Polesie (Ossendowski, 1934)/Lato poleskie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Polesie |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Zakłady Graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Któż mógłby nazwać je pięknem? Niepewne jest i zmienne lato poleskie, deszczami nasiąkłe, mgłami o świcie i po zorzy wieczornej spowite. Nad krajem tym rozpościera się szara, pochmurna płachta bodaj przez połowę dni w roku; w okresie letnim słońce nie często przegląda się w wodach rzek i jezior, a lazurowa, złotemi nićmi przetkana kopuła nieba jeszcze rzadziej cieszy wzrok wszystkiego, co żyje. Lato tu — dżdżyste, szczególnie w lipcu. Na Polesiu ulewy są chyba wyłącznie ojczystego pochodzenia, bo woda, parująca z błot, rzek i dwustu jezior polskiego Polesia, a trzech tysięcy — na całym obszarze tego bagienno-leśnego kraju, — stanowi źródło obfitych opadów, wciąż na nowo zasilających te wody.
Było tam więcej niegdyś tych prajezior. Pozostało po nich rozległe jeziorzysko, ciągnące się od Pińska aż do Łunińca, gdzie teraz rozparły się tylko moczary z jeziorkiem pod Horodyszczem. Koło Kobrynia też znikło już pod torfami prajezioro, a na jego miejscu zaległy błota Dubowoje, obfitujące w małe, bezimienne „kałuhy“ z każdym rokiem zarastające, coraz bardziej zanikające.
Największe z jezior Polesia — „Kniaże“, albo „Kniaź“, o prawie 50-kilometrowej powierzchni, zostało odcięte od Polski, lecz i na naszych obszarach mamy duże baseny wodne — Świteź poleską, Wygonowskie, Pulmo, Nobel, Czarne, Sporowskie, Tur, Bobrowickie, posiadające zwierciadła od trzydziestu do dziesięciu kilometrów kwadratowych zwierciadła czyste, niezarosłe.
Parująca woda z nawierzchni tego kraju wzmaga obfitość deszczów i powoduje zachmurzenie i mglistość.
Polesie — to nasza dżungla, parna, wilgotna, nieruchoma, bo nawet północno-zachodnie wiatry, dmące w lecie, nie rozpraszają chmur i mgieł. W umiarkowanie ciepłem i wilgotnem powietrzu wybuja niezmiernie wszelaka roślina a nawet czoroty chybkie dosięgają tu grubości młodych bambusów, nawet drzewa, na moczarach rosnące, mają nieraz potężne piony. Rozlana tu niedawno powódź wodna zmienia się szybko w powódź zieloną. Rozrastają się trawy, zdobne w barwne plamy kwiatów; gęste krzaki i wysokie trzciny rosną dostrzegalnie niemal; potężnieją szybko drzewa w borach, w puszczach i olosach, gdzie chyba z siekierą tylko przebije się człowiek przez zarośliska, haszcze i sieć gęstego podszycia leśnego.
Obrzeżone ramą zieloną leniwie płyną rzeki i śpią jeziora, nikomu nieznane plosa i smugi czarnej, zamulonej wody, stojącej po moczarach. — Napozór tylko zda się to być bezduszną pustką.
Po łąkach żerują gromady bocianów, a w miejscach, dalekich od oka ludzkiego, czujne, szare czaple wyglądają zdobyczy.
Nad trzcinami latają kaczory — rzadko, po dwa, po trzy. Przylatują tu z jezior, zaczajonych wśród olszyńców, aby sprawdzić, czy wzrasta młódź po szuwarach i czy prędko sama sobie radzić zacznie.
Nad zielonym kobiercem błot i nad puszczami panują jastrzębie i pokrewne im bractwo drapieżne, chciwe zdobyczy, a łupu nigdy niesyte — wysoko zawisłe w swych podniebnych lotach.
Pod brzegami rzek i korytami małych ich odnóg suną „duszehubki“, „czubarki“ i „podjazdki“. Stojący w nich Poleszucy drągiem odpychają swe czółna, idące równo bez odchyleń, niczem gondola wenecka, a szybko i bez hałasu. Czasem tylko zaszeleści i rozchwieje się potrącony pęd trzciny lub pluśnie spłoszona ryba.
Co robią w tych odludnych, małodostępnych ustroniach ci milczący, szarzy, powolni jakgdyby ciągle skradający się ludzie?
