Polesie (Ossendowski, 1934)/Chutor, rola, pastwisko i rzemiosło

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Polesie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1934
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ ÓSMY
CHUTOR, ROLA, PASTWISKO I RZEMIOSŁO

Na Polesiu wszystko niemal jest osobliwe i swoiste, wszystko — świadczące o przechowanych przez ludność tradycjach zamierzchłych czasów, gdy czczono tu panującego nad całym światem Dadźboga Swarożyca — prasłowiańskiego boga słońca, ognia, widzialnych i niewidzialnych sił przyrody. Słowiański ten Dadźbog przy pominą Ozirisa egipskiego lub Dionizosa greckiego, gdy w pewnych okresach kult ich pochłonął starsze hierarchicznie bóstwa i wyłącznie opanował religijną myśl i wyobraźnię ludzi. Arabski podróżnik Ibn Rusta twierdził, że mieszkańcy dawnego Polesia siedziby mieli na piasczystych pagórkach, w schroniskach podziemnych, gdzie płonęło ognisko domowe, a zarazem — ołtarz potężnego Swaroga.
Domyślamy się teraz, że uczony Arab mówił o niskich chatach kurnych, przywalonych klocami drzew i otulonych grubą pokrywą ziemną, lub też może o łaźniach, dziś jeszcze spotykanych w Rosji — na północnej Dźwinie, Kamie, Biji i Abakanie. Są to podziemne nory, dosięgające półwzrostu ludzkiego a wykopane w stromych urwiskach nadbrzeżnych. Uczeni dowiedli też, że dawni mieszkańcy tego bagienno-leśnego kraju budowali swe nędzne siedziby na palach, jak to było we zwyczaju mieszkańców Szwajcarji, lub jak to czynią za naszych jeszcze czasów tubylcy z nad Amazonki.
Że tak być musiało, świadczy o tem charakter kraju i pozostałości dawnego budownictwa, jak, naprzykład, spotykane po wsiach na północno-wschodnich krańcach Polesia „klecie“ na słupach, takież „podoki — pomosty dla składania zboża i siana, a nawet, jak na Nyrczy i poza kordonem, — całe osady zbudowane na palach.
Słabo zaludniona kraina, zapewne bardzo późno, w porównaniu z innemi ziemiami Słowian, doszła do wyższej formy gospodarczej — rolnictwa, wymagającego większych skupień ludzkich, w celach wspólnej walki z puszczą i gromadzenia zbiorów w najkrótszym czasie, co nakazywał klimat ich ojczyzny. Wtedy to wytworzył się odrębny poleski typ architektoniczny, obecnie coraz więcej zanikający. Prawdopodobnie wziął on początek od zabudowań, powstających w „horodyszczach“ t. j. grodziskach miejscowych książąt, którzy, posiadając stałe drużyny, zmuszeni byli wznosić budynki — mieszkalne, gospodarcze a i obronne. Owa swoista architektura Polesia zrodziła się niezawodnie w Pińsku, Turowie, Słucku, Dawidgródku, Włodzimiercu, Kożangródku, Kamieńcu Litewskim i Chomsku. Spotkać ją można nietylko nad Prypecią i Horyniem, ale nawet na ostrowach błot Wołochowych, nad Lwą, Mostwą i Stwigą, jak też na skraju Hryczyńskich bagien, przeciętych rzekami Śmierć, Cna i Łań i ich licznemi przeciekami.
Najprostszą budowlą, najbardziej zbliżoną do najstarszych siedzib słowiańskich jest kureń. Składa się on z czterech pochyłych ścian, zbudowanych w kształcie dachu, opartego wprost na ziemi, gdzie pomiędzy dwiema kłodami pozostawia się miejsce na tradycyjne „ohniszcze“. Niemniej pierwotnym wytworem budowniczym jest humno poleskie — odpowiadające naszej stodole. Dach z dranic lub z wiązanek trzciny opiera się na czterech grubych „stwołakach“, belkach, leżących na rogatych dębowych „sachach“, wkopanych w ziemię. Ściany „humna“ tworzą okrąglaki, wiązane na węgieł. Zboże, które się składa w odgrodzonych narożnikach stodoły, leży w tak zwanych „zastaronkach“, a pomiędzy niemi chłopi ubijają z gliny klepisko, które pospolicie nazywa się „tok“.
