Polesie (Ossendowski, 1934)/Wiara i wierzenia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Polesie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1934
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
WIARA I WIERZENIA

Po długiem panowaniu prasłowiańskiego Swaroga i Dadźboga, bogini Lado i przez Waregów przyniesionego tu Peruna-Thora, od strony Rusi Kijowskiej zawitała wiara chrześcijańska, a wkońcu urzędowo umocniła się na Polesiu cerkiew wschodnia. Cios jej zadała unja kościelna, w r. 1596 zawarta w Brześciu nad Bugiem, lecz po powstaniu r. 1863-go z biegiem czasu została tu niemal doszczętnie wytępiona. Lud polski krwią i męczeństwem w katorgach syberyjskich i więzieniach Rosji północnej, długo jeszcze stwierdzał przynależność swoją do Polski katolickiej, demokratycznej, uznającej w najściślejszem tego słowa znaczeniu wolność sumienia. Prawosławie powróciło, energicznie per fas i nefas podtrzymywane przez administrację rosyjską i służalczy kler. Wydawało się, że cerkiew wschodnia zwyciężyła, lecz było to zwycięstwo pozorne, chwilowe i zupełnie powierzchowne.
Zbyt bowiem głęboko w duszę ludności poleskiej zapuściły swe korzenie prastare wierzenia pogaństwa słowiańskiego, nad Prypecią tak, jak nad brzegami Kamy, ukrywające się aż do XX-go wieku; nie wymarły tu też tradycje unickie, zazdrośnie strzeżone przez wynarodowioną niemal doszczętnie ludność pochodzenia polsko-litewskiego. Toteż urzędowa cerkiew rosyjska, chociaż rzucała wielkie zasoby pieniężne i czyniła wytężone wysiłki misyjne, dziwne tu przybrała kształty. Jeden z najlepszych znawców historji cerkwi wschodniej dowiódł, że prawosławie poleskie jest niezwykle zawiłą mieszaniną chrześcijaństwa bizantyńskiego ze słowiańsko-pogańskiemi tradycjami i wierzeniami, co wytworzyło wyjątkowo sprzyjającą glebę dla szerzenia się najdzikszych nieraz i najbardziej ponurych sekt, jak naprzykład „kolesnikowców“, nawoływujących do „oczyszczenia ziemi krwią ofiarnych samobójców“, a w równej mierze — „skakunów“, „chłystów“, „bezpopowców“ i kaleczących swoje ciało „skopców“. Taki stan rzeczy trwał na Polesiu aż do zagarnięcia władzy w Rosji przez komunistyczną Radę komisarzy ludowych, a więc do końca roku 1917-go. Owe lata „bezpańskiego“ bytowania Polesia w stanie anarchji dowiodły, że ludność jego dąży do nawrotu ku pierwotnemu kultowi ubóstwiania natury i przodków, coś nakształt tego, jak to zostało stwierdzone wśród oficjalnie prawosławnych szczepów fińsko-mongolskich, zamieszkałych pomiędzy rzekami Wołgą i Kamą a północnemi uskokami gór Stanowych.
Niema w tem nic dziwnego dla ludzi, obeznanych ze światem duchowym Poleszuków. Po rozbiorze Polski przekształcił się on głęboko, a na te zmiany nie mogły wpłynąć ani władze rosyjskie ani skrępowany i osłabiony element polski. Wolna Polska w znacznej mierze poznała już ten świat i rozumienie duszy Poleszuków uważa za swoje zadanie państwowe, albowiem łączy się z tem uspołecznienie obywatelskie, powodzenie odbywającej się tu racjonalnej kolonizacji, ożywienie życia gospodarczego kraju i mocne jego związanie z organizmem Rzeczypospolitej.
Władze nasze pamiętają w dzień i w nocy, że na Polesie wpływają i długo jeszcze wpływać będą różne, wrogie nam czynniki odśrodkowe i wywrotowe, posiłkujące się młodem i starem duchowieństwem, z których pierwsze nawołuje do tworzenia szerzącej się w Rosji Sowieckiej „Żywej Cerkwi“ — dążącej do ukształtowania autonomicznych komun religijnych i republik Białoruskiej i Ukraińskiej; drugie zaś energicznie podtrzymuje ideały monarchiczne „wielkiej, niepodzielnej Rosji“. Czynną jest też agitacja, płynąca z Niemiec, bo nad Szprewą oddawna zwrócono już uwagę na nieograniczone możliwości ekonomiczne Polesia, jako terenu kolonizacyjnego o niezmiernie dogodnych warunkach dla ekspansji przemysłu, kapitału i politycznych planów Germanji na upragniony i wymarzony — a tak pojemny Wschód.
