Polesie (Ossendowski, 1934)/Poleszuk w swoim żywiole

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Polesie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1934
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY
POLESZUK W SWOIM ŻYWIOLE

Na przestrzeni wieków wszyscy żądali czegoś od Poleszuków, wciągali ich w wir obcych im, niezrozumiałych, nieraz zgoła niebezpiecznych wypadków, za które oni potem długo i drogo płacili. To sprawiło, iż Poleszuk stał się nieufny i uparcie bierny, a, gdy to nie pomaga, — mściwy i zawzięty. Podciąć pęcinę koniowi spętanemu na pastwisku, pokaleczyć ukradkiem woły sąsiada, podpalić chatę lub puścić z dymem pełny śpichrz wroga, spuścić obszarnikowi staw z rybami, a nawet z zasadzki napaść na gajowego, lub, jak doniedawna jeszcze — grasować po drogach i czynić napady, — umie i to milczący zazwyczaj, podejrzliwy Poleszuk, przepojony odwieczną niechęcią do przybyszów, lecz umiejący nie zdradzić się przed nimi ze swych uczuć.
Waży się on na te zbrodnicze rzeczy, bo przyświeca mu nigdy niegasnąca nadzieja, że rodzinne olosy, knieja i nietry, które zna wzdłuż i wszerz, dadzą mu schronienie przed wymiarem obcej sprawiedliwości. Przecież w pamięci tkwi mu dokładnie, że zdawiendawna błota Hryczyńskie, Rokitno, Pohonia, Szackie, Zarzecza, Petrykowskie, Moroczno i Dubowe kryły w swych matecznikach i nieprzejrzanych haszczach „wolnych ludzi“, poza prawem pozostających i z prawa drwiących zuchwale; słyszał o istniejących na Polesiu osiedlach, które przypadkowo tylko w r. 1895 wykryły władze rosyjskie. Mieszkańcy ich nie przyznawali się do żadnej narodowości, a nawet wiary, z uporem powtarzając, że są... Poleszukami. Gdy zaś przysłano tam policję, — całe to kołtuniaste, ciemne i przerażone bractwo rozpierzchło się po bagnach, ukryło tak, jak się czai ryś i wilk, i tylko od czasu do czasu pokazywało kły, napadając na samotnych „uriadników“, pocztę i bogatszych chłopów, patrzących koso na taki stan, bo sprawiał im nieznośne kłopoty i ciągłe najazdy „czy nowników“ sądowych. Wszystko to za panowania Rosjan nauczyło Poleszuków nieufności i chęci mszczenia się — chociaż może żaden inny lud nie ceni tak wysoko, jak oni, sprawiedliwych rządów i ludzkiego ich traktowania, o czem marzą od czasów Waregów. Poleszuk urodził się w obliczu lasu i bagien, więc pozostaje przedewszystkiem człowiekiem leśnym i bagiennym, mówiąc o swej dziwnej ojczyźnie: Ziemia nasza hriaznaja!
Żywiołem Poleszuka są błota, woda i lasy. Żywioł ten wyczuwa on od zarania życia i przez całe życie całą swoją istotą.
Drobiazg dziecięcy przebywa ciągle nad brzegami rzeki; skrawkami starej sieci, płachtą lub podołkiem brudnej, łatanej koszuli łapie on ryby, całemi dniami grasuje z wędką i chwyta wijuny, ukleje i małe okonie, a z „chodów“ sprawnie i szybko wydobywa raki.
Na wiosnę chłopaki kluczą po moczarach, szukając gniazd, wybierając jajka kaczek i czajek, w czerwcu zaś — ich pisklęta, zaledwie fruwać umiejące. — Szkód nie równoważą małe korzyści.
Nie ukryje się przed małymi drapieżcami żadne gniazdo, ani dziupla, gdzie zagnieździły się „polatucha“, wiewiórka i pszczoły, ani też choćby najlepiej osłonięty w haszczach lęg zajęczy.
Oni pierwsi napadają na dojrzałe jagody, dzikie gruszki i jabłka, wynajdują „grzybowe“ miejsca, odzierają z kory pnie wiązów i lip, a na wiosnę ciężko kaleczą brzozy, puszczając z nich „oskołę“ słodką i smakowitą — i niszczą bezmyślnie młode zarośla dębowe.
Stanowią oni awangardę drapieżnej hordy, żerującej w kraju bagien i puszcz, walczącą z niemi zacięcie i bezustannie.
Za nimi idą już dorośli, — jeszcze bardziej nieprzezorni, a przemyślni i przedsiębiorczy w procederze niszczycielskim i rabunkowym.
Zaczyna się od „hatów“, któremi jak płotem przegradzają rzeki na wiosnę, gdy ryba dąży ku ich źródłom na złożenie ikry.
W „hacie“ albo jazie pozostawiają rybacy jeden tylko otwór. Ryby szybko odnajdują wolne przejście i tłoczą się przy niem, wysoko wyskakując z wody i walcząc w tłoku o swobodę miejsca.
Nie wiedzą srebrnołuskie mieszkanki wód poleskich, że za „oknem“ jazu czekają na nie pułapki — kosz z prętów łozowych lub więcierz z krótką a mocną matnią. Ani jedna nie prześlizgnie się tam i nie uniknie zagłady. Przy połowach „hatami“ wszelkiego rodzaju ryby stają się zdobyczą człowieka. Na spokojnych wodach Poleszucy używają jednoskrzydłowych więcierzy, na bystrych „dwukrylców“.
Letnią porą chwytają w te sieci szczupaki, miętusy, sandacze, liny, karasie, przy zimowych połowach — okonie, jazie, babki, ostromusy i leszcze, a nawet wspaniałych wędrowców z morza — jesiotry. W sieci rybaków poleskich dostają się też inne, obce gatunki ryb, z dalekich basenów, lecz rzadko.
Łapią oni ryby innemi też sieciami — zwykłemi niewodami, „wierszami“, „komlą“, „kryhem“, „odnorohem“ i „wołokiem“, ale któż potrafi ustalić nieskończone sposoby, jakich od szeregu wieków ima się rybak poleski, mający coraz to nowe pomysły.
