Polesie (Ossendowski, 1934)/W rozlewie wód

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Polesie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1934
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY
W ROZLEWIE WÓD

Za dawnych, może drewlańskich jeszcze czasów, gdy poczucie budzących się potęg natury było ostrzejsze, — wiosnę przepowiadały dziewczyny wiejskie od prababek zapożyczonem „klikaniem“. Zbierały się dziewuchy całą gromadą koło parkanów, nad brzegiem rzeki i, patrząc na siniejący, coraz bardziej pęczniejący lód na przeprawach i na porowatą powierzchnię śniegu, śpiewały głosami o przeraźliwych tonach zawodzeń żałosnych; niosła się pieśń z wezbranej tęsknotą dziewczęcej piersi:

„Oj, wiesna krasna!
Da sztoż ty nam uniosła?
Oj, uniosła, uniosła
Try koryści u radości:
Pierwaja koryść — bortniczkom,
a druhaja i oratajom
a treciaja — pastuszkom!

Wiosna rychło odpowiadała dziewczęcemu „klikaniu“.
Posyłała wiatry ciepłe i deszcze nagłe, co przesiąkały śnieg, i nic go już obronić nie mogło, ani podmuchy srogie od północy, ani śnieżyce wściekłe, ani nawet ostre przymrozki poranne. Wkrótce też spod grubego pokładu śniegu, ściemniałego i zleżałego, sączyć się zaczynały najpierw małe, jak gdyby wylękłe strumyki, a potem większe, z pluskiem spływające na lodową powłokę rzeki i żłobiące w jej brzegach spadziste rozłogi, a gdzie, jak na Horyniu, środkowej Prypeci i Słuczy, ku prądowi się kłonią strome a spadziste spychy nadbrzeżne, strumienie wiosenne ryły jary głębokie. Nic się od pradawnych czasów nie zmieniło! Woda topniejących śniegów tak samo wpada do rzek i jezior, wypełnia je ponad miarę, aż zaczynają podnosić krępującą lodową pokrywę i łamią ją. Nie jest to jednak groźna walka żywiołu, gdy prąd z rykiem, pluskiem i zgiełkiem zrywa i kruszy lód, olbrzymie tafle kry ciskając na spychy i łachy.
Rzeki poleskie — duże dopływy Prypeci, tak samo jak małe, powolne są, nieufne w swych przejawach, niby się wahające w zamierzeniach. Zdać się może, że same nie wiedzą, dokąd mają skierować obfitość wody, czy nieść ją ku żółtym wybrzeżom słowiańskiego Bałtyku, czy ku ciemnym, ciepłym falom turecko-tatarskiego Czarnego Morza? To też mimo, że wypełnione już po brzegi, — wzbierają powolnie, nie wiedzieć gdzie i jak ujmując całą powódź, i bez pośpiechu, bez syku wirów i warkotu fal, płyną leniwe a groźne — przyjmie je granitem słane koryto Dniepru.
Jednak wiosna, „naklikana“ przez dziewuchy chutorowe i wiejskie, nie śpi — raz zbudzona jęła się wielkich prac.
Roztapia ona coraz to nowe zaspy, połacie i wydmy śnieżne, zgarnia białe czapy z łapiastych świerków i szron z nagich gałęzi dębów, sokorów, brzóz, grabów, jesionów i wierzb z nad Mozyrza, Łani, Jasiodły i Bobryka, wyciska wodę z zamarzniętych bagien, trzęsawisk i nietr Zarzecza, Czortowa, Lutycy, Wargany, Moroczna, błot Hryczyńskich, Kaczajskich, Petrykowskich, z każdego hała, bieli i błonia, aż przesiąknie je i okryje zimna jeszcze, obfita „nieciecz“. Budzą się, zbierają, ruszają długo zastygłe wody.
