i dwa razy tyle, — dodał Noll Noose.
— Z innymi, — prawił dalej Montrath, — obejdę się, tak jak sobie na to zasłużyli. Ruszajcie do domów moje dzieci i przynoście pieniądze jutro przed wieczorem.
Dzierżawcy skłoniwszy się pokornie wyszli.
W gruncie rzeczy, mówili sobie, iż to wieśniacy, którym grunta odnajmują, zapłacą tę nadzwyczajną podwyżkę. Podniosą im czynsze o tyle i wypędzą bez litości tych, którzy nie będą w stanie zapłacić tak wygórowanej ceny. Całe rodziny będą musiały szukać schronienia w bagnach, bez chleba i bez dachu....
Montrath i Crakenwell pozostali sami. Lord ruszył się z miejsca zajmowanego na środku kanapy, usiadł na rogu dając znak swemu administratorowi, by siadł obok niego. Crakenwell usłuchał bez wielkich korowodów, raczej z poufałością równego, niż z pokornem uszanowaniem podwładnego. Spoglądał na odchodzących dzierżawców dziwnem, dwóznacznem spojrzeniem, pełnem ironii i politowania. Ale nie nad nimi zdawał się litować.
— Potrwa to tak jeszcze z lat kilka, — rzekł, odpowiadając własnej myśli, — ale synowie wasi, wielmożni lordowie, nie będą mieć posiadłości w Irlandyi.
— Nasi synowie niech myślą o sobie, — rzekł Montrath. — Ty Robercie masz zawsze skłonność do filozofowania. Zostawmy to i mówmy o poważniej szych sprawach.... Czy żyje jeszcze?
— Zdaje mi się, — odpowiedział Crakenwell.
Czoło lorda Jerzego pobladło nieco; na otyłej fizyognomii odmalował się wyraz zadowolenia. Wyjął chustkę dla otarcia skroni, na których zebrało się kilka kropel potu.
Crakenwell, oparłszy się wygodnie o poduszki kanapy, patrzał w sufit i wydawał się zupełnie spokojnym.
Lord Jerzy spoglądał na niego z pod oka. Dziwną wydawała się ta podejrzliwa ostrożność u człowieka, który nie zwykł był się krępować. Można było z tej postawy jego wnosić, że z niewiadomych powodów, lęka się Crakenwella.
— Wierzaj mi Robercie, mój przyjacielu, iż mi to sprawia prawdziwą przyjemność. Musiałem się powtórnie ożenić dla podtrzymania mego zachwianego stanowiska. Ale wzdrygałem się na myśl morderstwa. Nigdy nie zapomnę strasznej nocy, którą przebyłem, gdyś wieczorem napadł na tego łotra Mac-Diarmida w lasku Ryszmond.
— Głupi to był zamach, — odpowiedział chłodno Crakenwell, — i dzisiaj Wasza Wielmożność by mnie na coś podobnego nie skusił; ale byłem zrujnowany i wierzyciele nie dawali mi spokoju. W takich razach każdy chwyta się pierwszej lepszej deski ratunku.
— Dzięki Bogu, nie zabiłeś tego prostaka.
— Albo raczej dyabeł sprowadził tam Percy Mortimera, który wówczas był tylko kapitanem. Ten mi już niejednokrotnie wszedł w drogę. Gdyby nie on, nie miałbyś dziś milordzie tej głupiej sprawy na głowie.
— Ale za to jeden wyrzut więcej na sumieniu.
Crakenwell spojrzał mu się w oczy.
— Skrupuły Waszej Wielmożności, — odpowiedział, — przychodzą nieco późno, ale zasługują na szacunek. Ja wiem, że zyskałem na całej tej sprawie pchnięcie szpadą w rękę; nigdy tego nie zapomnę i wyznaję szczerze, iż wolałbym wyrzut sumienia. W każdym razie lepiej mi jeszcze być w własnej skórze, niż w skórze Waszej Wielmożności.
— Czy wiesz co o moich nowych kłopotach? — zapytał Montrath z widocznem zniechęceniem.
— Odgaduję je milordzie. Ze wszystkich sposobów postępowania, wybrałeś pan najniebezpieczniejszy. Pozwoliłem sobie w swoim czasie zwrócić już na to pańską uwagę, lecz Waszej Wielmożności się wydało, że potrafi wszystkiemu zaradzić za pomocą środka zaczerpniętego z jakiego romansu, który zaledwie mógłby znaleźć zastosowanie w melodramacie na scenie Drury-Lane. Tym sposobem zaspokoiłeś milordzie swoje trwożliwe sumienie, czegóż się więc żalisz?
Twarz Montratha zarumieniła się i brwi się zmarszczyły, ale prędko zapanował nad swym gniewem.
— Przyjacielu Robercie, — rzekł, — jesteś zawsze żartobliwy, ale nie każdy potrafi zapatrywać się tak jak ty na wszystko filozoficznie.
— Zabić zwolna milordzie, — wyszeptał Crakenwell, — lub też zabić odrazu, jest zawsze morderstwem.