Na każdą rybę i na każdą rzeczkę lub jezioro ma on osobny przyrząd łowiecki i szerzy straszliwe spustoszenie — nieprzezorny i niedbały o przyszłość, przekonany, że „rieczyszcza — obyć ryby w nich żyły“ — poto przecież są rzeki, by dawały rybę!
Ściga je i porywa na wędy z dziesiątkami haków, tępiąc niemi szczególnie szczupaki, conajwiększe, i sumy niezwykłych nieraz rozmiarów — wąsate olbrzymy, śmiało napadające nawet na gęsi.
A są tam wśród nich prawdziwe potwory rzeczne!
Nieraz zdarzały się na Prypeci i Horyniu wypadki, że puszczający w ruch swe koła parowiec zabijał nieostrożnego suma o rozmiarach, przewyższających wzrost dorosłego człowieka. Podczas wojny r. 1920 padające do wody pociski armatnie i granaty ręczne ogłuszały nieraz podobne potwory, które wypływały na powierzchnię rzeki i stawały się zdobyczą żołnierzy i marynarzy naszej flotylli.
Lepsze gatunki ryb sprzedaje Poleszuk krążącym w łódkach po Prypeci, Horyniu i Styrze kupcom, gorsze zaś pozostawia sobie, a baby suszą je, solą i wędzą na zapas, dodając do barszczu, pospolitej „okroszki“ na kwasie i „uchy“ — i do wielu innych potraw.
Najbardziej porywającą czynnością rybaka — niepozbawioną pewnej poezji — jest zawsze tak zwane „łuczenje“.
Ten prasposób rybacki przetrwał od zarania bytu ludzkości, a najważniejszy sprzęt, przy tym połowie używany, — trójząb dzierży w swej dłoni sam Neptun, antyczny bóg mórz i wód.
Po najciemniejszych nocach, gdy wśród stłoczonych zarośli nadbrzeżnych płynie bez szmeru wstęga rzeki, odbywa się „łuczenje“.
Poleszucy, szepcąc coś do siebie tajemniczo, strącają łódź na wodę.
Wsiada do niej trzech rybaków. Jeden pcha czółno bez plusku, ostrożnie wpierając długi drąg w muliste, miękkie dno; drugi trzyma wysoko nad głową płonące szczapy smolne, trzeci — zwany „bojec“ stoi na dziobie łodzi, wpatrzony w tajemniczą głębię nurtu. Głową i ręką wskazuje kierunek bez słowa, aż nagle da znak i — czółno, wsparte drągiem, zatrzymuje się na miejscu, jak wryte.
„Bojec“ podnosi wysoko osadzony na drążku trójząb i, wybrawszy moment, szybkim rzutem ciska go w toń, naciska ramieniem i po chwili wyciąga nabitą na ostrze trzepocącą się rybę.
Połów ością na Polesiu, wymagający dużego doświadczenia i uwagi, ma nieraz przebieg o wysokiem napięciu dramatycznem.
Zdarza się to wtedy, gdy rybak dojrzy dużego szczupaka, śpiącego koło zatoniętej kłody, lub potężnego suma, ni to kloc zatopiony, ugrzęzły w mule. Zadanie wtedy niełatwe.
Ugodzona ryba rozpoczyna walkę, wyrywa łowcowi ość z dłoni i mknie na głębinę, a wystający nad wodą koniec rękojeści kreśli na nieruchomem zwierciadle wody kierunek rozpaczliwej ucieczki. Łódź płynie śladem uchodzącej ryby, a gdy zdobycz, zmęczona ruchem i bólem, zatrzyma się, „bojec“ chwyta drążek i znów go przyciska, wpierając weń ramię by ość głębiej wrazić w ofiarę.
Długie nieraz godziny trwa walka człowieka z mocarną rybą, która jednak wyczerpana przestaje wkońcu szamotać się i ciskać, więc łowcy holują ją ku mieliźnie, gdzie uderzeniem obucha przecinają nić jej życia. Na dużych jeziorach „bojcy“ używają ości z uwiązanym do niej sznurem, a wtedy trafiona „żelazem“ duża ryba wlecze za sobą czółno rybackie na największą toń lub wciąga je do szuwarów, gdzie długo się miota, usiłując wyrwać z ciała zazębione ostrza.
Poleszucy łowią ryby o każdej porze roku, lecz zaczynają już liczyć się z przepisami o ochronie i myślą nieraz o tem, że dawnemi rabunkowemi połowami mogliby sczasem w pustynię obrócić sieć rzeczną, przecinającą ich bagna. Dużo ryb łapie się zimą w niewody i więcierze, zastawione w przeręblach lub na tak zwanych „przyduchach“, gdy lód pozbawia je powietrza. Nieprzytomne gromadzą się i tłoczą pod skorupą lodową, a, poczuwszy przerąbany otwór, cisną się do niego, nie widząc, że jest już zewsząd otoczony sieciami.
W drugiej połowie wiosny i aż do pierwszych mrozów po brzegach rzek tkwią „kurenie“ rybackie. W tych szałasach trzcinowych mieszkają łowcy; przybywają do nich wysłańcy przedsiębiorstw, skupujących plon połowu. W lecie przy kureniach znaleźć można dobrze urządzone w ziemi lodownie, osłonione przed słońcem strzechami z grubych warstw oczeretu i wysuszonego torfu.
W puszczy niemniej drapieżnie grasuje człowiek leśny.
Od dzieciństwa aż do śmierci trwa włóczęga jego po haszczach. Myszkuje on w nich, wybierając jajka i pisklęta z gniazd i rąbiąc młode dęby nieraz poto tylko, aby po roku na ich gnijących pniach wyrósł biały grzyb — „kulinka“, — miękki i smaczny. Następnego lata twardnieje on, stając się hubką — „skrypielem“, dobrym na wykurzanie miljonowych rojów komarów z chat i szałasów.
Błąkając się w kniei od zarania swego życia, Poleszuk poznał ją, wczuł się w nią i połączył duszę swoją z jej tajemnem bytowaniem, z jej mrokiem i ciężkiemi oparami. Z niej to wchłonął on czarną chmarę przesądów i guseł, od niej — to posłyszał prastare echa dawnych kultów pogańskich i do życia ponownie je powołał.
