Portret Dorjana Gray'a/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Tytuł Portret Dorjana Gray'a
Wydawca A. F. Mittler
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
OSKAR WILDE
PORTRET DORJANA GRAY’A
Przełożył
Marceli Tarnowski

Nakładem Księgarni
A. F. MITTLERA
w Łodzi



DRUK
A. F. MITTLERA w ŁODZI.






PRZEDMOWA.
Artysta jest twórcą piękna.
Celem sztuki jest: objawiać sztukę, ukrywać artystę.
Krytykiem jest, kto potrafi własne wrażenie piękna wyrazić w odmiennej formie lub w nowym materjale.
Najwyższa jak i najniższa forma sztuki jest swego rodzaju autobiografją.
Kto w rzeczach pięknych odnajduje sens brzydki, jest zepsuty, nie budząc zachwytu. To błąd.
Kto odnajduje piękny sens w rzeczach pięknych, jest kulturalny. Posiada przyszłość.
Wybranymi są, ci, dla których rzeczy piękne posiadają znaczenie tylko piękna.
Niema książek moralnych lub niemoralnych. Bywają tylko książki napisane dobrze lub źle. Nic więcej.
Niechęć wieku dziewiętnastego do realizmu jest wściekłością Kalibana, spoglądającego na własne odbicie w zwierciadle.
Niechęć wieku dziewiętnastego do romantyzmu jest wściekłością Kalibana, widzącego w zwierciadle nieswoje odbicie.
Życie moralne człowieka jest częścią materjału dla artysty, atoli moralność sztuki polega na doskonałem użyciu niedoskonałego środka.
Żaden artysta nie pragnie niczego dowieść.
Nawet rzeczy prawdziwe mogą być dowiedzione.
Żaden artysta nie ma sympatyj etycznych.
Sympatja etyczna u artysty to niewybaczalne zmanierowanie stylu.
Żaden artysta nie jest chorobliwy.
Artysta może wszystko wyrazić.
Myśl i mowa są dla artysty narzędziami sztuki.
Występek i cnota są dla artysty materjałem sztuki.
Z punktu widzenia formy typem sztuki jest muzyka. Z punktu widzenia uczucia typem jest sztuka aktora.
Wszelka sztuka jest zarazem powierzchnią i symbolem.
Kto sięga pod powierzchnię, czyni to na własne ryzyko.
Kto odczytuje symbol, czyni to na własne ryzyko.
Sztuka odzwierciedla w istocie widza, nie życie.
Różnorodność poglądów o dziele sztuki dowodzi, że jest ono nowe, skomplikowane i zdolne do życia.
Jeśli krytycy są w niezgodzie, artysta jest w zgodzie z sobą.
Możemy wybaczyć komuś, że stwarza coś użytecznego, póki tego nie podziwia. Jedynem usprawiedliwieniem dla twórcy dzieła bezużytecznego jest, że je podziwia.
Wszelka sztuka jest bezużyteczna.


OSKAR WILDE.


ROZDZIAŁ I.

Silna woń róż wypełniała pracownię, a gdy lekki wiatr muskał drzewa w ogrodzie, wnikał przez otwarte drzwi ciężki zapach bzu lub lżejszy kwitnącego głogu.
Leżąc w swym kącie na kanapie z perskiej tkaniny i wypalając jak zwykle niezliczoną ilość papierosów, lord Henryk Wotton mógł właśnie chwytać odblaski kwiecia wielokwiatu o barwie i słodyczy miodu, którego drżące gałęzie zdały się z ledwością dźwigać ciężar swej płomiennej piękności; na tle jedwabnych firanek, przesłaniających szerokie okna, migotały od czasu do czasu fantastyczne cienie przelatujących ptaków, wywołując na chwilę złudzenie obrazów i budząc w lordzie Henryku wspomnienie owych bladych, wąskolicych malarzy z Tokio, którzy z pomocą swej sztuki, z konieczności nieruchomej, usiłują wywołać wrażenie ruchu i ruchliwości. Stłumione brzęczenie pszczół, torujących sobie z trudnością drogę wśród wysokiej, nieskoszonej trawy, lub krążących z monotonną wytrwałością dokoła pokrytego złotym pyłem kwiecia gęstego wiciokrzewu, wzmagały jeszcze wrażenie ciszy. Stłumiona wrzawa Londynu podobna była do głębokiego dźwięku odległych organów.
Na środku pokoju stał na pionowych stalugach naturalnej wielkości portret młodzieńca o niezwykłej urodzie, a przed nim siedział w niewielkiem oddaleniu sam artysta, Bazyli Hallward, który przed kilku laty nagłem swem zniknięciem wywołał tak wielką wrzawę, dając powód do najróżnorodniejszych przypuszczeń.
Malarz przyglądał się pełnej wdzięku i powagi postaci, którą stworzył z takim artyzmem, a na twarzy jego wykwitł uśmiech zadowolenia. Ale nagle Bazyli zerwał się, przymknął oczy, kładąc palce na powiekach, jakby chciał uwięzić w mózgu dziwny sen, z którego obawiał się przebudzić.
— To twoje najlepsze dzieło, Bazyli, najlepsze z wszystkich, jakie kiedykolwiek stworzyłeś, — rzekł lord Henryk głosem nieco ściszonym. — Na przyszły rok musisz go posłać na wystawę Grosvenor. Akademja jest zbyt wielka i zbyt wygodna. Ile razy tam przychodziłem, zastawałem albo tylu ludzi, że nie mogłem widzieć obrazów co było straszne, albo tyle obrazów, że ludzi nie widziałem, co było jeszcze straszniejsze. Pozostaje więc tylko wystawa Grosvenor.
— Zdaje się, że tego obrazu nie poślę na żadną wystawę, — odpowiedział malarz, odrzucając głowę wtył, tym samym zupełnie ruchem, którym już w Oksfordzie pobudzał przyjaciół do śmiechu. — Nie: nie poślę go nigdzie.
Lord Henryk podniósł brwi wgórę i poprzez lekkie, błękitne kółka dymu, unoszącego się fantastycznemu kręgami z jego opjumowanego papierosa, rzucił na malarza zdziwione spojrzenie.
— Nie wystawisz go? Ależ, mój drogi, dlaczego? Czy masz jakiś powód? Co to za dziwacy z tych malarzy! Wysilacie się na wszystko, byle zdobyć sławę. A gdyście ją zdobyli, zdaje się, jakobyście się jej chcieli najchętniej pozbyć. To głupio z waszej strony, gdyż jedyne, co gorsze jest od tego, że o nas mówią, jest to, że o nas nie mówią. Taki portret wyniósłby cię ponad wszystkich młodych artystów Anglji i wzbudził zawiść starych, gdyby starzy ludzie zdolni byli wogóle do jakiegoś uczucia.
— Wiem, że będziesz się ze mnie śmiał, — odpowiedział malarz, — ale ja tego obrazu naprawdę nie mogę wystawić. Za wiele włożyłem weń z siebie samego.
Lord Henryk rozparł się na kanapie ze śmiechem.
— Tak, wiedziałem, że będziesz się śmiał; a jednak to prawda.
— Za wiele włożyłeś z siebie samego! Daję słowo, Bazyli, nie wiedziałem, że jesteś tak próżny; i trudno mi rzeczywiście znaleźć jakieś podobieństwo między twoją surową, ostrą twarzą, twoim kruczo czarnym włosem, a tym Adonisem, stworzonym, zda się, z kości słoniowej i płatków róż. Nie, mój Bazyli, to Narcyz, a ty — no, oczywiście masz twarz uduchowioną i tak dalej. Ale piękność, prawdziwa piękność kończy się tam właśnie, gdzie się zaczyna uduchowienie. Uduchowienie jest rodzajem przesady i niweczy harmonję każdej twarzy. Gdy się człowiek zamyśla, staje się cały nosem lub cały czołem, albo czemś innem brzydkiem. Spójrz tylko na wybitnych ludzi, pracujących w jakimkolwiek uczonym zawodzie. Jacy oni są wstrętni! Jedyny wyjątek, to mężowie Kościoła. Ale za to w kościele nie myśli się wcale. Gdy biskup dojdzie do lat osiemdziesięciu, mówi dokładnie to samo, czego go uczono, gdy miał osiemnaście, i dlatego wygląda zawsze czarująco. Twój tajemniczy młody przyjaciel, którego imienia nie wymieniłeś mi dotąd, ale którego portretem jestem rzeczywiście zachwycony, z pewnością nie myśli nigdy. Jestem tego pewien. To bezmyślna, piękna istota, która powinna tu być zawsze zimą, gdy nie mamy kwiatów, i latem, gdy trzeba nam czegoś na ochłodzenie swego ducha. Nie bądź próżny, Bazyli: ani odrobinę nie jesteś do niego podobny.
— Nie rozumiesz mnie, Harry, — odparł artysta. — Oczywiście nie jestem do niego podobny. Wiem to dobrze. Tak, i szkodaby było. Wzruszasz ramionami? Mówię prawdę. Ponad wszelką fizyczną i duchową niezwykłością unosi się fatalizm, ów fatalizm, który towarzyszy niepewnym krokom królów przez historję. Lepiej być takim, jak wszyscy bliźni. Szpetni i głupi najlepszy mają los na tym świecie. Żyją jak im się podoba, i przyglądają się grze. A jeśli nie wiedzą nic o zwycięstwie, to przynajmniej zaoszczędzona im jest świadomość porażki. Żyją, jak powinniśmy wszyscy żyć, obojętnie, bez przeszkód, bez niepokoju. Nie powodują zguby innych, ani sami jej z niczyjej ręki nie doświadczają. Twoje stanowisko i dobrobyt, Harry; mój duch, jakimkolwiek jest — moja sztuka, ilekolwiek jest warta; piękność Dorjana Gray’a — wszyscy będziemy pokutować za to, co nam dali bogowie, straszliwie będziemy pokutować.
— Dorjan Gray? Więc tak się nazywa? — zapytał lord Henryk, przechodząc przez pokój i zbliżając się do Hallwarda.
— Tak, tak się nazywa. Nie miałem zamiaru powiedzieć ci tego.
— Ależ dlaczego?
— O, nie mogę ci tego wyjaśnić. Jeśli kogoś bardzo lubię, nie mówię nikomu jego nazwiska. Mam wrażenie, jakbym poświęcał cząstkę z niego. Nauczyłem się kochać tajemniczość. Zdaje się, że to jedyne, co czyni życie nasze niezwykłem i cudownem. Rzeczy najpowszedniejsze nabierają uroku, gdy się je ukrywa. Gdy wyjeżdżam, nie mówię nikomu, dokąd się udaję. Gdybym to uczynił, straciłbym całą przyjemność. Może to głupie, ale mnie się zdaje, że wnosi to nieco romantyzm do naszego życia. Obawiam się, że uważasz mnie za przeraźliwie dziecinnego.
— Bynajmniej — odpowiedział lord Henryk, — bynajmniej, mój kochany Bazyli. Zapomniałeś pewnie, że jestem żonaty, i że urok małżeństwa polega właśnie na tem, iż czyni ono nieodzownem wzajemne łudzenie się. Nie wiem nigdy, gdzie jest moja żona, a żona moja nie wie, co ja czynię. Kiedy się spotykamy — a spotykamy się niekiedy, gdy jesteśmy gdzieś razem zaproszeni lub idziemy do księcia — opowiadamy sobie z najpoważniejszemi minami najniedorzeczniejsze rzeczy. Żona moja potrafi to doskonale — lepiej nawet, niż ja. Nigdy nie ma kłopotu z datami, mnie zdarza się to stale. Ale jeśli mnie kiedyś przyłapie, nie urządza mi z tego powodu scen. Niekiedy pragnąłbym tego; ale ona mię tylko wyśmiewa.
— Nienawidzę tonu, jakim mówisz o swojem życiu małżeńskiem, — rzekł Bazyli Hallward, podchodząc do drzwi, prowadzących do ogrodu. — pewność[1], że jesteś zupełnie dobrym mężem, a tylko wstydzisz się swoich zalet. Dziwny z ciebie człowiek. Nie mówisz nigdy nic moralnego i nigdy nie czynisz nic niesłusznego. Cynizm twój jest tylko pozą.
— Naturalność jest tylko pozą, pozą najbardziej denerwującą, jaką znam, — zawołał lord Henryk ze śmiechem; wyszli razem do ogrodu i usiedli na długiej ławce bambusowej, stojącej w cieniu wielkiego krzewu wawrzynu. Promienie słońca przenikały przez gęstwę liści. Białe stokrotki drżały w trawie.
Po dłuższej pauzie lord Henryk wyjął zegarek. — Będę już musiał pójść, Bazyli, — mruknął, — ale zanim pójdę, domagam się, abyś mi odpowiedział na pytanie, które pierw postawiłem.
— Jakie pytanie? — rzekł malarz, nie podnosząc oczu od ziemi.
— Wiesz dobrze.
— Nie wiem, Harry.
— Dobrze, powtórzę je. Chciałbym, abyś mi wyjaśnił, dlaczego nie wystawisz portretu Dorjana Gray’a. Chciałbym znać prawdziwą przyczynę.
— Wymieniłem ci prawdziwą przyczynę.
— Nie, nie wymieniłeś. Powiedziałeś, że w obrazie tym jest zbyt wiele z ciebie samego. To przecież dziecinne.
— Harry, — rzekł Bazyli Hallward, spoglądając mu prosto w twarz, — każdy obraz, malowany z uczuciem, jest portretem artysty, a nie modelu. Przedmiot obrazu jest tylko pretekstem, okazją. Nie on obnażony jest przez malarza; ale raczej malarz obnaża sam siebie na płótnie. Przyczyna, dla której nie chcę wystawić tego portretu, polega na tem, iż obawiam się, że odsłoniłem w nim tajemnicę własnej duszy.
Lord Henryk uśmiechnął się. — A jest nią? — zapytał.
— Powiem ci to, — rzekł Hallward; ale po twarzy jego przemknął wyraz zakłopotania.
— Słucham, Bazyli, — ciągnął lord, spoglądając na niego.
— O, właściwie mało tu jest do opowiadania, Harry, — odparł malarz; — lękam się, że mnie nie zrozumiesz. Może mi nie uwierzysz.
Lord Henryk pochylił się z uśmiechem, zerwał różową stokrotkę i przyglądał się jej. — Jestem pewien, że zrozumiem, — rzekł, wpatrując się uważnie w mały, złoty, o białych żyłkach płatek, — a jeśli idzie o wiarę, to potrafię uwierzyć we wszystko, co jest bodaj trochę niewiarygodne.
Wiatr strząsnął kilka kwiatków z drzewa, a ciężkie pęki bzu kołysały się miarowo w gęstem powietrzu. Koło muru zaćwierkał konik polny, a długa, cienka ważka, o bronzowych, przezroczystych skrzydełkach przeleciała niby błękitna nitka. Lord Henryk miał wrażenie, jakby słyszał bicie serca Bazylego Hallwarda, i ze zdumieniem czekał na to, co nastąpi.
— Sprawa jest prosta, — rzekł malarz po chwili. — Przed dwoma miesiącami byłem na przyjęciu u lady Brandon. Wiesz, że my nieszczęśni artyści musimy się od czasu do czasu pokazywać w towarzystwie, by przypomnieć publiczności, że nie jesteśmy dzikusami. W ubraniu wieczorowem i w białym krawacie, powiedziałeś kiedyś, każdy, nawet makler giełdowy, może sobie zdobyć miano człowieka cywilizowanego. Byłem od dziesięciu minut w pokoju i rozmawiałem z przesadnie wystrojonemi wdowami i nudnymi akademikami, gdy nagle uczułem, że mi się ktoś przygląda. Odwróciłem się nawpół i po raz pierwszy ujrzałem Dorjana Gray’a. Kiedy spojrzenia nasze spotkały się, uczułem, że blednę. Ogarnęło mnie dziwne uczucie lęku. Wiedziałem, że stoję twarzą w twarz z człowiekiem, którego sama osobowość jest tak fascynująca, że jeśli jej dam swobodę działania, wchłonie w siebie całą moją istotę, całą moją duszę, całą moją sztukę. Nie życzę sobie wpływów zewnętrznych na moje życie. Wiesz sam, Harry, jak niezależnym jestem z natury. Zawsze byłem panem siebie; przynajmniej do czasu, gdy spotkałem Dorjana Gray’a. Wówczas — ale nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Zdało mi się, że słyszę jakiś głos, który mi mówił, że stoję na skraju straszliwego kryzysu w mojem życiu. Miałem dziwne przeczucie, że los przygotował mi wybrane radości i wybrane bóle. Przerażony odwróciłem się, aby opuścić pokój. Nie sumienie gnało mię precz: był to rodzaj tchórzostwa. Nie usiłuję zaprzeczać, że chciałem uciec.
— Sumienie i tchórzostwo są w istocie tem samem, Bazyli. Sumienie jest firmą tej spółki. Oto wszystko.
— Nie wierzę w to, Harry i nie wierzę, jakobyś ty w to wierzył. Ale cokolwiek było przyczyną — a może była nią duma, gdyż byłem bardzo dumny — to jedno jest pewne, że kierowałem się ku drzwiom. Natknąłem się oczywiście na lady Brandon. „Nie ucieka pan już chyba, mr. Hallward?” zawołała. Znasz jej charakterystyczny, krzykliwy głos.
— Tak; ona jest pawiem we wszystkiem, prócz piękności, — rzekł lord Henryk, szarpiąc stokrotkę długiemi, nerwowemi palcami.
— Nie mogłem się od niej uwolnić. Poprowadziła mię do Królewskich Wysokości, do ludzi udekorowanych gwiazdami i orderami, do podstarzałych dam w ogromnych tiarach i z nosami papug. Nazywała mnie najdroższym przyjacielem. Przedtem widziałem ją raz zaledwie, ale ona uwzięła się aby mnie uczynić lwem towarzystwa. Pewnie któryś z moich obrazów miał właśnie duże powodzenie, albo przynajmniej wymieniony był w pismach, a tem mierzy się w dziewiętnastym wieku nieśmiertelność. Nagle stanąłem naprzeciw owego młodzieńca, którego osoba tak na mnie dziwnie podziałała. Staliśmy tuż obok siebie, dotykając się niemal. Spojrzenia nasze spotkały się. Było to może nierozważne z mojej strony, ale poprosiłem lady Brandon, aby mię przedstawiła. A może to w rzeczywistości nie było jednak takie nierozważne. Poprostu było nieuniknione. I bez prezentacji mówilibyśmy z sobą. Jestem tego pewien. Dorjan także mi to później powiedział. I on czuł, że przeznaczenie chciało, abyśmy się poznali.
— A jak lady Brandon opisała tego cudownego młodzieńca? — zapytał lord Henryk — Wiem, że daje ona zwykle krótkie „précis” o każdym ze swych gości. Przypominam sobie, jak przedstawiając mi kiedyś pewnego starszego pana o wyglądzie brutalnym i czerwonym, obwieszonego orderami i wstęgami, tragicznym szeptem, który każdy w pokoju mógł doskonale słyszeć, oznajmiała mi na ucho najbardziej zdumiewające szczegóły. Uciekłem poprostu. Lubię sam ludzi poznawać. Ale lady Brandon postępuje ze swymi gośćmi jak licytant z towarem. Albo wydaje ich odrazu na łup, albo opowiada o nich wszystko, prócz tego, coby się chciało wiedzieć.
— Biedna lady Brandon! Źle ją traktujesz, Harry! — rzekł Hallward z roztargnieniem.
— Mój kochany, chciała otworzyć salon, a udało jej się tylko założyć restaurację. Czy mogę ją podziwiać? Ale co powiedziała o mr. Dorjanie Gray’u?
— O, coś w tym rodzaju, „Czarujący chłopiec — dobra matka i ja jesteśmy nierozłączone. Zapomniałam zupełnie — czem on się zajmuje — obawiam się, że niczem — ach, tak, gra na fortepianie — czy też na skrzypcach, drogi mr. Gray?” Musieliśmy się roześmiać obaj i odrazu zostaliśmy przyjaciółmi.
— Śmiech to nienajgorszy początek przyjaźni, a z pewnością najlepszy jej koniec, — rzekł młody lord zrywając drugą stokrotkę.
Hallward potrząsnął głową. — Nie rozumiesz zupełnie, czem jest przyjaźń, Harry, — mruknął, — ani czem jest nieprzyjaźń. Każdego lubisz; a to znaczy, że każdy jest ci obojętny.
— Jesteś niesprawiedliwy! — zawołał lord Henryk, odsuwając kapelusz z czoła i spoglądając na małe chmurki, co niby postrzępione płaty lśniącego, białego, jedwabiu szybowały po gładkiej turkusowej powierzchni letniego nieba. — Tak; bardzo niesprawiedliwy. Czynię wiele różnic między ludźmi. Przyjaciół wybieram sobie dla ich urody, znajomych dla dobrego charakteru, wrogów dla bystrej inteligencji. Nigdy nie można być dość oględnym w wyborze swoich wrogów. Nie mam ani jednego, któryby był głupcem. Wszystko to są ludzie o tężyźnie duchowej i dlatego szanują mnie wszyscy. Czy to nie dowód próżności? Zdajvve się, iż to świadczy, że jestem nieco próżny.
— Możnaby tak sądzić, Harry. Ale według twego podziału, ja jestem zapewne tylko znajomym.
— Mój kochany, stary Bazyli, jesteś znacznie więcej, niż znajomym.
— A znacznie mniej, niż przyjacielem. Coś w rodzaju brata zapewne?
— O, brat! Niewiele sobie robię z braci. Starszy mój brat nie chce umrzeć, a młodsi zdaje się nic innego nigdy nie robią.
— Harry! — zawołał Hallward, ściągając brwi.
— Mój drogi, nie myślałem tego zupełnie poważnie. Ale nie mogę się wyzbyć pogardy dla swoich krewnych. Może pochodzi to stąd, że nie możemy znieść ludzi, którzy mają te same błędy, co my. Doskonale rozumiem oburzenie demokracji angielskiej na to, co nazywa ona występkami wyższych klas. Masy czują, że pijaństwo, głupota i niemoralność są ich przywilejem, i że każdy z nas, robiąc z siebie osła, jest kłusownikiem w ich posiadłościach. Gdy ten biedny Southwark stawał przed sądem rozwodowym, oburzenie ich było wspaniałe. A przecież nie sądzę, aby bodaj dziesięć procent proletarjatu żyło przykładnie.
— Nie zgadzam się ani na jedno słowo z tego, co mówisz, co więcej, jestem pewien, że i ty się z tem nie zgadzasz.
Lord Henryk gładził bronzową śpiczastą bródkę i hebanową laską uderzał w czubek lakierka. — Jaki z ciebie prawdziwy Anglik, Bazyli. Uwagę tę robisz już po raz drugi. Kiedy się prawdziwemu Anglikowi podsuwa ideę — co zawsze jest przedwczesne — nie myśli on nigdy o tem, aby zbadać, czy ta idea jest prawdziwa, czy też fałszywa. Dla niego najważniejsze jest, czy się w nią samemu wierzy. Tymczasem wartość idei jest zupełnie niezależna od prawdomówności człowieka, który ją wypowiada. Ba, możliwe jest nawet, że idea jest tem bardziej inelektualna, im mniej rzetelnym jest człowiek, gdyż tem mniej zabarwiona będzie jego potrzebami, jego życzeniami i jego przesądami. Ale nie chcę zajmować się z tobą polityką, socjologją czy metafizyką. Wolę ludzi niż zasady, a ludzi bez zasad ponad wszystko w świecie. Opowiedz mi coś więcej o mr. Dorjanie Gray’u. Jak często go widujesz?
— Codziennie. Nie byłbym szczęśliwy, gdybym go codzień nie widywał. Jest mi bezwzględnie niezbędny.
— Dziwne! Sądziłem, że nie potrafiłbyś zajmować się czemkolwiek, prócz swojej sztuki.
— On jest teraz całą moją sztuką, — rzekł malarz poważnie. — Sądzę niekiedy, Harry, że istnieją tylko dwie ważne epoki w historji świata. Jedną jest wystąpienie nowego medjum w sztuce, drugą wystąpienie nowej osobowości dla sztuki. Czem było dla Wenecjan wynalezienie malarstwa olejnego, tem twarz Antinousa była dla rzeźby greckiej, a dla mnie stanie się tem pewnego dnia twarz Dorjana Gray’a. Nie o to idzie, że go maluję, rysuję, szkicuję. Oczywiście robiłem to wszystko, ale jest on dla mnie czemś znacznie więcej, niż modelem. Nie będę ci mówił, że jestem niezadowolony z tego, co według niego zrobiłem, albo że uroda jego jest tego rodzaju, iż sztuka nie zdoła jej wyrazić. Niema rzeczy, którejby sztuka wyrazić nie mogła; wiem, że to, co zrobiłem od czasu, gdy spotkałem Dorjana Gray’a, jest dobrą robotą, najlepszą robotą mego życia. Ale dziwna — nie wiem, czy mnie zrozumiesz? — indywidualność jego natchnęła mnie zupełnie nowym gatunkiem sztuki, nowym stylem. Widzę rzeczy odmiennie, myślę o nich odmiennie. Potrafię teraz tworzyć życie w sposób, który pierw był mi niedostępny. „Sen o kształtach w dni zadumy”: — kto to powiedział? Nie pamiętam; ale wyraża to, czem był dla mnie Dorjan Gray. Sama tylko widzialna obecność tego chłopca — gdyż wydaje się on chłopcem zaledwie, choć w istocie przekroczył już dwudziestkę — sama jego widzialna obecność — ach! radbym wiedzieć, czy potrafisz odczuć co to znaczy? Bezwiednie odsłania mi on kierunki nowej szkoły, która zawrzeć ma w sobie zarazem całą namiętność ducha romantycznego i całą doskonałość sztuki greckiej. Harmonja ciała i duszy — jakże to wiele! W szaleństwie swem oddzieliliśmy jedno od drugiego i wynaleźli realizm, który jest banalny, i idealizm, który jest pusty. Harry! gdybyś wiedział, czem jest dla mnie Dorjan Gray! Czy pamiętasz ów pejzaż, za który Agnew ofiarował mi niesłychaną cenę, a z którym ja nie chciałem się jednak rozstać? Należy on do moich najlepszych prac. A dlaczego? Bo Dorjan Gray siedział obok mnie, gdy go malowałem. Jakiś subtelny prąd szedł z niego na mnie, i po raz pierwszy w życiu ujrzałem w prostym krajobrazie leśnym cud, którego zawsze szukałem, a nigdy nie mogłem znaleźć.
— Bazyli, to coś niezwykłego! Muszę zobaczyć Dorjana Gray’a!
Hallward wstał i począł się przechadzać po ogrodzie. Po chwili wrócił. — Harry, — rzekł, — Dorjan Gray jest motywem artystycznym dla mnie jedynie. Ty może nic w nim nie zobaczysz. Ja widzę w nim wszystko. Nigdy nie jest on bardziej w tem, co tworzę, jak kiedy nie jest to jego portret. Jest on dla mnie bodźcem nowego stylu, jak już powiedziałem. Znajduję go w krzywiznach pewnych linij, w piękności i wdzięku pewnych barw. Oto wszystko.
— A dlaczego nie chcesz wystawić jego portretu? — zapytał lord Henryk.
— Gdyż mimowoli ujawniłem w nim wyraz tego artystycznego uwielbienia, oczywiście nigdy nie mówiłem z nim o tem. Dorjan nie wie o tem nic. I nigdy nie powinien o tem wiedzieć. Ale świat mógłby to odgadnąć; a przed natrętnemi bezmyślnemi oczyma tego świata nie chcę obnażać swej duszy. Nie położę swego serca pod jego mikroskop. Za wiele jest w tym obrazie ze mnie, Harry — za wiele!
— Poeci nie są tak skrupulatni jak ty. Wiedzą, jak korzystnie można rozpowszechniać namiętność wśród tłumu. Złamane serce dochodzi dzisiaj do wielu wydań.
— Nienawidzę ich za to, — zawołał Hallward. — Artysta powinien stwarzać piękno, ale nie wkładać w to nic z własnego życia. Żyjemy w epoce, gdy ludzie traktują sztukę, jakby miała ona być rodzajem autobiografji. Zatraciliśmy abstrakcyjny zmysł piękna. Pewnego dnia chcę światu pokazać, czem on jest; i dlatego świat nie powinien nigdy zobaczyć mojego portretu Dorjana Gray’a.
— Sądzę, że postępujesz niesłusznie, Bazyli, ale nie chcę się z tobą spierać. Tylko ludzie zrujnowani intelektualnie spierają się. Ale powiedz mi, czy Dorjan Gray bardzo cię lubi?
Malarz zamyślił się przez chwilę. — Lubi mię bardzo, — odpowiedział po krótkiej pauzie; — wiem, że mię bardzo lubi. Oczywiście pochlebiam mu przeraźliwie. Sprawia mi dziwną przyjemność mówić mu rzeczy, o których wiem, że ich za chwilę będę żałował. Zasadniczo jest wobec mnie czarujący, siedzimy w pracowni i rozmawiamy o tysiącu spraw. Niekiedy jest okropnie bezmyślny i zdaje się, jakby znajdował przyjemność w tem, aby mnie męczyć. Wówczas czuję, Harry, że oddałem całą swą duszę człowiekowi, traktującemu ją, jakby to był kwiat, który się wtyka do butonierki, niepozorna dekoracja, schlebiająca jego próżności, ozdoba na jeden dzień letni.
— Latem, Bazyli, dni dłużą się zwykle, — mruknął lord Henryk. — Może znudzisz się nim pierw, niż on tobą. Smutne to, gdy się o tem myśli, ale bezwątpienia genjusz trwa dłużej, niż piękność. Wyjaśnia to fakt, że zadajemy sobie tyle trudu, aby się stać hiperkulturalnymi. W dzikiej walce o byt potrzeba nam czegoś, co trwa, wypełniamy więc ducha swego gruzami i faktami, w głupiej nadziei ustalenia swego miejsca. Człowiek wszechstronnie wykształcony — oto ideał współczesny. A dusza człowieka wszechstronnie wykształconego to rzecz przeraźliwa. To jakby sklep z tandetą pełen potworności i kurzu, gdzie wszystko ocenione jest ponad wartość. Mimo to sądzę, że znudzisz się nim pierwszy. Pewnego dnia przyjrzysz się swemu przyjacielowi i przekonasz się, że w rysunku jego jest pewna przesada, albo nie spodobają ci się jego barwy lub coś w tym rodzaju. W głębi serca będziesz mu robił gorzkie wyrzuty i myślał, że on wyrządził ci krzywdę. Kiedy przyjdzie do ciebie, przyjmiesz go chłodno i obojętnie. Smutnie to, ponieważ zmieni ciebie. Co mi tu opowiadasz, to romans cały, możnaby go nazwać romansem artystycznym, a najgorsze jest w każdym romansie, że czyni ludzi tak nieromantycznymi.
— Nie mów tak, Harry. Póki żyję, indywidualność Dorjana Gray’a będzie mną władała. Nie możesz odczuć tego, co ja czuję. Zbyt częste masz zmiany.
— Ach, kochany Bazyli, dlatego właśnie mogę to odczuć. Kto jest wierny, zna tylko trywjalną stronę miłości: niewierni znają jej tragedję. — Lord Henryk wyjął zapałkę z ozdobnej srebrnej zapalniczki i z zadowoloną miną zapalił papierosa, jakgdyby jednem zdaniem objął cały sens świata. W ciemnej zieleni bluszczu ćwierkały wróble, a błękitne cienie chmur niby jaskółki szybowały nad trawą. Jak pięknie było w ogrodzie! I jak zajmujące były uczucia innych ludzi! — znacznie bardziej zajmujące, niżeli ich myśli, tak sądził. Własna dusza i namiętności przyjaciela — oto były rzeczy, które nadawały życiu jego urok. Z ukrytem zadowoleniem wyobrażał sobie nudne śniadanie, które opuścił, zabawiwszy tak długo u Bazylego Hallwarda. Gdyby poszedł do ciotki, spotkałby z pewnością lorda Goodbody, i cała rozmowa toczyłaby się koło wyżywienia ubogich i konieczności zakładania domów poprawy. Każda klasa wygłaszałaby kazania o ważności cnót, do których uprawiania nie miała we własnym życiu sposobności. Bogaci mówiliby o wartości oszczędności, a próżniacy o godności pracy. Jak to wspaniale, że uniknął tego wszystkiego! Gdy pomyślał o ciotce, nasunęła mu się nagle myśl. Zwrócił się do Hallwarda i rzekł: — Mój drogi, teraz sobie przypominam.
— Co sobie przypominasz, Harry?
— Gdzie słyszałem nazwisko Dorjana Gray’a.
— I gdzież to było? — zapytał Hallward z lekkiem zmarszczeniem brwi.
— Nie patrz na mnie tak gniewnie, Bazyli. Było to u mojej ciotki, lady Agaty. Opowiadała mi, że odkryła cudownego młodzieńca, który będzie jej pomagał w East End, i że nazywa się Dorjan Gray. Muszę dodać coprawda, że nie mówiła mi nic o jego piękności. Kobiety nie potrafią ocenić piękności, zwłaszcza kobiety dobre. Powiedziała mi, że jest bardzo poważny i ma ładny charakter. Wyobrażałem sobie istotę w okularach o rzadkich włosach, przeraźliwych piegach i olbrzymich nogach. Szkoda, iż nie wiedział, że to był twój przyjaciel.
— Cieszę się, że tego nie wiedziałeś, Harry.
— Dlaczego?
— Bo nie chciałbym, abyś go poznał.
— Nie chcesz, abym go poznał?
— Nie.
— Mr. Dorjan Gray jest w pracowni, sir, — zameldował służący, który wszedł właśnie do ogrodu.
— Teraz musisz mi go przedstawić, — zawołał lord Henryk ze śmiechem.
Malarz zwrócił się do służącego, który stał w słońcu, mrugając oczyma. — Niech mr. Gray zaczeka, Parker: przyjdę za chwilę. — Służący ukłonił się i odszedł.
Hallward spojrzał na lorda Henryka. — Dorjan Gray jest moim najdroższym przyjacielem, — rzekł. — Jest on z natury prosty i miły. Ciotka twoja miała rację we wszystkiem, co o nim powiedziała. Nie zepsuj go. Nie usiłuj wywrzeć na niego wpływu. Twój wpływ byłby zły. Świat jest wielki i dużo jest cudownych ludzi. Nie zabieraj mi jedynego człowieka, który sztuce mojej daje cały urok, jaki może ona mieć: moje życie jako artysty zależy od niego. Pomyśl o tem, Harry, że polegam na tobie. — Mówił bardzo wolno, jakby z przymusem, wbrew woli.
— Cóż ty za głupstwa wygadujesz! — rzekł lord Henryk z uśmiechem, i ujmując bezwolnego prawie Hallwarda pod ramie, poprowadził go w stronę domu.