Sprawdzają, jak rośnie trawa na przyszłych sianokosach; szukają nowych miejsc, aby przypłynąć tu z kosami i wydrzeć bagnom siano; podglądają grę ryb koło zburzonych już jazów i w głęboko wcinających się w ląd „zawodziach“ cichych; wypatrują nowe dostępy do tokowisk cietrzewi i głuszców; odnajdują sady i lęgi kaczek, tropy wilków i dzików, grążami zbiegające ku wodzie; zdzierają łyko z lip i wiązów, rąbią pręty młodych dębczaków, wierzb i łóz, skręcają z kory ligawki, plotą łapcie, króbki i „wiersze“ — pułapki na ryby, drążą fujarki pasterskie... tysiące rzeczy dostarczają im te błota i wody, — tysiące ich spostrzeże i zużytkuje Poleszuk, — człowiek leśny, duch błotny, uparty, samotny łowiec pierwotny. Na próchnicach, glinkach i piachach grzęd i wysokich ostrowów gospodarzą rolnicy i ich baby. Żyto, owies, jęczmień i proso dojrzewają na nędznych, w szachownicę pociętych poletkach; malutkie ogrody warzywne i zagoniki lnu, zorane tuż przy chatach, — to już wszystko, co uprawia tu rolnik, bo bagna i mszarniki, bory i olosy odstąpiły im zaledwie skrawki gleby nieugornej. Resztę zagarnęły wszechwładna woda, topiel bezdenna i trawy.
Nie frasuje się tem zbytnio mało wymagający człowiek bagienny.
Umie on powiększyć zapasy chleba, dodając do mąki „lebiody“ — zielska, znanego mu od pradawnych czasów; rzadziej — dorzuca otręby, a gdy wypadnie głodowy rok, — to i białej gliny domiesza tej samej, którą zdobi i odnawia chałupę, a w latach nieurodzajnych wypełnia nią żołądek, uśmierzając tem męki głodowe. Zresztą podtrzymują go ziemniaki, jagody leśne, orzechy, grzyby, co rosną wszędzie całemi płachtami, a najwięcej ryby suszone, solone i wędzone.
Poleszuckie baby znają swój kraj i biorą zeń wszystko, co zdatne jest do zjedzenia: krupy z „majny“, rosnącej po łąkach, korzenie wodnych lilij, młode pędy tataraków, szczaw i cebulę polną; zbijają dzikie gruszki i robią z nich ulęgałki; mrożą czerwoną kalinę, sporządzają z owsa — żur i „tołokno“, a z gryki — lemieszkę i setki innych pożywnych rzeczy. Wszyscy jednakże myślą i troskają się najwięcej o bydło i ryby. Na wszystkich ustach — „łuhy“ — pastwiska, sianokosy, lub „rieka“ — naturalny spichrz na ryby. Kładki ze zwalonych drzew prowadzą przez topiele
Aby tylko „świetyj Martyn“ nie poskąpił ich, a już rybacy wyłapią wszystkie, co do ostatniego, najmarniejszego wijuna, do najdrobniejszej „uklei“ i ościstego, jak szczoteczka do zębów, jersza.
Bartnicy i pasiecznicy chodzą koło barci na drzewach i koło ułów, spokojni o dobytek pszczeli, bo ziemia rodzi bez liku „kraski“ — kwiaty słodkie i wonne, a pszczoły podbierają z nich miód.
Od dni ornych aż do sianokosów i żniw, a nawet aż do zwiezienia urodzaju do „humien“ — stodół poleskich, kładzionych w zrąb z sosnowych okrąglaków, opartych na dębowych słupach, — nikt zazwyczaj w tym leśno-bagiennym kraju nie zwykł umierać.
Każdy ma pracy wbród, więc musi ją wykonać; zresztą nikt nie miałby czasu na obrządki pogrzebowe — długie i kosztowne, więc najsędziwsi nawet, do ziemi przybici brzemieniem lat dziady i staruchy, wzdychając i stękając, robią swoje i — żyją, czekają.