W pewnem oddaleniu od „humna“ stawiają „osieć“, gdzie, w ogrzewanej i przewietrzanej izbie, suszą się snopy; przy parkanie — „tynie“ wznosi się „powieć“ — szopa, od frontu pozbawiona ściany; jest to wozownia, warsztat domowy, schronisko dla drobiu. Na chutorze stawia się zwykle budynek z okrąglaków pod trzcinową strzechą — chlew, zastępujący jednocześnie oborę i stajnię, którą nazywają „odryną“, lub „zahorodą“ jeżeli ma strych, gdzie gospodarz składa podręczny zapas siana i owsa — i różne rupiecie.
Najważniejszą częścią chutoru jest dom mieszkalny — chata, a w niektórych częściach Polesia — „chorómina“, co, zresztą, ma oznaczać wytworniejszy już nieco budynek. Domy mieszkalne nazywają kędyindziej „haspodą“, a to dla uniknięcia słowa „chata“, która w tych okolicach oznacza też schron ostatni — trumnę.
Ciasne zazwyczaj i niskie chaty posiadają jedną lub dwie izby, najczęściej bez sieni, z ogromnym piecem w pobliżu drzwi. Piec spełnia tu różne czynności — piecze się w nim chleb i gotuje strawa, na nim dosusza się ziarno, mokre ubranie i obuwie, pomiędzy nim a ścianą, na zapiecku, mieści się, szczególnie w zimie, barłóg, na którym sypia cała rodzina. Gdzieniegdzie można jeszcze spotkać „kurne“ chaty, bez pieców, o ognisku, płonącem pośrodku izby, wprost pod powałą, sczerniałą od dymu, który wychodzi przez otwór w ścianie lub przez szczeliny pod okapem. Małe okienka o ośmiu szybkach sączą trochę mętnego światła. Obok chaty Poleszucy stawiają kleć — budynek nieraz bez powały i okien, zwykle oparty na palach. Jest to skład na odzież, bieliznę, domowe płótno, ten, kądziel, mąkę i narzędzia. Ta nieodzowna część zagrody poleskiej gra ważną rolę w życiu mieszkańców tego kraju. O ile „humnć“, chlew, nawet „osieć“ odwiedzane bywają przez „nieczystą siłę“-biesa, który dręczy konie, wichrzy im grzywy i ogony, wiedźmę, czatującą na kobiety, aby im „licho“ uczynić, wreszcie — przez samego djabła, źródło wszelkich nieszczęść, — o tyle kleć zawsze jest wolna od niewidzialnych a wrogich potęg. Nic więc dziwnego, że miejsce to uświęcone zostało w tradycjach obyczajowych. Staruchy okadzają tu dzieci, dotknięte „złem okiem“; znachorki dają chorym kobietom niektóre zioła lecznicze wyłącznie w kleci; ciężarna mołoducha po pogrzebie krewnego lub sąsiada biegnie do kleci, aby umyć sobie ręce i w ten sposób odpędzić śmierć, która z „pohostu“ pójść mogła za nią, jak cień niedostrzegalny. Najwięcej jednak obrządki weselne związane są z tym tradycyjnym budynkiem. Tam bowiem wystawiają ślubne „karawaje“ (pieczywo) młodego i młodej, aby się oczyściły od złych czarów; stamtąd też rozlega się sygnał wpuszczenia do zagrody „kniahyni“, czyli panny młodej, dobijającego się do wrót orszaku oblubieńca; tam nowożeniec składa dary dla rodziny przyszłej swej żony; tam wreszcie swachy — „świtylka“ i „karawajnica“ pod przewodem „pościelnicy“ konwojują młodą parę na pierwszą noc poślubną i tą samą ścieżką „od kleci do chorominy“ prowadzą małżonków nad ranem, aby ukazać ich — szczęśliwych i zawstydzonych — pijanym, rozbawionym biesiadnikom i oznajmić gościom radosną nowinę, że „mołoducha“ weszła pod dach męża „czysta, jak bieła hołubica“, lub stwierdzić, że dziewczyna przed ślubem nie ustrzegła cnoty. W tym wypadku, jeżeli młody mąż nie weźmie na siebie winy, ciężko upita kompanja nałoży rodzicom mołoduchy chomąta na szyję, obleje wodą jej drużki i gości wygna za wrota.
