Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Grób.

„Jak spędziłeś Morrisie ten wieczór? Ja odchodziłam od zmysłów; nadaremnie krwawiłam moje biedne ręce usiłując rozwalić ściany mego więzienia; chciałam też, a była to myśl równie może szalona, pójść upaść do nóg lorda Jerzego i błagać jego litości.
„Po północy, wycieńczona, rozgorączkowana, padłam na łóżko. Śniło mi się, iż jesteś przy mnie, potrzebowałam tylko rękę wyciągnąć by dotknąć twej odzieży, niestety, był to tylko sen.
„Mimo groźnej zapowiedzi angielki, milord nie pomyślał o mnie nazajutrz. Cały dzień oczekiwałam cię Morrisie, spoglądając z po za firanek mego okna, lecz oczekiwałam cię nadaremnie.
„Ale wieczorem, co za radość i nadzieja! W dolinie, w tem samem miejscu, gdzie cię widziałam wczoraj, ujrzałam kilku wędrowców, starca z długiemi białemi włosami, ośmiu tęgich młodzieńców i młodą dziewczynę z pięknemi szlachetnemi rysami.
„Opończe, laski irlandzkie, czerwony burnus!
„Irlandya! Irlandya!
„Dobry szlachetny ojciec! święty starzec! poznałam jego twarz szanowną, gdy szedł pod górę wolnym krokiem. Poznałam silnego Micheya i Natty i wesołego Sama, Larry, Dana, Owena, który myślał zapewne o swej ślicznej Latti i Jermyna, biedne dziecko, które kocha nie śmiejąc spojrzeć w głąb swego serca. Poznałam też szlachetną Ellen i wydało mi się, iż zaszła w niej pewna zmiana. Jakaś melancholia osłaniała jej dumną twarz, a jej wielkie czarne oczy patrzały rzewniej i łagodniej.
„I ty byłeś między nimi Morrisie, mój narzeczony, ukochany wśród wszystkich, ty, którego wspomnienie utrzymuje mnie jedynie przy życiu.
„W połowie pagórka, stary Miles zatrzymał się i oparł na długim kiju pomarszczone ręce. Jego wzrok pełen goryczy, zwrócił się na dom lorda Jerzego, który mu wskazywałeś. A wszyscy bracia za przykładem starego Milesa wyciągnęli ku mnie ręce, a oczy ich pałały gniewem.
„Jakże nie miałam sądzić, iż jestem ocaloną! Mac-Diarmidowie, najtęższa młodzież z całego Connaught byli blizko mnie. Ośm dzielnych, kochających mnie serc! Złożyłam dzięki Bogu, dusza moja pałała już tylko radością i nadzieją.
„Jeszcze jedna noc! ale przysięgam, to będzie ostatnia!
„Morrisie, niech ci Bóg odda dzień szczęścia, za każden dzień mego cierpienia! Nie podobało ci się odprowadzić mnie pod dach starego ojca.
„Co się nazajutrz stało, nigdy tego dobrze nie wiedziałam. Słyszałam tylko jakąś wrzawę i bójkę, po której wszystko się uciszyło.
„W godzinę później, lord Jerzy kazał mnie przyprowadzić i rzekł:
„Za tydzień zostaniesz milordową Montrath.”
„Chciałam coś odpowiedzieć, kazał mi milczeć i wyjść. Marya Wood, odprowadziła mnie. Ściskała mi rękę, śmiejąc się: „A to pocieszna historya! mruczała; masz pani szczęście, na honor! Zabawa będzie drogo lorda Jerzego kosztować... ale niewiadomo jak się to wszystko skończy”.
„Kobieta ta wytłómaczyła mi w kilka dni później, żeś to ty Morrisie zmusił lorda Montrath i że mój los jest twojem dziełem.
„Byłeś moim panem, miałeś prawo wydać na mnie wyrok.
„Tydzień minął. Obleczno mnie w jedwabne szaty, włożono dyamenty na czoło, przepasano złotą opaską. Uklękłam obok lorda Jerzego w kaplicy protestanckiej. Słyszałam za sobą twój przyspieszony oddech Morrisie.
„Czas był jeszcze wszystkiemu zapobiedz, ale niewyrzekłeś ani słowa, a milczenie twoje zrozumiałam jako rozkaz.