W borze, w puszczy lub w „olosie“, przeciętym zbutwiałym „wakatem“, wszystko przemawia doń głosem siwej przeszłości, gdy nad krajem tym panowały wszechwładnie Swarog, Jariło i Mara.
Daleki, tajemniczy poryk, poderwany przez echo i mknący od sosny do sosny, od świerka do kudłatej wierzby, od olchy do jarzębiny, w „której pokutuje dusza dziewki zagubionej“, — to pokrzyk biesa, co wychynął z dalekiego mszarnika; głośny plusk w zarośniętem sitowiem i łozą jeziorze — wydaje blado-sine ramię płynącej rusałki — wodzianicy; pokraczny pień, majaczący nad błotem, to — nie pień, tylko — wilkołak lub inne widmo niesamowite, bo leśny człowiek słyszy już wyraźnie jego szept złowróżbny i postrzega grożący błysk jarzących się złowieszczych ślepi.
Tyle strachów i dziwów w tej niesamowitej puszczy!
Nie powstrzymują one jednak Poleszuka. Smagany batem głodu i zrozumiałą żądzą zdobyczy, nieświadomy szerzonego zniszczenia, ślizga się krętemi ścieżkami w labiryncie kniei, zagląda do najgłębszych tajni leśnych, zapada się w topieliskach — i brnie coraz dalej, baczny na wszystko, ostrym wzrokiem przeszywając zbity gąszcz wiszarny, gdzie najniklejszy szczegół nie ujdzie jego uwagi i na zawsze zostanie w pamięci, jak szczelina w korze starego dębu.
Toteż nic się nie ukryje przed Poleszukiem, kluczącym niby wilk po haszczach i rozległych hałach. Uzbrojony w siekierę i tęgi kij, przypominający najstarszą broń ludzką — maczugę, lub w oszczep, rzadziej — w widły i kurkową strzelbę o jednej, długiej lufie, drutem przymocowanej zgruba do brzozowej kolby, — sunie on bezszmernie, skrada się, jak duch bezcielesny, jak cień przechodzącej nad jeziorem chmurki — i znika w zaroślach.
Ten to wszystko widzący, niedościgniony łowiec „podchodził“ niegdyś wędrujące tu samotne żubry z Białowieży, a, gdy ziemia ta została bezpańską — w rok niespełna wytępił je co do nogi, z zasadzki śląc w kosmate cielska legendowych „turów“ przez się laną kulę, zawsze nieomylną.
Poleszuk lepiej od Indjan kanadyjskich umiał wyszukiwać „żeremia“ bobrowe i zdobywać te rzadkie, szaro-płowe, mądre gryzonie. Polesie niegdyś obfitowało w bobry gnieżdżące się na leśnych wodach, zabudowujące je niczem człowiek.
Chronione przez nowe ustawodawstwo stanowią one tembardziej nęcącą Poleszuka zdobycz, chociaż trudno mu jest teraz a i niebezpiecznie sprzedawać futerko bobrowe albo mieć je na sobie. Bagienno-leśny łowiec polował dawniej na bobry dla „stroju“, dla tłuszczu jego. Dalecy przodkowie Poleszuka uznali bowiem „sało bobrowe“ za najskuteczniejszy lek przeciwko pospolitemu tu „romatusowi“, o wiele potężniejszy środek niż nawet „spirt hnany z muchomora“. Bystrooki łowiec poleski wytępił lub na cztery wiatry rozpędził bobry. Dopiero w ostatnich czasach kilka ich rodzin powróciło do dawnych mateczników na Bobryku, Żegulance, Hrywdzie i Stuble. Jaki los je oczekuje? Czy docna je wybije kula kłusownika, czy prze koczu ją na nowe miejsca wygnania, ratując życie ginącego już gatunku? Przyszłość okaże.
Prawdziwym „kniaziem na hałach i popławach“ był zawsze łoś rosochaty, przebywający w najgłuchszych olszyńcach i na skrajach podmoczonych, grząskich puszcz, — spokój tam miewał zawsze.
Wielki i ciężki zwierz, zbrojny w rozłożyste „łopaty“, majaczył, jak widmo, w gąszczu łap świerkowych, w kłębowisku gałęzi i krzaków, przez które silną swą piersią się przedzierał.
Nikt nie śmiał tknąć mocarza, chyba jakiś stary, z głodu rozzuchwalony i wściekły ryś spadł mu kiedy na kark, lecz, zrzucony potężnym otrząsem szczeciniastej skóry, ginął pod potwornym łbem rogatym i pod ciosami szerokich, ostrych racic. Zrzadka tylko osaczały łosia większe zgraje wilcze — i to w lutym, na ruję. Wtedy rogaty byk ulegał nieraz przewadze zwinnych drapieżników, chociaż nie obawiał się pojedynku nawet z burym władcą kniei — niedźwiedziem, odpierając go uderzeniem rogów, a w razie niebezpieczeństwa znikając mu z przed czerwonych ślepi, oddany pędowi silnych nóg.
Czy w puszczy, czy na pustaciach, wszędzie czuł się łoś we własnym żywiole. Żadne grzęzawisko nie było mu niedostępne.
Biegnąc płaskim, powłóczystym truchtem, jakgdyby się ślizgał po nawierzchni „nietr“, wyrzucając strugi rdzawej „niecieczy“, sunął w oparach „wyżarów“, ni to zjawa chybka, wszędzie przeszedł i wszędzie otwarte dlań były drogi, nieznane człowiekowi. Człowiekowi — tak, lecz nie temu — z bagien i trzęsawinnych olosów! Ten go wypatrzył, wyśledził i wyrozumiał. Zdradliwy, przebiegły, na tropie łosiowym zagrzebał on w torfie stępicę — łapkę.
Potężny zwierz trafiał w nią racicą, padał i w rozpaczliwem miotaniu grzązł beznadziejnie, a wtedy dwunogi drapieżnik z łatwością już dopadał go i dobijał siekierą lub grubym kijem.
Poleszuk znał wszystkie rykowiska łosi i, ledwie się rozpoczynały, zaczajał się już przy nich po nocach i przez trąbę — wabidło wydawał głuche, tęskne stękania: och — och — och! Na ten zew namiętności szły mocarne byki, aby stoczyć ze sobą krwawy bój o obojętne klempy, cierpliwie oczekujące miłosnych pieszczot zwycięskiego samca.