Kleć o starannie opatrzonych mchem ścianach, z pułapem, jamą dla rozżarzonych węgli lub nawet z piecem wewnątrz, nazywa się ścióbką i służy do przechowania ziemniaków, kiszonej kapusty i ogórków. Niektóre gospodarstwa posiadają „pohreb“ czyli piwnicę, „swyron“ — zimowe schronisko dla świń, a przed wejściem do chaty sień, nieraz nawet z małą komorą służącą jako spiżarnia.
Wnętrze chaty jest prawie wszędzie jednakowe. Ciekawem zjawiskiem jest stary pułap poleskiej chaty — nie poziomy, lecz łukowaty, jak wieko trumny. Dokoła izby ciągną się ławy do siedzenia i spania. W kącie, zwanym „pokuciem“, naprzeciwko pieca, stoi stół. W tym tradycyjnym kącie wiszą „bohi“ — obrazy święte, ozdobione w zimie ręcznikami, w lecie — kwiatami i jagodami kaliny. Pokucie przeznaczone jest dla najbardziej honorowych gości, którym gospodarze w tem poczesnem miejscu starają się tak dogodzić jadłem, „sztob czerewom odsunuw stoł“. Na ścianach, w pobliżu drzwi, umocowane są półki drewniane, gdzie baby ustawiają statki domowe. Pomiędzy pokuciem a półkami wisi łucznik z żelaznym koszykiem, w zimowe noce zapalają w nim suche, smolne łuczywo dla oświetlenia izby, oszczędzając nafty.
Wieś poleska czyli „sieło“, jeżeli jest dawnego pochodzenia i powstała na ostrowie, to nie posiada nieraz żadnego planu, — chaty i zabudowania gospodarcze stoją rozrzucone w nieładzie. Natomiast wieś ulokowana na wysokim brzegu rzeki lub na dużym ostrowie, rozwija się podług planu rzędowego, z zachowaniem pewnego systemu w rozmieszczeniu budynków.
Na ulicach wiejskich chłopi stawiają nieraz wysokie krzyże, przystrojone ręcznikami. Za chatami ciągną się ogrody warzywne, a na ich końcu tkwią gumna.
Tuż za siołem — najczęściej na niewysokim pagórku lub piasczystej grzędzie, uwieńczonej jednem lub kilkoma drzewami, widnieje zapuszczony, ponury cmentarz, — bezładne zbiorowisko wysokich, cienkich, bezimiennych, zawsze poprzechylanych krzyży.
Na mogiłach Poleszucy kładą nieraz wydrążone wewnątrz kloce sosnowe lub stawiają wydłużone chatki drewniane, „naruby“, a w nich spostrzec można składane ofiary, naprzykład — w rocznicę śmierci, w dzień „dziadów“ lub na Wielkanoc. Podług starych bowiem wierzeń, w „narubach“ prawie stale przebywają cienie zmarłych, szczególnie zaś w dni „pominek“ — zaduszek.
Wojna 1914 — 18-go roku, rewolucja w Rosji i czasy nowsze tak gruntownie przetasowały ludzi, przerzucając ich z miejsca na miejsce, że nawet zacofanego Poleszuka, potomka Drewlan, zruszyły z odwiecznej jego siedziby. Jeden z nich widział Marsylję i Paryż, drugi Nowy York lub płomienne Rio, inni docierali do Persji i Pacyfiku nic więc dziwnego, że wraz ze straszliwemi, nieznanemi tu chorobami przynieśli oni do swych wsi i chat nowe też powiewy.
Działalność Rządu Polskiego, szczególnie zaś cywilizacyjne wpływy wojska odgrywają wielką i stanowczą rolę. Wraz z nowemi powiewami szybko jął się zmieniać prastary wygląd wsi poleskiej, a w mających większe ośrodki administracyjne częściach kraju — nawet obyczaje i formy życia, jak naprzykład, koło Brześcia, Włodawy, Kobrynia, Pińska i dalej na południe na Polesiu Wołyńskiem.