Wtedy wzbierać zaczyna, ni to zdyszana, ni to spiesząca się Prypeć, a z nią razem — najmniejsze jej odnogi i każde rieczyszcze. Unoszą one kry przeogromne, przepasane czarnemi drogami, żelazem kół pocięte i nawozem końskim powalane; porywają szałasy i kurenie nadbrzeżne, czasem dach z podmytej chaty, smętne krzyże „pohostów“-cmentarzy, drzewa zdarte z brzegów i z łach.
Woda przybywa coraz szybciej i wyżej — piętrzy się groźna.
Prypeć, Jasiołda i Szczara wylałyby ją do Dniepru, Bugu i Niemna, lecz na drodze tej natura i ludzie nagromadzili przeszkód bez liku, a szczególnie — Dniepr. Przegrodził się on mocarnemi porohami z twardego granitu i wsparł wodę, mknącą z błot poleskich.
Wtedy zrozpaczona, ciężarna nadmiarem wody, mułu i iłu Prypeć z bolesnem westchnieniem występuje z brzegów i zalewać zaczyna nizkie torfowiska, mszarniki, hała i kotlinne olosy, aż hen! — na dziesiątki mil wkrąg rozeprze się wszechwładnie przeogromne jezioro — wspomnienie tego, co tu przelewało się falami, być może wtedy, gdy człowiek stopą swoją nie dotknął jeszcze tej niegościnnej ziemi.
Znikają pod wodą łęgi i co wyżej położone błonia przybrzeżne, najniższe ostrowy, grzędy pełne jałowców i wrzosowisk, zarośla łóz, szuwarów suchych i łamliwych; płyną wyrwane z korzeniami drzewa i pogmatwana „nanoś“ krzaków, których się czepiają szare „żabry“ oczeretów i sitowia, gnijące już i spróchniałe; tam i sam nad rozlewiskiem pręży nagie konary dąb, dzika grusza lub pokraczna rozmierzwiona wierzba.
Zalane wodą do półpionów stoją skrawki, niedobitki dawnej puszczy; czernieją posępne olszyńce, a nawet na krawędzie, na skrzydła borów wdziera się woda, zaganiając tam ciżbę zwierzęcą.
Lis nie skrada się teraz do szaraka, tchórz i kuna zapominają o krwawych napadach; ryś wdrapuje się na gałąź rosochatej sosny dziuplastej i, rozpłaszczony na niej, nic już nie widzi poza bezkresem rozpętanego potopu; wilki zalegają lękliwie w najgęstszych kępach podszycia leśnego i ostrożnie poruszają chrapami, węsząc wodę i wystraszone dziki, które w haszczach kołują wpobliżu.
Ptactwo też zlatuje się tu gromadnie, szukając ratunku na najwyższych gałęziach sosen strzelistych, wiekowych. Zapada tu głuszec z ciężkim łopotem skrzydeł, nadlatuje stadko cietrzewi, furkają jarząbki beztroskie i przelatuje z drzewa na drzewo mnogi drobiazg pierzasty. Na ostrowach pustych roi się od bielaków, kuropatw, wylękłych śmiertelnie, oszalałych z przerażenia myszy i wężów, pełznących dalej i dalej od wody, liżącej chciwie grząski brzeg i wdzierającej się na jego wąski, błotnisty strąd.
Sieć rzeczna i jeziorna, połączywszy swe skrzydła, otoczyła już ostrowy zaludnione, woda zawładnęła uliczkami wsi i miasteczek, gdzie ludzie w „duszehubkach“ i „obijanikach“, popychanych drągami, pływają od domu do domu, łapią porwane przez prąd, niewiedzieć skąd zniesione sprzęty, czółna, całe strzechy, kryte czarną od starości trzciną, i inny dobytek. Rzeki i strumienie uniosły z „hałów“ tkwiące tam stogi siana, rozrzuciły je po brzegach ostrowów i zawieruszyły w pogmatwanym gąszczu wystających z wody łóz.
Sędziwi starcy, pykając fajki, siedzą na dnie przewróconych „szuhalej“ i „dubów“, w skupieniu patrzą na żółtą, rdzawą lub czarną nawet wodę, badają niebo i słońce, myślą uporczywie i troskają się bezwiednie.