ROZDZIAŁ II.

Kiedy weszli, ujrzeli Dorjana Gray’a. Siedział przy fortepianie, odwrócony do nich plecami i przeglądał tom „Scen leśnych” Schumanna. — Musisz mi to pożyczyć, Bazyli, — zawołał. — Chcę sobie to przećwiczyć. To przecież śliczne.
— Zależy, jak mi będziesz dziś pozował, Dorjanie.
— O, dość mam już pozowania, nie zależy mi wcale na portrecie naturalnej wielkości, — odpowiedział Dorjan Gray, przechylając się kapryśnie na krześle. Kiedy spostrzegł lorda Henryka, lekki rumieniec okrył na chwilę jego policzki, i Dorjan zerwał się: — Wybacz, Bazyli, nie wiedziałem, że nie jesteś sam.
— To lord Henryk Wotton, Dorjanie, mój stary przyjaciel z Oksfordu. Opowiadałem mu właśnie, jak wspaniale pozujesz, a ty zepsułeś teraz wszystko.
— Przyjemności, jaką mam, poznając pana, nie zepsuł pan, mr. Gray, — rzekł lord Henryk, podchodząc do niego i podając mu rękę. — Ciotka moja opowiada mi często o panu. Jest pan jednym z jej ulubieńców i, obawiam się, jedną z jej ofiar.
— Chwilowo jestem u lady Agaty na czarnej liście, — odpowiedział Dorjan z komicznym wyrazem skruchy. — Przyrzekłem towarzyszyć jej w ubiegły wtorek do pewnego klubu w Whitechapel i poprostu zapomniałem o tem. Mieliśmy grać razem duet — nawet trzy duety, zdaje się. Nie wiem, co ona na to powie. Tak się boję, że nie odważę się jej odwiedzić.
— O, pogodzę pana z ciotką. Jest teraz panem zachwycona. I wątpię, czy pańska niesłowność mogła na to wpłynąć. Słuchacze z pewnością sądzili, że to duet. Kiedy ciotka Agata siada do fortepianu, robi dość hałasu za dwie osoby.
— Mało to pochlebne dla niej, a nie jest też komplementem dla mnie, — odpowiedział Dorjan z uśmiechem.
Lord Henryk spojrzał na niego. Tak, był cudownie piękny; wargi miał delikatnie wykrojone i szkarłatne, oczy błękitne, pogodne, złote kędzierzawe włosy. W twarzy jego było coś, co natychmiast budziło zaufanie. Była w niej szczerość młodości i czystość uczucia. Czuło się, że jest niepokalany. Nic dziwnego, że Hallward uwielbiał go.
— Jest pan o wiele za piękny, aby być filantropem, mr. Gray — o wiele za piękny. — Lord Henryk osunął się na kanapę i wyjął papierośnicę.
Tymczasem malarz mieszał farby i przygotowywał pendzle. Wyglądał jakby go coś trapiło, a gdy usłyszał ostatnią uwagę lorda Henryka, spojrzał na niego, zawahał się przez chwilę, potem rzekł: — Chciałbym dziś skończyć obraz, Harry. Czy nie weźmiesz mi za złe, jeśli cię poproszę, byś odszedł?
Lord Henryk uśmiechnął się i spojrzał na Dorjana Gray’a. — Czy mam odejść, mr. Gray? — zapytał.
— O nie, lordzie Henryku. Bazyli jest dziś w złym nastroju, a ja tego nie znoszę. Poza tem musi mi pan powiedzieć, dlaczego nie nadaję się na filantropa.
— Wątpię, czy panu to powiem, mr. Gray. To nudny temat, na który trzebaby mówić poważnie. Ale jeśli mnie pan prosi, abym został, nie odejdę. Tobie to przecież wszystko jedno, prawda, Bazyli? Mówiłeś mi często, że lubisz, gdy model ma kogoś, z kim może rozmawiać.
Hallward zagryzł wargi. — Jeśli Dorjan życzy sobie tego, musisz oczywiście zostać. Kaprysy Dorjana są prawem dla każdego, prócz niego samego.
Lord Henryk sięgnął po kapelusz i laskę. — Jesteś bardzo uprzejmy, Bazyli, ale niestety będę musiał pójść. Obiecałem się z kimś spotkać. Dowidzenia, mr. Gray. Niech pan do mnie przyjdzie kiedy popołudniu, Curzon Street. O piątej jestem prawie zawsze w domu. Ale niech mnie pan uprzedzi listownie. Żałowałbym, gdy mnie pan nie zastał.
— Bazyli, — zawołał Dorjan Gray, — jeśli lord Henryk Wotton odejdzie, ja odchodzę także. Nigdy nie otwierasz ust podczas malowania, a to strasznie nudne stać na podjum i robić do tego przyjemną minę. Proszę bardzo, niech pan zostanie. Zależy mi na tem.
— Zostań, Harry, ze względu na Dorjana i także ze względu na mnie, — rzekł Hallward, zwrócony w stronę obrazu. — Prawda, że nigdy nie mówię podczas malowania, ani nawet nie słucham, a to musi być strasznie nudne dla moich nieszczęsnych modeli. Proszę cię zostań.
— Ale co będzie z mojem spotkaniem?
Malarz uśmiechnął się. — To nic strasznego. Siadaj, Harry. A teraz, Dorjanie, wejdź na podjum i nie ruszaj się za wiele, do tego, co mówi lord Henryk, nie potrzebujesz przywiązywać wagi. Wywiera on na wszystkich swoich przyjaciół, z wyjątkiem mnie, zły wpływ.
Dorjan Gray wszedł na podjum z miną młodego męczennika greckiego, rzucając kilka porozumiewawczych gestów niezadowolenia w stronę lorda Henryka, który mu się bardzo podobał. Był tak zupełnie inny, niż Bazyli. Stanowili wspaniałe przeciwieństwo. A lord Henryk miał tak piękny głos. Po chwili Dorjan rzekł do niego: — Czy wpływ pański jest rzeczywiście tak zły, lordzie Henryku? Tak zły, jak twierdzi Bazyli?
— Niema dobrych wpływów, mr. Gray. Każdy wpływ jest niemoralny — niemoralny z punktu widzenia naukowego.
— Dlaczego?
— Bo wywierać na kogoś wpływ znaczy to narzucać mu obcą duszę. Nie myśli on już naturalnemi myślami, nie trawią go już przyrodzone namiętności. Jego cnoty nie należą już do niego. Nawet grzechy jego, o ile istnieją grzechy, są zapożyczone. Staje się echem innego człowieka, aktorem, grającym rolę, nie dla niego napisaną. Celem życia jest rozwój własnej osobowości. Jesteśmy na tej ziemi po to, aby zadokumentować własną istotę. Dzisiaj ludzie obawiają się siebie samych. Zapomnieli o najwyższym obowiązku, o obowiązku wobec siebie. Oczywiście są dobroczynni. Karmią zgłodniałych i odziewają żebraków. Ale własna ich dusza cierpi głód i chłód. Odwaga znikła z naszej rasy. Może nie mieliśmy jej nigdy. Lęk przed społeczeństwem, na którem wspiera się moralność, lęk przed Bogiem, będący tajemnicą religji — oto dwie moce, które nami władają. A jednak —
— Odwróć nieco głowę na prawo, Dorjanie, — rzekł malarz, który pogrążony był zupełnie w pracy i spostrzegł tylko na twarzy Dorjana wyraz, jakiego nigdy przedtem nie widział.
— A jednak, — ciągnął lord Henryk swym cichym, melodyjnym głosem, wykonując ręką wytworny ruch, który był zawsze jego właściwością i który posiadał już w szkole w Eton, — a jednak wierzę, że gdyby jeden przynajmniej człowiek przeżył swe życie zupełnie i gruntownie, gdyby każdemu uczuciu dał kształt, każdej myśli wyraz, każdemu marzeniu urzeczywistnienie — popłynąłby przez świat tak nowy prąd radości, że musielibyśmy zapomnieć całego chorobliwego średniowiecza i powrócić do ideału helleńskiego — może do czegość subtelniejszego jeszcze i bogatszego, niż ideał helleński. Ale najodważniejszy z nas obawia się siebie samego. Co czyni dziki, który siebie samego okalecza, to my czynimy przez zaprzeczenie swej istoty, które niweczy nasze życie. Ponosimy karę za swoją powściągliwość. Każde pożądanie, które zdławiliśmy, rozpładza się w naszej duszy i zatruwa nas. Ciało grzeszy i na tem grzech się kończy, gdyż czyn jest pewnego rodzaju oczyszczeniem. Nie pozostaje nic, jeno wspomnienie rozkoszy albo zbytek żalu. Jedyną drogą do uwolnienia się od pokusy jest poddanie się jej. Jeśli się jej pan opiera, dusza pańska choruje z tęsknoty za tem, czego sobie sama wzbroniła, z żądzy do tego, co potworne jej prawa uczyniły potwornem i bezprawnem. Powiedziano, że największe zdarzenia świata odgrywają się w mózgu. W mózgu i tylko w mózgu spełniają się też największe grzechy świata. I pan, mr. Gray, pan sam w swej różowej młodości, w swej czerwono-białej niewinności odczuwał żądze, które go napawały przerażeniem, miał myśli, które budziły w nim lęk, sny, za dnia i w nocy, których wspomnienie samo wywołać mogło rumieniec wstydu na pańskiej twarzy —
— Dość! — wyjąkał Dorjan Gray, — dość! Wprawia mnie pan w zakłopotanie. Nie wiem, co mam powiedzieć. Istnieje odpowiedź, ale ja nie umiem jej znaleźć. Niech pan nie mówi. Niech mi się pan pozwoli zastanowić. Albo lepiej niech mi pan pozwoli nie myśleć.
Przez dziesięć minut prawie stał nieruchomo z rozchylonemi wargami i dziwnie błyszczącemi oczyma. Zdawał sobie niejasno sprawę, że pracowały w nim nowe zgoła siły. Ale zdawało mu się, że pochodzą one wyłącznie z jego własnej duszy. Owe kilka słów, które powiedział przyjaciel Bazylego — owe słowa niewątpliwie rzucone odniechcenia, a zawierające niejeden świadomy paradoks — poruszyły w nim tajemną strunę, nietrącaną nigdy, i czuł, jak ona teraz drga i uderza dziwnem tętnem.
W ten sam sposób podniecała go muzyka. Nieraz wprawiała go w podniecenie. Ale muzyka nie przemawiała słowami. Stwarzała w nim nie nowy świat, lecz drugi chaos. Słowa! Same tylko słowa! Jakie to było straszne! Jak jasne, żywe i okrutne! Słowom niepodobna było ujść. A jednak jak dziwnie tajemniczy urok leżał w nich! Zdało się, jakgdyby mogły one nadawać bezkształtnym rzeczom plastyczną postać, a jednak zachować własną moc niemniej słodką, niżeli moc lutni i fletu. Same słowa! Czyż istniało cokolwiek, co byłoby bardziej rzeczywiste, niż słowo?
Tak; w młodości jego były rzeczy, których nie rozumiał. Teraz pojmował je. Życie zapłonęło przed nim nagle w ognistych barwach. Zdało mu się, jakoby zmienił się w ogień. Dlaczego nie wiedział tego wszystkiego?
Lord Henryk obserwował go z lekkim uśmiechem. Subtelnym instynktem psychologicznym odgadywał moment, w którym nie wolno mu było mówić. Był w najwyższym stopniu zaciekawiony. Zdumiewało go gwałtowne wrażenie, jakie wywarły jego słowa, przypomniał sobie pewną książkę, czytaną w szesnastym roku życia, książkę, która objawiła mu wiele rzeczy nieznanych mu przedtem, i chciałby móc się dowiedzieć, czy Dorjan Gray przeżywał kiedyś coś podobnego. Wypuścił tylko jedną strzałę w powietrze. Czy trafił? Jak fascynującym był ten młodzieniec!
Hallward malował dalej na swój cudowny, śmiały sposób, który odznaczał się jednak prawdziwą subtelnością i doskonałą finezją, będącą zawsze w sztuce niewątpliwą oznaką siły. Nie dostrzegł milczenia.
— Zmęczyłem się staniem, Bazyli, — zawołał nagle Dorjan Gray. — Maszę posiedzieć w ogrodzie. Strasznie tu duszno.
— Żałuję bardzo, mój drogi. Kiedy maluję, nie mogę myśleć o niczem innem. Ale nigdy nie pozowałeś mi lepiej. Stałeś zupełnie spokojnie. Nareszcie mogłem uchwycić wyraz, którego zawsze szukałem — nawpół rozchylone wargi i błyszczące spojrzenie. Nie wiem, o czem Harry mówił z tobą, ale to on z pewnością wywołał na twej twarzy ten cudowny wyraz. Napewno prawił ci komplementy. Nie wierz mu ani słowa.
— Komplementów napewno mi nie mówił. Może dlatego nie wierzę mu ani słowa.
— Wie pan doskonale, że wierzy pan we wszystko, — rzekł lord Henryk, spoglądając na niego marzącemi, nieco zmęczonemi oczyma. — Wyjdę z panem do ogrodu. Przeraźliwie gorąco jest tu w pracowni. Bazyli, każ nam podać jakiś napój chłodzący, może coś z poziomkami.
— Chętnie, Harry. Naciśnij dzwonek, a jak przyjdzie Parker, powiem mu. Muszę jeszcze raz przemalować tło, a potem przyjdę do was. Nie zatrzymuj Dorjana za długo. Nigdy nie byłem w lepszym nastroju, niż dzisiaj. To będzie moje najlepsze dzieło. Już teraz jest to moje najlepsze dzieło.
Lord Henryk wyszedł do ogrodu i ujrzał Dorjana Gray’a, który zanurzył twarz w wielkich chłodnych pękach bzu, chłonąc gorączkowo ich woń, jakby to było wino. Zbliżył się do niego i położył mu dłoń na ramieniu. — Dobrze pan robi, — mruknął. — Tylko zmysły uleczyć mogą duszę, tak jak dusza tylko uleczyć może zmysły.
Młodzieniec drgnął i cofnął się. Był bez kapelusza, a liście krzewu potargały złote pasma jego włosów. We wzroku jego było coś jakby trwoga, jakby go nagle przebudzono ze snu. Delikatne jego nozdrza drżały, a szkarłatne wargi dygotały pod skurczem jakiegoś ukrytego nerwu.
— Tak, — ciągnął lord Henryk, — to jedna z największych tajemnic życia — leczenie duszy zapomocą zmysłów, a zmysłów zapomocą duszy. Dziwna z pana istota. Wie pan więcej, niż pan sądzi, a mniej, niż pan powinien.
Dorjan Gray zmarszczył czoło i odwrócił twarz. Wbrew woli znajdował upodobanie w tym przystojnym wielkim mężczyźnie, który stał obok niego. Jego romantyczna, nieco przeżyta twarz oliwkowej barwy interesowała go. W jego cichej, przeciągłej mowie było coś, co fascynowało Dorjana bezopornie. Nawet chłodne i białe dłonie, które wyglądały jak kwiaty, posiadały swoisty urok. Kiedy mówił, poruszały się, jak w melodji, i zdało się, jakby miały swoją własną mowę. Ale Dorjan czuł przed nim lęk i wstydził się tego lęku. Dlaczego obcy dopiero musiał mu jego własną istotę objaśniać? Znał Bazylego Hallwarda od wielu miesięcy; ale przyjaźń ta nie zmieniła go. Nagle wkroczył w jego życie ktoś, kto miał mu odsłonić tajemnice życia. Ale dlaczego się obawiać? Nie był przecież małym chłopcem ani dziewczynką. Lęk był tu absurdem.
— Usiądźmy gdzieś w cieniu, — rzekł lord Henryk. — Parker przyniósł napoje, a jeśli będzie pan stał dłużej pod tym skwarem, zepsuje pan sobie cerę i Bazyli nie będzie chciał pana więcej malować. Nie powinien się pan opalać. Nieładnieby panu w tem było.
— Cóż to ważnego? — zawołał Dorjan Gray z uśmiechem, gdy usiedli w głębi ogrodu na ławce.
— Dla pana powinno to być najważniejsze, mr. Gray.
— Dlaczego?
— Bo jest pan cudownie młody, a młodość jest jedyną cenną wartością.
— Nie uważam, lordzie Henryku.