„Architektura poleska po kilkunastu latach zniknie zapewne, tak, jak już tu i ówdzie zmieniać się zaczęło ogólne oblicze ludu.
Nikogo już nie dziwią teraz zakradające się tu współczesne stroje, używane tam i sam przez Poleszuków i Poleszanki — garnitury i sukienki z wyrobów białostockich i łódzkich fabryk, półbuciki i pantofelki na wysokich obcasach, kapelusze filcowe zamiast rosyjskich „kartuzów“ i czap, a po miasteczkach „kosmopolityczne“ berety różnokolorowe, noszone przez kobiety. Zapominają one coraz bardziej o wzorzystych chustach — „kosynkach“, przypominających węgierskie ubranie na głowę — „namietkach“ i o jeszcze starszych zupełnie fantastycznych ozdobach z kwiatów i piór, niewiedzieć jakiemi drogami ze środkowej Azji zaniesionych aż nad Prypeć.
Pozostały jednak w użyciu szaro-bure świtki chłopów, ich szerokie spodnie z „kresłom“, czyli workiem z tyłu, wyszywane koszule, wypuszczone na „sztany“, przepasane czerwonym wełnianym pasem lub rzemykiem, który przechował swą tatarską nazwę „uczkur“.
Kobiety noszą jaśniejsze świtki, przepasywane w niektórych obwodach Polesia barwnemi chustkami; spódnice — andaraki z wełnianego samodziału, wytkanego w pasy lub w czerwono-czarne kwadraty, a również nieodstępne fartuchy — godło wstydliwości niewieściej i koszule, suciej i jaskrawiej włóczkami haftowane. Dalej od wsi lub chutoru ciągną się mniejsze lub większe pola, najczęściej pocięte szachownicą zagonów.
Poleszuk zdobył sobie ziemię orną — wypaliwszy las i wykarczowawszy martwe jego pnie. Na takiej „nowinie“ rosną kolejno proso, żyto i gryka, a po obfitem nawożeniu ziemi gnojem i torfem, młode pole staje się rolą, gdzie Poleszuk sieje, poza wymienionemi zbożami, — owies, jęczmień, pszenicę, len, no — i sadzi ziemniaki — ten najważniejszy artykuł żywnościowy. Pospolitemi narzędziami oracza pozostają dotychczas używana drewniana socha, o dwu żelaznych lemieszach, i brona, uzbrojona w dwadzieścia pięć zębów, chociaż współczesny pług i tu atakuje sochę zacięcie i odbywa swój triumfalny pochód. Na „hałach“ i „bołonjach“ Poleszucy wypasają pokaźną ilość bydła rogatego i koni. I rzecz znamienna! W niektórych miejscowościach specjaliści odnaleźli resztki bydła „palowego“, zupełnie takiego, jakie można spotkać w Szwajcarji, a gdzie się przechowały resztki fauny okresu neolitycznego. Bydło to pochodzi od krów oswojonych i hodowanych przez szczepy przedhistoryczne, żyjące w miejscowościach jeziornych i bagiennych, gdzie budowały one dla siebie całe osady na palach, wbijanych w dno jezior i twarde pod łoże trzęsawisk. Świnie należą do różnych gatunków, a między niemi odróżnić się daje stara, czarna rasa azjatycka; pospolite woły, nieduże konie, owce i kozy zamykają listę trzody poleskiej. Bydła naogół — dużo. Może tylko w okresie kryzysowym chłopi zaczęli się wyzbywać „towaru“, co wpłynęło ujemnie na ogólny poziom dobrobytu. Bydło wyśmienicie się przystosowało do warunków kraju: krowy po kilka razy dziennie przepływają rzeki, udając się na pastwisko, konie, stojąc po szyję w wodzie, spokojnie żują trawę i młode pędy krzaków; znają też dobrze zdradliwość trzęsawisk. Poleszuk ciągnie zyski z bartnictwa, a i współczesne pszczelnictwo ulowe rozpowszechnia się już w kraju. Miód, wyjęty z barci, uważany jest za „boży“, więc pszczelarz-bartnik częstuje nim nietylko sąsiadów, ale nawet każdego człowieka, spotkanego na drodze; on też składa pewną daninę na grobach zmarłych i oddaje część swych zbiorów na wszelkie uroczystości gromadne, w dni „dziadów“ niosąc miód na mogiły, do „narubów“ cmentarnych.
