Pollyanna/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pollyanna |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | ok. 1932 |
Druk | Zakł. Graf. i Wyd. B. Matuszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Juszkiewicz |
Tytuł orygin. | Pollyanna |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Krótkie dni zimowe przechodziły szybko, jeden po drugim, dla Pollyanny jednak były one długie i smutne. Pomimo to uśmiechała się mile do wszystkich odwiedzających ją. Bo czyż nie powinna była grać w zadowolenie właśnie teraz, gdy znalazła towarzyszkę w osobie panny Polly? A panna Polly wyszukiwała wciąż coś, z czego się można było cieszyć. Pollyanna, jak i pani Smith, robiła teraz szydełkowe robótki i cieszyła się, że może władać rączkami. Od czasu do czasu ktoś z odwiedzających wpuszczany był do pokoju Pollyanny, bo panna Polly zauważyła, iż jest to dla niej pewnego rodzaju rozrywką, zwłaszcza gdy byli to ludzie, cieszący się specjalną sympatją Pollyanny.
W ten sposób odwiedził ją pan Pendlton, i kilka razy Dżimmi Bin. Pan Pendlton opowiadał o tem, że Dżimmi jest bardzo miłym, posłusznym i porządnym chłopcem, a Dżimmi cieszył się, że znalazł przytułek, jak się wyrażał, „pierwszej klasy“, wychwalał pana Pendltona, jako opiekuna i zawsze nadmieniał, że wszystko to ma do zawdzięczenia tylko Pollyannie. Po takiej wizycie Pollyanna pewnego razu powiedziała pannie Polly:
— Coraz bardziej cieszę się, ciociu, że mogłam kiedyś chodzić, bo inaczej nie zrobiłabym wielu rzeczy!
Tak dzień po dniu przeszła zima i nastąpiła wiosna. Jednak osoby, stojące bliżej chorej, jak doktór Warren, panna Polly, pielęgniarka i nawet Nansy, przekonywały się z bólem w sercu, że stosowane wciąż środki lekarskie nie przynosiły żadnej zmiany ku lepszemu. Zdawało się, że spełnia się smutna przepowiednia specjalisty z New-Yorku i że Pollyanna naprawdę nigdy już nie będzie mogła chodzić.
Całe miasto również śledziło z zainteresowaniem stan zdrowia Pollyanny, ale był jeden człowiek, którego wyjątkowo niepokoił stan chorej i który z większą, niż wszyscy, niecierpliwością oczekiwał dodatnich zmian w jej zdrowiu. Lecz czas upływał i nie przynosił żadnych zmian ku lepszemu, więc człowiek ten był coraz więcej zdenerwowany i zaniepokojony i, zdawało się, walczył o coś sam ze sobą.
Rezultatem tej walki było to, że pewnego poranku zameldowano panu Pendltonowi wizytę doktora Chiltona.
— Przyszedłem do pana — zaczął doktór — dlatego, iż pan lepiej, niż kto inny w mieście, zna mój stosunek do panny Harrington.
Twarz pana Pendltona zlekka drgnęła, gdyż rzeczywiście wiedział o wszystkiem, lecz od lat piętnastu nikt nie wspominał o tem nigdy.
— Owszem — odpowiedział, starając się nie zdradzać zbyt wielkiej ciekawości, tem bardziej, że zauważył odrazu mocno podniecony stan doktora Chiltona.
— Panie Pendlton, ja powinienem zobaczyć to dziecko, zbadać je! Ja muszę to zrobić! — zawołał ten zupełnie niespodziewanie.
— A więc dlaczego pan tego nie zrobi?
— Przecież pan wie dobrze, że od piętnastu lat nie przestąpiłem progu tego domu. Poza tem pan tego, oczywiście, nie wie, — właścicielka jego powiedziała mi, że z chwilą, gdy mi zaproponuje wejście do swego domu, będzie to jakby przeproszenie z jej strony i że wtedy wszystko ma być po staremu, co znaczy, że zgodzi się zostać moją żoną. Pan przecież nie może zaprosić mnie do jej domu, w jej imieniu!!
— A czy nie mógłby pan pójść tak, bez zaproszenia?