W specjalnych raportach agentów niemieckich znaleźć można szczegółowe badania Polesia i główne wytyczne planu kolonizacyjnego na tym „progu wschodu“. Wszystkie prace, drukowane w języku rosyjskim a oświetlające różne zagadnienia meljoracji Polesia, były starannie gromadzone przez Niemców, studjowane i krytykowane. W swoim czasie jeden z najlepszych znawców Polesia, generał Żyliński, w swoich raportach ówczesnemu ministrowi rolnictwa i dóbr państwowych A. S. Jermołowowi uprzedzało niebezpieczeństwie przydzielania do jego ekspedycji fachowców-hydrografów, topografów i leśników o nazwiskach niemieckich. Ostrożny i nieufny generał miał słuszność, gdyż w kilkanaście lat potem jego współpracownicy-Niemcy dowodzili bataljonami armji kajzera, operującej na Styrze i Stochodzie, a teraz zapewne, jeżeli po krwawych bojach pozostali przy życiu, opracowują dalej plan niemieckiej ekspansji na wschód... poprzez Polesie i Wołyń — jako pośrednie jej etapy.
Od wschodniej rubieży w pewnych okresach mniej lub więcej brutalnie i stanowczo napiera jeszcze polityczna ekspansja nowej Rosji Sowietów, a jej ideologja dość łatwo sączy się do tego kraju, mającego wspólny z nią obieg krwi, odbywający się z biegiem rzek zlewu Dnieprowsko-Czarnomorskiego. Rząd polski przeciwstawia się szerzeniu wywrotowych idei zarubieżnych, przywiązując Poleszuków do Polski drogą wpajania w ludność tego bagienno-leśnego kraju zdrowego pojęcia jej własnych, najżywotniejszych interesów i wygód. Administracja polska, wpływ wojska i szkoły, współdziałanie ludności polskiej, osiadłej na Polesiu, wykonały już w tej dziedzinie niezmiernie doniosłą pracę.
Najważniejszem zadaniem było uświadomienie i przekonanie Poleszuków, że kraj, zaludniony przez nich, należy wyłącznie i bezpowrotnie do Polski, która nie ma zamiaru zrzekać się swych praw suwerennych do tej części swego państwa. Z tego uświadomienia wypłynęło istotnie przeświadczenie o konieczności podporządkowania się prawu polskiemu i o niezbędnej z państwem współpracy.
W ten to sposób ludność tych kresów przeszła pożyteczną dla obu stron szkołę obowiązków i przywilejów obywatela polskiego.
Ta i wyłącznie tylko ta okoliczność unicestwiła propagandę i agitację wywrotową i dywersyjną, w znacznym już stopniu zbliżając ideologicznie i psychicznie Poleszuków do reszty obywateli polskich.
Praca w tym kierunku trwa, a społeczeństwo rdzennie polskie mogłoby i powinno byłoby z wytężoną energją dopomagać w tem rządowi centralnemu i władzom miejscowym.
Świadomość tak ważnych zagadnień wymagała od Polski jaknajgłębszego zrozumienia nietylko potrzeb ludności tubylczej, lecz na pierwszem bodaj miejscu — jej duszy, niełatwej do poznania.