Chłop poleski uprawia różne rzemiosła, potrzebne w życiu osobistem i zbiorowrem. Liczni tu są garncarze, kowale, tkacze, cieśle, stolarze, garbarze, szewcy, krawcy, bednarze, kołodzieje, kożusznicy, smolarze, potażnicy i hutnicy, którzy niedawno jeszcze z leżącej pod torfami rudy darniowej wytapiali żelazo. Bardzo dziwnym wydaje się nowy rodzaj rzemiosła — cukiernictwo, a szczególnie wyrób lodów, co się skoncentrowało w Dawidgródku nad Horyniem. Miejscowi cukiernicy odznaczają się sprytem i wielką przedsiębiorczością. Spotkać ich można wszędzie — na ulicach Warszawy, w Zakopanem, Lwowie, Wilnie, a przed wojną — w całej Rosji aż po Wołgę, bo ten „słodki przemysł“ gwarantuje dawidgródeckim cukiernikom stały i znaczny dochód; oczywiście jest to przemysł tylko sezonowy.
Kobiety mają tu też swój zakres pomocniczych rzemiosł, a wśród nich — na pierwszem miejscu postawić należy kulturę lnu i konopi, przędzalnictwo, hafciarstwo i tkactwo, które dostarcza różnych gatunków tkanin — od pierwotnej, grubej „dzierugi“ aż do cienkich płócien — „kużeli“. Wraz z mężczyznami wyplatają baby obuwie i kobiałki z łyka i prętów wiklinowych, pracują starannie w ogrodach i rzadkich jeszcze sadach owocowych. W zakładanych przy chatach ogrodach sieją boby, groch, soczewicę, mak, konopie, rzepę, cebulę, kapustę, buraki i dynie. W drobnych sadach, doglądanych przez kobiety poleskie, dojrzewają czereśnie, wiśnie, gruszki i jabłka, których kulturę popierają władze i ziemianie — Polacy. Agrest i porzeczki są tu dość pospolite, lecz największej ilości owoców i jagód dostarczają Poleszukom ich łąki i puszcza, skąd Poleszanki biorą maliny, poziomki, kalinę, borówki, czernice, żórawiny, jeżyny a także różne grzyby, dzikie gruszki na ulęgałki i takież jabłka, które gospodynie wiejskie dodają chętnie do kiszonej kapusty. We wszystkich tych czynnościach mieszkańców Polesia zawsze gra wybitną rolę twórczy ogień.
On — to wyrywa puszczy połacie ziemi ornej; on — ukryty w „dymokurze“ odpędza od ogrodu, sadu, bydła i ludzi, pracujących na rzekach, łąkach i w borze, gryzące muszki, drapieżne bąki, i inne szkodliwe owady; on wygania pszczoły z barci, bucha pod miechami i wytryska z pod młota kowalskiego; on nadaje barwę, połysk i trwałość wyrobom garncarza; bratem mu smolarz, hutnik, a gdy przyjdzie do ostatecznych porachunków pomiędzy sąsiadami, staje się narzędziem zemsty i napadu, gdy przeistoczywszy się w „czerwonego koguta“, miotać się zacznie nad chatą i polem wroga, pożerając łany, smolne belki i trzcinowe strzechy chat, odryn i kleci, lub gdy w zwarze walki z wilkami pędzi poprzez zarośla „hałów i zamarzłych „nietr“, śmiercią nieuchronną nawiedzając łęgi bezradnych, przerażonych wilków.
Tak! Trudno jest wyobrazić sobie Poleszuka, czy to w domu, czy w polu, puszczy, kureniu lub na tratwie, — bez pomocy ognia.
Zbratał się on z nim, żyć bez niego nie może, niema mu nawet za złe, jeżeli dziecko lub baba wyzwoli go nieostrożnie z „jamek“, gdzie w piecu poleskim w dzień i w nocy przechowuje się „żar“, a on w bujnej swawoli z dymem puści cały chutor, — nawet i to zniesie Poleszuk i wybaczy, że mu mienie, krwawicę jego zabierze.
