Portret Dorjana Gray'a/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Tytuł Rozdział X
Pochodzenie Portret Dorjana Gray'a
Wydawca A. F. Mittler
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Kiedy służący wszedł, Dorjan spojrzał mu bystro w oczy, aby się przekonać czy nie wpadło mu może na myśl zajrzeć za parawan. Ale służący spoglądał obojętnie i czekał na rozkazy. Dorjan zapalił papieros, podszedł do lustra i spojrzał w nie. Widział dokładnie twarz Wiktora. Była to spokojna maska służalczości. Nie było powodu do obaw. Uznał jednak za wskazane mieć się na baczności.
Potem rzekł doń bardzo wolno, aby powiedział gospodyni, że chce z nią mówić, następnie zaś udał się do ramiarza i poprosił go o przysłanie natychmiast dwóch ludzi. Kiedy służący wychodził z pokoju, wydało się Dorjanowi, że spojrzenie jego pomknęło ku parawanowi. A może to było złudzenie?
Po kilku minutach mrs. Leaf, ubrana w czarną suknię jedwabną i staromodne niciane rękawiczki na wychudłych rękach, wślizgnęła się do bibljoteki. Dorjan poprosił ją o klucz od sali szkolnej.
— Od starej sali szkolnej, mr. Dorjanie? — zawołała. — Ależ tam jest tyle kurzu. Muszę ją sprzątnąć i doprowadzić do porządku, zanim pan tam wejdzie. Teraz nie może jej pan widzieć, sir. Naprawdę, to niemożliwe.
— Nie trzeba jej porządkować, mrs. Leaf. Potrzebny mi tylko klucz.
— Ależ, sir, zabrudzi się pan pajęczyną, jeśli pan tam wejdzie. Nie otwierano jej od pięciu lat, od śmierci jego lordowskiej mości.
Dorjan wzdrygnął się na wspomnienie dziadka. Złą pamięć pozostawił po sobie. — Nic nie szkodzi, — rzekł, — chcę tylko obejrzeć pokój — to wszystko. Proszę o klucz.
— Oto klucz, sir, — rzekła stara pani, szukając drżącemi, niepewnemi rękoma w wielkim pęku kluczy. — Oto klucz. Odczepię go zaraz. Ale nie zamierza pan chyba zamieszkać na górze, sir, gdy tu jest tak ładnie.
— Nie, nie, — zawołał Dorjan niecierpliwie. — Dziękuję pani, mrs. Leaf. Dobrze już.
Staruszka zwlekała chwilę, rozwodząc się nad rozmaitemi szczegółami gospodarstwa. Dorjan westchnął i oświadczył, że może robić wszystko według swego uznania. Mrs. Leaf opuściła pokój, rozpływając się w uśmiechu.
Gdy drzwi zamknęły się za nią, Dorjan wsadził klucz do kieszeni i rozejrzał się po pokoju. Spojrzenie jego padło na wielką purpurową kapę jedwabną, pokrytą ciężkim złotym haftem, wspaniałe arcydzieło weneckie z siedemnastego wieku, które dziadek jego odszukał w jakimś klasztorze pod Bolonją. Tak, tem może zasłonić straszny obraz. Często zapewne służyła ta kapa za całun dla umarłych. Teraz miała nakryć coś, co ulegało własnemu rozkładowi, rozkładowi straszniejszemu jeszcze, niż rozkład śmierci — coś, co budziło zgrozę, a jednak nigdy nie miało umrzeć. Czem było robactwo dla ciała, tem stać się miały grzechy dla tego malarskiego obrazu na płótnie. Zniweczą one jego piękno, zniszczą jego wdzięk. Zbrukają go i pogrążą w hańbie. A jednak miał on żyć nadal. Nigdy nie miał umrzeć.