Dusza ta ciemną stała się i nieufną, chwilami — nienawidzącą, chciwą i chwiejną, chociaż zdolną do przyjęcia sercem pięknych porywów, czego dowiodły oba powstania. Tak wychowały ją i ukształtowały dzieje Polesia od tragicznej chwili rozbioru Polski, do okresu, gdy grzmiały tu działa ścierających się ze sobą armij, gdy walono wysokopienne sosny i dęby, aby zbudować „nakaty“ dla ciężkiej artylerji. Temi dylowatemi szlakami ten lub inny zwycięzca miał dokonać przemarszu przez grząskie „hała“, niedostępne moczary i „olosy“, nie troszcząc się bynajmniej o dwa miljony ludzi, ukrytych wśród bagien i ciężko walczących o swój nędzny byt ludzi pierwotnych. Nędzę tego życia łagodzi coprawda ciemny, bierny fatalizm, uparta, ponura wiara poganina, że nic nie odmieni woli natury, rządzącej ziemią, wodą, słońcem, wiatrem i człowiekiem. — Natura jest matką najlepszą i macochą najokrutniejszą. To ona dała ludziom trujący „blokot“ i „czemier“, powodujący nagłą śmierć, a zarazem lek, skuteczny na ugryzienie jadowitej żmiji; posiała po rozległych „ihryszczach“ krzaczasty „borodacznik“, „czeredę“, „huskę“ i „dywannę“, niosące ulgę pozostawionym bez opieki lekarskiej kobietom przy połogu; rzuca tam i sam zioła i trawy pożyteczne dla słabych dzieci i ludzi, chorych na gruźlicę, reumatyzm, ból zębów, gardła i żołądka; posiała też inne — pomocne na liszaje, wodną puchlinę, zimnicę i przeziębienie, a potężne niemniej, niż podkurzanie cierpiących na padaczkę dymem od dziewięciu piór z lewego skrzydła czarnej kury, lub smarowania członków „strojem“ — tłuszczem niedźwiedzia, bobra, borsuka i jeża — tem „panaceum“ znachorów poleskich, przechowujących w tajemnicy magiczną wiedzę drewlańskich, awarskich i mongolskich czarowników — „wołchwów“ i zaufanie do sił przyrody.
Badając te stare gusła i „czary“, mimowoli przychodzi na myśl, że nie na tych zrodziły się one bagnach. Raczej przyniosły je tu jakieś podmuchy z równiny syberyjskiej, z jałowej tundry północnej, ze stepów. Tam znają również ów trujący „blokot“ i „czemier“, a szamani leczą „dywanną“ i „czeredą“ i znają tajemną moc palonych piór czarnej kury i łoju zwierząt, na zimowe leża kryjących się w norach, gdzie śpią do pierwszych zewów wiosny. W kureniach, po chatach, po zmurszałych młynach wodnych i w innych miejscach, znanych tylko rybakom i łowcom, żyją też dawne czary, „zahowory“, „zasiekania“ i „uroki“, gdzie sędziwy kołtuniasty dziad lub w kabłąk ku ziemi przygarbiona starucha umie zamówić wszelką „bolączkę“, „kryw“, nocne zmory, „pad“, febrę, różę, nieznośny ból zębów, lub też stosownym „zahoworem“ dopomóc w cierpieniu położnicy, zagasić pożar, odnaleźć zbłąkane na nietrach bydło; ci to prasłowiańscy „wołchwy“, znachory i znachorki przyrządzają „lubczyki“ niezawodne, mieszając korę zrośniętych ze sobą dębu i brzozy, gotują „małoczjak“, aby krowy dawały dużo tłustego mleka, sprzedają talizmany, aby ule pełne były miodu, aby strzelba biła celnie i śmiertelnie, aby pszczoły się roiły, a ryba, jak oszalała, parła do „jazów“ i sieci rybaków. Niema wioski i chutoru, gdzieby się nie krył przed okiem popa i władz wieszczbiarz lub wieszczbiarka, wróżący ze słońca, księżyca, gwiazd, pogody, biegu rzeki, lotu i głosu ptaków, ze snów a nawet na modłę szamańską — z trzewi i kości barana i wieprza. Cóż więc dziwnego, że dusza i umysł Poleszuka mało mają wspólnego z wzniosłą ideą chrześcijaństwa. Bagienno-leśny człowiek przekonany jest, że Bóg stworzył świat i wszystkie istoty żyjące, że im wyznaczył losy, których nic nie jest w stanie zmienić. Pozatem Bóg nie miesza się do spraw ludzkich, baczy tylko, aby nie gwałcono ustalonych świąt i postów. Wogóle