— O nie, teraz nie. Ale pewnego dnia, gdy stanie się pan stary i pomarszczony i brzydki, gdy myśl zorze czoło pańskie brózdami, a namiętność skazi pańskie wargi, wówczas odczuje pan to, odczuje straszliwie. Teraz gdziekolwiek się pan zwróci, zachwyca pan sobą wszystkich. Ale czy tak zawsze będzie?... Jest pan niezmiernie piękny, mr. Gray. Niech pan nie marszczy czoła. To prawda. A piękność jest formą genjuszu — piękność to więcej niż genjusz, gdyż nie wymaga komentarzy. Należy ona do wielkich faktów świata, jak słońce, jak wiosna, albo jak odbicie srebrnego sierpa księżyca w ciemnej wodzie. Niepodobna jej kwestjonować. Posiada ona boskie prawo do władania. Tych, co ją posiadają, czyni książętami. Uśmiecha się pan? Ach, gdy ją pan raz utraci, nie będzie się pan więcej uśmiechał... Ludzie powiadają wprawdzie, że piękność jest rzeczą powierzchowną. Możliwe. Ale myśl jest nią tem bardziej. Dla mnie piękność jest cudem nad cudy. Tylko płytkie umysły nie sądzą z wyglądu. Prawdziwa tajemnica świata leży w widzialnem, nie w niewidzialnem... Tak, mr. Gray, bogowie byli dla pana łaskawi. Ale co bogowie dają, odbierają rychło. Niewiele pan ma lat przed sobą, aby żyć prawdziwie doskonale i zupełnie. Gdy minie pańska młodość, zniknie i piękność, i przekona się pan nagle, że nie czekają już pana triumfy, albo będzie się pan musiał zadowolnić owemi miernemi zwycięstwami, które wspomnienie przeszłości uczyni bardziej gorzkiemi, niż porażki. Każdy znikający księżyc zbliża pana do czegoś straszliwego. Czas zazdrości panu i atakuje pańskie lilje i róże. Policzki pańskie zbledną i zapadną się, wzrok zmatowieje. Będzie pan cierpiał strasznie... Ach! niech pan wykorzysta swoją młodość, póki czas. Niech pan nie marnotrawi złota swoich dni, niech pan nie słucha nudziarzy, nie pomaga tym, którzy i tak są straceni, niech pan nie rzuca swego życia głupcom, mnogim, niskim. Wszystko to są chore cele, fałszywe ideały naszej epoki. Niech pan żyje! Niech pan żyje tem życiem pełnem cudów, które jest w panu! Niech się pan niczego nie wyrzeka. Niech pan szuka ciągle nowych wrażeń. Niczego niech się pan nie obawia... Nowy hedonizm — oto czego potrzeba naszemu stuleciu. Pan może być jego widzialnym symbolem. Przy swojej postaci może pan dokonać wszystkiego. Świat należy do pana na jedną wiosnę... W chwili, gdy pana spotkałem, ujrzałem, że nie wiedział pan nic o tem, kim pan właściwie jest, kim mógłby pan być. Ujrzałem w panu tyle rzeczy, które mnie oczarowały, że czułem się zmuszony opowiedzieć panu coś o nim samym. Przyszło mi na myśl, jakby to było smutne, gdyby pan został zmarnotrawniony. Bo przecież tak krótko będzie trwać pańska młodość — tak krótko. Kwiaty polne więdną, ale zakwitają nowe. Wielokwiat będzie tak samo złocisto-żółty w czerwcu przyszłego roku jak teraz. Za kilka tygodni purpurowe gwiazdy zajaśnieją na tym powojniku, i co rok zielona noc jego liści kryć będzie purpurowe gwiazdy. Ale nasza młodość nie wraca nigdy. Tętno radości, które uderza w nas w dwudziestym roku, słabnie i leniwieje. Członki nasze stają się ociężałe, zmysły przytłumione. Wyradzamy się w ohydne manekiny, w których pokutuje tylko pamięć, pamięć namiętności, przed któremi drżeliśmy w trwodze, i pamięć pokus, którym nie mieliśmy odwagi ulec. Młodość! Młodość! Niema na świecie nic prócz młodości!
Dorjan Gray słuchał zdumiony, z szeroko rozwartemi oczyma. Kwiecie bzu wypadło mu z dłoni na żwir. Osa latała nad nim przez chwilę z bzykaniem. Potem poczęła się wdrapywać po gwiaździstych kielichach delikatnych kwiatków. Dorjan Gray obserwował ją z ową dziwną drobiazgową uwagą, którą usiłujemy okazać, gdy nas wzruszają i przerażają wielkie rzeczy, gdy podnieca nas nowe uczucie, dla którego nie udaje się nam znaleźć wyrazu, albo gdy straszliwa myśl nagle opanowuje mózg i żąda odpowiedzi. Po pewnym czasie pszczoła odleciała. Widział, jak wpełzała w kielich tyryjskiego powoju. Kwiat zadrżał i kołysał się potem łagodnie przez chwilę.
Nagle w drzwiach pracowni ukazał się malarz, dając im szybkiemi znakami do zrozumienia, aby weszli zpowrotem. Spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Czekam, — wołał Bazyli. — Proszę, wejdźcie. Oświetlenie jest teraz korzystne, możecie przecież zabrać swoje szklanki.
Wstali i ruszyli wolno przez ścieżkę. Dwa zielono-białe motyle krążyły dokoła nich, a na gruszy za ogrodem zaczął śpiewać drozd.
— Cieszy się pan, że mnie pan spotkał, mr. Gray, — rzekł lord Henryk, spoglądając na niego.
— Tak, cieszę się teraz. Czy zawsze będę się cieszył?
— Zawsze! To straszne słowo. Dreszcz mię przenika, ilekroć je słyszę. Kobiety lubią to słowo. Psują każdy romans, usiłując nadać mu wieczną trwałość. A przytem to wyraz bez znaczenia. Jedyną różnicą między kaprysem a wieczną miłością jest, że kaprys trwa odrobinę dłużej.
Gdy wchodzili do pracowni, Dorjan Gray położył rękę na ramieniu lorda Henryka. — W takim razie, oby przyjaźń nasza była kaprysem, — szepnął i zarumienił się z własnej odwagi; wszedł na podjum i przyjął znowu poprzednią pozę.
Lord Henryk siadł w wyplatanym fotelu i obserwował go. Jedynie szmer pendzla na płótnie przerywał ciszę, a Hallward cofał się od czasu do czasu, aby przyjrzeć się swemu obrazowi zdaleka. W ukośnych promieniach, wpadających przez otwarte drzwi, wirowały złote pyłki kurzu. Ciężka woń róż kładła się na wszystkiem.
Po kwadransie mniejwięcej Hallward przerwał malowanie, spoglądał długo na Dorjana Gray’a, a potem na obraz i marszcząc brew, gryzł trzonek dużego pendzla. — Gotowe, — zawołał wreszcie, pochylił się i długiemi czerwonemi literami wypisał na lewo u dołu swoje nazwisko.
Lord Henryk podszedł do niego i oglądał obraz. Było to rzeczywiście wspaniałe dzieło sztuki i równie wspaniały portret. — Przyjm moje najserdeczniejsze powinszowania, kochany Bazyli, — rzekł. — To najpiękniejszy portret naszych czasów. Mr. Gray, niech pan podejdzie i przyjrzy się sobie samemu.
Młodzieniec drgnął jak zbudzony ze snu. — Naprawdę gotowe? — szepnął i zszedł z podjum.
— Zupełnie gotowe, — rzekł malarz. — Pozowałeś dzisiaj znakomicie. Dziękuje ci serdecznie.
— To w zupełności moja zasługa, — wtrącił lord Henryk. — Nieprawdaż, mr. Gray?
Dorjan nie odpowiedział, lecz z roztargnieniem stanął przed obrazem i zwrócił się ku niemu. Potem cofnął się, a twarz jego oblał na chwilę rumieniec zadowolenia. Radość błysła w jego oku, jakgdyby ujrzał siebie po raz pierwszy. Stał bez ruchu w podziwie, słowa Hallwarda dochodziły do niego stłumione, ale sensu ich nie pojmował. Wrażenie własnej piękności spadło nań jako objawienie. Nie odczuwał jej nigdy. Komplementy Bazylego Hallwarda uważał za miłą przesadę przyjaźni. Słuchał ich, śmiał się z nich, zapominał. Nie wywierały one wpływu na jego istotę. Potem przyszedł lord Henryk Wotton ze swym dziwnym hymnem do młodości i ze straszliwem ostrzeżeniem o jej krótkiem trwaniu. Podnieciło go to odrazu, a teraz, gdy ujrzał odbicie własnej piękności, olśniła go cała rzeczywistość tego opisu. Tak, pewnego dnia twarz jego stanie się zwiędła i pomarszczona, oczy tępe i bezbarwne, zniknie wdzięk jego postaci. Żar czerwieni nie zakwitnie już na jego wargach, czas skradnie mu złotą barwę włosów. Życie, które miała stworzyć jego dusza, zniszczy mu ciało. Stanie się brzydki i odpychający i wstrętny.
Kiedy myślał o tem, ból przeszył go, jak nóż, i zadrżał wszystkiemi fibrami. Oczy jego pociemniały, przybierając barwę ametystu, przesłoniła je mgła łez. Miał uczucie, jakby dłoń lodowata legła na jego sercu.
— Nie podoba ci się? — zawołał Hallward, urażony nieco milczeniem Dorjana, gdyż nie rozumiał jego przyczyny.
— Naturalnie, że mu się podoba, — rzekł lord Henryk. — Komuby się ten obraz mógł nie podobać? Należy on do największych dzieł sztuki współczesnej. Daję za niego, ile zażądasz. Muszę posiadać ten portret.
— Nie należy do mnie, Harry.
— A do kogóż?
— Oczywiście do Dorjana, — rzekł malarz.
— On ma naprawdę szczęście.
— Jakie to smutne! — mruknął Dorjan Gray z wzrokiem ciągle jeszcze przykutym do własnego portretu. — Jakie smutne! Mam się stać stary, brzydki, odpychający. Ale ten portret zostanie wiecznie młody. Nigdy nie będzie starszy, niżeli dzisiejszego dnia czerwcowego... Gdybyż mogło być naodwrót! Gdybym ja pozostał wiecznie młodym, a obraz zestarzał się! Oddałbym za to wszystko — wszystko. Tak, niema nic w całym świecie, czegobym nie oddał! Duszębym za to ofiarował!
— Ciebieby taka zamiana nie uradowała, Bazyli, — zawołał lord Henryk ze śmiechem. — Linje twego obrazu zaostrzyłyby się nieco.
— Oparłbym się energicznie, — rzekł Hallward.
Dorjan Gray odwrócił się i spojrzał na niego. — Tak, wierzę ci, Bazyli. Kochasz swoją sztukę więcej, niźli przyjaciół. Nie jestem dla ciebie niczem więcej, niż jakiś zzieleniały bronz. Może nawet nie tyle.
Malarz spojrzał na niego przerażony. To nie był Dorjan. Co się stało? Wydawał się zagniewany. Twarz jego i policzki płonęły.
— Tak, — ciągnął, — znaczę dla ciebie mniej, niż twój Hermes z kości słoniowej lub srebrny Faun. Ich będziesz zawsze kochał. A mnie jak długo? Zapewne do chwili, gdy dostanę pierwszą zmarszczkę. Teraz wiem już, gdy się utraci piękność, czemkolwiekby ona była, utraciło się wszystko. Nauczył mię tego twój obraz. Lord Henryk Wotton ma rację. Młodość jest jedyną rzeczą, którą warto posiadać. Kiedy zobaczę, że się starzeję, zabiję się.
Hallward zbladł i pochwycił jego rękę. — Dorjanie! Dorjanie! — zawołał, — nie mów tak. Nigdy nie miałem przyjaciela takiego, jak ty, i nigdy nie będę miał drugiego. Nie jesteś przecie zazdrosny o martwe przedmioty, prawda? — ty, który jesteś piękniejszy ponad wszystko!
— Jestem zazdrosny o wszystko, co posiada nieśmiertelną piękność. Jestem zazdrosny o ten mój portret, który namalowałeś. Dlaczego on ma zachować to, co ja muszę stracić? Każda ulatująca chwila zabiera mnie, a daje jemu. O gdybyż było naodwrót! Gdyby obraz mógł się zmieniać, a ja pozostać zawsze ten sam! Dlaczego go namalowałeś? Pewnego dnia wyszydzi on mnie — wyszydzi straszliwie! — Gorące łzy popłynęły mu z oczu, cofnął rękę i rzucił się na kanapę, aby ukryć twarz w dłoniach, jakby się modlił.
— To twoje dzieło, Harry, — rzekł malarz z goryczą.
Lord Henryk wzruszył ramionami. — To tylko prawdziwy Dorjan Gray — oto wszystko.
— To nieprawda.
— Jeśli nie, cóż ja mam z tem wspólnego?
— Powinieneś był odejść, kiedy cię prosiłem, — mruknął Bazyli.
— Pozostałem na twoją prośbę, — rzekł lord Henryk.
— Henryku, nie mogę się jednocześnie sprzeczać z dwoma najlepszymi przyjaciółmi, ale wy dwaj wzbudziliście we mnie nienawiść do najdoskonalszego dzieła, jakie kiedykolwiek stworzyłem, dlatego chcę je zniszczyć. Czemże ono jest więcej, jak płótnem i farbami? Niechaj nie staje wpoprzek naszego życia i nie niweczy go.
Dorjan Gray podniósł złocistą głowę z poduszki i z bladą twarzą spojrzał na niego zapłakanemi oczyma, jak podchodził do stołu z farbami, stojącego pod wysokiem, zasłoniętem oknem. Czego on tam chciał? Palce jego zanurzyły się w pomieszanych tubkach cynowych i suchych pendzlach, jakby szukały czegoś. Tak, szukały długiego noża o cienkiem ostrzu ze sprężystej stali. Wreszcie znalazł go. Chciał pociąć płótno.
Ze zduszonym krzykiem zerwał się Dorjan z kanapy, podbiegł do Hallwarda, wyrwał mu nóż i odrzucił daleko. — Nie, Bazyli, nie! — zawołał. — Toby było morderstwo!
— Cieszy mię, że nareszcie oceniasz przynajmniej moje dzieło, Dorjanie, — rzekł malarz chłodno, otrząsnąwszy się ze zdumienia. — Nie sądziłem że się na to zdobędziesz.
— Oceniam? Kocham je, Bazyli. To cząstka mojej własnej istoty. Czuję to.
— No, w takim razie, gdy wyschniesz, zostaniesz wypokostowany, oprawiony i odesłany do domu! Potem możesz robić z sobą, co ci się podoba. — Przeszedł wpoprzek pokoju i zadzwonił na herbatę. — Napijesz się, Dorjanie? I ty także, Harry? A może gardzisz tak prostemi przyjemnościami?
— Przepadam za prostemi przyjemnościami, — rzekł lord Henryk. — Są one ostatnią ucieczką dla ludzi skomplikowanych. Ale nie znoszę scen, chyba na scenie. Jakież z was obu głuptasy! Radbym się dowiedzieć, kto określił człowieka jako zwierzę rozumne. Była to najnierozważniejsza definicja. Człowiek jest wszystkiem, tylko nie rozumnym. Zresztą to szczęście; mimo to wolałbym, abyście tyle nie gadali o obrazie. Najlepiej daj go mnie, Bazyli. Ten głupiutki chłopiec nie wie przecież, co z nim zrobić, za to ja wiem doskonale.
— Gdybyś go dał komukolwiek innemu, niż mnie, Bazyli, nigdybym ci tego nie wybaczył! — zawołał Dorjan Gray; — i nikomu nie pozwalam nazywać mnie głupiutkim chłopcem.
— Wiesz, że obraz należy do ciebie, Dorjanie. Podarowałem ci go, zanim powstał.
— I wie pan również, mr. Gray, że był pan nieco głupiutki i że w rzeczywistości nie może mi pan nic zarzucić, gdy mu przypominam jego młodość.
— Dziś rano mógłbym panu wiele zarzucić, lordzie Henryku.
— Ach! dziś rano! Ale od tej chwili żył pan.
Zapukano do drzwi i służący wszedł z tacą, którą ustawił na małym stoliku japońskim. Rozległ się brzęk filiżanek i spodeczków, a samowar georgjański zaczął szumieć. Chłopiec podał dwie okrągłe czarki chińskie. Dorjan Gray podszedł do stolika i nalał herbaty. Dwaj mężczyźni zbliżyli się wolno i wzięli filiżanki.
— Chodźmy dziś wieczorem do teatru, — rzekł lord Henryk. — W którymś teatrze dają chyba coś dobrego. Przyrzekłem wprawdzie jeść dziś u White’a, ale tylko ze starym przyjacielem, mogę mu posłać depeszę, że jestem chory, albo że później musiałem się z kimś innym umówić. Sądzę, że to będzie ładne usprawiedliwienie: ma przynajmniej urok szczerości.
— To takie nużące wkładać frak, — rzekł Hallward. — A gdy się go już włoży, wygląda się ohydnie.
— Tak, — odpowiedział lord Henryk, — strój dziewiętnastego wieku jest szkaradny. Taki jest ponury, taki przygnębiający. Grzech to jedyna barwna rzecz, która pozostała we współczesnem życiu.
— Nie powinieneś w obecności Dorjana mówić takich rzeczy, Harry.
— Którego Dorjana? Tego który nalewa herbatę, czy tego na portrecie?
— Obudwu.
— Chętniebym poszedł z panem do teatru, lordzie Henryku, — rzekł młodzieniec.
— Więc chodź pan; zabierzesz się z nami także, prawda, Bazyli?
— Nie mogę, naprawdę. Lepiej nie. Mam tyle roboty.
— Dobrze, więc pójdziemy sami, mr. Gray?
— Z przyjemnością, lordzie Henryku.
Malarz zagryzł wargi i z filiżanką w ręku podszedł do obrazu. — Ja zostanę przy prawdziwym Dorjanie, — rzekł smutno.
— Czy to prawdziwy Dorjan? — zawołał pierwowzór portretu, podchodząc do niego. — Czy jestem do niego podobny?
— Tak; jesteś zupełnie podobny.
— To wyśmienicie, Bazyli!
— Przynajmniej z wyglądu jesteś do niego podobny. Ale on nie zmieni się nigdy, — westchnął Hallward. — A to coś znaczy.
— Jaki hałas robią ci ludzie o wierność! — zawołał lord Henryk. — Nawet w miłości jest ona tylko kwestją fizjologiczną. Nie ma nic wspólnego z naszą wolą. Młodzi ludzie chcieliby być wierni, a nie potrafią; ludzie starzy chcieliby być niewierni, a nie potrafią: wątpię, czy można coś więcej powiedzieć.
— Nie chodź dziś wieczorem do teatru, Dorjanie, — rzekł Hallward. — Zostań u mnie na obiedzie.
— Nie mogę, Bazyli.
— Dlaczego?
— Bo obiecałem lordowi Wottonowi pójść z nim.
— Nie będzie cię bardziej lubił, gdy dotrzymasz przyrzeczenia. On zawsze łamie słowo. Proszę cię, zostań u mnie.
Dorjan Gray z uśmiechem potrząsnął głową.
— Proszę cię usilnie.
Młodzieniec spojrzał z wahaniem na lorda Henryka, który siedział przy stoliku z herbatą i spoglądał na niego z nieco drwiącym uśmiechem.
— Muszę pójść, Bazyli, — odpowiedział.
— Dobrze, — rzekł Hallward, podchodząc do stołu i odstawiając filiżankę na tacę. — Późno już, a że musicie się przebrać, nie macie czasu do stracenia. Dowidzenia, Harry. Dowidzenia, Dorjanie. Przyjdź niezadługo. Przyjdź jutro.
— Oczywiście.
— Nie zapomnisz?
— Ależ naturalnie nie, — zawołał Dorjan.
— A... Harry?
— Co, Bazyli?
— Nie zapomnij, o co cię prosiłem dziś rano w ogrodzie.
— Zapomniałem.
— Polegam na tobie.
— Chciałbym móc sam na sobie polegać, — rzekł lord Henryk z uśmiechem. — Chodźmy, mr. Gray, mój powóz czeka, odwiozę pana do domu. Dowidzenia, Bazyli. Popołudnie dzisiejsze było bardzo zajmujące.
Gdy drzwi zamknęły się za nimi, malarz rzucił się na kanapę, a w twarzy jego ukazał się wyraz bólu.