„Pohosty“ — cmentarze zarastają przez ten czas chwastami i wysoką trawą; nikt ich nie odwiedza w „stradnym“ okresie, nikt nie przynosi ofiarnych ręczników i nie zawiesza na wysokich, prawie czarnych, szybko butwiejących krzyżach bezimiennych. Pochylone w różne strony sterczą one, niby jakieś dziwnie smętne drzewa — majaki, wieńcząc beznadziejnie nagim gajem faliste wydmy, gdzie jedyną ozdobę stanowi jakaś samotna sosna, — krzywa, garbata, zawsze pokraczna, a nieraz dziuplasta i barcią obciążona. W tymże czasie niezwykle wybujałe trawy, trzciny i zarośle walczą z wodą stojącą i płynącą leniwie. Grzybienie, czermień, grążele, sita, lobelje i powoje zarzucają na zwierciadła i strugi wody płachty zielone, usiłując połączyć brzegi, zatamować bieg powolnej strugi, wchłonąć w siebie jej leniwe fale, unieruchomić i pogrzebać pod swoim kobiercem szmaragdowym. Drzewa po borach i czarnolesiu rozrastają się szybko i potężnie, a ich pobratymcy — dęby, sosny i brzozy, co uczepiły się korzeniami torfowej gleby na moczarach, rosną również szybko, nieświadome, iż dążą do samobójstwa. Przebiwszy bowiem powłokę przegniłych, obfitych w nawóz roślinny gleb, korzenie ich docierają do kwaśnych, jadowitych torfów, do cuchnącej — „zgniłej“ wody, niosącej śmiertelną truciznę. Koszlawe, nędzne, słabe, okrywają się te drzewa siwemi liszajami, tracą liście i igliwie, tkwiąc na bagniskach, smutne, porzucone, jak te częste krzyże na pohostach.
W lecie człowiek korzysta z czasu, gdy podsychają nieco najgłębsze nawet „nietry“. Wdziera się on na trzęsawiska pustynne, robiąc kładki ze zwalonych drzew, które tkwią nad topielą, oparłszy się o swe konary, niby jakieś nieznane, dawno już wymarłe gady. W innem miejscu kładą bierwiona pojedyńcze lub podwójne, przeciągają taką „kładkę“ na kilometry całe i zdobywają bagniska; w matecznikach niedostępnych budują drogi — „nakaty“ z olszynowych krąglaków a przez te groble, nieraz pływające, niby tratwy na Prypeci, — podróżują po grzęzawiskach Poleszuk i Żyd kupczący od chutoru do chutoru, aż wybrną wreszcie na błotnistą drogę lub wjadą na koleisty, wąski, pełen piachów trakt wśród borów i, zacinając koniki, popędzą do miasteczka, a nawet do przesławnej stolicy tego kraju — do Pińska, centrum poleskiego życia.
Jednocześnie w bocznych odnogach rzecznych wre praca tajna. Poleszucy chwytają tam ryby sposobami zakazanemi, rabując
bogactwo wód poleskich; tam kłusownicy tępią dzikie ptactwo i zwierzęta, nie opuszczające jeszcze swych gniazd i lęgów, w kniei — wyrąbują las lub kaleczą go, zdzierając korę z drzew, drąc łyko i ścinając młodą porośl. Pod siekierami Poleszuków padły już o wszystkie niemal lipy, wiekowe sosny i dęby, a człowiek miejscowy w wytężeniu walki o byt szerzy bezmyślnie dalej dzieło zniszczenia wśród wiązów, jesionów, sokorów i klonów.
Od czasu do czasu, najczęściej za poradą Polaków, właścicieli majątków ziemskich lub z rozkazu władz, a daleko rzadziej — z własnej woli i zrozumienia — Poleszucy zaczynali walczyć z zachłannością bagien, cięli je rowami, rozplątywali szerokim kanałem, aby wyrwać trzęsawiskom nowe połacie kośbne, nowe szmaty orne, wreszcie — aby lepiej się połączyć drogami wodnemi z niedostępną resztą kraju.
Były to jednak wysiłki oderwane, rzadko się zdarzające, toteż z biegiem czasu, a nieraz bardzo prędko nawet, ślady ich znikały, zanoszone mułem powodzi, wypełniane zwałami gnijących trzcin i traw błotnych, zarastające oczeretami i haszczami wiklin. Trudnem zadaniem byłoby odnaleźć resztki dawnych poleskich rowów odwadniających! Znacznie łatwiej uczynić to wtedy, gdy będziemy szukali planowej pracy potężnych obszarników, kneziów litewskich, polskich osadników z okresu ostatnich Jagiellonów, potem — królów innych dynastyj, „oszajców“ Batorowych i wreszcie — porozbiorowych obywateli ziemskich, kraju tego z rąk nie wypuszczających mimo sprzeciwu wschodnich zaborców.
Oddawna bowiem, bodaj że od czasów potomków Olgierda, Gedymina, Narymonta i przedsiębiorczych Olelkowiczów pińskich, władze litewskie, a po nich — też polskie zrozumiały i oceniły gospodarcze i polityczne znaczenie osuszonego, produkującego i bardziej dostatniego Polesia. Litewskie włodyki troskali się o uspławnienie Hrywdy, Muchawca, Styru, Uborci, a tam i sam wytknęli przyszłym pokoleniom szlaki kanałów osuszających. Zabiegliwa, gospodarna królowa Bona pchnęła tu falę polskich osadników i z ich pomocą, lub też posiłkując się rękami jeńców kozackich, kazała wykopać kilka głębokich i szerokich rowów, a z nich — „Kozaczy“, nazwany obecnie kanałem imienia królowej, nietylko się przechował do naszych czasów, lecz oczyszczony i pogłębiony spełnia swe pierwotne doniosłe zadanie.