Montrath przygryzł swoje grube wargi i poruszył się niespokojnie na kanapie. Crakenwell założył obojętnie jedną nogę na drugą.
— Czy wiesz milordzie, — rzekł po chwili, — iż moje stanowisko tutaj nie jest arcyprzyjemne.
— Czy nie jesteś dostatecznie wynagrodzonym? — zapytał Montrath.
— Nigdy nie zarabia się dosyć, gdy się ma przeszło czterdzieści lat i wielką ochotę użycia jeszcze różnych przyjemności w życiu. Ale nie o to mi chodzi, moje dochody są przyzwoite i mogłyby mi ostatecznie wystarczyć, gdybym wciąż nie widział zawieszonego miecza nad swoją głową. Jest to stara historya Demoklesa, ale nie bardzo wesoła. Milordzie, bierze mnie ochota wrócić do Londynu i pozostawić odważniejszym odemnie zaszczyt strzeżenia twoich interesów w hrabstwie Connaught.
— Pomówimy o tem Robercie.
— Wolałbym pomówić zaraz nie tracąc czasu.
— Kiedy to stan moich interesów jest obecnie tak opłakany....
— Wiesz pan przecie, — przerwał plenipotent, — że tysiąc funtów miesięcznie wystarczyłyby mi zupełnie.
Montrath spróbował uśmiechnąć się.
— Wesoły z ciebie towarzysz Robercie, — wyszeptał, — ale mówmy seryo i daj mi jaką dobrą radę.
Crakenwell nie tracił ani na chwilę swej na pozór obojętnej postawy i wyrażał się jak człowiek pewien siebie.
— Rady moje są zawsze na usługi Waszej Wielmożności, — odpowiedział, — gotów jestem ich udzielić, pod warunkiem, iż wrócimy za chwilę do przerwanej rozmowy. O cóż więc idzie?
— Jestem zrujnowany Robercie, — rzekł Montrath głosem, w którym czuć było i zmartwienie i znużenie. — Marya Wood kosztuje mnie drogo, a jej wymagania są z każdym dniem większe.
— Przepowiedziałem ci to milordzie.
— Prawda Robercie, ale proszę cię o radę.
Plenipotent zastanowił się przez chwilę, uśmiech błąkał mu się na ustach.
— To mądra kobieta, ta Marya Wood, — rzekł z podziwieniem, — umiała wyzyskać sposobność daleko lepiej niż ja; wczoraj jeszcze biedna sługa, dzisiaj jest panią jakich mało. Ach milordzie, usługi takiego rodzaju jak jej, drogo cię musiały kosztować.
Montrath spoglądał hłędnem okiem i siedział założywszy ręce na kolana, widocznie przygnębiony. Rumieniec znikł z jego twarzy i ustąpił miejsca bladości.
— Tak jest, — wyszeptał, — kosztują mnie one drogo... strasznie drogo! Jest ona nienasyconą! Gdyby jeszcze złotem okupić się można! ale ta ciągła obawa! Ja już odchodzę od zmysłów Robercie! ta potworna istota śledzi za mną krok za krokiem jak chodząca groźba. Widzę ją wszędzie, w teatrze, w parku, w kościele. W Londynie wszyscy zapytują zkąd się ona wzięła i jaki majątek może wystarczyć na jej szalone zbytki. Najęła przepyszny apartament naprzeciwko mego pałacu. Posiada konie niesłychanie drogie, brylanty, zadziwiające tualety, a za każdym razem, gdy wyjadę lub wyjdę na miasto, muszę spotkać jej ogłupiałą od pijaństwa postać, wspartą na poduszkach przepysznego ekwipażu.
— Wiecznie jest pijaną, — rzekł Crakenwell suchym głosem, — można by skorzystać z tego....
Montrath spojrzał mu się w oczy niespokojnym, badawczym wzrokiem. Crakenwell bawił się frendzlami kanapy i nie uznał za stosowne wyrazić swej myśli.
— A przytem, — mówił dalej lord, — na najmniejszem spóźnieniem występuje z pogróżkami! To czego żąda, musi być jej dostarczanem natychmiast, inacznej wpada wściekłość i chce wszystko wyjawić milordowej Montrath.
— Jest to słaba strona całej tej sprawy, — wyszeptał Crakenwell; — wódka nie pozbawia ją całkiem rozumu, jak się pokazuje. Jabym się w taką wyrafinowaną zemstę nie bawił i w razie nieporozumienia z Waszą Wielmożnością, poszedłbym prosto do prokuratora.
— Ty Robercie! — zawołał Montrath przerażony.
— Tylko w razie danym, — odrzekł Crakenwell. — Chciej pan wierzyć, iż to tylko prosta hypoteza, jestem przekonany, iż Wasza Wielmożność nie postawi mnie nigdy w tem przykrem położeniu, bym musiał go zaskarżyć za morderstwo lub przynajmniej za dwużeństwo.
Montrath wstał i przycisnął obie dłonie do czoła.
— Co zaś się tyczy tej Maryi Wood, — mówił dalej najspokojniej Crakenwell, — wymagania jej wydają mi się przesadzonemi, gdyby ona zabrała panu wszystko, nic by nie pozostało dla mnie. Stanowczo się temu sprzeciwiam. Czy jest ona w Londynie?