Wieszczby, wróżby czynią — takie, jakie zapewne sprawowali niegdyś pogańscy kapłani i starcy po osiedlach dawnych przodków drewlańskich. — Stosunek człowieka do przyrody nie uległ zmianie.
Słońce przypieka coraz goręcej, coraz żywiej.
Z parnej, ogrzanej ziemi, głęboko rozmiękłej, wyjrzała już pierwsza ruń traw i niepokaźne, wstydliwe „kraski“. Z niemi razem wyfrunęły białe i żółte motylki — najzwyklejsze „babki“ poleskie, te same, które spotkać można od Szpichergu do Przylądka Dobrej Nadziei i Hornu, od Azorów i Labradoru — do Tasmanji.
Starcy wiedzą dokładnie, że gdy pofrunie wpierw biała „babka“ — mleczny będzie rok, jeżeli żółta — miodowego spodziewać się należy.
Tam znów szczupak długo miota się na jednem miejscu, mącąc i rozrzucając wodę, — żegna się wtedy pobożnie stary rybak o ziemistej, pooranej zmarszczkami twarzy i mruczy do sąsiada:
— Szczuka swaryćsa — ryby nie iduć od moria...
Ale gdy drapieżnik nie ciska się już w przybrzeżnych zielskach i sitach, lecz pruje wodę grzbietem, śmigając z prądem, — Poleszuki wiedzą, że „ryby iduć“, a z ruchów szczupaka wmig poznają „chód“ okoni, sandaczy, jerszy, ścierni, miętusów, jazi, leszczy i karpi. — Przyszedł pożądany czas.
— Swietyj Martyn, pomohaj w imię Boże! — szepcą rybacy i zabierają się do smolenia łodzi, naprawy sieci, robienia spławików z kory brzozowej i topolowej, cięcia prętów i palów na zbrodnicze, podstępne jazy, przegradzające bieg rzeki, aby zatrzymać ryby, a potem schwytać je w więcierze i kosze, ustawione za zdradliwem przejściem w „hatach“. Młodzież sporządza już wędy, ostrzy haki i szuka narybku dla przynęty; kobiety się krzątają, oporządzając i zaopatrując rybaków w żywność przed wyprawą. Razem z pierwszą trawą i skromnemi „kraskami“ ożywa roślinność wodna. „Ajer“ ku radości czeredy dziecięcej wypuszcza już zielone brzeszczoty swych liści wonnych. Młode trzony jego pędów uważane są tu za przysmak — „sołodkij koreń“. To samo się dzieje z innemi roślinami. Korzenie białych nenufarów i żółtych grążeli stanowią łakomy dodatek do jednostajnej kuchni poleszuckiej, opartej na ziemniakach, kaszy jaglanej i rybach. Szerokie, połyskliwe, jakgdyby z zielonej blachy wycięte liście białych lilij wodnych wypływają już na mętną powierzchnię powodzi i ciągną, prężą swe wężowe pędy, aby nadążyć za jej rozlewem, aby coraz chciwiej chłonąć ciekłe złoto słońca, którego odblaski drgają na zmarszczonych wodach.
Wychudłe i oszerszeniałe bydło stoi nad wodą i porykuje smętnie i rzewnie. Jak okiem sięgnąć, wszędzie jedno wielkie, bure i mętne, niosące ił i muł morze. Wokół ni skrawka zielonych hałów, ani śladu łęgów i błoni trawiastych. Na krętych załomach i zygzakach łożysk rzecznych — burzące się wiry, jakiś niespokojny, obcy odwiecznej ciszy tej ziemi plusk wartu, unoszącego drzewa, krzaki, słomę i żabry zeszłorocznych czorotów i sitów. A jednak słońce praży i z ziemi wypiera różny „wisz“ — chwasty i trawy — świeże, młode i wonne; huczą w powietrzu pszczoły, trzmiele, bąki i muchy, a żółte i białe „babki“ fruwają już całemi chmarami.
Poleszucy spoglądają na niebo.
— Nie leciać białonosy... — pomrukują w zadumie.