Dreszcz przeniknął Dorjana i przez chwilę żałował, że nie wyjawił Bazylemu prawdziwej przyczyny, dla której chciał ukryć obraz. Bazyli dopomógłby mu oprzeć się wpływowi lorda Henryka i bardziej jeszcze trującym pokusom własnego temperamentu. Miłość, jaką malarz czuł do niego, — gdyż była to prawdziwa miłość — zawierała w sobie tylko szlachetne, duchowe pierwiastki. Nie było to tylko owo fizyczne uwielbienie piękności, zrodzone ze zmysłów i umierające, gdy się zmysły znużą. Była to miłość, jaką znał Michał Anioł i Montaigne i Winckelmann i Szekspir sam. Tak. Bazyli mógłby go uratować. Ale teraz było za późno. Przeszłość można zawsze zniweczyć. Skrucha, zaparcie się, zapomnienie mogą to uczynić. Ale przyszłość była nieunikniona. Drzemały w niej namiętności, które znajdą sobie straszliwe ujście, marzenia, które urzeczywistnią cień swej potworności.
Zdjął z łóżka wielką, purpurowo-złotą tkaninę i wszedł z nią za parawan. Czy obraz na płótnie był nędzniejszy, niż pierw? Wydało mu się, że był niezmieniony, a jednak odraza jego wzmogła się. Złote włosy, błękitne oczy, czerwone wargi — wszystko to pozostało. Tylko wyraz się zmienił. Straszliwy był w swem okrucieństwie. W porównaniu z wyrzutem i potępieniem, widniejącem w tym obrazie, jakże nikłemi były wyrzuty Bazylego co do Sybilli Vane! — jak nikłemi i małoznaczącemi! Własna dusza spoglądała nań z płótna i wzywała go na sąd. Bolesny wyraz zjawił się w jego oczach, zarzucił wspaniałą tkaninę na obraz. W tej chwili zapukano do drzwi. Dorjan wyszedł z za parawanu, a służący wszedł do pokoju.
— Ci ludzie przyszli, monsieur.
Czuł, że musi oddalić go natychmiast. Nie powinien wiedzieć, dokąd przeniesiono obraz. Było w nim coś podejrzliwego, oczy miał zamyślone i zdradliwe. Dorjan usiadł przy biurku i napisał bilet do lorda Henryka, prosząc go o coś do czytania i przypominając mu, że mają się spotkać o kwadrans na dziewiątą.
— Proszę zaczekać na odpowiedź — rzekł, podając bilet służącemu, — niech ci ludzie wejdą.
Po dwóch czy trzech minutach zapukano znowu i do pokoju wszedł sam mr. Hubbard, słynny ramiarz z South Audley Street, z nieco niezdarnym czeladnikiem. Mr. Hubbard był małym człowieczkiem o rumianych policzkach i rudej brodzie, którego zapał dla sztuki ochłódł mocno pod wpływem zakorzenionej niewypłacalności artystów, z którymi miał do czynienia. Z reguły nie opuszczał nigdy swego sklepu. Czekał, aby ludzie przychodzili do niego. Ale dla Dorjana Gray'a robił zawsze wyjątek. Dorjan miał w sobie coś, co zjednywało mu wszystkich. Przyjemnością było patrzeć na niego.
— Czem mogę panu służyć, mr. Gray? — rzekł pan Hubbard, pocierając tłuste, piegowate ręce. — Sądziłem, że najlepiej zrobię, jeśli sprawię sobie zaszczyt przybycia tu osobiście. Mam właśnie cudowną ramę na składzie, sir. Nabyłem ją na licytacji. Staroflorencka. Pochodzi zdaje się z Fouthill. Wspaniała na obraz religijny, mr. Gray.
— Przykro mi bardzo, że się pan sam trudził, mr. Hubbard. Przyjdę niezawodnie obejrzeć sobie tę ramę — choć chwilowo nie zajmuje mnie sztuka religijna — ale dziś idzie mi tylko o przeniesienie pewnego obrazu na poddasze. Jest dość ciężki i dlatego prosiłem o dwóch ludzi.
— Nic nie szkodzi, mr. Gray. Jestem szczęśliwy, że mogę panu służyć. Gdzie jest to dzieło sztuki, sir?
— Tutaj, — rzekł Dorjan, odsuwając parawan. — Czy można go przenieść, z zasłoną, tak jak jest? Nie chciałbym, aby doznał tam na górze szkody.
— To nic trudnego, mr. Gray, — odparł dobroduszny ramiarz i przy pomocy czeladnika odczepił obraz od długich mosiężnych łańcuszków, na których był zawieszony. — A teraz, dokąd go zanieść, mr. Gray?