Na rykowisku po zwabieniu łosia, rozlegał się cichy strzał Poleszuka, — cichy lecz pewną zadający śmierć. Łowiec miejscowy nie lubi, unika strzału, bo kosztuje drogo, no — i może ściągnąć czujnego leśnika lub nawet patrol pobliskiego K.O.P.-u, — woli więc po dawnemu zastawić stępicę i ubić „rosochatego“ bez rozgłosu i zdradliwych plotek echa. Łosie poza rezerwatem Radziwiłłowskim przechowały się jeszcze tam i sam na Polesiu.
Spotyka się je koło Kossowa, Iwacewicz, na Hrywdzie i Bobryku, gdzie królewski ten zwierz znajduje samotne schroniska i potrzebną mu paszę. W poszukiwaniu jej przekoczowały tu łosie z Puszczy Białowieskiej, wypierane przez jelenie, i spoza kordonu rosyjskiego, gdyż, tępione tam bezkarnie i bezmyślnie, coraz częściej przechodzą na polską stronę, gdzie czują się bezpieczniejsze.
W tych samych prawie miejscowościach ukrywają się również niedźwiedzie, niemiłosiernie ścigane przez naszych wschodnich sąsiadów. I znowuż nieprzemierzone a dobrze zagospodarowane puszcze Radziwiłłowskie stanowią i dla niedźwiedzia schron pewny.
Kędyindziej zaraz go wytropił w mateczniku chytry Poleszuk. Zwiedział on się dokładnie, że na siedzibę i lęgi obrały sobie niedźwiedzie lasy i haszcze na wschód od Hryczyńskich błot, wzdłuż Łani, Naczy, Moroczy, — poznał ich wszystkie przechody.
Nie rusza ich jednak Poleszuk i nie niepokoi. Śledzi zato każdy ich krok; wie, kiedy dobierają się bure kosmacze do barci, kiedy zalegają w malinnikach, a kiedy znów kradną mu jego owies...
Wie o wszystkiem i czeka, aż przyjdzie zima. Wtedy odsprzeda on barłóg „achotnikom“, „panom“, a sam pójdzie w „huczki“ — na naganiacza lub osacznika; gdy zaś zwierz wymknie się myśliwym, będzie się śmiał w kułak i drwił zjadliwie, przyprawiając w gronie sąsiadów swe opowiadania ohydnemi wyzwiskami — zgniłemi, jak woda ślepych, nieruchomych kałuż bagiennych. Taki on zawsze.
Biorąc wszystko, co się tylko mogłoby nadać do użytku, Poleszuk, uzbrojony w siekierę, kij i strzelbę, „za ruska“ doszczętnie niemal wytępił zwierzęta swoich puszcz, i łąk okrytych „niecieczą“, i bagnistych „olosów“ — używał sobie dowoli.
Rysia zapędził do istotnie niedostępnych uroczyszcz, skąd plamisty drapieżnik wyłania się tylko po zdobycz — czujny niezmiernie.
Na wielkich polowaniach po „czarnostupie“ — w zimie, z krzykiem, nawoływaniem pędzących zwierza „huczków“, wypada nieraz ryś, jeśli nie zdążył przez noc powrócić do legowiska. Czołga się wtedy haszczami, lecz unika nagich odkrytych „ihryszcz“, spłaszczony przy ziemi pełznie przez duchty i tuż — tuż przed linją strzelców znowu zapada w zarośla, przędąc czarnemi pędzelkami czujnych uszu i marszcząc drapieżny pysk, węszący śmierć.
Odleży się tam długo, bardzo długo — lecz losu swego nie ujdzie.
Hen, przed nim wypadną dziki, bezmyślnie wystawiając się na strzał; nie wytrzyma hałasu nagonki rudy lis i, machnąwszy puszystą kitą, śmignie przez linję obstrzału, na okamgnienie przystając, aby się rozejrzeć i uczynić błyskawiczny, zawiły zwrot ku kniei, lecz w chwili tego wahania dosięga go kula lub śrut; krążą wilki przebiegłe, miotając się w matni i szukając wyjścia pomiędzy „huczkami“ a strzelcami, lecz zewsząd widzą niebezpieczeństwo, bo w krzakach trzepocą, igrając z wiatrem, porozwieszane na sznurach czerwone lekkie chorągiewki. Wytropiwszy wilka, Poleszucy na najbliższą noc zastawiają niezawodną pułapkę — „pskowskie sznury“ z czerwonemi szmatkami — niewinna napozór zagroda, której jednak nie odważy się przekroczyć najstarszy nawet wilczura. Obiegłszy cały, coraz to zwężający się, zacieśniający, coraz szczelniej zamykany przez naganiaczy ostęp, ostrożnie suną wilki długim sznurem, dalej od hałłakującej rzeszy Poleszuków, zbliżając się do szerokiego duchtu, gdzie zaczajeni za grubemi pniami stoją myśliwi. Wilki już oddawna zwęszyły ludzi i jeszcze coś — co swoją przerażającą ostrością drażni węch, lękiem i zgrozą przejmując ich zuchwałe serca. Lecz niema na to rady!
Nagonka napiera coraz bliżej i gęściej. Poprzez krzaki widać już szaro-bure świtki Poleszuków, ich czarne czapy, podmoczone, cuchnące onuczki, umocowane łykiem, i żółte „postoły“. Krzyki, łomot i trzask zarośli, walenie kijami w pnie drzew, przeraźliwy gwizd ostatecznie płoszą osaczone drapieżniki. Nic już nie widząc i nie słysząc, o niczem poza ucieczką nie myśląc, jak szalone, wypadają z gąszczu i mkną naoślep, wyciągając prężne ciała i olbrzymiemi susami sadząc przez wywroty i kępy wysokich traw.
Padają strzały... padają wilki, wijąc się w ostatnich drgawkach lub, usiadłszy po postrzale, kłapią kłami, grożąc ludziom bezsilną wściekłością ślepi.
Ryś, zwarty w jeden zwał mięśni, węszy, słucha i nie drgnie.