Ale przyleciały wreszcie pierwsze zasięgi gawronów i obsiadły drzewa okoliczne, wrzeszcząc i swarząc się zaciekle, — znużone lotem i wynędzniałe na tej pustyni wodnej.
— Wiesna, wiesna krasna! — klaszcząc w dłonie, pokrzykuje dziatwa, baraszkując po zapłociach, gramoląc się na zręby chat i „kleci“, jakby wyglądając dalszych cudów tej „wiesny“.
Ostateczne przyjście jej otrąbią wreszcie klucze żórawi, łabędzi, lecących ku brzegom Oceanu Północnego, i sznury gęsi, wiszących wysoko pod obłokami; rozniosą skwapliwie wieść o niej ruchliwe, rwące się na strzępy stada dzikich kaczek.
Posłyszawszy te opowieści, nadlecą bociany i czaple, bąki, kuliki wszelkie i jękliwe czajki, ale przed niemi nadążą, o kilka dni wcześniej rybitwy — duże, szaro-białe, krzykliwe, i — małe, czarniawe, milczące... Powietrze napełnia się życiem.
Z ich przybyciem Prypeć zgarnie nadmiar wód poleskich, wtłoczy je w koryto Dniepru i przekaże mu, aby wyplusnął ciemny wart swój do głębokiego lazuru dalekiego morza.
Obnażają się wtedy niskie ostrowy, wydmy poszarpane i rozmyte, hała zamulone i łęgi, wynurzają się zatopione zarośle łóz, wiklin i rokit, a na moczarach, mszarnikach i w olosach świeci się i połyskuje już tylko „nieciecz“, która nie znika prawie nigdy; lśnią się szerokie smugi wody, stojącej na bagnach, chociaż ktoś nieświadom Polesia przyjmie je niekiedy za strumień, rzekę lub jeziorko, — pod takiem zwierciadłem wody toń groźniejsza od wodnej.
Z piachów i próchnicy ostrowów i borów, z grzęzawisk na hałach, bielach i łąkach dobywają się z ziemi trawy, trzciny i pędy drzew. Miodowe pariło, wełnianka, osoka, szczaw, borodacznik, krwawnica, wszelkie najnędzniejsze ziele zrywa się do życia, rozrostu, rozkwitu.
Czoroty, ajery, sity i grzybienie opasują brzegi jezior i ślepych roztok rzecznych, wyrastając nietylko na mule dennym, lecz nawet na zatopionej warstwie roślin zeszłorocznych. Szerzy się niepowstrzymanie ta opaska zielona, przerastają ją łozy, rokity i wierzby i tak — z roku na rok, aż kiedyś zniknie w ich uścisku ciemne zwierciadło lub połyskliwa wstęga wody, resztki jej zasłonią szerokie liście lilij, a rzęsa i mchy narzucą swój pokrowiec zielony i wypiją.
Tak znikały i znikają jeziora i ślepe „plosa“, pozostawiając po sobie grząski, ruchomy pokład torfu z wyzierającemi tu i ówdzie błyszczącemi w słońcu „oknami“; ni to oczy, jeszcze mgłą śmierci nie zasnute, rzucają te głębie zdradliwe ostatnie spojrzenie na świat, spojrzenie rozpaczliwe, przerażone, a w rozpaczy swej i w przerażeniu mściwe i złe. Lecz naprzekór temu ponuremu obrazowi śmierci nad prądem rzek odbywa się istna orgja zielonych zjaw.
Sokory, graby, wierzby i różny krzew drobniejszy dopadają brzegów, rozrastają się szybko i bujnie, tworzą wąskie przejścia, zwodniczą, zawiłą sieć rozstajnych labiryntów, wypełnionych mrokiem, przerzucają się poprzez prąd, tworząc fantastyczne arkady, bramy i mosty wiszące, ze szmaragdów, malachitu, chryzoprazów, wznoszone ręką nieznanego budowniczego, opętanego milczącym szałem potęg ziemi, płomieniem twórczym i władną żądzą piękna.