— Poprowadzę pana, mr. Hubbard, niech pan idzie naprzód. Przykro mi bardzo, ale to zupełnie na górze. Pójdziemy frontowemi schodami, są szersze.
Otworzył przed niosącymi szeroko drzwi, weszli do hall'u i zaczęli wstępować na schody. Ogromna rama uczyniła obraz bardzo ciężkim, i mimo uprzejmych protestów mr. Hubbarda, który jako człowiek interesu nie mógł patrzeć, jak gentleman czyni coś użytecznego, Dorjan od czasu do czasu dotykał obrazu ręką, jakby chcąc pomóc.
— Porządny ciężar, sir, — dyszał mały człowiek, gdy weszli wreszcie na najwyższą platformę schodów. I otarł błyszczące od potu czoło.
— Obawiam się, że było trochę ciężko, — mruknął Dorjan, otwierając drzwi, prowadzące do pokoju, który od tej chwili kryć miał dziwną tajemnicę jego życia, a duszy jego strzec przed oczyma ludzi.
Nie wchodził do tego pokoju więcej niż od czterech lat — odkąd używał go kiedyś jako pokoju do zabaw w dzieciństwie, a do nauki później. Była to wielka, proporcjonalna komnata, urządzona specjalnie na użytek wnuka przez zmarłego lorda Kelso, który z powodu rażącego podobieństwa do matki, a także z innych powodów, nienawidził chłopca i trzymał go zdala od siebie. Dorjanowi wydało się, że pokój mało się zmienił. Oto wielki włoski kufer, z fantastycznie pomalowanemi polami i wyblakłemi, złoconemi rzeźbami, w którym jako chłopiec chował się tak często. Oto półki do książek z atłasowego drzewa ze zniszczonemi podręcznikami szkolnemi. Za niemi wisi na ścianie ten sam podarty gobelin flamandzki, przedstawiający scenę, jak król i królowa grają w ogrodzie w szachy, a nieopodal przejeżdża hufiec sokolników, trzymających na okrytych rękawicami rękach zakapturzone sokoły. Jakże doskonale pamiętał to wszystko! Gdy się rozglądał, w pamięci jego wskrzesała każda chwila samotnego dzieciństwa. Pomyślał o nieskalanej czystości swego życia chłopięcego i wydało mu się okropnem, że ten fatalny portret tu właśnie ma być ukryty. Jakże dalekim był w owych umarłych dniach od przeczucia tego, co go czekało!
Ale w całym domu nie było miejsca tak zabezpieczonego przed wzrokiem ciekawych, jak to. Miał klucz i nikt nie mógł tu wejść. Pod purpurową zasłoną twarz wymalowana na płótnie może się stać zwierzęca, obrzmiała, brudna. Co to znaczyło? Nikt jej nie zobaczy. On sam nie zobaczy jej. Poco ma patrzeć na ohydny rozkład swojej duszy? On zachowa młodość — to wystarczy. A zresztą, czyż charakter jego nie może się zmienić na lepsze? Nie było powodu, dla którego przyszłość miałaby być tak haniebna. Młodość mogła się zjawić w jego życiu, oczyścić je i ochronić je przed owemi grzechami, które czaiły się już w ciele i duszy, — owemi dziwnemi, nienazwanemi grzechami, których tajemniczość dodaje im czaru i uroku. Może pewnego dnia zniknie z delikatnych, szkarłatnych warg ów rys okrucieństwa, może będzie mógł pokazać światu arcydzieło Bazylego Hallwarda,
Nie; to niemożliwe. Z godziny na godzinę, z tygodnia na tydzień obraz na płótnie będzie starszy. Może uniknąć brzydoty grzechu, ale nie uniknie brzydoty starości. Policzki muszą się stać zapadłe i zwiędłe. Żółte obwódki otoczą wyblakłe oczy i zeszpecą je. Włosy utracą blask, usta staną się zapadłe i wklęsłe, śmieszne i głupie, jak usta starców. Szyja pofałduje się, dłonie staną się zimne, pokryte niebieskiemi żyłami, ciało skurczy się, jak ciało dziadka, który taki był dla niego surowy. Portret ten musi pozostać ukryty. Nie było innej drogi.