— Nie wiem, — rzekł Montrath strasznie przygnębiony; — ściga mnie ona wszędzie jak wyrzuty sumienia. Spotkałem ją we Francyi, dokąd jeździłem z milordową Montrath i znowu następnie we Włoszech. Z dyabelską zręcznością umie zawsze odnaleźć mój ślad. Kto wie czy jutro nie przybędzie do Galway?
— Jest to czarna troska Horacyusza, — rzekł Crakenwell, który znał klasyków. — Jeżeli przybędzie, chętnie się z nią zobaczę. Bądź co bądź, stanowimy oboje razem dwie sprzysiężone potęgi.
— Jakto! połączyłbyś się z nią przeciw mnie? — rzekł żałosnym tonem Montrath.
— To tylko hypoteza milordzie. W każdym razie, nie jest to rzeczą niemożebną.
Montrath odwrócił się i począł chodzić po pokoju szybkim krokiem. Crakenwell się nie ruszył z miejsca. Śledził za lordem Jerzym obojętnym wzrokiem i wyciągał nitki z frendzli kanapy.
Montrath dusił się. Otworzył okno, by odetchnąć świeżem nocnem powietrzem. Ogień palił się na szczycie Ranach o jakie dwieście kroków od pałacu, oświecając ponurem światłem wieżyce zamku Diarmidów. Widok ten oderwał milorda od smutnych myśli.
— Co to jest? — zapytał, odwracając się twarzą do pokoju.
Crakenwell wstał i wsparł się na framudze okna.
— To, — rzekł, — jest sygnał wyprawiający mnie do Londynu i ostrzegający, iż w dzisiejszych czasach, niebezpiecznie jest zajmować się sprawami Waszej Wielmożności.
— Nie rozumiem cię Robercie, — rzekł Montrath.
— Kulą w łeb łatwo dostać, — mrukuąłjplenipotent, — a gdy wcielone dyabły, Molly-Maguire gromadzą się, nikt nie jest pewnym, iż nazajutrz prześpi się jeszcze w swoim łóżku.
— Czyżby to był sygnał sprzysiężonych.
Crakenwell skinął głową potakująco.
— Tak blizko pałacu?
— Już trzy czy cztery razy widziałem ten ogień, — odpowiedział Crakenwell. — Domyślam się, iż się zebrali w jednej z pieczar n wybrzeżu. Milordzie, zechciej się pan cofnąć, ostrożność każe zamknąć okno... łajdaki celnie strzelają, a coby się stało z mojemi dochodami, gdyby sobie wzięli za cel Waszą Wielmożność.
Crakenwell zamknął okno i zasiadł znowu na kanapie. Wzruszenie lorda Montrath jeszcze się zwiększyło, przechadzał się wielkiemi krokami, wymawiając niewyraźne słowa.
— Jeszcze jedno niebezpieczeństwo! — wyszeptał. — Groźby wszędzie... wszędzie... wszędzie....
Stanął przed plenipotentem i założył ręce na piersi:
— Mac-Diarmidowie o niczem nie wiedzą? — zapytał.
Plenipotent ruszył ramionami.
— Nigdym się o to nie dowiadywał, — odpowiedział, — to sprawa między panem i nimi.
— Gdyż wciąż mam w pamięci tych ośmiu braci, którzy pewnego poranku stanęli groźni przedemną. Zaklęte koło otacza mnie Robercie... nie zdołam się z niego wydobyć.
— Jest to także moje zdanie, — odpowiedział plenipotent obojętnie.
Montrath spojrzał się na niego gniewnie.
— Strzeż się mości Crakenwell! potrafię zgnieść kiedyś tę szajkę nędzników, którzy mnie otaczają i straszą mnie.
— Spróbuj pan, — odpowiedział plenipotent najspokojniej.
Montrath w najwyższem uniesieniu postąpił ku niemu i podniósł pięści. Crakenwell ani się ruszył.
Montrath nie wymierzył ciosu, spuścił ręce i schylił czoło czując swoją niemoc.
— Robercie, — rzekł błagającym głosem, — byliśmy kiedyś przyjaciółmi, zlituj się nad biednym dawnym towarzyszem. Ta kobieta, której taką krzywdę wyrządziłem, byłaby litościwszą od ciebie... przebaczyła by mi! Ty wiesz gdzie się ona znajduje, powiedz mi gdzieście ją ukryli?
Crakenwell przestał bawić się frendzlą kanapy i spojrzał się na lorda ze zdziwieniem.
— To pan nie wiesz, dokąd ją Marya Wood zaprowadziła?
— Wiem tylko, iż jest zamurowaną jak w grobie, odpowiedział Montrath głosem cichym i drżącym Crakenwell roześmiał się serdecznie.
— Ta Marya Wood to tęga kobieta! — zawołał.
— A zatem milordzie ja tyle wiem co i pan. Jest ona może we Francyi, może w Szkocyi... albo kto wie? Marya Wood ukryła ją może po prostu w Londynie!