Widzi on zruszonego z barłogu niedźwiedzia, który, sapiąc i mrucząc gniewnie, toczy się, niby czarny głaz, uchodząc wprost przed siebie, aby tylko być najdalej od hałaśliwej „ściany“ wypierających go z kniei „huczków“.
Wybiegłszy na „linję“, pada kosmacz, przeszyty straszliwą kulą sztucera, albo chybiony rwie przed siebie i daje nura do zbawczych haszcz, tocząc się coraz dalej, aż się zaszyje do takiego uroczyszcza, gdzie sam bies — „dziadźko — lesowik“ drogi nie znajdzie, bo dojrzeć ją potrafi jedynie strach śmiertelny!
Ale „huczki“ wiedzą, że ryś był w miocie, że nie wyszedł poza nagonkę i że nie widziano go jeszcze na duchcie, więc, łomocąc kijami i obuchami po świerkach i olchach, wdzierają się do ostatniej ściany gąszczu, gdzie zaczaił się centkowany kot.
Jeżeli zaległa tam stara samica, — dopuści ona ludzi na pięć kroków do swej skrytki, a, spostrzegłszy wmig najwęższą bodaj lukę, jednym skokiem wywinie się z gęstwiny, śmignie plamistem widmem pomiędzy tupocącemi bezładnie nogami wylękłych naganiaczy i wymknie się z matni, aby już nigdy nie dostać się do niej.
Koty zaś i pstrokata, jasnoskóra młódź nie wytrzymają długo i stracą władzę nad sobą.
Prawie z pod bijących o ziemię kijów raptownie wypadają z krzaków i, robiąc rozpaczliwe skoki, usiłują jednym pędem przesadzić złowieszczy ducht.
Drapieżny, straszliwy wróg zwierza i ptactwa — ryś nie jest wcale wytrzymały na ranę. Gruby śrut tedy lub jedna chociażby loftka, gdy utkwią w jego pięknem, zwinnem ciele, wstrzymują go w biegu. Staje się on wtedy łatwą zdobyczą człowieka, pięknem, najpiękniejszem trofeum myśliwca, a winien ten szczęściarz pamiętać, iż ubił geparda europejskiego — wielkiego kota naszych szerokości geograficznych, najprzebieglejszego drapieżnika polskiej kniei.
Gdyby Poleszuk mógł samodzielnie i bezkarnie polować na swej ziemi, — oddawna, jak tropiciel syberyjski lub traper-kanadyjczyk, wytępiłby wszystko, co żyje: od dzięcioła i zięby aż do żubra — „tura“ starodawnych klechd, szczególniej w zimie, gdy bystre oczy leśnego człowieka wypatrzą każdy ślad na śniegu.
Wytępiłby on zwierza prawie bez strzelby i hałasu, na który, jak echo, odzywa się teraz prawo karne.
Niedźwiedzia położyłby „nawodem“ — strzelbą umocowaną na słupach i połączoną sznurem ze stępicą tak, aby wypuściła kulę, gdy „bury“ będzie przechodził mostek nad niezamarzniętym strumykiem, lub dopadnie padliny, czy też pozostawionej na wabia spróchniałej barci niewybranej.
Poleszuk-łowiec potrafi zamanić wilki do „wouchowni“ — przemyślnej pułapki, gdzie umieści najpewniejszą przynętę — kwiczące prosię, ukryte w ostatnim „zahonie“; umie on też schwytać szarego bandytę, „ukleszczywszy“ go w pomysłowej „zapadni“.
Leśny człowiek ma też sposoby na kunę. Wytropiwszy ją w dziupli, rąbie to drzewo i wyjmuje drogocenne zwierzątko: tchórza wykopuje z jego podziemnej nory, lub zastawia zwykłą, jak na szczury, pastkę.
Na wydrę, która osiedliła się w norze nad rzeką, Poleszucy wynaleźli żelazne samołowy; używają ich też w zimie, gdy wydra wynurza się z przerębli na lód. Zające, cietrzewie, przepiórki i kaczki dusi Poleszuk włosianemi sidłami. Jarząbki, kuropatwy i słonki wabi piszczałką i chwyta w sieci lub strzela zbliska, tak zbliska, że zabija po kilka sztuk naraz. Do żórawi umie podczołgać się na brzuchu i zmusić te niebywale ostrożne ptaki zbliżyć się ufnie ku sobie, wymachiwaniem czapki lub okiści oczeretu budząc w nich ciekawość nieprzepartą.
W jednym tylko wypadku szaro-bury, jak cała okolica, przemyślny, pierwotny jeszcze łowiec poleski staje się poetą i marzycielem.
Nie chodzi mu wtedy o zdobycz, o mięso; na pierwszym planie stawia on ambicję łowiecką, umiłowanie natury i wyrozumienie duszy mieszkańców puszczy.
Wyjątkowo pociągającą Poleszuka zwierzyną, stokroć bardziej ponętną, niźli nawet bóbr, łoś i kuna, stał się z niezrozumiałych i jakichś wprost mistycznych powodów czarny, o lazurowo-zielonym połysku — głuszec!
Leśni ludzie naprawdę wierzą, że w tych dzikich, nieufnych, jak oni sami, ptakach pokutują dusze zmarłych ludzi, że gdzieś po uroczyszczach i matecznikach w głębi boru żyją „cary głuszcowa“, — tak sędziwe koguty, że pamiętają one dawnych ludzi tego kraju, leżących pod kurhanami, a może nawet dawnych bogów, bo kto wie, czy to nie sam Jariło rzucił tę cudowną błyskotliwość na czarne, jak straszna, tajemnicza „noc Orabinowa“, opierzenie najwspanialszego i najdumniejszego w kniei ptaka?!
W każdym razie, wychodząc przed świtem na toki głuszców, przeobraża się leśny tułacz, jakgdyby wyrasta i szlachetnieje. Nawet głos jego, zazwyczaj uniżony i pokorny, nabiera nagle odcieni dumy i pobłażliwości wielkopańskiej, szczodrobliwej.
Prowadzący myśliwego na toki, Poleszuk wie dokładnie jak i gdzie ma iść i co tam z pewnością znajdzie.
Poprzedniego wieczoru skoczył on bowiem na „zapady“, gdy głuszec z łopotem mocarnych skrzydeł i krótkim, ni to gniewnym, ni to ostrzegawczym krzykiem siada na nocleg na gałęzi świerkowej.