Wśród zielonych szpalerów, pod zwisającemi gałęziami zrzadka burzy się wstęga rzeki, pluska falą i wiruje, spotkawszy przeszkodę niewidzialną. To — kłoda skamieniała, odwieczna, przegrodziła koryto, wsparta na kilku konarach, głęboko w mule ugrzęzłych. Na dziwacznych, pokracznych cielskach starodawnych „wywrotów“ usadowiły się już grążele i kępki sitowia, a wśród nich, gdzie rzeka złożyła namuł i odłamki, „żabry“ czorotów i „pyreju“, kulik udeptał sobie gniazdo i piszczy, stęskniony do miłości.
Białe, blade listki wiosenne na dębach, wiązach, klonach i kruszynach ciemnieją; już nie odcinają się na czarnych łapach świerkowych młode, jasnozielone świeczki żywiczne; już zapadły do gąszczu oczeretów i sitowia dzikie kaczki; na halach, w pobliżu jeziorek i kałuż zagnieździły się czajki jękliwe i chybotliwe w locie; wszelki zwierz i ptak, zaznawszy porywów miłosnych, poczuł ukojenie i troskę o potomstwo; już rzeki powróciły do dawnego łożyska, a ponad wszystkiem, na skrzydłach, rozpartych szeroko i drapieżnie, zawisły pod jasnem niebem orły, sokoły i jastrzębie.
W cichych „zawodziach“ rzecznych, przy łachach piasczystych i porosłych zielenią „plosach“ wyskakują z toni ryby, wyrzucając bryzgi, kreśląc rozbiegające się koła na wodzie, błyskają srebrną łuską i łukiem jasnym wpadają w chłodną toń.
Przez rzekę ku przeciwległym łąkom płynie stado krów, a konie, stojąc po szyję w wodzie, parskają radośnie. Pluska wiosło rybaka.
Dobiegają z wioski głośne rozhowory oraczy, gotowych już wyruszyć w pole; kłócą się z siewcą baby, wydając mu len i rajcując po swojemu swarliwie i bezładnie. Niosą się dziecięce pokrzyki.
Bartnicy, milczący i tajemniczy, pełni guseł i pogańskich obrządków, usiłują odgadnąć — gdzie i jakie „pczoły zawieduć paszniu“, w jakim borze „bohato“ roić się będą i kiedy je najlepiej do nowych barci wabić; ostrzą piesznie i sprawdzają stare „leziwa“, czy aby zdzierżą „czołowika“, kiedy po gładkim pionie sosny ku pszczołom po owoc ich pracy wdrapywać się zacznie.
A gdy o świcie dnia tylko najsędziwszym starcom znanego — drewniana, straszliwie długa „truba“ (trąba) pastucha wiejskiego, siwego, kołtuniastego i dziobatego dziada, rozbrzmi rozgłośnie po raz pierwszy, bo nastał czas wypasać bydło po hałach, gdy bocian, stojący w gnieździe, zarzuci głowę na grzbiet z klekotem i sykiem radosnego upojenia, — wszyscy wiedzą już, że „wiesna krasna“, co radość życia na ziemię sprowadziła — minęła.
Przyszło lato, czas Jariły — słońca.
Szepcą przeto stare Poleszuki prasłowiańskie zaklęcie:
— Jariło, zrij na trawu, na żyto, na proso, na babij lon!
Tak z nawyku modlą się do bożka pogańskiego polescy „orataje“ — rolnicy i kosiarze.
Inni — rybacy, łowcy, bartnicy, pasterze i baby, o ten stroskane nieustannie, mają własne tajemne modły, zaklęcia i wieszczby, a jakie — tego nikt nie zbadał, nikt nie podsłuchał i nie podpatrzył.
Znają je staruchy stuletnie, zgrzybiałe, mądre mądrością ziemi bagiennej i uczą tej sztuki tajemnej młoduchy i dziewczyny, aby nie umarły, nie zniknęły sędziwe zabobony i gusła, bo, jak święcie w to wierzą, wraz z niemi zapadnie się nazawsze kraj Swarożyca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.