ROZDZIAŁ III.

Nazajutrz o pół do pierwszej szedł lord Wotton powolnym krokiem z Curzon Street do Albany, aby odwiedzić swego wuja, lorda Fermora, jowjalnego, choć nieco niesmacznego we współżyciu starego kawalera; świat nazywał go egoistą, ponieważ nie miał z niego żadnych korzyści, ale w towarzystwie uchodził za hojnego, gdyż dobrze ugaszczał ludzi, którzy go bawili. Ojciec jego był ambasadorem w Madrycie w czasach, gdy Izabella była młodą, a nikt jeszcze nie myślał o Primie, ale w chwili rozdrażnienia wycofał się ze służby dyplomatycznej, rozgoryczony, że mu nie zaofiarowano ambasady w Paryżu, sądził bowiem, że ze względu na swoje urodzenie na swoją niewrażliwość, na dobrą angielszczyznę swych depesz i niezwykłą żądzę rozrywek zasługuje szczególnie na to stanowisko. Syn był sekretarzem swego ojca i wraz ze swym szefem podał się do dymisji, co poczytywano wówczas za czyn nierozsądny, a gdy w kilka miesięcy później został spadkobiercą ojca, poświęcił się poważnym studjom wielkiej arystokratycznej sztuki absolutnego próżnowania. Miał w mieście dwa duże domy, ale wolał swoje kawalerskie mieszkanie, gdyż sprawiało to mniej kłopotu i pozwalało mu jadać w klubie. Czuwał nieco nad swemi kopalniami węgla w hrabstwach centralnych, a z zarzutów, iż zajmuje się przemysłem, usprawiedliwiał się zwykle tem, że gentleman, posiadający kopalnie węgla może sobie pozwolić na zbytek palenia drzewem w swoim kominku. W polityce był torysem, o ile tylko torysi nie byli u steru; jeśli mieli władzę, lżył ich i nazywał bandą radykałów. W oczach swego służącego, który go zawsze potrafił przekrzyczeć, był bohaterem, dla krewnych, których on stale przekrzykiwał, postrachem. Tylko Anglja mogła go wydać, twierdził też stale, że kraj chyli się ku upadkowi. Zasady miał przestarzałe, o jego przesądach dałoby się wiele powiedzieć.
Gdy lord Henryk wszedł do pokoju, zastał swego wuja w grubej kurtce myśliwskiej; palił cygaro i pomrukiwał nad Times’em. — No, Harry, — rzekł stary pan, — co cię sprowadza tak wcześnie? Sądziłem, że wy, dandysi, nie wstajecie przed drugą i nie pokazujecie się przed piątą.
— Tylko miłość do rodziny, wuju Jerzy. Chciałbym coś wydostać od ciebie.
— Pewnie pieniędzy, — rzekł lord Fermor z przekąsem. — No, siadaj i opowiadaj. Młodzież dzisiejsza sądzi, że pieniądze są wszystkiem.
— Owszem, — rzekł lord Henryk, wsadzając sobie kwiat do butonierki; — a gdy się stają starsi, wiedzą to napewno. Ale ja nie potrzebuję pieniędzy. Tylko ludziom, którzy płacą rachunki, potrzebne są pieniądze, a ja swoich nie reguluję nigdy. Kredyt to kapitał młodszych synów i można z niego wspaniale żyć. Zresztą kupuję zawsze u dostawców Dartmoora, więc nie nalegają na mnie. Czego mi potrzeba, to informacji: oczywiście nie informacji użytecznej; informacji bezużytecznej.
— No, Harry, co do tego, co zawiera angielska Błękitna Księga[2], mogę ci udzielić wszelkich wyjaśnień, Harry, chociaż ci głupcy wypisują dziś najrozmaitsze brednie. Kiedy byłem jeszcze na służbie, wszystko szło znacznie lepiej. Teraz, jak słyszę, przyjmują tylko po egzaminie. Czegóż można się spodziewać? Egzamin to poprostu absurd od początku do końca. Jeśli ktoś jest gentlemanem, umie dość, a jeśli nim nie jest, cała jego wiedza szkodzi mu tylko.
— Mr. Dorjan Gray nie figuruje w Błękitnej Księdze, wuju Jerzy, — rzekł lord Henryk obojętnie.
— Mr. Dorjan Gray? Któż to taki? — zapytał lord Fermor, ściągając krzaczaste, białe brwi.
— Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć, wuju Jerzy. A właściwie wiem, kim jest. Jest wnukiem ostatniego lorda Kelso. Matka jego była z domu Devereux — lady Małgorzata Devereux. Chciałbym się dowiedzieć czegoś o jego matce. Co to była za kobieta? Za kogo wyszła? W swoim czasie znałeś wszystkich, mogłeś więc i ją znać. Interesuje mię chwilowo mr. Gray. Właśnie go poznałem.
— Wnuk lorda Kelso! — powtórzył stary pan. — Wnuk lorda Kelso!... Oczywiście... znałem jego matkę dobrze. Byłem na jej chrzścinach. Bardzo to była piękna dziewczyna, ta Małgorzata Devereux, i wprawiła wszystkich młodych ludzi w rozpacz, uciekając z jakimś bezgranicznie ubogim chłopakiem, jakiemś zerem poprostu, jakimś niższym oficerem piechoty czy czemś podobnem. Naturalnie. Przypominam sobie tę całą historję, jakby się wczoraj zdarzyła. Biedny chłopak w kilka miesięcy po ślubie zabity został w pojedynku w Spa. Dużo brudnych pogłosek krążyło o tej historji. Opowiadano, że podobno Kelso wynajął takiego łotra awanturnika, taką bestję belgijską, aby publicznie obraził jego zięcia, — że zapłacił mu za to, tak, zapłacił, — a ten łajdak zakłuł swoją ofiarę jak gałąbka. Sprawę zatuszowano, ale, no, Kelso przez pewien czas jadał w klubie sam przy stole. Opowiadano, że sprowadził córkę zpowrotem do domu, a ona nigdy z nim więcej nie rozmawiała. O, tak, to była brzydka sprawa. Dziewczyna umarła także, umarła po roku. Więc pozostawiła syna, co? Zapomniałem o tem. Co to za chłopiec? Jeśli jest podobny do matki, musi być ładny.
— Jest bardzo ładny, — potwierdził lord Henryk.
— Zapewne dostanie się w dobre ręce, — ciągnął stary pan. — Jeśli Kelso zabezpieczył go, musi na niego czekać porządna góra pieniędzy. Matka jego też miała pieniądze. Cała posiadłość Selby przeszła na nią po dziadku. Dziadek jej nienawidził lorda Kelso powiadał, że to zwyczajny pies. I tak też było. Przyjechał kiedyś do Madrytu, kiedy tam byłem. No wstydziłem się z nim pokazać. Królowa zapytała mnie nawet o tego Anglika, który się zawsze targuje z dorożkarzami. Opowiadano sobie piękne rzeczy. Przez cały miesiąc nie odważyłem się pokazać przy dworze. Spodziewam się, że z wnukiem obszedł się lepiej, niż z dorożkarzami.
— Nie wiem, — odpowiedział lord Henryk. — Przypuszczam jednak, że chłopak jest zabezpieczony materjalnie. Nie jest jeszcze pełnoletni. Wiem, że posiada Selby Opowiadał mi to. A... jego matka była bardzo piękna?
— Małgorzata Devereux była jedną z najpiękniejszych istot, jakie kiedykolwiek widziałem, Harry. Nigdy nie mogłem zrozumieć, co ją skłoniło do tej całej historji. Mogła wyjść za każdego, kogoby zechciała. Carlington szalał za nią. Ale ona była romantyczna. Wszystkie kobiety w tej rodzinie były takie. Mężczyźni byli do niczego, ale, no! kobiety cudowne. Carlington klęczał przed nią. Sam mi to opowiadał. Wyśmiała go, a nie było w Londynie dziewczyny któraby się w nim wówczas nie durzyła. Ale à propos Harry, jeśli mówimy już o małżeństwie, co to za historje opowiada twój ojciec, jakoby Dartmoor chciał się żenić z Amerykanką? Czy angielskie dziewczyny już mu nie wystarczają?
— Teraz jest w modzie żenić się z Amerykankami, wuju Jerzy.
— Ja staję w obronie angielskich kobiet przeciw całemu światu, Harry, — rzekł lord Fermor, uderzając pięścią w stół.
— Zakłady stawia się dziś o Amerykanki.
— Słyszałem, że nie dotrzymują placu, — mruknął wuj.
— Długie narzeczeństwo wyczerpuje je, ale biją rekord przy forsownem polowaniu. Chwytają wszystko wlot. Nie sądzę, aby Dartmoor miał widoki.
— Któż to są ci ludzie? — mruknął stary lord. — Czy ona wogóle ma rodzinę?
Lord Henryk potrząsnął głową. — Amerykanki równie starannie ukrywają swych rodziców, jak Angielki swoją przeszłość, — rzekł, wstając i zabierając się do odejścia.
— Zapewne jacyś rzeźnicy świń?
— Przypuszczam, wuju Jerzy ze względu na Dartmoora. Słyszałem, że ubój świń jest w Ameryce po polityce najkorzystniejszym interesem.
— Ładna jest?
— Zachowuje się, jakby była piękna. Większość Amerykanek tak postępuje. To tajemnica ich wdzięku.
— Dlaczego te Amerykanki nie pozostają u siebie? Opowiadają nam zawsze, że Ameryka jest rajem dla kobiet.
— I tak też jest. Dlatego też śpieszno im, jak Ewie, aby się z niego wydostać, — rzekł lord Henryk. — Dowidzenia, wuju Jerzy. Spóźniłbym się na lunch, gdybym został dłużej. Dziękuję za informacje. Rad jestem zawsze wiedzieć wszystko o nowych przyjaciołach, a nic o starych.
— Gdzie będziesz jadł Harry?
— U ciotki Agaty. Zaprosiłem się wraz z mr. Gray’em. To jej ostatni protegowany.
— Hm! powiedz więc swojej ciotce Agacie, Harry, aby mi zaoszczędziła wreszcie swych historyj dobroczynnych. Mam ich dość. Ta dobra kobieta przypuszcza zapewne, że nie mam nic do roboty, tylko wystawiać czeki na jej głupie zachcianki.
— Dobrze, wuju Jerzy, powiem jej to, ale to nic nie pomoże. Filantropi nie mają zmysłu humanitarności. To ich cecha charakterystyczna.
Stary pan mruknął potakująco i zadzwonił na służącego. Lord Henryk szedł wzdłuż niskich arkard na Burlington Street, potem skręcił na Berkeley Square.
Więc taka była historja rodziców Dorjana. A choć usłyszał ją tylko w grubych zarysach, wzruszyła go jednak uczuciem dziwnej, prawie współczesnej romantyki. Piękna kobieta, która oddała wszystko gwoli szalonej namiętności. Kilka tygodni szczęścia, przerwanych ohydną, zdradziecką zbrodnią. Miesiące niemej męki, a potem dziecko, zrodzone w bólach. Matka porwana przez śmierć, dziecię wydane na łup samotności i tyraństwa starego, niezdolnego do uczucia człowieka. Tak; to było ciekawe tło. Odpowiednie tło dla tego chłopca, które uczyniło go jakby doskonalszym. Poza wszystkiem, co istniało, była tragedja. Światy musiały się zmagać w burzy, aby zakwitnąć mógł mały kwiatek... Jaki on był uroczy poprzedniego wieczora przy obiedzie, gdy z podnieceniem w oczach, z wargami rozchylonemi w trwożnej radości siedział naprzeciw niego w klubie, podczas gdy czerwony blask świec barwił budzący się cud jego twarzy. Mówić do niego było to grać na doskonałych skrzypcach. Reagował na każde dotknięcie i pociągnięcie smyczka... Coś strasznego, niewolącego było w usiłowaniu wywarcia na niego wpływu. Nie można było tego z niczem porównać. Przelewać własną duszę we wdzięczne naczynie i pozostawiać ją tam na chwilę; słyszeć własnego ducha, własne poglądy, odbrzmiewające jak echo i wzbogacone o melodję namiętności i młodości; własny temperament wnosić w innego człowieka, jakby to był delikatny fluid lub rzadki aromat: kryło się w tem źródło prawdziwej radości — może najwyższej radości, jaka pozostała jeszcze tak ograniczonej i trywjalnej epoce, jak nasza, epoce która w rozkoszach swych była brutalnie zmysłowa, w celach niska i nikczemna... Jakże dziwnym typem był ten chłopiec, którego przez osobliwy przypadek spotkał w pracowni Bazylego, albo raczej jak cudowny typ można było z niego uczynić. Posiadał wdzięk i niepokalaną czystość młodości i piękność, jaką widzimy tylko na marmurach greckich. Można było uczynić z niego wszystko. Można było uczynić z niego tytana lub błyskotkę. Jakie to smutne, że taka piękność musiała więdnąć!.. Bazyli? Jak interesujący typ dla psychologa! Nowy styl w sztuce, nowy punkt widzenia życia, stworzony przez kogoś nieświadomie, li tylko swoją widzialną obecnością; milczący duch, zamieszkujący ciemny dwór i krążący niewidzialnie przez otwarte pola, a nagle ukazujący się bez lęku, jak dryjada, gdyż w duszy tego, kto go szukał, zbudziła się cudowna zdolność widzenia, której się jedynie cudowne rzeczy odsłaniają; same tylko postaci i zarysy rzeczy, które stały się subtelniejsze i osiągnęły rodzaj symbolicznej siły, jakgdyby były same wzorem doskonałej formy, której cieniem były tylko w istocie: jakie to wszystko było dziwne! Myślał o podobnych zdarzeniach w historji. Czyż Platon, ów artysta myśli, nie pierwszy badał te rzeczy? Czyż Buonarroti nie wyrzeźbił ich w barwnych marmurach swoich sonetów? Ale w naszem stuleciu wszystko to było nieznane... Tak; stanie się dla tego chłopca tem, czem on sam nieświadomie był dla malarza, który stworzył ten wspaniały portret. Podejmie próbę opanowania go — uczynił to już prawie. Podda się temu cudownemu duchowi. Coś fascynującego było w tym synu miłości i śmierci.
Nagle zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Zauważył, że minął dawno dom ciotki, i zawrócił z uśmiechem. Kiedy wchodził do ponurego nieco hall’u, służący oznajmił mu, że podano już do stołu. Oddał jednemu z lokajów kapelusz i laskę i wszedł do jadalni.
— Jak zwykle za późno, Harry, — zawołała ciotka, kiwając głową.
Wymyślił jakieś usprawiedliwienie, usiadł obok niej na pustem krześle i rozejrzał się wśród obecnych. Dorjan ukłonił mu się lękliwie, a rumieniec radości zakwitł na jego policzkach. Naprzeciw siedziała księżna Harley, dama o niezwykle dobrym charakterze i usposobieniu, którą lubił każdy, kto ją znał; odznaczała się ona potężnemi proporcjami ciała, które historyk współczesny u każdej kobiety, nie będącej księżną, nazwałby otyłością. Naprawo od niej siedział Sir Tomasz Burdon, radykalny członek parlamentu, który stosował program swej partji tylko w życiu publicznem, w prywatnem zaś szedł za przewodem najlepszych kucharzy, jadając w myśl mądrej i znanej reguły, z torysami, a myśląc z liberałami. Na lewo siedział mr. Erskine of Treadley, stary pan pełen wdzięku i kultury, dotknięty jednak złym nawykiem milczenia, gdyż jak oświadczył kiedyś lady Agacie, powiedział już przed trzydziestu laty to, co miał do powiedzenia. Sąsiadką jego była mrs. Vandeleur, prawdziwa święta wśród kobiet, tak jednak tęga i źle ubrana, że wyglądała, jak niedobrze oprawiona książka do nabożeństwa. Na szczęście dla niego miała po drugiej stronie lorda Faudel'a, miernotę duchową w średnim wieku, łysego jak orędzie ministerjalne w Izbie Gmin, do którego mówiła z powagą, będącą owym niewybaczalnym błędem w który, jak zauważył kiedyś, popadają wszyscy prawdziwie dobrzy ludzie i z którego nikt z nich nie może się nigdy zupełnie wyzwolić.
— Rozmawiamy o biednym Dartmoorze, lordzie Henryku, — zawołała księżna, kiwając do niego przyjaźnie głową przez stół. — Czy przypuszcza pan rzeczywiście, że poślubi on tę uroczą dziewczynę?
— Sądzę, księżno, że ona zdecydowała mu się oświadczyć.
— Jakie to straszne! — zawołała lady Agata. — Rzeczywiście trzebaby temu zapobiec.
— Dowiaduję się z pewnego źródła, że ojciec jej ma sklep z amerykańskiemi towarami łokciowemi, — rzekł Sir Tomasz Burdon z pogardą.
— Wuj mój przypuszczał, że rzeźnię świń, Sir Tomaszu.
— Towary łokciowe! Co to są amerykańskie towary łokciowe? — zapytała księżna, podnosząc w zdumieniu wielkie dłonie, aby zaakcentować swe słowa.
— Amerykańskie powieści, — rzekł lord Henryk, biorąc sobie przepiórkę.
Księżna spojrzała na niego nieco zmieszana.
— Niech pani na niego nie zwraca uwagi, moja droga, — szepnęła lady Agata. — On nie wierzy nigdy w to, co mówi.
— Kiedy Ameryka została odkryta, — rzekł radykał i podał kilka nudnych faktów. Jak wszyscy ludzie, którzy usiłują wyczerpać jakiś przedmiot, wyczerpał on cierpliwość słuchaczy. Księżna westchnęła i skorzystała ze swego przywileju przerywania. — Wolałabym, aby jej nigdy nie odkryto! — zawołała. — Rzeczywiście, nasze dziewczęta nie mają już dziś widoków. To niesprawiedliwe.
— Może Ameryka nie została właściwie wcale odkryta, — rzekł mr. Erskine; — poważyłbym się twierdzić, że została raczej wynaleziona.
— Och, ale ja widziałam okazy jej mieszkanek, — odpowiedziała księżna. — Muszę przyznać, że przeważnie są ładne. I dobrze się ubierają. Sprawiają sobie wszystko w Paryżu. Chciałabym sobie móc także na to pozwolić.
— Powiadają, że dobrzy Amerykanie po śmierci idą do Paryża, — zachichotał Sir Tamasz, który miał wielki zapas znoszonej garderoby księcia Dowcipu.
— Naprawdę! A dokąd idą po śmierci źli Amerykanie? — zapytała księżna.
— Do Ameryki, — wtrącił lord Henryk.
Sir Tomasz zmarszczył czoło. — Obawiam się, że siostrzeniec pani jest uprzedzony do tego wielkiego kraju, — rzekł do lady Agaty. — Zwiedziłem go całkowicie i to w specjalnym wagonie dyrektorów, którzy przy takich okazjach są wyjątkowo uprzejmi. Zapewniam panią, że taka podróż jest prawdziwie kształcąca.
— Ale czy do naszego wykształcenia potrzeba koniecznie, abyśmy widzieli Chicago? — zapytał mr. Erskine głosem skargliwym. — Czuję się już niezdolnym do tej podróży.
Sir Tomasz zrobił ruch ręką. — Mr. Erskine of Treadley ma świat w swojej bibljotece. My ludzie praktyczni wolimy widzieć rzeczy, niż czytać o nich. Amerykanie są ciekawym narodem. Są oni absolutnie mądrzy. Mam wrażenie, że to ich cecha charakterystyczna, Tak, mr. Erskine, absolutnie mądrzy ludzie. Zapewniam pana, że w Ameryce niema głupoty.
— To straszne! — zawołał lord Henryk. — Mogę znieść brutalną siłę, ale brutalny rozum jest nie do zniesienia. To takie niedystyngowane. To zaprzecza intelektowi.
— Niezupełnie pana rozumiem, — rzekł Sir Tomasz, czerwieniąc się.
— Ja rozumiem, lordzie Henryku, — mruknął mr. Erskine z uśmiechem.
— Paradoksy są piękne i dobre... — podjął baronet.
— Czy to był paradoks? — zapytał mr. Erskine. — Nie sądziłem. A może jednak. Ale droga paradoksów jest drogą prawdy. Aby zbadać rzeczywistość, trzeba jej kazać tańczyć na linie. Gdy prawdy stają się akrobatami, można je sądzić.
— Boże! — rzekła lady Agata, — co ci mężczyźni mówią! Nigdy nie mogę zrozumieć, do czego właściwie zmierzają. Och! Harry, na ciebie jestem wogóle zła. Dlaczego starasz się naszego kochanego mr. Dorjana Gray'a oderwać od East End'u? Byłby dla nas nieoceniony. Gra jego sprawiłaby tyle przyjemności.
— Wolę, aby mnie grał, — zawołał lord Henryk z uśmiechem i spojrzał w drugi koniec stołu, skąd otrzymał w odpowiedzi błyszczące spojrzenie.
— Ale ci biedni ludzie w Whitechapel są tak nieszczęśliwi, — nalegała lady Agata.
— Mam współczucie dla wszystkiego, tylko nie dla cierpień, — rzekł lord Henryk wzruszając ramionami. — Dla nich nie mogę czuć litości. Są one zbyt brzydkie, zbyt straszne i zbyt ponure. Dzisiejsza sympatja dla bólu jest wprost chorobliwa. Należałoby sympatyzować z barwą, pięknem, życiem. Im mniej mówi się o ciemnych stronach życia, tem lepiej.
— A jednak East End jest doniosłym problemem, — rzekł Sir Tomasz z poważnem skinieniem głowy.
— Słusznie, — odpowiedział młody lord. — Jest to problem niewolnictwa, a my robimy próbę jego rozwiązania, zabawiając niewolników.
Polityk spojrzał na niego ostro. — A jaką zmianę panby zaproponował? — zapytał.
Lord Henryk uśmiechnął się. — Nie pragnę, aby w Anglji cokolwiek się zmieniło, prócz pogody, — odpowiedział. — Wystarcza mi obserwacja filozoficzna. Ale ponieważ wiek dziewiętnasty zbankrutował wskutek przesądnego współczucia, zaproponowałbym, aby się zwrócić o pomoc do nauki. Cechą uczuć jest, że prowadzą nas na manowce, cechą nauki, że nie budzi uczuć.
— Ale ponosimy przecież tak wielką odpowiedzialność, — zaryzykowała mrs. Vandeleur lękliwie.
— Straszną odpowiedzialność, — zawtórowała jej lady Agata.
Lord Henryk spojrzał na mr. Erskine'a. — Humanitarność zachowuje się ze zbyt wielką powagą. Jest ona grzechem pierworodnym świata. Gdyby człowiek jaskiniowy znał śmiech, historja poszłaby innemi drogami.
— Pociesza mnie pan rzeczywiście, — rzekła księżna. — Czułam się zawsze winna, przychodząc do pańskiej ciotki, gdyż East End absolutnie mnie nie zajmowało. Teraz będę jej mogła spojrzeć w oczy bez rumieńca wstydu.
— W rumieńcu jest pani bardzo do twarzy, księżno, — zauważył lord Henryk.
— Rumieniec jest ładny tylko w młodości. — brzmiała odpowiedź. — Jeśli kobieta w moim wieku rumieni się, jest to zawsze zły znak. Ach! lordzie Henryku, pragnęłabym, aby mi pan podał sposób, jak odzyskać młodość.
Lord Henryk zastanowił się przez chwilę. — Czy przypomina sobie pani jakiś wielki błąd, popełniony w młodości, księżno? — zapytał, spoglądając na nią przez stół.
— Obawiam się, że bardzo wiele, — zawołała.
— Niech go pani popełni ponownie, — rzekł poważnie. — Aby odzyskać młodość, wystarczy powtórzyć jej głupstwa.
— Wspaniała teorja! — wykrzyknęła księżna. — Muszę ją wypróbować.
— Niebezpieczna teorja! — zabrzmiało z wąskich warg Sir Tomasza. Lady Agata potrząsnęła głową, ale była ubawiona. Mr. Erskine przysłuchiwał się z uwagą.
— Tak, — ciągnął lord Henryk, — to jedna z wielkich tajemnic życia. Większość ludzi umiera dziś na pewnego rodzaju epidemję rozumu, przekonując się za późno, że jedyną rzeczą, której nigdy nie żałujemy, są nasze błędy.
Śmiech rozległ się przy stole.
Lord Henryk zuchwale igrał z myślą; rzucał ją w powietrze i zmieniał; pozwalał jej się wymykać i chwytał ją znowu; ubarwiał ją fantazją i dawał jej skrzydła paradoksu. Pochwała głupoty wzniosła się na wyżyny filozofji, a filozofja stała się młoda, wsłuchana w szaloną muzykę rozkoszy, odziana w szatę splamioną winem i wieniec bluszczu, tańczyła jak bachantka po wzgórzach życia, drwiąc z leniwego Sylena, że był trzeźwy. Fakty uciekały przed nią, jak przerażona zwierzyna leśna. Białe jej stopy wkraczały w wielkie tłocznie wina, przy których siedzi mędrzec Omar, aż musujący sok gron wytryskał wokół jej nagich członków falami purpurowej piany, lub czerwonemi strugami bluzgał ponad czarne, ociekające ściany beczki. Była to wspaniała improwizacja. Czuł, że oczy Dorjana Gray'a zawisły na nim, a świadomość, że wśród słuchaczy był ktoś, kogo chciał oczarować i opętać, nadawała jego dowcipowi ciętości, a wyobraźni barwy. Był świetny, fantastyczny i niepohamowany. Wabił swoich słuchaczy, a oni ze śmiechem szli za jego fletnią. Dorjan Gray nie spuszczał z niego oka, siedział jak oczarowany, a cień uśmiechu drżał na jego wargach i głęboki podziw kładł się na jego oczy.
Wreszcie jednak rzeczywistość, odziana w szatę współczesną, wkroczyła do pokoju w osobie służącego, który zameldował księżnej, że powóz czeka. Z komiczną rozpaczą splotła ręce. — Jakie to straszne! — zawołała. — Muszę już iść. Mam wstąpić po męża do klubu i towarzyszyć mu na śmieszne zebranie u Willisów, gdzie będzie przewodniczył. Jeżeli się spóźnię, będzie wściekły, a w tym kapeluszu nie mogę się narażać na sceny. Jest zbyt delikatny. Ostrzejsze słowo zniszczyłoby go. Nie, muszę rzeczywiście pójść, droga Agato. Dowidzenia, lordzie Henryku, pan jest czarujący i okropnie demoralizujący. Naprawdę, nie wiem, co powiedzieć o pańskich poglądach. Musi pan przyjść do nas któregoś wieczora na obiad. We wtorek? Jest pan wolny we wtorek?
— Dla pani wyrzeknę się każdego, księżno, — rzekł lord Henryk z ukłonem.
— Ach! to bardzo ładnie i bardzo niesprawiedliwie z pańskiej strony, — rzekła; — więc niech pan nie zapomni przyjść; — i skierowała się ku drzwiom w towarzystwie lady Agaty i innych pań.
Gdy lord Henryk usiadł znowu, mr. Erskine zbliżył się, siadł koło niego i położył mu dłoń na ramieniu.
— Zaćmiewa pan wszystkie książki, — rzekł; — dlaczego pan nie pisze?
— Zbyt chętnie czytuję książki, aby je pisać, mr. Erskine. Chciałbym kiedyś napisać powieść, powieść tak piękną, jak dywan perski i równie nieprawdziwą. Ale w Anglji istnieje tylko publiczność, czytująca gazety, elementarze i encyklopedje. Żaden naród w świecie nie zatracił do tego stopnia poczucia piękna w literaturze, co Anglicy.
— Obawiam się, że pan ma rację, — odpowiedział mr. Erskine. — Ja sam miałem niegdyś ambicje literackie, ale zrezygnowałem z nich dawno. A teraz, mój drogi, młody przyjacielu, jeśli wolno mi pana tak nazywać, ośmielę się zapytać czy to wszystko, co nam pan pierw opowiadał, to pańskie prawdziwe poglądy?
— Zapomniałem już co powiedziałem, — uśmiechnął się lord Henryk. — Czy to było coś złego?
— Bardzo złego. Uważam pana rzeczywiście za niebezpiecznego, a jeśli naszej dobrej księżnej coś się przydarzy, pan w pierwszym rzędzie ponosić będzie za to odpowiedzialność. Ale pragnąłbym móc mówić o życiu w ten sposób, jak pan. Moje pokolenie było takie nudne. Jeśli się pan kiedyś przesyci Londynem, niech pan przyjedzie do Treadley, aby nad flaszką doskonałego burgunda, którego jestem szczęśliwym posiadaczem, wyłożyć mi swoją filozofję użycia.
— Z przyjemnością. Wizyta w Treadley jest wielkim zaszczytem wobec tak doskonałego gospodarza i tak wspaniałej bibljoteki. — Pan uświetni moją siedzibę, — odpowiedział stary pan z uprzejmym ukłonem. — Ale teraz muszę już pożegnać pańską ciotkę. Jestem zajęty w Ateneum. To pora, w której sypiamy tam.
— Wszyscy, mr. Erskine?
— Czterdziestu panów w czterdziestu fotelach. Zaprawiamy się do angielskiej Akademji Umiejętności.
Lord Henryk uśmiechnął się i wstał. — Ja idę do parku, — rzekł.
Gdy podchodził do drzwi, ramienia jego dotknął Dorjan Gray. — Zabiorę się z panem, — szepnął.
— Myślałem, że obiecał pan Bazylemu Hallwardowi przyjść do niego? — odpowiedział lord Henryk.
— Wolę pójść z panem; tak, muszę iść z panem. Koniecznie. I przyrzeknie mi pan, że będzie pan przez cały czas mówił? Nikt nie mówi tak cudnie, jak pan.
— Ach! jak na dzisiaj, mówiłem już dosyć, — rzekł lord Henryk z uśmiechem. — Teraz pragnę się przyjrzeć życiu. Jeśli pan chce, może mi pan towarzyszyć.