Skądś zdaleka „kłochtaniem“ nawołują się nawzajem kury.
Poleszuk zbadał, ile w tym i tamtym ostępie boru „posadził hłuszcow“, więc prowadzi strzelca z całą pewnością powodzenia.
Wiosenna noc w pełni. Nisko nad horyzontem, tam i sam znaczącym się poprzez korony drzew, płynie księżyc — jakiś dziwnie jasny i bliski, — zupełnie bliski. Strugi bladych jego blasków padają na zmarszczoną wiatrem „nieciecz“, na kałuże, i płachty topniejącego w dzień śniegu, ściętego o tej godzinie nocnej szkliwiem „naledzi“. W podmuchach wiatru, co rodzi się o przedświciu, niesamowicie rozkiwały się gałęziska świerków czarnych na krawędzi boru. Pod stopami skradających się ludzi z brzękiem pęka cienka lodowa zamroź na śniegu i załamują się słabe kry po wykrotach, pełnych zakisłej wody; człapie i cmoka błocko; szeleszczą suche, tratowane liście i skrzypi butwiejące, sypkie igliwie.
Cisza panuje w puszczy.
Zrzadka zaledwie mącą ją jakieś odgłosy. Senny, krótki skrzek sójki i nieprzytomny snadź pisk jakiegoś ptaszka drobnego. Z dalekiego chutoru dochodzi pianie kogutów i poszczekiwanie psów.
Niewiedzieć skąd, jakgdyby z głębin błot, wydobywa się ponure, monotonne zawodzenie, przerywane ochrypłym skowytem... Wilki!... Z łoźniaków i olszyńca na moczarze napływa to wycie od lęgów wilczych. Napełnia las złem echem i trwoży.
Z innej strony od mszarnika, gdzie pod śniegiem przetrwały aż do przedwiośnia jagody żórawin i jeżyn, dobiega częstotliwe bulgotanie, chwilami — jakgdyby stukot pracowitych młotów kowalskich. Tam tokują cietrzewie, głupio i śmiesznie walcząc o samiczki niepokaźne, jeszcze uśpione i milczące.
Znowu zapada głucha, głęboka, jakaś dziwnie trwożna cisza.
— Uhu — uhu — uhu niesie echo przez lasy głos puhacza. Odpowiada mu gniewny, niecierpliwy bek i głośny tupot nóg. To rogacz straszy puhacza, a może i ludzi, bo przed nimi ostrzegły go już rozdęte, drgające, czułe chrapy...
Poleszuk stanął na skraju boru, gdzie zaczyna się już wydma piasczysta; jego stopy grzęzną w miękkiej warstwie burego igliwia. Pachnie żywicą, gnijącą trawą, grzybami, czy pleśnią — mieszają się z tem rożne nieznane nienazwane wonie.
Na niebie zapalają się i gasną gwiazdy. Człowiek leśny zna je wszystkie, rozumie ich bieg, pamięta ich dzieje. Nadaje im dziwne nazwy, tchnące dawno przebrzmiałą przeszłością — „ołosozary“, „stożary“, „kurki“, „świetowa zora“, „wiecha“... Nie zapomina, że mleczna droga — to „doroha, szto husi leciać na biełyj swiet, na ciopłyja wody“, że plamy na księżycu — to Kain, który brata widłami przebił, i że nie wolno nań palcem wskazywać, ani po imieniu księżyca nazywać tak samo, jak zakazali tego przodkowie w gawędach o Prypeci i ogniu, widomym znaku władzy starego Peruna, nie wolno!
Księżyc znika w powodzi słonecznego światła. Niewidzialne ono jest jeszcze, a już wsiąka w noc i wypełnia otchłań międzygwiezdną, która szarzeje nagle i sączy mętną poświatę. W borze mrok staje się gęstszym bez głębi, jakgdyby stając tuż przed oczami, niby wyniosła czarna ściana. Nad błotami i haszczami wykwitają smugi mgieł.
Poleszuk nieruchomy, jakgdyby skamieniały, ledwie się znaczy czarniejszą plamą w mętach oćmy. Gdyby nie zalegała wokół ta czarność bez żadnej głębi, nie byłoby go znać wcale. W świtce barwy szarych i burawych pni, w poplamionych błotem i rdzą onuczach i postołach, w szarej barankowej czapie i z krzywym kijem w ręku stopiłby się zupełnie z otaczającą okolicą, zniknąłby na jej tle, jak nieuchwytny dla oka i słuchu duch leśny.
W nocy jednak sylwetka chłopa odcina się wyraźnie i niepokojąco. Stoi milczący, zasłuchany i, poruszając ostrożnie głową, zda się, węszy, wciągając nozdrzami strugi zapachów, napływające od boru, „hała“ i — zewsząd. W chwili tej szary człowiek staje się niezmiernie podobnym do swego szarego odwiecznego wroga — wilka.
Przecież i basiur, wyruszywszy na łowy, przystaje na krawędzi puszczy i stoi, słuchając i węsząc. Rozważa długo i mądrze, w którą stronę skierować ma swoje lekkie, złodziejskie chody.
Od człowieka różni się tylko tem, że świeci „lampami“ — źrenicami drapieżnych ślepi.
Poleszuk, wyszedłszy w nocy na „podsłuchy“ głuszców, ledwie dotknie łapciami opadłego igliwia boru, w którym po zorzy wieczornej „zapadły“ ptaki, — czuje się już na ich tropie i — przeistacza się w wilka.
Jednocześnie wszakże zachodzi pomiędzy dwoma drapieżcami głęboka różnica.
Czworonożny, czujny zwierz skrada się do żywego, tętniącego krwią mięsa, węszy je i już czuje jego smak i zapach, gdy, schwytawszy za gardło rogacza, udusi go i zacznie wyrywać mu trzewia, aby czemprędzej dostać się do wątroby i pożreć ją z rozkosznym skowytem.
Dwunożny natomiast nie mniej, a może bardziej jeszcze czujny i drapieżny łowiec wie, że nie dostanie w swe ręce zdobyczy, a nawet nie pragnie jej, żałując niemal, że podprowadza ku niej obcego człowieka — „pana“, uzbrojonego w „zamorską“ flintę, aby dla zabawy i przyjemności odebrać życie rozśpiewanemu głuszcowi.