Doktór Chilton zmarszczył brwi.
— Nie! Mam przecie trochę ambicji.
— Ale ponieważ pan tak się obawia o dziewczynkę, czy nie możnaby chociaż na chwilę zapomnieć o kłótni, która was tak poróżniła?
— Ach nie, nie to mam na myśli! Gdyby o to tylko chodziło, naturalnie poszedłbym bez wahania, lecz tu wchodzi jeszcze w grę ambicja zawodowa. Rozumie pan: dziecko jest chore, a ja jestem lekarzem! Nie mogę przecież powiedzieć i „Zawołajcie, zaproście mnie“!
— Lecz cóż takiego między wami zaszło?
— Nic... głupstwo... drobiazg... Ale w tej chwili chodzi o to, żebym zobaczył Pollyannę! Jest to poprostu kwestją życia. Powiem panu szczerze, iż jestem prawie przekonany, że można jej będzie przywrócić zdolność chodzenia.
Słowa te, wypowiedziane stanowczo i dobitnie i przeznaczone w tej chwili wyłącznie dla pana Pendltona, usłyszał wypadkiem jeszcze ktoś! Mianowicie panowie rozmawiali przy otwartem oknie, a tuż w ogródku pracował przy kwiatach Dżimmi. Usłyszawszy te słowa, przystanął jak skamieniały i jął przysłuchiwać się dalszej rozmowie.
— A więc, doktorze, powiada pan, że Pollyannie możnaby przywrócić władzę w nóżkach? Ależ w jaki sposób?
— Otóż — odpowiedział poważnie doktór Chilton — aczkolwiek wiem o jej chorobie tylko z opowiadań, gdyż nie mam do niej przystępu, wypadek ten przypomina mi identyczny, który kiedyś miał w swej praktyce lekarskiej jeden z moich kolegów. Studjował on przez dłuższy czas ten rodzaj choroby, a ponieważ mieszkaliśmy wówczas razem, więc i ja miałem możność zaznajomienia się nieco i z tą dziedziną. Z tego wnioskuję... Ale ja muszę ją zobaczyć, zbadać... muszę!
Pan Pendlton podniósł się z krzesła.
— Tak, powinien pan ją zobaczyć i zbadać! Czy nie mógłby pan zrobić tego przez doktora Warrena?
Doktór Chilton poruszył przecząco głową.
— Mam wrażenie, że nie. Doktór Warren i tak już postąpił względem mnie bardzo lojalnie. Mówił mi, że proponował konsyljum, w którem ja też miałem przyjąć udział, ale panna Polly odmówiła w sposób tak stanowczy, że nie mógłby wszczynać w tym kierunku żadnych dalszych kroków, nawet wiedząc, jak bardzo mi na tem zależy. Ale ja muszę, muszę ją zobaczyć! Niech pan coś wymyśli, aby to zrobić! Nie mogę przecież udać się z tem do jej ciotki, tem bardziej, że jestem przekonany, że mi odmówi.
— Więc trzeba zrobić tak, aby sama pana zaprosiła!
— Ale jak to zrobić?
— Narazie nie wiem... pomyślę.
— Rozumiem ją dobrze — mówił doktór Chilton — ale cóż z tego! Zanadto jest dumna, aby zrobić pierwszy krok pojednawczy. A tymczasem, gdy pomyślę, że to biedne dziecko skazane jest na mękę wiecznego leżenia, to...
Doktór Chilton nie skończył, lecz, nerwowo ściskając ręce, zaczął chodzić dużemi krokami z kąta w kąt.
— A żeby tak ktoś inny dał jej do zrozumienia...? — powiedział pan Pendlton.
— Dobrze — ale kto?
— Nie wiem... nie mam pojęcia — odparł bezradnie pan Pendlton.
Dżimmi, który przez cały czas słuchał uważnie, bojąc się opuścić choć jedno słówko, nagle wyprostował się.
— A więc, na Boga, ja to zrobię — wyszeptał — ja jej powiem!
I wyślizgnąwszy się nieznacznie przez furtkę, pobiegł co tchu w kierunku willi panny Harrington.