ROZDZIAŁ IV.

W miesiąc później Dorjan Gray siedział pewnego popołudnia w eleganckim fotelu w małej bibljotece lorda Henryka w Mayfair. Był to swego rodzaju czarujący kącik o wysokich boazerjach z zielonego drzewa dębowego z żółtemi fryzami i sufitem, pokrytym sztukaterjami, na miękkim, grubym dywanie leżały pledy perskie z długiemi jedwabnemi frendzlami. Na małym stoliczku z atłasowego drzewa stał posążek Clodiona, a obok niego leżał tom „Les Cent Nouvelles", oprawiony przez Clovisa Eve dla Małgorzaty Valois, ozdobiony złotemi stokrotkami, które królowa ta obrała sobie za symbol. Na gzymsie kominka stało kilka wielkich błękitnych waz chińskich i tulipanów, a przez małe, oprawne w ołów szybki okna wnikało do pokoju brzoskwiniowe światło londyńskiego dnia letniego.
Lord Henryk nie powrócił jeszcze do domu. Spóźniał się on zasadniczo i twierdził, że punktualność jest złodziejem czasu. Dorjan Gray miał więc minę nieco rozdrażnioną i przerzucał niedbale karty bogato ilustrowanego wydania „Manon Lescaut", które znalazł na jednej z półek. Monotonne tykanie zegara w stylu Ludwika XIV nużyło go. Kilka razy miał już zamiar odejść. Wreszcie usłyszał kroki i drzwi otworzyły się. — Jak późno przychodzisz, Harry! — mruknął.
— Niestety, to nie Harry, mr. Gray, — odpowiedział ostry głos.
Dorjan odwrócił się szybko i zerwał z fotelu. — Przepraszam najmocniej. Myślałem — —
— Myślał pan, że to mój mąż. Niestety, to tylko jego żona. Pozwoli pan, że się sama przedstawię. Znam już pana dobrze z fotografij. Mąż mój ma już ich pewnie siedemnaście.
— Czyżby siedemnaście, lady?
— Więc osiemnaście. Ostatnio widziałam pana wieczorem w operze. — Mówiąc, uśmiechała się nerwowo i obserwowała go oczyma nieokreślonej barwy niezapomninajek. Była to dziwna osoba, suknie jej wyglądały zawsze, jakby projektowane były w napadzie wściekłości, a wkładane z gniewem. Zawsze była w kimś zakochana, a że namiętność jej nigdy nie znajdowała oddźwięku, zachowywała swe złudzenia. Starała się wyglądać malowniczo, a osiągała tyle tylko, że wyglądała niezręcznie. Na imię jej było Wiktorja i chodziła gorliwie do kościoła.
— Na „Lohengrinie", zdaje się, lady.
— Racja; na moim ukochanym „Lohengrinie". Kocham muzykę Wagnera nadewszystko. Jest taka głośna, że można cały czas rozmawiać, nie będąc przez nikogo słyszanym. To wielka zaleta; nieprawdaż, mr. Gray?
Ten sam nerwowy uśmiech zakwitł na jej wąskich wargach, a palce poczęły się bawić długim szyldkretowym nożem do papieru.
Dorjan uśmiechnął się i potrząsnął głową: — Niestety, będę musiał pani zaprzeczyć. Nigdy nie rozmawiam podczas muzyki — a przynajmniej podczas dobrej muzyki. Kiedy się słyszy złą muzykę, ma się oczywiście obowiązek zagłuszyć ją rozmową.
— Ach! to jeden z poglądów Henryka, prawda, mr. Gray? O poglądach Henryka dowiaduję się zawsze od jego przyjaciół. Ale nie powinien pan przypuszczać, że nie kocham dobrej muzyki. Mam dla niej cześć, ale lękam się jej. Czyni mnie zbyt romantyczną. Szalałam wprost za pianistami — Harry twierdzi, że niekiedy za dwoma jednocześnie. Nie wiem, skąd to pochodzi. Może dlatego, że są cudzoziemcami. Oni są wszyscy cudzoziemcami, prawda? Nawet, jeśli się urodzili w Anglji, stają się po pewnym czasie cudzoziemcami, prawda? Bardzo to mądre z ich strony i pochlebne dla ich sztuki. Staje się ona zupełnie kosmopolityczna, prawda? Nie był pan nigdy na moich przyjęciach, mr. Gray? Musi pan przyjść kiedyś. Na orchidee nie mogę sobie pozwolić, ale zato mam zawsze bogaty wybór cudzoziemców. Wyglądają tak malowniczo w pokoju. Ale oto i Harry! Harry, weszłam, aby cię o coś zapytać — zapomniałam o co — i zastałam tu mr. Gray'a. Bardzo nam się mile rozmawiało o muzyce. Mamy te same poglądy. Nie; raczej przeciwne poglądy. Ale było bardzo miło. Cieszę się, że go poznałam.
— Jestem zachwycony, moja droga, zachwycony, — rzekł lord Henryk, unosząc ciemne brwi w kształcie sierpów i spoglądając na nich z drwiącym uśmiechem. — Wybacz, Dorjanie, spóźniłem się. Byłem na Wardour Street po jakiś kawałek starego brokatu i musiałem się kilka godzin targować. Ludzie znają dziś cenę wszystkiego, a niczego wartości nie znają.
— Muszę już pójść, — zawołała lady Wotton, przerywając milczenie zakłopotania głupim, nagłym wybuchem śmiechu. — Obiecałam księżnej, że z nią wyjadę. Dowidzenia, mr. Gray. Dowidzenia, Harry. Jesteś pewnie proszony? Ja także. Może spotkam cię u lady Thornbury.
— Prawdopodobnie, moja droga, — rzekł lord Henryk, zamykając za nią drzwi; wyleciała z pokoju jak ptaszek rajski, który przez całą noc siedział na deszczu, i pozostawiła za sobą lekką woń kwiatu migdałowego. Lord Henryk zapalił papierosa i rzucił się na kanapę.
— Nie żeń się nigdy z kobietą o włosach słomianej barwy, Dorjanie, — rzekł, pociągnąwszy kilka razy.
— Dlaczego, Harry?
— Bo one są sentymentalne.
— Ale ja lubię ludzi sentymentalnych.
— Nie żeń się wogóle, Dorjanie. Mężczyźni żenią się, bo są zmęczeni; kobiety wychodzą zamąż z ciekawości: obie strony doznają rozczarowania.
— Wątpię, czy się ożenię, Harry. Zbyt jestem zakochany. To jeden z twoich aforyzmów. Wcielam go w praktyce, jak czynię ze wszystkiem, co mówisz.
— W kim jesteś zakochany? — zapytał lord Henryk po chwili.
— W aktorce, — rzekł Dorjan Gray, rumieniąc się.
Lord Henryk wzruszył ramionami. — To komunał jako debjut.
— Gdybyś ją zobaczył, nie mówił byś tak, Harry.
— Kto to jest?
— Nazywa się Sybilla Vane.
— Nie słyszałem o niej nigdy.
— Nikt o niej nie słyszał. Ale niedługo będzie się o niej słyszeć. Ona jest genjuszem.
— Mój chłopcze kochany, żadna kobieta nie jest genjuszem. Kobieta to gatunek dekoratywny. Nigdy nie ma nic do powiedzenia, ale mówi to czarująco. Kobieta oznacza triumf materji nad duchem, jak mężczyzna oznacza triumf ducha nad moralnością.
— Jak możesz tak mówić, Harry?
— Mój drogi Dorjanie, to prawda. Zajmuję się właśnie analizowaniem kobiety, więc muszę to wiedzieć. Sprawa nie jest wcale tak skomplikowana, jak myślałem. Dochodzę do wniosku, że w istocie istnieją tylko dwa rodzaje kobiet, brzydkie i szminkowane. Brzydkie kobiety są bardzo pożyteczne. Jeśli chcesz sobie zdobyć opinję przyzwoitego człowieka, poprowadź tylko którą z nich do stołu. Tamte za to są czarujące. Popełniają tylko jeden błąd. Malują się, aby wyglądać młodo. Nasze babki malowały się, aby mówić pięknie. „Rouge" i „esprit" szły w parze. To już minęło. Jeśli kobieta zdoła doprowadzić do tego, aby wyglądać o dziesięć lat młodziej od swojej córki, jest zadowolona. Jeśli idzie o rozmowę, to w Londynie jest tylko pięć kobiet, do których opłaca się mówić, a dwóch z nich nie można wpuścić do przyzwoitego towarzystwa. Ale opowiedz mi o swoim genjuszu. Jak dawno ją znasz?
— Ach! Harry, onieśmielasz mnie swemi poglądami.
— Nie zważaj na to. Jak dawno ją znasz?
— Około trzech tygodni.
— Gdzie się z nią spotkałeś?
— Opowiem ci, Harry; ale nie bądź tak nieczuły. Ostatecznie, gdybym ciebie nie poznał, nie stałoby się to. Ty tchnąłeś we mnie dziką żądzę zupełnego poznania życia. Odkąd cię poznałem, po całych dniach coś jakby drgało w moich żyłach. Kiedy włóczyłem się po parku lub szedłem po Piccadilly, przyglądałem się każdemu spotkanemu człowiekowi i w obłędnej ciekawości chciałem wiedzieć, jakie on prowadzi życie. Niektórzy fascynowali mnie. Inni napawali zgrozą. Czułem w powietrzu subtelną truciznę. Namiętnie łaknąłem sensacyj... Wreszcie pewnego dnia wyszedłem o siódmej, aby szukać przygód. Czułem, że ten szary, potworny Londyn ze swemi miljardami nudzi, ze swymi brudnymi grzesznikami i olśniewającemi grzechami, jak się kiedyś wyraziłeś, musi coś dla mnie gotować. Wyobrażałem sobie tysiące rzeczy. Uczucie niebezpieczeństwa zachwycało mnie. Przypomniało mi się zdanie, które wypowiedziałeś owego cudownego wieczora, kiedyśmy się po raz pierwszy spotkali, że prawdziwa tajemnica życia polega na poszukiwaniu piękności. Nie wiem, czego się spodziewałem, lecz wyszedłem i powlokłem się ku wschodniej stronie miasta, gdzie zbłądziłem wkrótce w labiryncie brudnych ulic i gołych placów. Koło pół do ósmej przechodziłem obok śmiesznego teatrzyku z wielkiemi, migoczącemi latarniami gazowemi i szumnemi afiszami. Wstrętny Żyd w najdziwniejszym surducie, jaki kiedykolwiek widziałem, stał przy wejściu, paląc liche cygaro. Miał tłuste włosy, a olbrzymi diament lśnił pośrodku jego brudnej koszuli. Weźmie pan lożę, milordzie?" zapytał, ujrzawszy mnie, i ze służalczą miną zdjął kapelusz. Coś mię w nim bawiło, Harry. Był taki potworny. Będziesz się ze mnie śmiał, Harry, wiem, ale wszedłem rzeczywiście i zapłaciłem całą gwineę za lożę. Dotychczas nie mogę sobie uświadomić, jak to się stało; a jednak, gdybym był tego nie uczynił — drogi Harry, gdybym był tego nie uczynił, nie przeżyłbym największego romansu swego życia. Widzę że się śmiejesz. To brzydko z twojej strony!
— Nie śmieję się, Dorjanie; w każdym razie nie z ciebie. Ale nie powinieneś mówić o największym romansie swego życia. Powinieneś był powiedzieć: pierwszy romans mego życia. Zawsze będziesz kochany, zawsze będziesz kochał miłość. „Grande passion" jest przywilejem ludzi, którzy nie mają co robić. To jedyna korzyść próżniaczych sfer jakiegoś kraju. Nie obawiaj się. Czekają cię niezwykłe rzeczy. To dopiero początek.
— Uważasz mnie za tak płytkiego? — zawołał Dorjan Gray z gniewem.
— Nie; uważam cię za tak głębokiego.
— Jak to rozumiesz?
— Mój drogi chłopcze, ludzie którzy kochają tylko raz w życiu, są w istocie płytkimi. To, co oni mianują swoją wiernością, ja nazywam albo usypiającym wpływem przyzwyczajenia, albo brakiem siły wyobraźni. Wierność jest dla życia uczuciowego tem samem, czem konsekwencja dla życia umysłowego — przyznaniem się do niepowodzenia. Wierność! Muszę ją kiedyś zanalizować. Jest w niej żądza posiadania. Jest w niej wiele rzeczy, które odrzucilibyśmy, gdybyśmy się nie obawiali, że inni mogliby je ponieść. Ale nie będę ci przerywał. Dokończ swego opowiadania.
— Siedziałem więc w obrzydliwej małej loży, a ordynarna kurtyna patrzała mi w twarz. Wyjrzałem z za swojej portjery, przyglądając się sali. Było to coś jaskrawego, wypełnionego kupidynami i rogami obfitości, niby mieszczański placek weselny. Galerja i parter były wypełnione, ale dwa rzędy brudnych lóż ziały pustką i prawie nikogo nie było w tak zwanych pierwszych rzędach. Kobiety roznosiły pomarańcze i wino imbierowe, a wszyscy jedli orzechy.
— Mniej więcej tak samo, jak w czasach rozkwitu dramatu angielskiego.
— Mam wrażenie, że zupełnie tak samo i bardzo deprymująco. Namyślałem się już, co robić, gdy wpadł mi w oczy afisz. Jak ci się zdaje, Harry, co dawano?
— Pewnie „Małego idjotę, czyli niemą lecz niewinną". Zdaje się, że nasi ojcowie lubili takie rzeczy. Im dłużej żyję, Dorjanie, tem wyraźniej czuję, że wszystko co było dość dobre dla naszych ojców, nam już nie wystarcza. W sztuce jest jak w polityce, „les grandpères ont toujours tort".
— Ta sztuka była dość dobra dla nas, Harry. Był to „Romeo i Julja". Przyznaję, że byłem nieco zdumiony perspektywą ujrzenia Szekspira w takiej norze. Ale jednak czułem pewnego rodzaju zainteresowanie. W każdym razie postanowiłem zobaczyć pierwszy akt. Orkiestra była straszna, dyrygował młody Hebrajczyk, siedzący przed rozstrojonem fortepianem, omal mnie to nie wypędziło, ale wreszcie podniesiono kurtynę i przedstawienie rozpoczęło się. Rolę Romea grał jakiś tęgi, podstarzały jegomość o przyczernionych powiekach, ochrypłym głosie tragicznym, z figurą jak beczka od piwa. Mercutio był prawie tak samo straszny. Role jego grał jakiś szarżujący komik, który wplatał w nią własne dowcipy i był na poufałej stopie z galerją. Byli obaj równie groteskowi, jak scena, która wyglądała, niby lepianka wyrobników. Ale Julja! Harry, wyobraź sobie dziewczynę może siedemnastoletnią o małej twarzyczce kwiatka, wąskiej głowie greckiej, otoczonej koroną ciemnobronzowych włosów, z oczyma niby błękitne źródła namiętności i wargami jak płatki róż. To najbardziej czarująca istota, jaką kiedykolwiek widziałem. Powiedziałeś kiedyś, że wobec patosu pozostajesz obojętny, ale piękność, sama tylko piękność zdolna jest oczy twe napełnić łzami. Powiadam ci, Harry, z trudnością widziałem tę dziewczynę, bo mgła łez przesłoniła mi oczy. A jej głos — nigdy nie słyszałem takiego głosu. Był początkowo cichy, o głębokich, miękkich tonach, które zdawały się wpadać do ucha zoddzielna. Potem stał się nieco głośniejszy i brzmiał jak flet lub daleki obój. W scenie ogrodowej drżała w nim owa ekstaza, którą się słyszy przed wschodem słońca, gdy słowiki śpiewają. Potem przyszły chwile, gdy brzmiała w nim dzika namiętność skrzypiec. Wiesz, jak może mnie wzruszyć głos. Twojego głosu i głosu Sybilli Vane nie zapomnę nigdy. Kiedy przymykam oczy, słyszę je, a każdy mówi inaczej. Nie wiem, za którym mam pójść. Dlaczego nie miałbym jej kochać? Harry, kocham ją. Jest dla mnie wszystkiem. Chodzę tam co wieczór, aby ją zobaczyć. Raz jest Rozalindą, nazajutrz Imogeną. Widziałem ją konającą w ponurej włoskiej kaplicy grobowej, gdy spijała truciznę z warg ukochanego. Towarzyszyłem jej przez las ardeński, gdy szła jako wdzięczny chłopiec, ubrana w spodenki, kurtkę i czapeczkę. Wpadała w obłęd, przychodziła do występnego króla, przynosząc mu rutę i gorzkie zioła. Była niewinna, a czarne ręce zazdrości łamały ją jak źdźbło. Widziałem ją we wszelkich epokach i we wszelkich strojach. Zwykłe kobiety nie przemawiają do naszej wyobraźni. Ograniczone są do swojej epoki. Żaden blask ich nie zmienia. Dusze ich poznaje się równie łatwo, jak ich kapelusze. Można je zawsze znaleźć. Nie otacza ich żadna tajemnica. Jeżdżą rano do parku, a po obiedzie plotkują przy herbacie. Mają swój wieczny uśmiech i elegancką postać. Są tak przejrzyste. Ale aktorka! Jakże inną jest aktorka! Harry! dlaczego mi nie powiedziałeś, że jedyną istotą godną miłości jest aktorka?
— Bo wiele z nich kochałem, Dorjanie.
— O, tak, straszne dziewczyny o farbowanych włosach i malowanych twarzach.
— Nie oburzaj się na farbowane włosy i malowane twarze. Mają one niekiedy dziwny urok, — rzekł lord Henryk.
— Żałuję, że opowiedziałem ci o Sybilli Vane.
— Musiałeś mi opowiedzieć, Dorjanie. Przez całe życie będziesz mi opowiadał o wszystkiem, co robisz.
— Tak, Harry, i ja tak sądzę. Muszę ci o wszystkiem opowiadać. Masz nade mną dziwną moc. Jeśli popełnię kiedyś przestępstwo, przyjdę do ciebie i wyspowiadam się. Ty mnie zrozumiesz.
