Polesie (Ossendowski, 1934)/Kacze państwo
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Polesie |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Zakłady Graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prypeć z biegnącemi ku niej rzekami i strumieniami, jeziora, moczary, każda niemal kałuża na „hałach“, cały wreszcie kraj poleski zagarnęły w swe posiadanie niezliczone stada dzikich kaczek. — Wędrują one zdaleka, z południa, lecąc w ślad za kluczami żórawi i gęsi, pokorne zewom wiosny, i tu się zatrzymują na lęgi, aby późną jesienią powrócić do innej — zimowej ojczyzny, nie znającej mrozu i śniegu.
Być może, że i gęsi mają swe gniazda w niedostępnych matecznikach bagiennych, lecz ilość ich jest znikoma w porównaniu ze stadami kaczek. Te krzykliwe i kłótliwe ptaki roją się wszędzie — na samej Prypeci, na jej dopływach i w najmniejszych nawet wyżarach na starych oparzeliskach torfowych.
Na mszarnikach, na kępach popławów i na podmokłych „łuhach“ gnieżdżą się czajki, bekasy, dubelty, bataljony i inne gatunki kulików — nieraz obce naszemu lądowi — przybłędy z Azji i Afryki.
Czarne bociany i duże szare czaple — czujne i żarłoczne — obierają sobie na siedzibę grząskie pełne chłodu i cienia olszyńce.
O wschodzie słońca i tuż po zorzy wieczornej, na początku wiosny — niemal przez dzień cały i całą noc — lecą niezliczone gromady kaczek, lecą ze świstem i furkotem skrzydeł, jakgdyby zakłopotane niezmiernie, czemś spłoszone, wylękłe. Gwizd, kraczenie, krzyki i pisk wypełniają powietrze. Tysiące, setki tysięcy kaczek okrywają czarną, ruchomą ciżbą zwierciadła i smugi wody, myszkują w czorotach i sitach, przewalają się wśród porośli „chwoszczyków“ i ajerów na „bielach“ i „nietrach“. Koją się setkami i tysiącami.
Zewsząd dobiegają ich kłótliwe pokrzyki, plusk wody i syczący poświst lotu podrywających się ptaków. Żerują wszędzie i szerzą
spustoszenie, współzawodnicząc z rybakiem poleskim, zaglądając całemi stadami do jego „hatów“ i jazów, stawianych na mniejszych strumieniach, płosząc tam i wybierając ryby. Na wiosnę, gdy oszalałe od długiego lotu i głodu dzikie kaczki okrywają płynące i stojące wody, — Polesie nabiera właściwego sobie wyglądu.
Kacze państwo!
Nie ogarnia ono jednak całego kraju. Znane są jeziora i rzeki, pozbawione tego ptactwa. Najczęściej zdarza się to tam, gdzie założono stawy rybne i gdzie stróże strzałami i krzykiem odganiają skrzydlatych rabusiów, a także w zagospodarowanych majątkach wielkich właścicieli ziemskich, ponieważ kręcący się tam wszędzie ludzie niepokoją przelotnych, nieproszonych i nadmiernie żarłocznych gości.
Za to istnieją też wyjątkowe, ulubione mateczniki kacze. Znane są powszechnie, „sady“ kaczek w Radziwiłłowskich i Pruckich-Lubeckich posiadłościach na Polesiu. Podczas przelotów rozpoczyna się pierwsze polowanie na kaczki. Polowanie sportowe, „pańskie“ i inne — chłopskie, poleszuckie. Jedne i drugie łączy częsta wspólna metoda posługiwania się „bałwankiem“. Jest to drewniany kaczy manekin puszczony na wodę. Zlatują się do niego niemądre kaczory — chytry myśliwy z bliskiego ukrycia łatwo je wybija.
Polowanie sportowe polega na strzelaniu do kaczek, ciągnących wzdłuż łożysk rzecznych, wymaga celnego oka i wielkiej ilości nabojów. Nie jest to zabawa dla poleskiego myśliwca. Woli on zastawić w haszczach nadwodnych sidła z włosia końskiego, puścić po wodzie pętle lub wędkę z haczykami, ukrytemi pod pływającym pęcherzem rybim; w najgorszym razie zaczai się w krzakach i na „babik“ zwabi całe stadko kaczek, a, gdy podpłynie, — chluśnie on weń nabojem „siekańców“, za jednym zamachem wybijając z gromady po kilkanaście sztuk, bo strzela chytrze tuż ponad powierzchnią wody; jeden taki strzał zazwyczaj mu wystarcza.
Poleszuk wmig wybada upodobania i zwyczaje kaczek — gdzie żerują one, na jakich jeziorach spędzają dzień, jakiemi rozłogami i ostrowami „ciągną“ i gdzie należy urządzać „sady“ lub uwiązać „panom“ dla zabawy drącą się, jak warjatka, „krekuchę“?