— Proszę go wnieść tutaj, mr. Hubbard, — rzekł Dorjan Gray znużonym głosem; odwrócił się. — Przepraszam, że pana tak długo wstrzymałem. Myślałem o czemś innem.
— Wypoczynek zawsze się przyda, mr. Gray, — odparł ramiarz, który jeszcze nie odzyskał tchu. — Gdzie go postawić, sir?
— O, gdziekolwiek. Tutaj: tak będzie dobrze. Nie chcę go wieszać. Niech go pan oprze o ścianę. Dziękuję.
— Czy można zobaczyć to dzieło sztuki, sir?
Dorjan drgnął. — Nie zaciekawi pana, mr. Hubbard, — rzekł, nie spuszczając go z oczu. Czuł, że rzuciłby się na niego i powalił go na ziemię, gdyby chciał podnieść wspaniałą zasłonę, kryjąca tajemnicę jego życia. — Nie będę pana dłużej zatrzymywał. Jestem panu bardzo wdzięczny za uprzejmość.
— Bynajmniej, bynajmniej, mr. Gray. Zawsze do usług, jeśli mogę uczynić coś dla pana, sir. — I mr. Hubbard zszedł ze schodów, a czeladnik ruszył za nim, oglądając się za Dorjanem z wyrazem lękliwego podziwu na ordynarnej, brzydkiej twarzy. Nigdy w życiu nie widział jeszcze tak pięknego człowieka.
Gdy dźwięk ich kroków przebrzmiał, Dorjan zamknął drzwi i wsadził klucz do kieszeni. Teraz czuł się bezpieczny. Nikt nie ujrzy nigdy strasznego obrazu. Niczyje oko nie będzie oglądało jego hańby.
Kiedy wszedł do bibljoteki, spostrzegł, że było już po piątej, a herbata stała na stole. Na małym stoliczku z wonnego drzewa, inkrustowanego masą perłową, podarunku od lady Radley, żony jego opiekuna, pięknej kobiety, chorującej zawodowo, która spędziła ostatnią zimę w Kairze, leżał bilet od lorda Henryka, a obok książka w żółtej broszurze, z grzbietem nieco podartym i rogami przybrudzonemi. Na tacy leżał numer trzeciego wydania „The St. James's Gazette". Widocznie Wiktor powrócił już. Ciekaw był, czy służący spotkał się w hall’u z ramiarzem i jego czeladnikiem i wypytał ich, co robili. Zauważy oczywiście brak obrazu — zauważył już niewątpliwie, nakrywając do herbaty. Parawan nie był przysunięty zpowrotem i na ścianie widać było puste miejsce. Może zdybie go której nocy, jak będzie się skradał po schodach i próbował wyłamać drzwi do pokoju. Straszne to było mieć szpiega we własnem domu. Słyszał o bogatych ludziach, którzy przez całe życie uzależnieni byli od służącego, który przeczytał jakiś list, podsłuchał rozmowę, przejął kartę z adresem, albo znalazł pod poduszką zwiędły kwiat czy kawałek zmiętej koronki.
Westchnął, nalał sobie herbaty i otworzył liścik lorda Henryka. Pisał tylko, że przesyła mu gazetę wieczorną i książkę, która go zainteresuje, i że o kwandrans na dziewiątą będzie w klubie. Rozłożył „The St. James's Gazette" i przejrzał ją. Czerwona kreska na piątej stronicy wpadła mu oko. Postawiona była obok następującej wzmianki:

„ŚLEDZTWO W SPRAWIE AKTORKI. —
Dziś rano koroner powiatowy, mr. Danby dokonał w Bell Tavern na Hoxton Road oględzin zwłok Sybilli Vane, młodej aktorki z teatru Royal w Holborn. Orzeczenie lekarskie stwierdziło śmierć wskutek przypadku. Ogólne współczucie, budziła matka zmarłej, która podczas całych oględzin, jak również czasie przesłuchania przez doktora Birrela, który wystawił świadectwo śmierci, była zupełnie nieprzytomna".

Zmarszczył czoło, podarł gazetę, przeszedł się po pokoju i odrzucił strzępy papieru. Jakie to wszystko było wstrętne! I jak straszliwe prawdziwem czyni wszystko ta brzydota! Był trochę zły, że lord Henryk przysłał mu tę wzmiankę. Głupie też było zakreślać ją czerwono. Wiktor mógł ją przeczytać. Na to umiał dość po angielsku.