„Przyjęłam lorda Jerzego za małżonka.
„Wsiadając do powozu, usłyszałam twój głos:
„Niech będzie szczęśliwą milordzie, mówiłeś groźnie.
„Szczęśliwą Morrisie! niech ci Bóg wybaczy ten wyraz, który spadł na me serce jak bryła lodu.
„Odjechałeś i już cię więcej nie widziałam.
„Wieczorem lord Jerzy rzekł do mnie:
„Jesteś moją żoną, ale cię nienawidzę i zabiję cię.
„Odjechał do Londynu, zostawiwszy mnie samą w Montrath-House z służącą.
„Miesiące tak upłynęły. Nie żaliłam się. Lord Jerzy zapowiedział, iż mnie zabije: czekałam.
„Morrisie, czy odczytywałeś kiedy listy pisane do naszego ojca, w których imię twoje nigdy wzmiankowane nie było, chociaż je dla ciebie przeważnie pisałam. Czy odczytywałeś je na tych ścieżkach, po których chodziliśmy razem. Czyś zapłakał nad biedną Jessy? czy wspomnienie moje nie wywołało uśmiechu na twe usta?
„A gdy naraz listów nie stało, gdy dnie i miesiące mijały nie przynosząc oczekiwanych wieści, udałeś się znowu do Londynu, wszak prawda?
„Biada lordowi Jerzemu! jestem już może pomszczoną!
„Tyś taki odważny i silny!
„...Szalona! Za cóż mam być pomszczoną? Ty jesteś przekonany żem umarła, umarła w mem łóżku i zapewne modliłeś się u stóp kamiennego krzyża z napisem Jessy O’Brien, na cmentarzu w Ryszmondzie.
„Morrisie, pod tym krzyżem nie ma nikogo i dałby Bóg, by moje ciało tam leżało! Bóg przebacza wszystko tym, którzy wiele cierpieli; dusza moja była by już z Bogiem.
„Raz tylko jeszcze ujrzałam Jerzego Montrath. Rzekł do mnie:
„Muszę zostać wdowcem by się ożenić z kobietą z mojego stanu. Nie mam odwagi, żeby cię zabić, ale przyjrzyj się słońcu, gdyż je po raz ostatni oglądasz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Co potem zaszło nie pamiętam. Po wieczornym posiłku uczułam silny zawrót głowy i usnęłam. Jak długo spałam nie wiem. Pozostało mi tylko wspomnienie przykrego snu, jak gdybym brała udział we własnym pogrzebie. Leżałam w trumnie, słyszałam jak zabijano jej wieko i czułam, że ją spuszczano do grobu. Przebudziłam się wśród zimowej nocy. Nie byłam ani w mem łóżku, w którem zasnęłam, ani w grobie, jak mi się we śnie przywidziało, ale jechałam w zamkniętym powozie. Otworzyłam oczy, ciemno było na około mnie. Dotknęłam ręką mej twarzy i zamiast policzek, uczułam twardą maskę, zrobioną na podobieństwo moich rysów.
„Krzyk wyrwał mi się z piersi, ledwie jednak mogłam dosłyszeć dźwięk mojego głosu, gdyż maska ściskała mi usta i tylko przez wązk pozostawioną szparę z trudnością oddychałam.
„Ochłonąwszy z przerażenia, poczęłam zastanawiać się nad tem wszystkiem co się ze mną stało, mięszając w myśli wypadki rzeczywiste z wspomnieniami owego dziwnego snu i zaczynałam podejrzywać, iż nie był on może tak dalekim prawdy.
„Milord spełnił swą groźbę. Nie miał odwagi mnie zabić, a jednak usiłował pozbyć się mnie i usunąć ze świata. Dzięki zadanemu mi narkotykowi, wpadłam w stan zupełnego znieczulenia, z którego skorzystano, by mnie ogłosić za umarłą i zapewne pochować! Czujność władz i podejrzenia, jeżeli jakie były, przygłuszono pieniędzmi!
„Milord Montrath jest tak bogatym!
„Im bardziej się nad swym losem zastanawiała, tem więcej przypuszczenia moje wydawały mi się prawdo podobniejszemi. Po odbytej komedyi pogrzebu, wydobyto mnie z grobu i wywieziono!