Za najpoważniejsze jednak dzieło uznać należy powstałe w połowie XVIII-go wieku największe kanały poleskie: jeden — z fundacji Ogińskiego, hetmana litewskiego, zbudowany przez Butrymowicza, podstarościego pińskiego i posła na Sejm Czteroletni; drugi — Królewski, rozpoczęty na schyłku istnienia dawnej Polski i zakończony już przez rząd rosyjski, oba — łączące morze Bałtyckie z Czarnem przez Niemen, Bug i Wisłę. Istnieją też kanały, mające na celu wyłącznie odwodnienie terenu: Wyżewski, Białojezierski, Turski, Orzechowski, Kobryński i inne, w czasach porozbiorowych powstałe, a z dawniej już przekopanemi mające około 5000 kilometrów ogólnej długości na obszarze Polesia geograficznego. W granicach naszego Polesia ustalono około 2000 kilometrów sieci odwodnienia. Tu kanały te i rowy pozostały przeważnie już zarośnięte; z ogromnym nakładem pracy, wiedzy i środków pieniężnych rząd polski doprowadził do stanu czynnego kanały Żylińskiego, Kobryński, Orzechowski i inne.
Nic dziwnego, gdyż na błota poleskie, na zawiłą sieć dorzecza Prypeci od dawien dawna albo nie zwracano żadnej prawie uwagi, lub patrzono na nie jak na połać, mającą bierne wyłącznie znaczenie i oceniane przedewszystkiem jednostronnie. Dopiero z przyłączeniem tego kraju do obszaru Rzeczypospolitej zrodziły się nowe ideje i nowe poglądy. One to podzieliły zdania i wytworzyły zwolenników i przeciwników meljoracji Polesia. Opracowany
już szeroki plan przywrócenia roli czynnej dawnym kanałom i ich konserwacji wykonywuje się ciągle i stale, a dla dalszego osuszenia i odwodnienia Polesia stworzono program olbrzymi, wymagający wytężonej pracy i kapitałów. Plan zupełnego osuszenia Polesia posiada gorących zwolenników i również gorących przeciwników. Pierwsi widzą w bliskiej przyszłości poważne korzyści handlowe, rolnicze i kolonizacyjne, a drugich trwoży pojawienie się lotnych piasków i uformowanie małożyznej gleby; ale najnamiętniejsze sprzeciwy osuszenia polegały na dążeniu do zachowania rozległych, małodostępnych połaci dla celów obrony państwa: bo może ono małemi stosunkowo oddziałami stawić tu najskuteczniejszy opór nieprzyjacielowi, strategicznie rozbijając jego front na dwa odcinki, gdzie wróg nie będzie w stanie rozwinąć działalności wszystkich swych sił zbrojnych jednocześnie.
Na przeszkodzie temu staną błota uniemożliwiające transport artylerji, i szybki ruch taborów, a nawet przerzucanie piechoty. Na dowód tego przytaczano zdarzenia z historji, że król szwedzki Karol XII zaplątał się w siatkę rzek poleskich, że Prypeć zamknęła i zahamowała spieszny odwrót szarpanej przez kozaków armji Napoleona z pod Moskwy, że oddziały powstańców polskich w r. 1831 nie potrafiły stawiać oporu rosyjskim generałom, którzy przezornie odcięli je od terenu bagiennego Polesia. W ostatniej wojnie światowej bitwy nad Prypecią, Stochodem i Styrem zmusiły Niemców do wojny biernej, pozycyjnej — bez nadziei na sforsowanie tej najpotężniejszej, bo naturalnej twierdzy, gdzie wykluczone jest operowanie wielkiemi masami wojska. Doniedawna było to niezmiernie ważnym argumentem, skierowanym przeciwko wszelkim projektom odwodnienia tej części naszych ziem kresowych. Na to mieli jednak niemniej uzasadnioną odpowiedź obrońcy projektu osuszenia. Twierdzili oni, że Polesie dla ekspansji cywilizacyjnej stanowiło zawsze niezwalczona przeszkodę. Pozatem wojna współczesna coraz bardziej wymaga współdziałania ludności przyfrontowej wojskiem, terytorjalnych zasobów żywności dla ludzi i koni, rozwiniętego przemysłu fabrycznego, a tymczasem Polesie, mające bardzo małą gęstość ludności, 2 