— Ludzie jak ty — swawolne promienie słoneczne życia — nie popełniają przestępstw, Dorjanie. Mimo to dziękuję ci za komplement. A teraz powiedz mi — daj mi proszę cię zapałki, dziękuję, — jaki jest twój rzeczywisty stosunek do Sybilli Vane?
Dorjan zerwał się i zawołał z rumieńcem na policzkach i z płonącemi oczyma: — Harry! Sybilla Vane jest święta!
— Tylko święte rzeczy zasługują na to, aby ich dotykać, — rzekł lord Henryk głosem dziwnie patetycznym. — Ale dlaczego się przejmujesz? Jestem przekonany, że pewnego dnia będzie należała do ciebie. Kiedy człowiek kocha, łudzi najpierw siebie, potem innych. Świat nazywa to romansem. Zapewne poznałeś ją już?
— Oczywiście poznałem ją. Pierwszego wieczora, gdy byłem w teatrze, ten obrzydliwy Żyd przyszedł do mnie po przedstawieniu i zaproponował, że zaprowadzi mnie za kulisy i przedstawi Julji. Byłem wściekły, oświadczyłem mu, że Julja nie żyje od wieków, a ciało jej leży w marmurowym grobowcu w Veronie. Z jego przerażonego spojrzenia mogłem wywnioskować, iż podejrzewał mnie, że wypiłem za wiele szampana.
— Nic dziwnego.
Potem zapytał, czy pisuję do jakiejś gazety. Odpowiedziałem mu, że nigdy gazety nie czytałem. Był bardzo rozczarowany i zwierzył mi się, że cała krytyka teatralna sprzysięgła się przeciw niemu, a wszyscy krytycy są sprzedajni.
— Nie dziwiłbym się, gdyby miał rację. Ale sądząc z ich wyglądu, przeważnie nie muszą być drodzy.
— On sądził jednak widocznie, że jego środki nie wystarczą, — zaśmiał się Dorjan. — Tymczasem jednak zgaszono lampy w teatrze i trzeba było pójść. Namawiał mnie jeszcze na cygaro, które mi bardzo polecał. Odmówiłem. Następnego wieczora byłem tam oczywiście znowu. Kiedy mnie ujrzał skłonił się głęboko i rzekł, że jestem wspaniałomyślnym protektorem sztuki. Był to natrętny człowiek, ale miał silną namiętność dla Szekspira. Opowiadał mi kiedyś z dumą, że swoje trzy bankructwa zawdzięcza wyłącznie „bardowi", jak go nazywał. Zdawało się, że poczytuje to sobie za zasługę.
— To była zasługa, drogi Dorjanie — wielka zasługa. Większość ludzi bankrutuje dlatego, że nazbyt uwikłali się w prozę życia. Zrujnować się przez poezję to zaszczyt. Ale kiedy rozmawiałeś po raz pierwszy z miss Sybillą Vane?
— Trzeciego wieczora. Grała Rozalindę. Nie mogłem się powstrzymać od pójścia za kulisy. Rzuciłem jej kilka kwiatów, spojrzała na mnie; tak mi się przynajmniej zdawało. Stary Żyd był natarczywy. Nalegał, że mnie zaprowadzi, zgodziłem się więc. Dziwne to było, że nie chciałem jej poznać, prawda?
— Nie; nie uważam.
— Dlaczego nie, kochany Harry?
— Powiem ci to kiedy indziej. Teraz opowiedz mi o dziewczynie.
— O Sybilli? O, była taka lękliwa i taka delikatna. Ma w sobie coś z dziecka. Kiedy opowiadałem jej, co sądzę o jej grze, oczy jej rozwierały się w cudownem zdumieniu, zdawało się, że nie wiedziała nic o swojej potędze. Zdaje się, że oboje byliśmy nieco podnieceni. Stary Żyd stał z ohydnym uśmiechem przy drzwiach brudnej garderoby, podczas gdy my patrzeliśmy na siebie jak dzieci. Z uporem nazywał mię milordem i musiałem zapewnić Sybillę, że nie byłem niczem podobnem. Rzekła poprostu: „Wygląda pan raczej jak książę. Muszę pana nazywać Uroczym Księciem”.
— Daję słowo, Dorjanie, miss Sybilla umie prawić komplementy.
— Nie rozumiesz jej, Harry. Patrzała na mnie poprostu jak na postać ze sztuki teatralnej. Ona nie wie nic o życiu. Mieszka z matką, uwiędłą, znużoną kobietą, która pierwszego wieczora grała w czemś w rodzaju penjuaru rolę lady Capulet, i wygląda jakby znala kiedyś lepsze czasy.
— Znam to. Deprymują mię takie rzeczy, — mruknął lord Henryk, przyglądając się swoim pierścieniom.
— Żyd chciał mi opowiedzieć jej historję, ale oświadczyłem mu, że mnie to nie interesuje.
— I dobrze zrobiłeś. Tragedje innych ludzi mają w sobie zawsze coś nieskończenie wulgarnego.
— Idzie mi tylko o Sybillę. Co mnie obchodzi jej pochodzenie? Od drobnych stóp do maleńkiej główki jest poprostu boska. Będę tam chodził co wieczór, aby widzieć jej grę, co wieczór jest bardziej czarująca.
— To jest zapewne powód, dla którego nie jadasz ze mną obiadów. Odrazu sobie pomyślałem, że musisz mieć jakiś dziwny romans. I tak jest; ale to nie to, czego się spodziewałem.
— Kochany Harry, codziennie jadamy razem albo śniadanie, albo kolację, byłem z tobą nawet kilka razy w operze, — rzekł Dorjan Gray, otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
— Przychodzisz zawsze bardzo późno.
— Nie mogę sobie rzeczywiście odmówić oglądania gry Sybilli, — zawołał Dorjan, — choćby tylko przez jeden jedyny akt. Czuję głód jej obecności; a gdy myślę o cudownej duszy, która kryje się w tem drobnem ciele z kości słoniowej, ogarnia mię lęk uwielbienia.
— Dzisiejszy wieczór spędzisz ze mną, Dorjanie, prawda?
Dorjan potrząsnął głową. — Dzisiaj wieczorem jest Imogeną, — odpowiedział, — a jutro wieczorem Julją.
— A kiedy jest Sybillą Vane?
— Nigdy.
— Winszuję ci.
— Jaki ty jesteś okropny! Jednoczy ona w sobie wszystkie wielkie bohaterki świata. Jest więcej niż jedną istotą. Śmiejesz się, ale ja ci powiadam, że ona jest genjuszem. Kocham ją i ona musi mnie kochać. Ty, który znasz wszystkie tajemnice życia, powiedz mi, jak mam oczarować Sybillę Vane, aby mnie kochała! Chcę wzbudzić zazdrość Romea. Chcę, aby zmarli kochankowie całego świata usłyszeli nasz śmiech i zasmucili się. Chcę, aby tchnienie naszej namiętności wznieciło w ich prochach świadomość, zbudziło popioły ich do bólu. O Boże, Harry, jak ja ją uwielbiam! — Mówiąc, chodził po pokoju tam i zpowrotem. Gorączkowe wypieki płonęły na jego policzkach. Był strasznie podniecony.
Lord Henryk obserwował go z uczuciem zadowolenia. Jak niepodobny był teraz Dorjan do owego lękliwego, przerażonego chłopca, którego poznał w pracowni Bazylego Hallwarda! Istota jego rozwinęła się jak kwiat, okryła pąkami szkarłatnych płomieni. Z ukrytych jej zakamarków wyszła dusza, a naprzeciw niej wybiegało pożądanie.
— I co zamierzasz uczynić? — zapytał wreszcie lord Henryk.
— Ty i Bazyli pójdziecie ze mną któregoś wieczora i zobaczycie jej grę. Nie obawiam się wyniku. Będziecie musieli uznać jej genjusz. Potem trzeba uwolnić ją z rąk tego Żyda. Jest jeszcze zobowiązana na trzy lata — a raczej na dwa lata i osiem miesięcy — od chwili obecnej. Oczywiście będę mu musiał coś zapłacić. Gdy to będzie załatwione, chcę ją umieścić w jednym z teatrów w West End i dać jej sposobność godnego wystąpienia. Oczaruje ona świat, jak oczarowała mnie.
— To niemożliwe, mój kochany.
— A jednak tak będzie. Ona posiada nietylko artyzm, nietylko najdelikatniejszy instykt sztuki, ona posiada i osobowość; a mówiłeś mi kiedyś, że osobowość a nie zasady kierują światem.
— Więc kiedy pójdziemy?
— Zaczekaj. Dziś jest wtorek. Powiedzmy jutro. Gra jutro Julję.
— Dobrze. Spotkamy się w Bristolu o ósmej; uprzedzę Bazylego.
— Nie o ósmej, Harry, proszę cię. O pół do siódmej. Musimy tam być przed podniesieniem kurtyny. Musicie ją zobaczyć w pierwszym akcie, kiedy spotyka Romea.
— Pół do siódmej! Co za pora! Odpowiednia na herbatkę przedwieczorną lub recytację powieści angielskich. Najwcześniej o siódmej. Żaden gentleman nie jada przed siódmą. Czy zobaczysz się z Bazylim? Czy też ja mam do niego napisać?
— Poczciwy Bazyli! Nie widziałem go od tygodnia. To brzydko z mojej strony, przysłał mi mój portret w przepięknej ramie, którą sam narysował; jestem coprawda trochę zazdrosny o obraz, bo jest o cały miesiąc młodszy ode mnie, ale mimo to cieszę się z niego bardzo. Lepiej ty napisz do niego. Nie chciałbym się z nim sam spotkać. Mówi zawsze rzeczy, które mię nudzą. Daje mi dobre rady.
Lord Henryk uśmiechnął się. — Zbyt chętnie oddaje się to, czego się samemu najwięcej potrzebuje. Nazywam to głębią hojności.
— O, Bazyli jest najlepszym człowiekiem pod słońcem, ale zdaje się, że jest trochę filistrem. Przekonałem się o tem, Harry, odkąd ciebie znam.
— Mój drogi chłopcze, Bazyli przenosi cały swój urok do swego dzieła. Dlatego do życia nie pozostaje mu nic, prócz przesądów, zasad, i rozsądku. Jedynymi znanymi mi artystami, którzy zachwycają swoją indywidualnością, są źli artyści. Dobrzy artyści istnieją tylko w tem, co tworzą, a co zatem, są jako ludzie zupełnie nieciekawi. Wielki poeta, prawdziwie wielki poeta jest najniepoetyczniejszą istotą w świecie. Zaś mniejsi poeci są czarujący. Im gorsze są ich rymy, tem bardziej malowniczo oni sami wyglądają. Sam fakt, że ktoś ogłosił tom kiepskich sonetów, czyni go niezwyciężonym. Przeżywa on poezję, której nie potrafi napisać. Inni piszą poezje, których się przeżyć nie ważą.
— Czy tak jest rzeczywiście, Harry? — rzekł Dorjan Gray, skrapiając chusteczkę perfumami z dużej złoconej flaszki, stojącej na stole. — Zapewne jest tak, jak mówisz. Ale teraz idę. Imogena czeka na mnie. Nie zapomnij, jutro. Dowidzenia.
Kiedy Dorjan opuścił pokój, lord Henryk przymknął ciężkie powieki i zamyślił się. Niewielu ludzi przykuwało go tak, jak Dorjan Gray, a jednak szalone uwielbienie tego chłopca dla obcej kobiety nie sprawiało mu najmniejszego bólu zazdrości. Podobało mu się. Dorjan stawał się przez to zagadnieniem tem ciekawszem. Zawsze nęciła go metoda przyrodnicza, ale przedmiot jej badań wydawał mu się trywjalny i obojętny. Zaczął więc wiwisekować siebie, a potem innych. Uważał życie ludzkie za jedyną rzecz godną badania. W porównaniu z niem wszystko inne było bezwartościowe. Coprawda, kto obserwował życie i dziwaczny tygiel, w którym stapiało ono radości i bóle, nie mógł nosić na twarzy szklanej maski, ani zapobiec, aby siarczane wyziewy mąciły mu mózg i zatruwały wyobraźnię potwornemi obrazami i ohydnemi zjawami. Istniały trucizny tak subtelne, że trzeba było ulec im, aby poznać ich działanie. Istniały choroby tak osobliwe, że trzeba je było przeżyć, aby je zrozumieć. Ale jakąż otrzymywało się za to nagrodę! Jak cudownym stawał się świat! Zgłębiać dziwnie niezłomną logikę namiętności i barwne życie intelektu — obserwować, jak się one mieszają i dzielą, kiedy łączy je harmonja, a kiedy dzielą dysonanse — ileż w tem było rozkoszy! Cóż znaczyła stawka? Za uczucia nigdy nie można dość drogo zapłacić.
Wiedział — a myśl ta nadawała jego bronzowym, agatowym oczom blask triumfu — wiedział, że przez pewne słowa, melodyjne słowa, wypowiedziane w melodyjnym tonie, skierował duszę Dorjana Gray'a ku tej białej dziewczynie i pochylił przed nią we czci. Młodzieniec ten był w przeważnej części jego tworem. Uczynił go przedwcześnie dojrzałym. To było coś. Zwykli ludzie czekali, aż życie samo odsłoni im swoje tajemnice, ale nielicznym wybrańcom objawione są tajemnice życia, zanim zasłona zostanie zdarta. Niekiedy działo się to pod wpływem sztuki, zwłaszcza sztuki słowa, zajmującej się bezpośrednio namiętnościami i intelektem. Ale od czasu do czasu jakaś skomplikowana indywidualność obejmowała urząd sztuki będąc sama z natury tego rodzaju dziełem sztuki, gdyż i życie posiada swe wielkie arcydzieła, jak poezja, rzeźba czy malarstwo.
Tak, chłopiec był przedwcześnie rozwinięty. Zbierał plony już wiosną. Brzmiało w nim jeszcze tętno i namiętność młodości, a on stał się już świadomy. Rozkoszą było obserwować go. Ze swą piękną głową i piękną duszą był istotą, którą można było podziwiać. Cóż to znaczyło, jak się wszystko skończy lub ma skończyć! Był on jak jedna z owych wdzięcznych postaci jakiegoś korowodu czy sztuki scenicznej, których radości wydają się tak dalekie, a których bóle podniecają jednak zmysł piękna, których rany są jak czerwone róże.
Dusza i ciało, ciało i dusza — jakież to było tajemnicze! Cielesność była w duszy, a ciało miało swoje chwile uduchowienia. Zmysły mogły się uszlachetniać, a duch poniżać. Kto powie, gdzie kończą się popędy ciała, a zaczynają popędy duszy? Jakże powierzchownemi były dowolne definicje zwykłych psychologów! A jednak jak trudno zorjentować się wśród twierdzeń rozmaitych szkół! Czy dusza była cieniem, zamieszkującym dom grzechu? Czy też rzeczywiście ciało było w duszy, jak sądził Giordano Bruno? Rozdział ducha i materji był tajemnicą. Ale także zjednoczenie ducha i ciała było tajemnicą.
Zaczął rozmyślać na tem, czy kiedykolwiek będziemy mogli uczynić z psychologji tak doskonałą wiedzę, aby każde najmniejsze źródło życia zostało nam odsłonięte. Chwilowo nie rozumieliśmy siebie, a rzadko rozumieliśmy innych. Doświadczenie nie miało wartości etycznej. Było tylko nazwą, którą człowiek nadał swoim błędom. Moraliści traktowali je przeważnie jako ostrzeżenie, przypisywali mu wartość etyczną dla ukształtowania charakteru, czcili je jako coś, co nas poucza, co czynić, i wskazuje, czego zaniechać. Ale doświadczenie nie było siłą kierowniczą. Równie mało było mocą pouczającą, jak sumienie samo. Jedyną rzeczą, której dowodziło w istocie, było, że przyszłość nasza będzie taka, jak przeszłość, i że grzech, który raz popełniliśmy ze wstrętem, często powtarzać będziemy z radością.
Jasnem było dla niego, że metoda doświadczalna była jedyną, która umożliwiała naukową analizę namiętności; a Dorjan Gray był niewątpliwie objektem, jakby stworzonym dla niego, obiecującym bogate i płodne rezultaty. Jego nagła obłędna miłość do Sybilli Vane była fenomenem psychologicznym o doniosłem znaczeniu. Niewątpliwie było w tem wiele ciekawości, ciekawości i żądzy nowych doświadczeń; ale nie była to prosta, była to skomplikowana namiętność. Zawarte w niej czysto zmysłowe instynkty młodości wypaczone zostały przez pracę wyobraźni, zmienione w coś, co chłopcu samemu wydawało się dalekiem od wszelkiej zmysłowości, i dlatego właśnie było tem niebezpieczniejsze. Te właśnie namiętności, co do pochodzenia których mylimy się, opanowują nas tem bardziej tyrańsko. Najsłabszemi są popędy, których jesteśmy świadomi. Zdarzało się nieraz, iż sądziliśmy, że eksperementujemy z innymi, a w istocie eksperymentowaliśmy z sobą.
Podczas gdy lord Henryk siedział pogrążony w takich myślach, zapukano nagle do drzwi i służący wszedł, aby mu przypomnieć, że czas się przebrać na obiad. Lord Henryk wstał i wyjrzał na ulicę. Zachodzące słońce zatopiło górne okna przeciwległego domu w szkarłatnem złocie. Szyby połyskiwały niby płyty rozżarzonego metalu. Niebo wyglądało jak zwiędła róża. Pomyślał o młodem płomiennem życiu przyjaciela i zapytywał siebie, jak się ono zakończy.
Kiedy o pół do pierwszej powrócił do domu, na stole w hall'u leżał telegram. Otworzył go i przekonał się, że pochodził od Dorjana Gray'a. Donosił mu, że zaręczył się z Sybillą Vane.