„Ale dokąd? Gdzież mnie ukryć zamierzano? Po wóz już jechał czas długi, zdawało mi się jednak, że się obraca wciąż w kółko i powraca w to samo miejsce. Razem ze mną jechała druga kobieta, ale ani na chwilę nie przerwała milczenia. Poznałam jednak zaraz Maryą Wood. Powietrze w powozie było przesiąknięte dusznemi wyziewami araku i wódki.
„Tymczasem nadszedł dzień, poznałam to po słabym promyku światła, jakie się przecisnęło pomiędzy maską i memi ustami.
„Powóz nie zatrzymywał się ani na chwilę. Zdaje mi się jednak, że kręciliśmy się wciąż nakoło Londynu i może będę mogła wytłómaczyć ci kiedyś na czem opierałam podobne przypuszczenia. Cała ta długa jazda tylko udawała daleką podróż. Chciano wprowadzić mnie w błąd i odebrać mi wszelką możność rozpoznania gdzie się znajduję.
„Trzeba było widocznie, bym uchodziła za umarłą i gdyby moje wołanie ratunku wydostały się kiedy na zewnątrz, by nikt mi z pomocą nie pospieszył.
„Jak tu pomódz biednej istocie wołającej o ratunek, a która nawet wskazać nie umie, gdzie jej z takowym pospieszyć trzeba.
„Co począć? Może i oczy czyje wyczytają tę skargę podpisaną krwią moją, lecz nadaremnie szukać będą nieszczęśliwej ofiary. Ty nawet Morrisie, gdyby Bóg ci pozwolił znaleźć ten mój ostatni może krzyk rozpaczy, nadaremnie szukałbyś mnie!
„Nie wiem bowiem sam a gdzie się znajduję!
„Jakieś niewyraźne przeczucie powiada mi, iż jestem w Londynie, ale nie mam najmniejszej pewności. Może zawieziono mnie do Francyi, może do jakiego kraju, którego i nazwiska nie znamy, my biedni ludziska z Connaught. Podróż bowiem trwała długo, kilka razy światło dostające się przez szparę w masce następowało po zupełnych ciemnościach. Wreszcie wsadzono mnie na okręt i długi czas na nim przebyłam.
„Lord Jerzy jest bogatym. Jeżeli mógł, jak przypuszczam przekupić lekarza, który stwierdził śmierć moją, tem łatwiej mógł nabyć własny statek z obsługą zaprzedaną mu z duszą i z ciałem. Okręt ten niezawodnie do niego należał, wraz z sternikiem i z majtkami, gdyż na moja jęki, żadna litościwa dusza nie odpowiedziała. Prócz mnie i Maryi Wood nie musiało być żadnego pasażera, słyszałam bowiem tylko rubaszne wykrzykniki majtków, których głos brzmiał wśród smutnego szumu wiatru, jęczącego między żaglami.
„Czyżbyśmy płynęli po Tamizie? czy też na pełnem morzu? Ale Tamiza jest tak szeroką jak morze. Zdawało mi się jednak, że gdyśmy odpływali, jako też gdyśmy przybijali do brzegu, bałwany były mniej wzburzone. Prawdopodobnie wypłynęliśmy na morze, a następnie wrócili Tamizą i jestem w Londynie.'
„W każdym razie wysadzano mnie na brzeg i uczułam stały ląd pod stopami. Poprowadzono mnie ulicą spadzistą, słyszałam zgrzyt bram otwieranych i kluczy w zamku, naraz odjęto mi maskę.
„Znajdowałam się w obszernej sklepionej sali, z wilgotnemi ścianami, do której światło dochodziło wązkim otworem pozostawionym ukośnie w murze. Ujrzałam przed sobą towarzyszkę podróży, ową angielską sługę z Ryszmondu. Była w bogatej odzieży, z brylantowemi pierścionkami na palcach, z perłami we włosach, a twarz jej, na której pozostały ślady pijaństwa, była uśmiechniętą.
„— Będziesz tu jaśnie pani mieć ładny apartamencik. Nikt jej w rozrywkach przeszkadzać nie będzie. Tak to się dzieje na świecie, jedni spadają nizko, drudzy się wznoszą. Zdaje mi się, że mnie jaśnie pani przyniosła szczęście.
„Ukłoniła mi się z szyderczem uszanowaniem.
„— Żegnam jaśnie panią, — rzekła, — i pozostaję na zawsze pokorną służką Waszej Wielmożności.