Tę wiedzę swoją sprzeda gościom, co tu zjeżdżają na przeloty i za wszystko płacą suto, nawet za podany im kubek wody i za płonącą szczapę z ogniska, gdy się zapomniało... zapalniczki.
Poleszuk na suchszych miejscach wykopuje jamy, aby myśliwy mógł się w nich zaczaić; na mokrych „bołonjach“ wystawia szałasy i tak je przyodziewa w gałęzie i pęki sitowia, że nikt i nic nie odróżni ich od zwykłego krzaku lub szarej kępy czorotowej.
Kaczki rano i wieczór przelatują z żerowisk na zarośnięte po brzegach jeziora, gdzie mogą pływać bezpiecznie i w okolicznych haszczach „mościć“ wygodne gniazda dla przyszłej swej młodzi.
Myśliwi strzelają do nadlatujących ptaków, które spadają, z rozpędu głośno uderzając o ziemię lub o zaróżowioną od zorzy wodę. Trzeba umieć strzelać i nie można oszczędzać ładownicy, a więc Poleszuk nie uznaje takiego polowania dla siebie. „Barskoje“ — ono, — pańskie, bo kosztowne. Bardziej lubi łowy z „krekuchą“, bo jest ono zbliżone do polowania z „wabikiem“, tylko kaczka, pochodząca od domowej matki i dzikiego ojca, zastępuje w niem poleski „babik“ lub „dudkę“ z kory. Krekucha czuje miłosne zapędy i słodkie ciągoty, widząc setki krążących wokół kaczorów, więc woła rozpaczliwym głosem, błagając niebo o oblubieńca. Znać w tem wołaniu nutę fałszywą; krekucha, córka lekkomyślnej kaczki podwórzowej zdradza się obcą domieszką w głosie.
Poleszuk buduje dla strzelca dobrze ukryty, czyli, jak się tu mówi, — „skradziony“ szałas, a na wodę, pod oczeretami puszcza krekuchę, uwiązaną do wbitego w dno drąga. Stęskniona „krekucha“ drze się na całe kacze gardło. Znajdujące się w pobliżu samce zaczynają się niepokoić. Instynkt samozachowawczy podszeptuje im jednak zdwojoną ostrożność. Słyszą one bowiem jakieś obce odcienie w zwykłej kaczej gwarze, brzmiącej teraz nieco odmiennie. Wiosna jednak złą bywa nieraz doradczynią. Jeden z kaczorów zrywa się nagle do lotu, rozbryzgując wodę; z sykiem, wydobywającym się z rozdętej gardzieli, z cichym zgrzytem barwnych piór już opada na wodę, lecz w tym radosnym momencie huk straszliwy rozdziera ciszę, a grad ołowiu strąca na powolny nurt nieruchome, bezkształtne już ciało.
„Krekucha“ wydaje jeszcze bardziej błagalny, rozpaczliwy krzyk.
Wabi nim drugiego, trzeciego... dziesiątego samca, wabi i wciąga w szalejący dokoła wir gubiącego ognia. Kaczory, jeden po drugim mkną na zew miłosny, a szybki pęd i wytężony wzrok, wypatrujący nieznanej kochanki, coraz potężniej ich roznamiętnia. Pędzą ku niej, nad czorotami robiąc zawiłe, spiralne zwroty — skrzydła niby dwa lemiesze już, już... opuszczają się ku wodzie. — Znów strzał...
Żądza miłości dopomaga ponurej, nielitościwej kośbie śmierci...
Takie jest to polowanie z „krekuchą“, być może najzdradliwsze i najstraszniejsze, bo pełne niezrównanej zbrodni... Nie jest piękne.
Poleszucy, gdy polują sami, strzelają zwykle z czółen, zamaskowanych gałęziami i sitowiem, co pozwala im zbliżyć się do stada kaczek i jednym strzałem wytrącić kilka ptaków. Na otwartych „ostrowach“ i „hałach“ zdobywają kaczki „skradem“, podjeżdżając na wozie, przystrojonym w krzaki i zielone ajery; szczególnie zaś tępią kaczki podczas „podlinia“, w okresie, gdy ptaki tracą pióra i nie mogą latać. Poleszucy zapędzają wtedy całe ich stada do sieci lub do splecionych z wikliny „zahonów“, i tam kijami już mordują osaczone, bezbronne ptactwo — a to jest wprost ohydne.
Zda się, oddawna winnyby zniknąć te tysiącami tępione kaczki...
Tymczasem pełno ich wszędzie, a późną jesienią i na wiosnę nowe ich nieprzeliczone chmary rzuca na poleskie bagna, zimna mroczna północ i dalekie gorące, pławiące się w słońcu południe.
Bezwiednie znanemi im szlakami bez wiech i rozstajów płyną one w powietrzu, odnajdują dawne lęgi, giną na tych samych „sadach“, te zaś, które oszczędziła śmierć, odlatują drogą, od wieków wytkniętą przez wędrowne, tajemniczo trąbiące klucze i sznury łabędzi, żórawi, gęsi i przez jazgotliwe tabuny swarliwych kaczek.