Ogień bowiem dla niego — to jedyny, serdeczny, potężny druh! Posłał go ludziom, zaczajonym w bagnach i puszczach, sam Dadź-bog — syn Swaroga i uczynił zeń patrona, nowy żywioł Polesia, najbliższe bóstwo, czcią otaczane po chatach.
Siedziby poleskie powstawały i powstają obecnie wszędzie, gdzie bagno i woda cofa się i pozostawia suchsze miejsca, lub gdzie dawne lodowce, a po nich — wylewy rzek i wiatry, nagromadziły grzędy piasczyste. Do dnia dzisiejszego pozostały jednak olbrzymie przestrzenie — gdzie nijak niemożliwem jest założenie osiedla.
Rozpiera się tam pustynia bezludna, tająca w sobie niebezpieczne bezkresne trzęsawiska, okna głębokie, haszcze nieprzebyte.
Zrzadka zagląda tu człowiek. Chyba że go tu potrzeba przygoni.
Jeżeli jest rybakiem, — sunie bez hałasu w długiej, zwrotnej „czubarce“ i rzuca sieć do nieznanej toni czarnych „rieczyszcz“ i jeziorek, uśpionych za ścianą czorotów i nieruchomych w oplocie zielonych liści lub białych kwiatów wybujałych wspaniale nenufarów. Ani wiosłem pluśnie, ani słowa nie wypowie — jak duch się jawi.
Jeśli to łowiec zabrnie na te „pustacie“ i „nietry“ i ujrzy tam trop zwierza, czy też posłyszy głosy licznego ptactwa, to skleci kureń a najczęściej wprost — „stienkę“ — pochyłą, opartą na dwóch rozwidlonych pniakach ścianę z drągów, byle jak okrytych sitowiem.
Zapłonie przed nią niebawem rozwichrzone, kędzierzawe, zawsze bujne dziecię Dadźbogowe — ognisko i stanie się znamieniem znojnej pracy łowcy i rybaka, a zarazem śmierci dla istot, w kniei, na topieliskach i w toni ciemnej żyjących w ukryciu.
Wolny, bowiem, człowiek lasów i bagien nie zna i nie marzy o wygodach, a natura jego żąda zdobyczy przez mozół i trud.
Krzyczą w duszy jego i we krwi prastare zewy, gdy przodkowie jego pędzili żywot koczowniczy, skradając się tropem tura, łosia i niedźwiedzia, aż hen — nad Pejpus — na północy, a szlakiem ryb — na Dnieprowy rozlew — na południu!
Kto wie, czy nie ogień to osiedlił po ostrowach najdawniejszych Poleszuków — tych, którzy byli gdzieś w błotnistej ziemi, na brzegach swoich „rieczyszcz“ lub w kniei?
Być może, pożary leśne, tak często szalejące w tym kraju pasterzy i łowców, tam i sam wypaliły i wysuszyły znaczne połacie borów i mokradeł, a Poleszucy, zbaczni na wszystko, co daje korzyść, postawili tam swe kurenie, a potem, gdy rodziny stały się liczniejsze, — klecie i „swyronie“ — wszelkie chutory ze zwykłemi zabudowaniami.
Ogień również dostarczył najpierwszych i najpotrzebniejszych nawozów — popiołów, pozostających po wypalonych torfach i drzewach.
Bujnie wyrastały na pogorzeliskach i wyżarach trawy wszelakie, zielska i chwasty, a Poleszuk, patrząc na to, spróbował ruszyć sochą ugory dzikie, rzucić w odwalone skiby ziarna żyta, jęczmienia i lnu. Tak to powstać mogły pierwsze pola dawnych ludzi leśnych.
Wszystko tu, zda się, źródłem swem ma ogień. Czy ten, który złocistemi strugami spływa z oblicza słońca — Jariły, czy też ten, który zaklęty wolą człowieka, czai się i czeka cierpliwie, ukryty pod szarą warstwą popiołu w „łuszce“ na przedpiecku.
Ogień — to fetysz poleski, potężny, dobrotliwy bóg lub zawsze wierny, choć nieraz buntowniczy i drapieżny bożek domowy, ujarzmiony i do pomocy człowiekowi przez Jariłę-ojca dany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.