„Marya Wood wyszła. Pozostałam samą.
„Gdy pierwsze chwile przygnębienia, które mnie przykuło do mego miejsca przeszły, usłyszałam dziwny szmer w tej stronie, którą wyszła angielka. Długi czas nie mogłam sobie zdać sprawy zkąd on pochodził. Dopiero gdy ustał, zdołałam rozpatrzeć się w ciemności i odgadnąć przyczynę.
„Zamiast drzwi, któremi się tu dostałam, ujrzałam kamienie wiązane wilgotnem jeszcze cementem. Szmer, zasłyszany przezemnie, pochodził od mularzy, którzy zamurowali drzwi.
„Jestem tedy zamkniętą w grobie! Morrisie, już cię więcej nie zobaczę!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
„Wiele dni upłynęło od tego dnia strasznego. Jestem samą, wiecznie samą! Głosu ludzkiego odtąd nie słyszałam. Istoty ludzkiej nie widziałam na oczy. Mój grób jest obszerny. Mam łóżko, na którem mogę spocząć, mam chleb, wodę, bieliznę i odzież. Pewnie jej zużyć nie potrafię.

„Morrisie, niezawodnie byś mnie nie poznał. Muszę być bardzo zmienioną! Tyle się napłakałam! Już od kilku miesięcy nie widziałam mej twarzy w zwierciadle, ale ręką dotykam mej twarzy i śledzę na niej postępy zniszczenia. Spiesz się Morrisie jeżeli chcesz mnie jeszcze zastać żywą.
„Śmierć się zbliża, jakże bym ją błogosławiła, gdybyś był przy mem łożu.
„Ale umrę bez ciebie! Jakaż szlachetna ręka chciałaby zanieść ci moją skargę? Przeczucie mi mówi, niestety! iż jestem zdala od Irlandyi! Nie znam tego powietrza, którem oddycham! to nie jest ukochana atmosfera naszego Connaught.
„Umrę zdala od ciebie; słodki wietrzyk rodzinny nie uniesie mojego ostatniego tchnienia, ciało moje spocznie w nieznanej ziemi.
„Mój Boże, jakże bym chciała przebić ten mur kamienny i zobaczyć otaczający mnie świat, chociażby przez chwilę.
„Im więcej się zastanawiam, tem bardziej nabieram przekonania, iż jestem w Londynie. Przez te kilka godzin, które spędziłam w wielkiem mieście, słyszałam bezustanny gwar i szum na około siebie. Ten że sam szum słyszę i teraz Morrisie, słyszę go dniem i nocą, gwar olbrzymiego miasta dochodzi wciąż moich uszów.
„Bieliznę moją tnę na kawałki i piszę na niej do ciebie Morrisie, gdyż wciąż łudzę się nadzieją, iż będziesz kiedyś czytał opowieść mojej biedy i ta nadzieja jedynie utrzymuje mnie przy życiu. Nie chcę stracić i jednego szmatka płóciennego, chleb mój codzienny gniotę na ciasto, wyrabiam z niego cienkie tabliczki i przyczepiam do nich zapisane płatki, a następnie przez ów ciasny otwór w murze, wyrzucam je na zewnątrz.
„Gdzie one padają? Ów bezustanny szum, który słyszę, musi przecie pochodzić od ludu?
„Wielu z nich słyszało zapewne moje wołanie, nikt nań nie odpowiedział. O są to niezawodnie Anglicy!
„Rano, w południe i wieczorem, otwiera się mała klapa umieszczona w środku sklepienia i spuszczają moje pożywienie na sznurze, który natychmiast podnosi się nazad w górę i klapa zostaje zamkniętą. Nigdy nic innego nie widzę i nie słyszą prócz tego szumu, tego gwaru ludzi szczęśliwych, mogących oglądać słońce i owe krzyki szydercze ludzi wolnych, urągających biednej uwięzionej.
„Z początku, za każdym razem gdy klapę otwierano, wołałam z całych sił moich, błagając o litość. Głos mój odbijał się o powierzchnię sklepienia i rozchodził się z dziwnem, donośnem brzmieniem, tak że sama się go lękałam.