A jednak słucha poleski tropiciel, czy nie przebudził się już tajemniczy ptak, czy nie rozpoczyna toku! Musi go „podejść“ — „podskoczyć“ pod „grającego“, oczami wskazać nań temu — drugiemu człowiekowi, który sam nigdy nie znalazłby go w kniei, nie usłyszałby „zapadów“ i nie „wypatrzyłby“ drzewa, gdzie usadowił się piewca kniei.
Musi go „podejść“ Poleszuk, bo tak mu każe jego duma łowiecka, niezachwiana wiara w swoją potęgę leśnego człowieka, co słyszy, jak trawa rośnie, rozumie o czem szeleszczą czoroty i o czem gwarzą tak trwożnie strugi Prypeci, tworząc wartkie, wirowate leje na ostrych załomach nurtu.
On tu jest panem i władcą, tylko on — poleski chłop „w siermiażnej“ świtce i dziurawych łapciach łykowych!
Och! Gdyby tylko zechciał, — zaprzepaściłby on tego bogatego „pana“, dla uciech łowieckich przybywającego tu zdaleka, popchnąłby go na prawdziwy „mochowy zybun“, skąd żadna moc jużby go nie wydobyła z topieli!
Jednak Poleszuk słyszał „zapady“ głuszcowe, a więc duma, ambicja popycha go dalej, aby ujrzeć w oszukańczej, zwodnej poświacie najdzikszego z ptaków w całej okazałości jego szaty, w najwyższym porywie niepojętej tęsknicy, zobaczyć zbliska, dostrzec wszystko, drgnąć, gdy trafiony śrutem z głuchym łoskotem uderzy o piasczystą glebę boru szeroką piersią, w której nagle serce bić przestało!
I jeszcze jedna istnieje przyczyna, co pociąga, co nęci leśnego człowieka. Jest to tajemnicza godzina, budzącego się do życia boru, nieba i całego świata.
On — syn natury — wyczuwa ją każdą kroplą swojej krwi i ogarnia całem zrozumieniem swojem.
Teraz, kiedy ma tylko słuchać i prowadzić, kiedy nie potrzebuje nic robić, ani dawać z siebie żadnego wysiłku, — tem ostrzej przeżywa Poleszuk fizyczną niemal rozkosz tej wspaniałej chwili.
Stoi więc na skraju puszczy z oczami przymkniętemi, cały zmieniony w słuch, lecz ożywają w nim i działają inne — nieznane zmysły.
Nie patrząc, widzi, jak ciemne niebo, na którem nisko już, nad olosami niemal, połyskują przybladłe nagle „stożary“, nabrzmiewać poczyna niewidzialną jeszcze purpurą i złotem. Drży na myśl, że nastanie niebawem chwila, gdy całe ono raptem się rozświeci i rozpłomieni czerwienią blasków słonecznych — „Jariłową“ gorącą krwią, że przyjdą brzask i świt, że umilknie granie głuszca.
Uśmiecha się chytrze pod wąsem szaro-siermiężny Poleszuk. Bodaj sto razy słyszał on od „panów“, że tokowanie oznacza pieśń miłosną, przeczucie rozkoszy i dumy zapłodnienia, lecz on w to nie wierzy.
Uśmiecha się tylko na samo wspomnienie, wydyma wargi szyderczo i pogardliwie.
Zapewne, zakląłby nawet, lecz o tej tajemnej godzinie przedświtu pełen jest wspaniałej pobłażliwości dla ludzi i wyrozumienia ich błędów i grzechów.
— Ech... — błyska myśl w kudłatej głowie, — durnyje pany, nikczomnyje...
Chce jeszcze coś dorzucić, lecz pręży się nagle i, cicho pochylając głowę, wytęża słuch.
Gdzieś, jakgdyby zdaleka, zrodził się w borze dźwięk — nowy, jaki dotychczas jeszcze nie dołączał się do innych pogwarów nocnych.
Właściwie — nie był to dźwięk, nawet raczej — szmer, krótki, niegłośny szelest, ale Poleszuka nic nie zwiedzie, — dla niego jest on istotnym początkiem czasu, gdy „hłuszcy hrać zacznuć“, więc słucha zamarły w kamiennym bezruchu.
Już zrozumiał, że głuszec się przebudził i otrząsnął się zlekka. Tym osobliwym swoim zmysłem widzi ptaka przed sobą: siedzi on na „jedlinie“, przywarłszy czarnem ciałem do czarnego pionu, ukryty w cieniu zwisających gałęzi. Nikt go tam nie dojrzy i nie zwęszy w ciemni i oparzę żywicznym... chyba kuna... lecz zwinny drapieżca powraca już o brzasku do swej dziuplastej nory.
Chłop dojrzał głuszca. Widzi go oczami leśnego instynktu. Ptak siedzi napuszony, wciągnąwszy głowę w nastroszone pióra kołnierza; w gęstym cieniu ledwie się odcina jego potężny, białawy dziób; szeroki, czarny wachlarz ogona drży chwilami...
Ostry słuch chłopa pochwytuje nowy dźwięk — ostrożny, głuchy łopot skrzydeł i ostry zgrzyt piór, ocierających się o siebie razporaz.
— Słuchajcie, panoczku... — szepce Poleszuk, obróciwszy skupioną twarz ku przyczajonemu za nim myśliwemu.
Jednocześnie rozlega się głuchy łomot, a po nim cichy, powoli milknący szmer. Głuszec zleciał z miejsca „zapadu“ i potrącił gałęzie. — Nie daloko sieł... — myśli Poleszuk i znowu wytęża słuch. Głuszec usiadł na otwartem tokowisku — być może — na wysokiej, nagiej gałęzi sosny, a — może — na ziemi, na polance, zarośniętej gęsto wrzosami i trawami? Nareszcie! — Poczyna się przedziwne misterjum. Dobiegają uszu nieuchwytne niemal tony pieśni. Myśliwi na Polesiu odróżniają — kłapanie, syk, puchanie... mają swe nazwania na poszczególne części tego jedynego hymnu na cześć wiosny i miłości. Poleszuk mawia nieraz, że głuszec „kuje“ pieśń swoją. — Panoczku... — szepce znowu ostrożnie chłop i, skinąwszy głową, robi kilka szybkich, bezdźwięcznych skoków, stając nagle i kamieniejąc znieruchomiony.