do 15 na km. kwadratowy, i nieznaczną obecnie ilość bydła i koni, odczuwające przy końcu zimy i na wiosnę głód zbożowy i inne braki zasadnicze, ponadto oddalone od ośrodków produkcji, może w znacznym stopniu zmienić na niekorzyść cały nasz plan strategiczny i zażądać szczególnie ciężkich ofiar od kulturalnych części państwa. Natomiast nasz lud — zamiast marnować się i wynaradawiać poza ojczyzną, znajdzie tu gleby zdatne do uprawy zboża, bogactwa naturalne dla warsztatów przemysłowych, możliwości wytwórcze i handlowe, dostateczne dla zatrudnienia sczasem dwu miljonów ludzi. Na wypadek wojny mogłaby ta ludność dać około 300 000 obrońców kraju, gdyż rząd nasz
organizuje tu osadnictwo rdzennie polskie, które nadaje duszy kraju charakter wyłącznie państwowo-polski, a nie mieszany — białorusko-ukraińsko-żydowski, co w dobie wojny niemal całkowicie wykluczałoby możliwość współpracy ludności miejscowej z wojskiem i rządem. Granice wkrótce już będą obsadzone ludem polskim i bronione cywilizacyjnie i zbrojnie jego rękami, mózgiem i sercem.
Istotnie — Polesie w wiekach średnich i aż do rozbiorów Polski prawie odegrało ujemną rolę, stanąwszy na drodze naszego osadnictwa, bo rozbijało je na dwa potoki — dążące — jeden — na Litwę i Białą Ruś drugi do Ukrainy. Potoki te zbyt daleko odbiegłe od macierzy polskiej, stawały się coraz niklejsze, słabsze i tak porwane na strzępy, że stopniowo pochłonęły je kraje, daleko niżej kulturalnie stojące. Tak słabe osadnictwo było przyczyną, że rosyjska awangarda prawosławia dotarła aż do Brześcia nad Bugiem. Jeśliby kolonizowanie na kresach odbywało się zwartym frontem, ogarniającym również i Polesie, przystosowane do kulturalnej pracy i życia, Polska nie utraciłaby łatwo i szybko swych ważnych placówek na wschodzie. Ten spór — zasadniczy, a dla kraju nasze go niezmiernie żywotny, ukończył się wreszcie porozumieniem co do wspólnego programu robót na Polesiu. Dla zbadania tego zagadnienia wielkiej polityki i opracowania jej olbrzymiego planu zostały już przeprowadzone w kilku najważniejszych rejonach studja topo-hydrograficzne, meteorologiczne, geologiczne, gleboznawcze, florystyczne i etnograficzno-statystyczne. Praca ta nie ustaje.
Dla prac tego rodzaju jedyną bodaj, najdogodniejszą i najbardziej przekonywującą porą roku jest lato, gdy na „pustaciach“, „metrach“ i w „olosach“ poleskich bije żywszem już tętnem życie tej ziemi, gdzie pod opieką i wpływem Polski odchodzą w mrok przeszłości odwieczne skargi na ciężkie, żebracze, przeklęte bytowanie, a z niemi razem — bóstwa pogańskie, te złe duchy ciemnoty, nieufności, zemsty i nędzy — ponurej, jak zawodzenie wiatru na rozległych halach, jak jękliwe wycie wilka w haszczach rokit i trzcin.
Na ogromnej połaci bagien i resztek puszczy przetrwał na tym skrawku prasłowiańskiej ziemi odrębny typ człowieka — Poleszuk. Jest on wzrostu średniego, niekrzepkiej postawy, o włosach płowych lub jasnych, o oczach siwo-błękitnych lub zielonkawych, jak pióra ptasząt nikłych — „chwoszczyków“ moczarowych.
Dwa miljony Poleszuków zamieszkuje te lesisto-bagienne połacie.
Mieszkają tu ci ludzie od niepamiętnych czasów, ucieczką i czajeniem się w uroczyszczach niedostępnych broniąc swej odrębności i pogańskiej jaźni przed najściem różnych ludów i przed ich niepokojącemi wpływami. Nie uchroniło ich to od nowych kolonizatorów: Białorusinów wschodnich, Ukraińców, Polaków i Rosjan.
Ta mieszanina różnych krwi z biegiem wieków wytworzyła z potomków Drewlan typ współczesnego Poleszuka, a grząskie olosy i zdradliwe trzęsawiska wycisnęły na nim swe odrębne piętno.