ROZDZIAŁ V.

— Mamo, mamo, jestem taka szczęśliwa! — szeptała dziewczyna, tuląc twarz do łona znużonej, zwiędłej kobiety, która, odwrócona tyłem do ostrego, rażącego światła, siedziała w jedynym fotelu, znajdującym się w brudnym pokoju. — Jestem taka szczęśliwa! — powtórzyła, — a ty także musisz być szczęśliwa!
Mrs Vane położyła wąskie, białe dłonie na głowie córki. — Szczęśliwa! — powtórzyła, — jestem szczęśliwa wówczas jedynie, Sybillo, gdy widzę twoją grę. Nie powinnaś myśleć o niczem innem, tylko o grze. Mr. Isaaes był dla nas bardzo dobry i jesteśmy mu winne pieniądze.
Dziewczyna spojrzała na matkę z zadąsaną twarzą. — Pieniądze, mamo? — zawołała, — co nas obchodzą pieniądze? Miłość więcej znaczy, niż pieniądze.
— Isaaes dał nam pięćdziesiąt funtów zaliczki na spłacenie długów i sprawienie przyzwoitej wywyprawy James'owi. Niewolno ci o tem zapominać, Sybillo. Pięćdziesiąt funtów to wielka suma. Mr. Isaacs był bardzo dobry.
— Mr. Isaacs nie jest gentelmanem, mamo, a ja nienawidzę sposobu, w jaki ze mną mówi, — rzekła dziewczyna, wstając i podchodząc do okna.
— Nie wiem, jakbyśmy sobie dały rady bez niego, — odpowiedziała stara kobieta żałośnie.
— Sybilla odrzuciła głowę wtył i roześmiała się. — Nie potrzebujemy go więcej, mamo. Uroczy Książę urządzi nam teraz życie. — Przerwała. Krew napłynęła jej do policzków i ubarwiła je purpurą. Szybki oddech rozchylił płatki jej warg. Drżały. Południowy wiatr namiętności owionął ją, poruszając miękkie fałdy jej szat. — Kocham go, — rzekła z prostotą.
— Głupie dziecko! głupie dziecko! — brzmiała odpowiedź. Ruch zakrzywionych palców, ozdobionych fałszywemi kamieniami, podkreślił jeszcze groteskowość tych słów.
Dziewczyna roześmiała się znowu. W głosie jej była radość schwytanego ptaka. Oczy jej wchłaniały melodję i wypromieniowywały ją zpowrotem: potem przymknęły się na chwilę, jakby chciały ukryć jakąś tajemnicę. Gdy się znowu otwarły, zasnuła je mgła rozmarzenia.
Mądrość wąskich warg przemawiała do niej z wypełzłego fotelu, powołując się na rozum, cytując z owej księgi tchórzostwa, której autor nadużywa imienia zdrowego rozsądku. Sybilla nie słuchała. Była wolna w niewoli namiętności. Jej książę, Uroczy Książę był przy niej. Wywołała jego wspomnienie w pamięci. Wysłała za nim duszę, aby go odszukała, a ona przywiodła go. Pocałunek jego zapłonął znowu na jej wargach. Powieki jej gorące były od jego oddechu.
Mądrość zmieniła taktykę i zaczęła mówić o rozwadze i przezorności. Ten młodzieniec mógł być bogaty. Jeśli nim był, należało myśleć o małżeństwie. O konchę jej ucha uderzały fale przebiegłości życiowej. Otoczyły ją strzały podstępu. Widziała, jak wąskie wargi poruszały się, uśmiechnęła się.
Nagle uczuła potrzebę mówienia. Milczenie napawało ją niepokojem. — Mamo, mamo, — zawołała, — dlaczego on mnie tak kocha? Wiem, dlaczego ja jego kocham. Kocham go, bo jest taki, jaką miłość sama być powinna. Ale co on we mnie widzi? Nie jestem go godna. A jednak — nie potrafię tego wyrazić — czuję się tak mała wobec niego, a przecież nie czuję się poniżona. Jestem dumna, straszliwie dumna. Mamo, czy ty kochałaś mego ojca tak, jak ja kocham Uroczego Księcia?
Stara kobieta pobladła pod grubą warstwą pudru, barwiącą jej policzki, a suche jej wargi zadrgały spazmem bólu. Sybilla podbiegła do niej, otoczyła szyję jej ramionami i okryła ją pocałunkami. — Wybacz, mamo. Wiem, że sprawia ci ból mówić o naszym ojcu. Ale sprawia ci to ból dlatego, że go tak kochałaś. Nie patrz tak smutno. Jestem dziś tak szczęśliwa, jak ty przed dwudziestu laty. Ach! pozwól mi być zawsze szczęśliwą!
— Dziecię moje, jesteś jeszcze za młoda, aby myśleć o miłości. A zresztą, co ty wiesz o tym człowieku? Nie znasz nawet jego nazwiska. Wszystko to jest tak niesłychane, i rzeczywiście, gdy James wyjeżdża do Australji, a ja mam tyle trosk, powinnaś okazać więcej rozwagi. Ale jak już powiedziałam, jeżeli jest bogaty...
— Ach! mamo, mamo, pozwól mi być szczęśliwą!
Mrs. Vane spojrzała na nią i przytuliła ją do siebie owym sztucznym ruchem teatralnym, który tak często staje się drugą naturą aktora. W tej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł młody chłopak z rozwichrzoną czupryną. Był przysadkowaty, ręce i nogi miał wielkie, ruchy niezdarne. Nie był wychowany tak delikatnie, jak siostra. Niełatwo było dostrzec między nimi bliskie pokrewieństwo. Mrs. Vane utkwiła w nim spojrzenie i uśmiechnęła się. W duchu wznosiła syna do godności tłumnej sali widzów. Miała pewność, że scena była zajmująca.
— Mogłabyś zachować kilka pocałunków dla mnie, Sybillo, — rzekł chłopiec, pomrukując dobrodusznie.
— Ach, ty przecież nie lubisz pocałunków, Jim, — zawołała Sybilla. — Taki z ciebie straszny niedźwiedź. — Przebiegła przez pokój i uściskała go.
James Vane czule spojrzał siostrze w oczy. — Chciałem cię zabrać na spacer, Sybillo. Wątpię, czy zobaczę jeszcze kiedy ten ohydny Londyn. Z pewnością nie.
— Synu, nie mów takich strasznych rzeczy, — mruknęła mrs. Vane, z westchnieniem biorąc do ręki pstrą suknię teatralną, aby ją wyłatać. Była nieco rozczarowana, że James nie przyłączył się do grupy. Siła sceniczna sytuacji wzmogłaby się przez to.
— Dlaczego, mamo? Jestem rzeczywiście tego zdania.
— Sprawiasz mi ból, synu. Sądzę, że powrócisz z Australji jako człowiek zamożny. Mam wrażenie, że w kolonjach niema wogóle towarzystwa, tego, co nazywam towarzystwem; jeśli ci się więc powiedzie, będziesz musiał powrócić do Londynu i osiąść tutaj.
— Towarzystwa! — mruknął chłopak. — Co mię ono obchodzi. Chciałbym zarobić trochę pieniędzy, aby ciebie i Sybillę uwolnić od sceny. Nienawidzę jej.
— O, Jim, — zawołała Sybilla ze śmiechem, — jak to nieładnie z twojej strony. Ale naprawdę chcesz pójść ze mną na spacer? To wyśmienicie! Obawiałam się, że będziesz się chciał pożegnać z którymś z przyjaciół — Tomem Hardy, który ci dał tę wstrętną fajkę, albo Nedem Langtonem, który kpi z ciebie, że ją palisz. Bardzo to ładnie z twojej strony, że poświęcasz mi ostatnie popołudnie. Dokąd pójdziemy? Chodźmy do parku.
— Nie jestem dość ładnie ubrany, — rzekł James, marszcząc czoło. — Tylko ludzie eleganccy chodzą do parku.
— To głupstwo, Jim, — szepnęła Sybilla, gładząc go po ramieniu.
Chłopak wahał się przez chwilę. — Dobrze, — rzekł wreszcie, — ale pośpiesz się trochę z ubraniem.
Sybilla w tanecznych podskokach opuściła pokój. Słychać było jeszcze jej śpiew, gdy wbiegała po schodach. Drobne jej stopy stukały o stopnie.
James przeszedł się dwa czy trzy razy po pokoju. Potem podszedł do milczącej postaci w fotelu. — Czy moje rzeczy gotowe, mamo? — zapytał.
— Tak, gotowe, James, — odpowiedziała matka, nie podnosząc oczu z nad roboty. Od kilku miesięcy czuła się nieswojo, ilekroć była sama ze swym szorstkim synem. Jej płytką ale skrytą naturę niepokoił jego wzrok. Zapytywała siebie w duchu, czy James nie podejrzewa czego. Milczenie, gdyż nie odezwał się więcej, było dla niej nieznośne. Zaczęła się uskarżać. Kobiety bronią się, atakując, podobnie jak atakują, poddając się nagle.
— Spodziewam się, że będziesz zadowolony z zawodu marynarza, James, — rzekła. — Nie zapominaj, że to twój własny wybór. Mogłeś zostać pisarzem u adwokata. Adwokaci to ludzie poważani bardzo, a na wsi jadają u najlepszych rodzin.
— Nienawidzę biur i nienawidzę pisarzy, — odparł James Vane. — Ale masz rację. Sam obrałem sobie drogę życia. Jedyne, co ci powiem, to: czuwaj nad Sybillą. Nie daj jej skrzywdzić. Mamo, musisz czuwać nad nią.
— James, co ty też wygadujesz! Oczywista, że czuwam nad Sybillą.
— Słyszałem, że jakiś pan przychodzi co wieczór do teatru, odwiedza ją i rozmawia z nią. Czy to prawda? Co to znaczy?
— Mówisz o rzeczach, których nie rozumiesz, James. W naszym zawodzie trzeba się przyzwyczaić do przyjmowania miłych hołdów. Ja sama otrzymałam w swoim czasie niejeden bukiet. Było to w epoce, gdy rzeczywiście rozumiano się jeszcze na sztuce. Co do Sybilli, nie wiem jeszcze sama, czy skłonność jej jest poważna, czy nie. Ale nie ulega wątpliwości, że ten młodzieniec jest skończonym gentlemanem. Taki jest zawsze uprzejmy dla mnie. Wygląda przytem, jakby był bardzo bogaty i obdarza ją tak pięknemi kwiatami.
— Ale nie znasz jego nazwiska, — rzekł chłopak szorstko.
— Nie, — odpowiedziała matka ze spokojem na twarzy. — Nie wyjawił jeszcze swego prawdziwego nazwiska. To bardzo romantyczne. Należy prawdopodobnie do arystokracji.
James Vane zagryzł wargi. — Czuwaj nad Sybillą, mamo, — zawołał, — czuwaj nad nią.
— Synu, zasmucasz mię. Roztaczam zawsze szczególną opiekę nad Sybillą. Oczywista, jeśli ten pan jest bogaty, nie sądzę, aby coś stało na przeszkodzie ich związkowi. Należy z pewnością do arystokracji. Przynajmniej wygląda na to. Mogłoby to być wspaniałe małżeństwo dla Sybilli. Byliby cudowną parą. Piękność jego jest zgoła wyjątkowa; zwraca na siebie powszechną uwagę.
Chłopak mruknął coś do siebie i zabębnił grubemi palcami po szybie. Odwrócił się właśnie, aby coś powiedzieć, gdy drzwi otworzyły się i wbiegła Sybilla.
— Tacy jesteście oboje poważni! — zawołała. — Co się stało?
— Nic, — odpowiedział James. — Trzeba przecież być niekiedy poważnym. Dowidzenia, mamo, przyjdę o piątej na obiad. Prócz moich koszul wszystko jest spakowane. Nie masz więc o co się niepokoić.
— Dowidzenia, synu, — odpowiedziała mrs. Vane, pochylając głowę ruchem wymuszonego dostojeństwa.
Gniewał ją ton, jaki przyjął wobec niej, a coś w jego spojrzeniu napawało ją niepokojem.
— Pocałuj mię, mamo, — rzekła dziewczyna. Jej kwitnące wargi dotknęły uwiędłego policzka i rozgrzały go.
— Dziecię moje! dziecię moje! — zawołała mrs. Vane, spoglądając wgórę, jakby szukała nieobecnej galerji.
— Chodź, Sybillo, — rzekł brat, który nie znosił afektacji matki.
Wyszli na połyskliwe, drgające od wiatru promienie słoneczne i ruszyli ponurą ulicą Euston Road. Przechodnie spoglądali zdziwieni na posępnego, niezdarnego chłopca, w zwyczajnem, źle skrojonem ubraniu, idącego w towarzystwie tak pięknej i delikatnej dziewczyny. Wyglądał jak ordynarny ogrodnik z różą.
Jim marszczył czoło, ilekroć schwytał jakieś natarczywe spojrzenie. Miał on ów wstręt do zwracania na siebie uwagi, który genjusz nabywa późno, a którego ludzie przeciętni nie wyzbywają się nigdy. Sybilla nie dostrzegała zupełnie wrażenia, jakie sprawiała. Miłość drżała w uśmiechu na jej wargach. Myślała o swoim Uroczym Księciu, i aby tem łatwiej móc o nim myśleć, nie mówiła o nim, lecz szczebiotała o okręcie, na którym Jim miał jechać, o złocie, które zdobędzie z pewnością, o bajecznej władczyni skarbów, którą uwolni niechybnie z rąk rabusiów w czerwonych koszulach. Bo Jim nie będzie zawsze zwyczajnym majtkiem albo magazynierem okrętowym, czy czemś podobnem. O, nie! Życie marynarza jest straszne. Pomyśleć tylko, że on siedzi, uwięziony na ohydnym okręcie, a szalejące, potworne fale usiłują wedrzeć się do środka, zaś czarny wicher łamie maszt i rwie żagle na strzępy! Jim musi opuścić okręt w Melbourne, pożegnać pięknie kapitana i udać się zaraz na złotodajne pola. Zanim tydzień minie, musi się natknąć na wielki, skarb, największy, jaki kiedykolwiek odkryto, i przywieźć go na wybrzeże w wozie, strzeżonym przez sześciu konnych wartowników. Trzy razy napadną go rabusie i zawsze zostaną z wielkiemi stratami odparci. Albo nie. Nie uda się wcale na złotodajne pola. Były to wstrętne wsi, gdzie ludzie upijają się i zabijają w karczmach i używają ordynarnych wyzwisk. Zostanie dzielnym hodowcą owiec, a pewnego wieczora, powracając do domu, ujrzy bogatą dziedziczkę, porwaną przez zbójcę na czarnym koniu, dogoni ją i uwolni z rąk nikczemnika. Oczywiście ona zakocha się w nim, a on w niej, i pobiorą się i powrócą do Londynu, gdzie zamieszkają w ogromnym pałacu. Tak, czekają go wielkie rzeczy. Ale powinien być dzielnym, nigdy nie tracić odwagi, ani trwonić lekkomyślnie pieniędzy. Była przecież tylko o rok starsza od niego, ale o tyle lepiej znała życie! I musi pisać do niej każdą pocztą, a co wieczór modlić się, zanim się położy. Bóg jest tak dobry, będzie czuwał nad nim. Ona będzie się także modliła za niego, a on powróci po kilku latach bogaty i szczęśliwy.
Chłopak przysłuchiwał się z twarzą zachmurzoną i nie odpowiadał. Był prawie chory na myśl, że musi odjechać.
Ale nietylko to czyniło go ponurym i mrukliwym. Przy całym braku doświadczenia miał jednak silne poczucie niebezpieczeństwa w położeniu Sybilli. Ten młody dandys, umizgający się do niej, nie mógł mieć uczciwych zamiarów. Był gentlemanem, i Jim nienawidził go za to, nienawidził go dziwnym instynktem rasowym, którego nie umiał sobie wytłumaczyć, i który nim dlatego tem mocniej władał. Wiedział też, jak płytką i próżną była matka. I dlatego przewidywał groźne niebezpieczeństwo dla Sybilli i jej szczęścia. Dzieci początkowo kochają rodziców, gdy są starsze, osądzają ich; niekiedy wybaczają im.
Jego matka! Miał zamiar zapytać ją o coś, co trawiło go podczas długich miesięcy milczenia. Przypadkowe zdanie, które zasłyszał w teatrze, stłumiony, drwiący śmiech, który dotarł do jego uszu, gdy czekał pewnego wieczora przy wejściu za kulisy, rozpętały w nim falę przeraźliwych myśli. Przypominał sobie, że było to dlań jak uderzenie biczem po twarzy. Brwi jego ściągnęły się w klinowatą brózdę, z bolesnym skurczem przygryzł dolną wargę.
— Nie słyszałes ani słowa z tego, co mówiłam, Jim, — zawołała Sybilla, — a ja snuję przed tobą najpiękniejsze plany przyszłości. Odezwijże się.
— Co mam powiedzieć?
— O! że będziesz dobrym chłopcem i nie zapomnisz o nas, — odpowiedziała Sybilla, uśmiechając się do niego.
James wzruszył ramionami. — Raczej ty o mnie zapomnisz, niż ja o tobie, Sybillo.
Zarumieniła się. — Jak to rozumiesz, Jim? — zapytała.
— Słyszę, że masz nowego przyjaciela. Kto to jest? Dlaczego nie opowiedziałaś mi o nim? On ma wobec ciebie złe zamiary.
— Dość, Jim! — zawołała Sybilla. — Nie wolno ci mówić nic przeciw niemu. Ja go kocham.
— Nie znasz nawet jego nazwiska, — odpowiedział chłopak. — Kto on jest? Mam prawo wiedzieć to.
— Nazywa się Uroczy Książę. Nie podoba ci się to imię? O! głupi chłopaku! nie zapominaj go nigdy. Gdybyś go ujrzał, uważałbyś go za najpiękniejszego człowieka na świecie. Spotkasz go kiedyś: gdy powrócisz z Australji. Polubisz go. Każdy go lubi, a ja go... kocham. Chciałabym, abyś mógł przyjść dziś do teatru. On będzie także, a ja będę grała Julję. O! jak ja będę grała! Wyobraź sobie, Jim, kochać i grać Julję. Kiedy on patrzy! Grać dla niego! Zdaje się, że przerażę całą publiczność, przerażę albo oczaruję. Kochać znaczy to wznosić się ponad siebie. Biedny, wstrętny mr. Isaacs mówić będzie ludziom przy kasie: „genjusz". Dotąd sławił mię jako dogmat, dzisiejszego wieczora uzna mię za objawienie. Czuję to. I to wszystko on, tylko on, mój Uroczy Książę, mój piękny oblubieniec, mój bóg wdzięku. Jestem tak biedna wobec niego. Biedna? Co to znaczy? Gdy bieda włazi drzwiami, miłość oknem ulatuje. Nasze przysłowia trzeba na nowo napisać. Układano je zimą, a teraz jest lato; dla mnie, zdaje się, wiosna, taniec kwiatów pod błękitem nieba.
— On jest gentlemanem, — rzekł chłopak ponuro.
— Księciem! — zawołała śpiewnie, — Czegóż chcesz więcej?
— On cię chce usidlić.
— Wzdrygam się na myśl o wolności.
— Obronię cię przed nim.
— Widzieć go — to ubóstwiać go, znać go — to ufać mu.
— Sybillo, tyś oszalała przez niego.
Roześmiała się i wzięła go pod rękę. — Dobry, stary Jimie, mówisz, jakbyś miał sto lat. Pewnego dnia i ty pokochasz. Wtedy zrozumiesz, jak to jest. Nie bądź taki ponury. Powinieneś się przecież cieszyć, że widzisz mię szczęśliwszą, niż kiedykolwiek, mimo twego wyjazdu. Życie było twarde dla nas obojga, bardzo twarde i uciążliwe. Teraz będzie inaczej. Ty idziesz w nowy świat, ja go już znalazłam. Oto dwa wolne krzesła; usiądźmy i przyglądajmy się eleganckim przechodniom.
Zajęli miejsca wśród tłumu siedzących. Grządki tulipanów po drugiej stronie jezdni płonęły jak dwa ogniste kręgi. Biały kurz, powiewny obłok pyłu kosaćców wisiał w gorącem powietrzu. Barwne, mieniące się parasolki chwiały się i tańczyły niby olbrzymie motyle.
Pozwoliła bratu mówić o sobie, o swoich nadziejach, swoich widokach. Mówił wolno i z wysiłkiem. Wymieniali słowa, jak gracze wymieniają marki podczas gry. Sybilla była przygnębiona. Nie umiała udzielić mu swej radości. Lekki uśmiech, wykwitający na ponurych wargach brata, był jedynem echem, jakie zdołała wywołać. Po pewnym czasie umilkła zupełnie. Nagle ujrzała na chwilę złote włosy i śmiejące się wargi, w otwartym powozie przyjechał Dorjan Gray z dwiema paniami.
Zerwała się. — To on! — zawołała.
— Kto? — zapytał Jim Vane.
— Uroczy Książę, — odpowiedziała, spoglądając za powozem.
Jim zerwał się i chwycił ją silnie za ramię. — Pokaż mi go. Kto to jest? Pokaż go. Muszę go widzieć! — zawołał; ale w tej chwili przemknęła czterokonna karoca księcia Berwick'a, a gdy droga znów była wolna, pierwszy powóz znikł już w parku.
— Odjechał, — szepnęła Sybilla ze smutkiem. — Chciałam, abyś go widział.
— I ja tego chciałem, bo jak Bóg na niebie, jeśli uczyni ci coś złego, zabiję go.
Spojrzała na niego przerażona. Jim powtórzył swe słowa. Przecięły one powietrze jak sztylet. Ludzie poczęli zwracać na nich uwagę. Jakaś dama, stojąca wpobliżu, zachichotała.
— Chodź, Jim, chodź, — szepnęła Sybilla. James szedł bezwolnie za przepychającą się przez tłum siostrą. Rad był, że powiedział jej to.
Gdy doszli do statui Achillesa, Sybilla odwróciła się. W oczach jej było współczucie, które wykwitło na ustach uśmiechem. Potrząsnąła ku niemu głową. — Głuptas jesteś, Jim, straszny głuptas; mruk poprostu, nic więcej. Jak możesz mówić takie straszne rzeczy? Nie wiesz sam, co mówisz. Jesteś poprostu zazdrosny i zły. Ach! chciałabym, abyś się zakochał. Miłość czyni ludzi dobrymi, a to, co powiedziałeś, było niedobre.
— Mam szesnaście lat, — odpowiedział chłopak, — i wiem, czego chcę. Matka nie zda ci się na nic. Nie umie czuwać nad tobą. Wolałbym nie jechać do Australji. Mam wielką chęć zrezygnować z tego. Zrobiłbym to, gdybym nie podpisał już umowy.
— O, nie bądź tak poważny, Jim. Jesteś zupełnie niby jakiś bohater z tych głupich melodramatów, w których mama grywała tak chętnie. Nie mam zamiaru spierać się z tobą. Widziałam go, a widzieć go tylko, ach! to prawdziwe szczęście. Nie kłóćmy się. Wiem, że nie uczynisz nic złego człowiekowi, którego ja kocham, nieprawdaż?
— Dopóki ty go kochasz, z pewnością nie, — brzmiała ponura odpowiedź,
— Ja go będę zawsze kochała! — zawołała Sybilla.
— A on?
— Także zawsze!
— Tem lepiej dla niego.
Cofnęła się od niego. Potem roześmiała się i położyła mu dłoń na ramieniu. Był przecież chłopcem tylko.
Koło Łuku Triumfalnego wsiedli do omnibusu, który zawiózł ich prawie do samego ubogiego domu na Euston Road. Było już po piątej i Sybilla musiała się położyć trochę przed przedstawieniem. Jim nalegał na to, mówiąc, że woli pożegnać się z nią w nieobecności matki. Napewno zrobiłaby z tego scenę, a on nienawidził scen.
Pożegnali się w pokoju Sybilli. W duszy chłopca wrzała zazdrość i dumna, śmiertelna nienawiść do nieznajomego, który, jak sądził, wkroczył pomiędzy nich. A jednak, gdy otoczyła szyję jego ramionami, gładząc palcami jego włosy, zmiękł i ucałował ją z prawdziwem uczuciem. Łzy błyszczały mu w oczach, gdy odchodził.
Matka czekała na niego na dole. Gdy wszedł, mruknęła coś o jego niepunktalności. Nie odpowiedział i zasiadł do skromnego posiłku. Muchy brzęczały dokoła stolu i łaziły po brudnym obrusie. Poprzez turkot dorożek i wrzawę omnibusów słyszał donośny głos, pochłaniający każdą minutę, jaka pozostawała mu jeszcze do odjazdu.
Po pewnym czasie odsunął talerz i ukrył twarz w dłoniach. Czuł, że ma prawo wiedzieć wszystko. Jeśli było tak, jak przypuszczał, należało mu o tem dawno powiedzieć. Matka patrzała na niego, skamieniała z lęku. Słowa padały mechanicznie z jej ust. Obracała w ręku podartą chusteczkę koronkową. Gdy wybiła szósta, James wstał i podszedł do drzwi. Potem odwrócił się i spojrzał na matkę. Oczy ich spotkały się. Jim ujrzał w oczach matki dzikie błaganie o litość. Doprowadziło go do wściekłości.
— Matko, chcę cię o coś zapytać, — rzekł. Oczy jej błądziły po pokoju. Nie odpowiedziała. — Powiedz mi prawdę. Mam prawo to wiedzieć. Czy byłaś żoną mego ojca?
Westchnęła ciężko. Było to westchnienie ulgi. Straszliwa chwila, chwila, której dzień i noc lękała się od tygodni i miesięcy, ta chwila nadeszła wreszcie, a jednak nie odczuwała lęku. Było nawet pewnego rodzaju rozczarowanie Brutalna bezpośredniość pytania wymagała bezpośredniej odpowiedzi. Sytuacja nie była zwolna przygotowana. Była nagła. Robiła wrażenie nieudanej próby.
— Nie, — odpowiedziała, dziwiąc się twardej prostocie życia.
— W takim razie ojciec mój był łotrem! — zawołał chłopak, zaciskając pięści.
Potrząsnęła głową. — Wiem, że nie był wolny. Kochaliśmy się bardzo, Gdyby on żył jeszcze, troszczyłby się o nas niezawodnie. Nie oburzaj się na niego, synu. To był twój ojciec i gentleman. Miał bardzo wysokie stosunki.
Z ust Jima padło przekleństwo. — Nie troszczę się o siebie, — zawołał, — ale nie pozwól, aby Sybilla... To także gentleman, prawda, ten, co ją kocha? Zapewne ma także wysokie stosunki.
Na chwilę ogarnęło kobietę ohydne uczucie upokorzenia. Opuściła głowę. Drżącemi dłońmi ocierała oczy. — Sybilla ma matkę, — mruknęła, — ja jej nie miałam.
Chłopiec był wzruszony. Podszedł do matki, pochylił się i ucałował ją. — Żałuję bardzo, jeśli sprawiłem ci przykrość, pytając o ojca, — rzekł, — ale nie mogłem inaczej postąpić. Teraz muszę już pójść. Żegnaj. Nie zapominaj, że teraz masz jeszcze jedno dziecko tylko, i wierz mi, jeśli ten człowiek wyrządzi mojej siostrze krzywdę, dowiem się, kim on jest, odszukam go i zakłuję jak psa. Przysięgam ci to.
Przesadna wściekłość tej groźby, dziki ruch, który jej towarzyszył, szalone, melodramatyczne słowa, wszystko to wprawiło ją w umiłowany nastrój. To była jej atmosfera. Odetchnęła lżej i po raz pierwszy od wielu miesięcy spojrzała na syna ze szczerym podziwem. Chętnie przeciągnęłaby scenę na tym samym poziomie podniecenia. Ale on przerwał ją. Należało znieść kufry, pamiętać o pledach. Portjer wbiegał i wybiegał szybko z pokoju. Trzeba się było targować z woźnicą. Nastrój rozwiał się w powszednich szczegółach.
Z ponownem uczuciem rozczarowania powiewała z okna podartą chusteczką koronkową, gdy syn odjeżdżał. Zdawała sobie sprawę, że straciła wielką sposobność. Pocieszyła się, opowiadając Sybilli, jak samotne jest teraz jej życie, gdy ma tylko jedno dziecię. Zapamiętała sobie to zdanie. Spodobało się jej. O groźbie nie rzekła nic. Wypowiedziana była żywo i dramatycznie. Czuła, że kiedyś wszyscy będą się z tego śmiali.