zaś mieszkańcy Polesia nic nie wiedzą o Bogu — karzącym i wynagradzającym, choć mają też swoje pojęcie o grzechu. Dziwne są to jednak pojęcia! Zniszczyć ogniem sąsiada, kaleczyć jego bydło, zakatrupić nieprzyjaciela zapomocą czarów i „zawitków“, spowodować nieurodzaj na polu lub „naklikać“ chorobę na całą rodzinę nieprzyjaznego sąsiada — to naturalny akt zemsty, lecz nie grzech. Natomiast straszny, brzemienny w ciężkie skutki popełnia się występek, jeżeli nazwać po imieniu księżyc, Prypeć, ogień, zalać płomień wodą, lub spalić w nim chleb; biec podczas grzmotu, pluć do wody; uderzać w „ciężarną“ na wiosnę ziemię, zabijać jaskółki, gołębie i bociany, podbierać pszczoły z cudzej barci... Są to naprawdę śmiertelne grzechy, mszczące się na ludziach! Świętych pańskich Poleszucy szanują bardzo mało, chociaż są oni dla nich „bogami“, lecz zato o „dziadach“ i „babach“ — cieniach zmarłych przodków pamiętają nietylko w cztery ustalone tradycją dni roku, gdy duchy nieboszczyków napływają z „nawi“, czyli świata pozagrobowego, ale prawie zawsze, szczególnie zaś na „radunicę“, gdzie na grobach i „narubach“ Poleszucy urządzają wspólną z cieniami stypę.
Ludność do cerkwi chodzi pod przymusem popów, albo dla rozrywki w dni świąteczne, bardzo oszczędnie składając ofiary dobrowolne; w tym samym czasie jednak ofiary na cześć zmarłych — od bogato haftowanych „zawisek“, zdobiących sczerniałe, pochylone krzyże na grobach, aż do mięsiwa, miodu, ciasta — są bardzo obfite; takie też daniny składają na uczczenie ognia i rzeki; swoją część darów pobierają również niebezpieczne miejsca rozstajne, topielcy, biesy domowe, duchy leśne — lesowiki, rusałki, szczególnie w dniu „rozyhry“, gdy szukają podatnego na ich wołania młodzieńca, aby dał się wciągnąć w zdradliwą topiel i zginął obezwładniony czarem rozigranych dziewczyn topielic. Poleszukowi na przestrzeni jego dziejów nigdy nie zjawiła się promienna postać Chrystusa-Zbawiciela, Syna Bożego, ani Jego Matki lub kogokolwiek z czczonych świętych Pańskich, do których modli się bezmyślnie człowiek lasów i mokradeł. Upiory zato, widma, wilkołak, „leśnyj dzied“ i rozrosłe, ponętne „czercichy“ — te sługi złego ducha — nieczystej siły, „lichija“ — rokrocznie stają przed oczami myślącego i czującego po pogańsku Poleszuka. O tem długo baje on później pełnym lęku szeptem przerażonym, ciemnym sąsiadom, zgromadzonym w izbie, gdzie, dymiąc, potrzaskują smolne szczapy w „łuczniku“, a za ścianą to łka, to śmieje się urągliwie zamieć śnieżna, dodając jeszcze grozy słowom opowiadającego.
Śmierć, tę najstraszniejszą dla Poleszuków zmorę, spowiła czarna chmura siwych wierzeń. Zabity na wojnie lub od pioruna, kobieta, zmarła podczas porodu, — idą do nieba. Biada, jeżeli żyjąca istota przeskoczy ciało nieboszczyka, lub przeleci nad niem. Zmarły będzie chodził po nocach i straszył. Jeżeli jednak wypadło komuś trupa przekroczyć, można przebłagać nieboszczyka, osypawszy go makiem — „wiedunem“, bo wtedy dusza jego, co to jest „bu dymok, bu duszok“, odleci spokojnie; to samo zaleca się czynić przy konaniu wiedźmy, która za życia „zawitki zawiwaje, tiahnie spur z żyta, z korow mliko“.
Ileż to starych zabobonów i obyczajów wykonywa się po wsiach poleskich dla kobiet przed połogiem i przy porodzie, a potem dla noworodków?! Iluż nieszczęść stały się one przyczyną!
Po wydaniu na świat niemowlęcia położnica trzykrotnie dotyka jego ust swoją piętą, krwią własną znaczy je czterema krzyżykami, a „puporiezna baba“ pomagająca przy porodzie, obnosi dziecię dokoła nogi od stołu, aby wieczorem przy pierwszej kąpieli wyłowić wrzucony do misy pieniądz, kilka węgielków i okruchów z pieca.