A może przeczytał ją i podejrzewał już coś. Ale co to ma za znaczenie? Co wspólnego ma Dorjan Gray ze śmiercią Sybilli Vane? Nie było powodu do obaw. Dorjan Gray nie zamordował jej.
Spojrzenie jego padło na żółtą książkę, którą przysłał lord Henryk. Zastanowiło go, co to mogło być. Podszedł do małego, ośmiokątnego stolika koloru perłowego, czyniącego na nim zawsze wrażenie dzieła owych osobliwych pszczół egipskich, które budują plastry ze srebra, i biorąc książkę do ręki, rzucił się na fotel i zaczął czytać. Po kilku minutach zapomniał o wszystkiem dokoła. Była to najdziwniejsza książka, jaką kiedykolwiek czytał. Grzechy świata odziane w piękne szaty zdały się przeciągać przed nim w niemym korowodzie pod dźwięk łagodnych tonów fletu. Rzeczy, o których marzył niejasno, stawały przed nim nagle w całej rzeczywistości. Rzeczy, o których nigdy nie marzył, objawiały się zwolna.
Była to powieść bez akcji, występował w niej jeden tylko charakter, który był jedynie psychologicznem studjum młodego paryżanina, który podejmuje próbę przeżycia w wieku dziewiętnastym wszelkich namiętności i wszelkich systemów myślowych, jakie istniały we wszystkich stuleciach, prócz jego własnego, i który kochając gwoli ich nienaturalności zarówno owe drogi wstrzemięźliwości, które ludzie nazywają cnotami, jak i owe naturalne bunty, które mędrcy dziś jeszcze zwą grzechami, chce niejako zespolić w sobie wszystkie nastroje, którym podlegał kiedykolwiek duch świata. Styl książki był owym przedziwnie misternym stylem, zarazem żywym i ciemnym, pełnym żargonu i archaizmów, wyrażeń technicznych i starannych parafraz, który charakteryzuje dzieła niektórych najsubtelniejszych pisarzy francuskiej szkoły symbolistów. Były w nim metafory równie niezwykłe, jak orchidee, i równie delikatne w barwie. Życie zmysłów odmalowane było słowami mistycznych filozofów. Wątpiło się chwilami, czy się czyta ekstatyczne słowa średniowiecznego świętego, czy chorobliwe wyznania współczesnego grzesznika. Była to zgubna książka. Z kart jej unosiła jakby ciężka woń kadzideł, przyćmiewająca umysł. Sama kadencja zdań, subtelna monotonja ich melodji, tak pełna zawikłanych refrenów i rozmyślnych powtórzeń tempa, wywoływała u Dorjana, w miarę, jak się posuwał od stronicy do stronicy, rodzaj rozmarzenia, chorobliwej zadumy, tak że nie zauważył, iż dzień kłoni się ku schyłkowi i zapada zmrok.
Bezobłoczne, jedną tylko gwiazdą rozjaśnione, miedziano-zielone niebo połyskiwało za oknem. Dorjan czytał nadal w jego gasnącem świetle, dopóki mógł. Wreszcie, gdy służący kilkakrotnie zwrócił mu uwagę na spóźnioną porę, wstał, przeszedł do sypialni, odłożył książkę na mały stolik florencki, stojący obok łóżka, i zaczął się przebierać do obiadu.
Dochodziła dziewiąta, gdy przyszedł do klubu, gdzie zastał lorda Henryka, siedzącego samotnie w bocznej salce z miną mocno znudzoną.
— Bardzo mi przykro, Harry, — zawołał Dorjan, — ale naprawdę sam jesteś winien. Książka, którą mi przysłałeś, tak mię przykuła, że zapomniałem o czasie.
— Tak: wiedziałem, że będzie ci się podobała, — odparł lord, wstając z fotelu.
— Nie powiedziałem że mi się podobała, Harry. Przykuła mię. To wielka różnica.
— Ach, odkryłeś to? — ·mruknął lord Henryk. I przeszli razem do jadalni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Oscar Wilde i tłumacza: Marceli Tarnowski.