„Teraz, przyzwyczaiłam się do milczenia, ale czasami jeszcze, gdy wiem, iż mnie istota ludzka dosłyszeć może, usta moje otwierają się mimowoli i krzyk wyrywa się z piersi. Sklepienie brzmi i głos mój rozchodzi się wzmocniony i powtórzony przez echo, lecz nikt nań nie odpowiada.
„I nikt nigdy nie odpowie!
„Czuję się bardzo słabą; od kilku dni z trudnością przejść mogę przez salę, która mi za grób służy; oddech mój jest rzadszy i trudniejszy. Może to śmierć się zbliża.
„Pójdę do Boga Morrisie, modlić się za ciebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była to obszerna izba, oświecona słabem światłem. Wchodząc do niej, trudno było zrazu ocenić jej kształt i wymiary. Gdy się oko przyzwyczaiło do tej niepewnej jasności, spostrzegało wielkie czarne mury, tu i owdzie popękane, wilgotne, przykryte jednem sklepieniem. Ściany te były całkiem nagie, tylko naprzeciw szpary przeprowadzającej światło, znajdowały się połamane szczątki dużego, kamiennego krycyfiksu.
W rogu umieszczone było małe łóżko, przykryte białą pościelą.
Naprzeciw strzelnicy, stał stół o trzech nogach, a przy nim młoda kobieta siedziała na pieńku.
Było to jeszcze niemal dziecko, słodka i naiwna istota stworzona, zdawałoby się, tylko do pieszczot i do uśmiechu. Była bardzo bladą i cierpienie srodze napiętnowało jej wielkie niebieskie oczy, o łagodnem spojrzeniu. Ale ani na tej wychudzonej twarzy, ani w tych wpadniętych oczach, ani na tych ustach, z których krew zupełnie odbiegła, nie można było dostrzedz śladów goryczy.
Wyglądała jak biedny kwiat, który więdnął, a chyląc się na łodydze, zachował jeszcze upajającą woń i piękne barwy.
Wzrost miała słuszny; jej wychudła kibić nie straciła jednak wrodzonego wdzięku, było coś uroczego i niewinnego w całej jej postaci. Na jej czole około którego spadały gęste kędziory czarnych włosów, malował się wyraz spokojnej boleści, smutek cichy i pełen rezygnacyi.
Musiała być ona powabną jak mało która młoda dziewczyna i mimo śladów cierpienia, blada twarz jej, zachowała wdzięk anielski.
Dawno już uśmiech nie postał na tych ustach, od dawna już zasmucone te oczy straciły blask iskrzący, który jaśnieje z pod długich rzęs młodych, szczęśliwych dziewcząt. Ale jakże te źrenice, musiały błyszczeć niegdyś i jakże pięknym musiał być uśmiech szczęścia tej kochanej istoty, w obec której gniew stawał się niepodobnym i której jedno spojrzenie powinno było najokrutniejszych rozbroić.
Biedna Jessy!
Nielitościwa i podła złość ludzka zawisła jednak nad nią. Znalazł się kat, który ją żywą zaniknął w tym grobie, człowiek należący do tego dziwnego narodu, który pierwszy zapłakał nad losem czarnych niewolników, ale którego oczy nie znają łez dla męczenników białych.
Nie nienawidziła ona jednak tego człowieka. Nadmiar niedoli nie natchnął tej świętej duszy, żądzą zemsty.
Przed nią na stole leżały długie paski białego płótna, na których pisała zwolna i z wielką trudnością.
Dzień chylił się ku końcowi. Zostawiła jeden wiersz nie dokończony i położyła ołówek. Wychudłe swe ręce skrzyżowała na piersi.
Przez kilka chwil siedziała pogrążona w dumaniu, n a pochylone czoło spadały pukle jej włosów. Oczy na pół otwarte były skierowane na niedokończony wiersz, w którym napisała imię Morrisa.
Długo pozostała tak nieruchomą, wreszcie dwie łzy spłynęły jej na policzki.
Stało się to mimo jej woli, była tak przyzwyczajoną do łez, że gdy jakie weselsze wspomnienie przesunęło się jej w marzeniu, usta rozkosznie uśmiechnęły się. Była w tej chwili piękną jak dawniej, piękną jak aniołowie z nieba.
I wśród uśmiechu usta się jej poruszyły, głosem dźwięcznym, pieszczotliwym jak u dziecka, wyszeptała imię Morrisa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.