Chrzest, „zliuki“, oczyszczenie, postrzyżyny i pierwszy rok wychowania dziecka — poza oficjalną stroną sakramentu — niema nic wspólnego z chrześcijaństwem, bo zagłusza je ponure echo czasów przodków drewlańskich i najeźdźców, niegdyś panoszących się tu wszechwładnie. Pozostał po nich stary, nie wytępiony obyczaj.
Obrzędy weselne tchną również sędziwą przeszłością. Swaty wraz z rodzicami kniahyni — narzeczonej „zapijają“ ją na znak przyjęcia oświadczyn „kniazia“, a panna młoda, idąc do ślubu, rzuca ulęgałki po każdej drodze i ścieżce, aby nikt jej nie urzekł; w tym też celu przez cały czas uroczystości weselnych w domu rodziców i męża nosi przy sobie talizmany — magiczne ziele „odkaśnik“ i „wiedun“ na odpędzenie nieszczęścia i czarów.
W obrzędach weselnych dopatrzeć się tu można prastarych słowiańskich zwyczajów — od śladów „umykania“ — porwania dziewczyny aż do kultu bogini płodności Lado i Swarożyca Dadźboga — Jariły — pierwszej w postaci pieczywa w kształcie ptaszków, drugiego w ozdobieniu weselnych „korowajów“ obwarzankami — pierwotnym wizerunkiem „słonecznego koła“. „Miesiąc“ — sierpowaty rogal, wypiekany w domu młodego, „szyszka“ talizmaniczna, przyrządzana przez pannę młodą i noszona przez nią za pazuchą — posiada również cechy starodawnych zwyczajów i kultów, niemniej niż tchnące zgrozą wspomnienia o krwawych najazdach książąt litewskich. Świadczą o tem pieśni weselne, jak, naprzykład, śpiewana przy „obronie wrót“ domu oblubienicy pieśń:

Nie nastupaj, Litwa,
Bo bude z nami bitwa!
Sikćmo da rubaciemo!
Da dziewoczki nie dawaciemo!

Czyż nie tchną lękiem kobiecego niewolnictwa jękliwe zawodzenia, rozpacz i łzy, odjeżdżającej z domu „mołoduchy“ i jej pieśń pożegnalna przed przenosinami z domu rodzicielskiego:

Dobranocz, maci, dobranocz!
Da użeż toj dobranocz — nie na nocz,
Da użeż toj dobranocz na wieś wiek...

Czyż nie pozostawili tu dziedzictwa koczownicy stepów azjatyckich w takich obrzędach, jak przybycie drużyny „kniazia“ do wsi panny młodej, skupowanie druhen, „pierezwa“, posadziny, pokrycie twarzy dziewczyny, zwięziny, pokładziny przy licznych piosenkach swach, wreszcie okazanie gościom i sąsiadom wyprawy i weselnych podarunków nowozaślubionej dziewczyny?
Ileż to można znaleźć ech minionej, siwej przeszłości w obyczajach i obrzędach tego ludu, tak bardzo konserwatywnego.
Rozbrzmiewają one od pierwszego miesiąca ciąży matki, od urodzin nowego Poleszuka i poprzez całe jego życie, aż do chwili śmierci, gdy legnie on na „pohoście“, w nędznej „domowinie“, pod „narubem“ lub zgrubsza ociosanym krzyżem granitowym, — do zagadkowych prasłowiańskich „bab kamiennych“ tak bardzo podobnym.
Te same echa rozlegają się wyiaźnie w obrzędach dorocznych, jak „dziady“ — zaduszki, „radunica“, wiosenne „striczanje“, św. Jurja, gdy to o wschodzie słońca ludziska tarzają się nago po rosie, jak rusałczany tydzień, gdy kąpać się nie wolno, bo po rzekach i jeziorach „rusauki ihrajuć“ — wreszcie na Iwana Kupałę, gdy w ogniach, płonących wszędzie po błoniach i skrajach lasów „palą wiedźmy“, czynią złe i dobre czary, zbierają zioła lecznicze i magiczne, szukają „żar-ćwieta“ — ognistego kwiatka paproci, rozkwitającego nad skarbem, którego strzeże sam „lichij“, djablisko we własnej, straszliwej postaci. — Osobliwa to noc!