Głuszec skończył pierwszą zwrotkę. Była ona pobudką, mrok bowiem rzednąć zaczyna szybko i szarzeć. Do wnętrza puszczy przez gęste listowie jej i igliwie zaglądają jeszcze skrawki nieba.
Głuszec gra, a pod pieśń jego urywaną urywanym szybkim „podskokiem“ podchodzą ludzie.
Kłapanie i syk stają się wyraźniejsze i coraz bardziej bliskie. Poleszuk spostrzegł już głuszca — wyprzedził w tem myśliwego. Czerni się tam na tym krzywym sęku niby duża naróść. Chodzi po niej, przysiada, opuszcza skrzydła, puszy się cały, to znów wypręża się, jak struna, podnosi głowę ku niebu i wykuwa każdą nutę swej pieśni. Przejęty nią nie widzi zbliżającego się wroga.
Waha się jednak chłop, nie chce pokazać ptaka obcemu puszczy, człowiekowi z miasta — obojętnemu przecież na jej cuda.
Nie chce, chociaż nie może chyba czuć litości dla pierzastego śpiewaka — on — Poleszuk, od dziadów-pradziadów łowiec, tropiciel, zdobywca?! Kat to przecież dla wszystkiego, co tu żyje?
Nie! To — nie litość każe mu zwlekać.
To zachwyt powstrzymuje go od ostatniej rozgrywki, zmusza, choćby na chwil kilka odroczyć epilog tragiczny, po którym zapadnie straszliwe, przerażające milczenie.
Poleszuk napawa się grą głuszca, pragnie przeciągnąć ją jak najdłużej, żądny słuchania jej chociażby aż do śmierci!
Wszakże to „sam hłuszec hraje“!
Wielka, cudna chwila!!
Ludzie z miasta bają tam coś o pieśni miłosnej? Nie! Sto razy — nie! Ot, wymyślili sobie, a nic nie wiedzą, wiedzieć nie mogą.
Sprzeciwia się temu wstrętem i gniewem wezbrana dusza leśnego człowieka — obrażonego, że obcy człowiek kazi mu jego świat.
Dość jednego „kłochnięcia“ pięknego koguta, zdobnego w błyskotliwy, skrzący się pancerz, aby zbiegły się doń zewsząd stęsknione, zaczarowane jego wspaniałością kury szare, czekające po okolicznych ihryszczach i wrzosowiskach. — To im przecież wystarczy.
Nie! Nie miłosna to pieśń! Miłość tak wspaniałej pieśni niegodna!
Coś innego wyraża ta „gra“ — taka cicha, że niekażdy dosłyszy jej nawet, a tak porywająca! Głuszec jest, zapewne, jedynym na ziemi ptakiem, powołanym przez naturę całą na jej piewcę, barda. Godnie wywiązuje się z tego obowiązku.
Samotny to trubadur! Żądzę śpiewu ukrył głęboko w swem czarnem ciele, co umie połyskiwać i jarzyć się pełną gamą widma słonecznego. Wydobywa tę pieśń tajemną, mistyczną o najcudowniejszej porze budzącego się życia, a nie pospolituje jej, nie rzuca pod nogi gawiedzi, jak słowik, rozśpiewany w bzach i jaśminach parku miejskiego, zaśmieconego niedopałkami papierosów, łuską orzechów i pomarańcz — prawie że śpiewak uliczny.
Tego nie czyni głuszec dumny; to nie śpiewak dla tłumu...
Czarnopióry bard obiera sobie ostępy najdalsze i najdziksze, w bezludnej, prawdziwie niedostępnej kniei i tam — wobec płynącego ku zenitowi słońca, w obliczu brzasku zorzy porannej, w toku ciemnego jeszcze i milczącego boru śpiewa krótkie triolety jakiegoś zagadkowego hejnału, którego treści ludzka myśl odgadnąć nie zdołała.
Co to jest? Hymn nieznanych wzmożonych na wiosnę potęg natury? Pogańskie misterjum na cześć Jariły — słonecznego boga? Modlitwa do Stwórcy wszechświata, którego bujną radość twórczą i dziękczynienie korne wyśpiewuje menestrel czarnopióry, cały w skrach zielonych, niebieskich i złotych.
Snadź tajemnicę gry głuszcowej wykrył i zgłębił jedynie Poleszuk, człowiek leśny, dziecię natury — bliski i bliźni temu ptakowi.
Nie kwapi się on oczami lub ruchem głowy wskazać zdyszanemu myśliwcowi tokującego głuszca i dopiero wtedy, gdy niebo rozróżowieje od krańca do krańca, a pierwsze szkarłatno-złociste promienie słońca zapalą na piórach ptaka setki połysków i plam migotliwych, kiwnie głową i ni to ze smutkiem, ni to z żalem szepnie, nie patrząc na towarzysza, dla którego w tej chwili czuje tylko pogardę:
— Hłuszec hraje tam ot tamoczko na chwoi. Podskoczycie, panoczku.
Szepnie to i czeka, aż huknie strzał, a z sosny, koziołkując w powietrzu, z klaszczącym łopotem skrzydeł potoczy się czarny ptak, ślizgając się z gałęzi na gałąź, strząsając z nich młode pędy, podcięte śrótem, i suche, obumarłe iglice. — Już po wszystkiem.
Po kniei długo jeszcze tłucze się echo morderczego strzału...
Tok skończony... Skończony dramat wiosennego poranka.
Słońce podnosi się coraz wyżej, ukazując purpurową tarczę swoją, a w duszy Poleszuka, jak mgła nad bagnem, opada jego nastrój cudowny, pełen dzikiego zachwytu. — Patrzy już przytomnie, trzeźwo.
Staje się znów szarym, przyziemnym człowiekiem swych „hałów“. Zrywa czapę z głowy, winszuje zdobyczy, a po chwili przebiegle zerka siwemi oczami i obleśnie kusi triumfującego myśliwego:
— Sady buduć bohatyje panoczku, prijechalib uciej postrelać!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.