Niektóre z tych zwyczajów i zabobonów wspólne są innym szczepom słowiańskim, a nawet skandynawskim, lecz wyczuć się daje zasadnicza i w szczegółach widna różnica. Polacy, Rusini z Małopolski, Czesi i południowi Słowianie przechowali te stare obrządki gwoli tradycji, dla uprzyjemnienia codziennego i pracowitego życia, dla zabawy i rozrywki, nie przywiązując do nich żadnego głębszego znaczenia, a już najmniej mistycyzmu religijnego. Obrzędy te i czynności, tradycyjnie połączone z pewnemi porami i dniami roku, wykonywane są na wesoło, z uśmiechem figlarnej pobłażliwości dla ciemnoty dalekich, dawno zapomnianych pradziadów i dla dawnych wierzeń. Zupełnie inaczej czuje się w takie dni człowiek z nad Prypeci, Piny, Słuczy!
Dla niego zamknął się w nich cały tajemniczy kosmos jego życia i doli. Ponurym, strasznym mistycyzmem wieje nań sama nazwa tego lub innego obrządku lub dnia; widzi on poza zewnętrzną ich stroną treść tajemną i przerażającą, która może runąć na niego, zmiażdżyć i zniweczyć, lub stać się dobroczynną, jeżeli dawnym zwyczajem dokona on przekazanych przez przodków czynności niezrozumiałych, lecz pełnych siły magicznej, obezwładniającej złe duchy niewidzialne larwy, służebnice Mary, bogini okrutnej i ponuro groźnej.
Czyż mógłby na te obyczaje innem okiem spoglądać człowiek bagienno-leśny — rybak, który w czarnej toni „rieczyszcza“ widzi blado-sine kształty rusałek, wabiących go nagością wybujałych piersi i złocistemi strugami włosów? Czyż zdolny byłby nie wierzyć wieszczbom i „zahoworom“ starych wołchwów i wróżbitek łowiec, w mroku puszczy spostrzegający niesamowity trop „lesowika“, wilkołaka i samego djabła, a w niepogodne noce jesienne, w poświście i porykach wiatru słyszący pogwar, jazgot i wycie wiedźm, dążących na nieznany nikomu „Albordż“ poleski — „Owidiasowu horu“, aby nabrać tam sił na „zawitki“ i „załomy“, na „uroki“ i czarną dolę.
Wszystko wokół Poleszuka pozostaje tajemnicą, grozą i ponurą mistyką pogańską, toteż okrywa on nawet obrządki chrześcijańskie mchem i śniedzią starej słowiańszczyzny Swaroga, Peruna i Kupała —

Groźne bożyszcze w zielsku całe,
W gałązkach z bylicy —
Na znak święta, jak bogowie,
Wieniec zielony ma na głowie
Od pierwszej dziewicy.

I jeżeli w cerkwi, bijąc pokłony do ziemi, powtarza Poleszuk bezmyślnie i uparcie razporaz:
— Hospodi, pomiłuj! — to przez cały dzień, przez cały rok i poprzez całe życie dusza jego z bezkresną, przerażającą świadomością zgrozy, bezdźwięcznie a namiętnie woła w ciemną toń przeszłości i w jeszcze czarniejszy mrok nieznanego jutra:
— Dadźboże, Swaroże, Łado i Maro z Jariłą — kraśnem słońcem — stare bożyszcza praojców — strzeżcie mnie i chrońcie — od rusałek na topieliskach, od leśnych duchów — po uroczyszczach, od biesów — po ciemnych kątach łaźni i zakromach odryny, od wszelkiej siły nieczystej, krwi naszej ludzkiej łaknącej!
Wysłuchały tego błagania stare bożyszcza i dały mu wiarę w wołchwów, w czary, dobre i złe ziela, „zahowory“ i „uroki“ i z niemi — to poszedł człowiek lasów i bagien przez życie — twarde i nędzne, jak suche, łamliwe „żabry“ na pustaciach, ściętych mrozem, jak owe spróchniałe „naruby“ na dawno zapomnianych „pohostach“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.