ROZDZIAŁ VI.

— Słyszałeś już ostatnią nowinę, Bazyli? — rzekł tegoż wieczora lord Henryk, gdy Hallward wszedł do małej salki hotelu Bristol, gdzie nakryto do obiadu na trzy osoby.
— Nie, Harry, — odpowiedział artysta, podając płaszcz służącemu, który pochylił się w głębokim ukłonie. — Cóż takiego? Chyba nie coś z polityki? To mnie nie zajmuje. W Izbie Gmin nie zasiada nikt, kogoby warto malować, choć niejednego zdałoby się nieco pobielić.
— Dorjan Gray jest zaręczony, — rzekł lord Henryk, spoglądając na niego.
Hallward zerwał się zmarszczył brew. — Dorjan zaręczony! — zawołał. — To niemożliwe!
— A jednak tak jest.
— Z kim?
— Z jakąś aktoreczką.
— Nie uwierzę. Dorjan jest nato zbyt wrażliwy.
— Dorjan jest zbyt mądry, aby od czasu do czasu nie popełnić głupstwa, drogi Bazyli.
— Małżeństwo to nie rzecz, którą można „popełnić od czasu do czasu", Harry.
— Chyba w Ameryce, — rzekł lord Henryk wolno. — Ale nie powiedziałem, że Dorjan ożenił się. Powiedziałem, że się zaręczył. To różnica. Pamiętam doskonale, że jestem żonaty, ale nie przypominam sobie zupełnie, abym był kiedyś zaręczony. Gotówbym uwierzyć, że nigdy nie byłem zaręczony.
— Ale pomyśl o urodzeniu Dorjana, o jego stanowisku, majątku. Toż to byłby absurd, gdyby chciał popełnić taki mezaljans.
— Powiedz mu to tylko, jeżeli chcesz, żeby się ożenił z tą dziewczyną, Bazyli. Zrobi to z pewnością. Jeśli człowiek robi kiedy jakie głupstwo, to zawsze ze szlachetnych pobudek.
— Mam nadzieję, że to dobra dziewczyna, Harry. Nie chciałbym, aby Dorjan związał się z jakąś nędzną istotą, która zepsułaby jego charakter i wypaczyła umysł.
— O, ona jest więcej niż dobra — jest piękna, — mruknął lord Henryk, łykając z kieliszka wermut z pomarańczówką. — Dorjan powiada, że jest piękna; a w tych sprawach myli się on rzadko. Jego portret, malowany przez ciebie, rozwinął w nim rychło poczucie wyglądu zewnętrznego innych ludzi. To jeden z wielu wpływów pożytecznych. Zobaczymy ją dziś wieczorem, jeśli chłopak nie zapomni o umowie.
— Mówisz poważnie?
— Zupełnie poważnie, Bazyli. Byłbym nieszczęśliwy na myśl, że mógłbym mówić kiedykolwiek poważniej, niż teraz.
— Ale czy ty to pochwalasz, Harry? — zapytał malarz, przechadzając się tam i zpowrotem i zagryzając wargi. — Nie możesz tego pochwalać. Toż to poprostu głupie zaślepienie.
— Nigdy niczego nie pochwalam ani nie ganię. To głupie stanowisko wobec życia. Nie na to posłani jesteśmy w świat, aby folgować swoim przesądom moralnym. Nie troszczę się nigdy o to, co mówią przeciętni ludzie, i nie mam nigdy nic do zarzucenia temu, co robią ludzie zachwycający. Jeśli mię ktoś pociąga, może wybrać jaką chce formę wyrazu, ja cieszę się zawsze. Dorjan Gray zakochał się w pięknej dziewczynie, która gra Julję, i chce się z nią ożenić. Dlaczego nie? Gdyby się ożenił z Messaliną, nie stałby się przez to mniej interesującym. Wiesz, że nie jestem szermierzem małżeństwa. Istotną wadą małżeństwa jest, że czyni ludzi niesamolubnymi. Ale ludzie niesamolubni są bezbarwni. Brak im indywidualności. Istnieją wprawdzie temperamenty, które małżeństwo komplikuje jeszcze. Zachowują one swój egotyzm i zyskują jeszcze niejedno nowe „ego". Są zmuszone wieść więcej niż jedno życie. Osiągają wyższą organizację, a wyższa organizacja jest, sądzę, celem naszego bytu. A przytem każde doświadczenie jest cenne, a cokolwiek można powiedzieć przeciw małżeństwu, niewątpliwie jest ono doświadczeniem. Spodziewam się, że Dorjan Gray ożeni się z tą dziewczyną, że będzie ją przez sześć miesięcy uwielbiał namiętnie, a potem zostanie oczarowany przez inną. Byłby to wspaniały przedmiot obserwacji.
— Ani słowa z tego wszystkiego nie traktujesz poważnie, Harry, sam wiesz to dobrze. Gdyby życie Dorjana Gray'a było zmarnowane, nikt bardziejby nad tem nie cierpiał od ciebie. Jesteś znacznie lepszy, niż się chcesz okazać.
Lord Henryk uśmiechnął się. — Wszyscy myślimy tak dobrze o innych, bo obawiamy się o siebie. Podstawą optymizmu jest jedynie lęk. Uważamy się za szlachetnych, bo przyznajemy bliźnim cnoty, które mogą nam być prawdopodobnie przydatne. Chwalimy bankiera, aby podnieść własny kredyt, znajdujemy zalety w rabusiu, spodziewając się, że naszą kieszeń oszczędzi. Wierzę we wszystko, co powiedziałem. Czuję największą pogardę dla takiego optymizmu. A co do zmarnowanego życia, to żadne życie nie jest zmarnowane, jeśli rozrost jego nie został zahamowany. Jeśli chcesz zniszczyć charakter, spróbuj go tylko zmienić. Zaś co do małżeństwa, to oczywiście byłoby ono głupie, ale istnieją inne, ciekawsze węzły między mężczyzną a kobietą. Poprę je niechybnie. Mają ten urok, że są wytworne. Ale oto i Dorjan. On ci więcej powie, niż ja mogę.
— Kochany Harry, kochany, Bazyli, powinszujcie mi obaj! — zawołał młodzieniec zdejmując podbity jedwabiem płaszcz i potrząsając ręce przyjaciół. — Nigdy nie byłem tak szczęśliwy. To się stało tak niespodzianie: wszystko, co piękne, przychodzi niespodzianie. A jednak zdaje mi się, jakobym całe życie na to tylko czekał. — Zarumienił się z podniecenia i radości i wyglądał uroczo.
— Mam nadzieję, że zawsze będziesz szczęśliwy, Dorjanie, — rzekł Hallward, — ale nie mogę ci wybaczyć, że nie zawiadomiłeś mnie o swoich zaręczynach. Harry wiedział o nich.
— A ja ci nie przebaczę, że się spóźniłeś na obiad, — wtrącił lord Henryk z uśmiechem, kładąc dłoń na ramieniu chłopca. — Siadaj, zobaczymy co potrafi tutejszy nowy kucharz, potem opowiesz nam wszystko.
— Niewiele tu jest do opowiadania, — zawołał Dorjan, gdy zasiedli dokoła małego, okrągłego stołu. — Oto co się stało. Kiedy wyszedłem wczoraj od ciebie, Harry, przebrałem się, zjadłem coś niecoś w małej restauracji włoskiej na Rupert Street, do której mię wprowadziłeś, i o ósmej udałem się do teatru. Sybilla grała Rozalindę. Oczywiście scenerja była ohydna a Orlando idjotyczny. Ale Sybilla! Szkoda, żeście jej nie widzieli! Kiedy się ukazała w ubraniu chłopca, była cudowna. Nosiła aksamitną kurtkę barwy mchu, z rękawami koloru cynamonowego, lekkie bronzowe spodenki, zgrabną zieloną czapeczkę z sokolem piórem, przymocowanem błyszczącym kamieniem, i obszerny płaszcz z ciemnoczerwoną podszewką. Nigdy nie wydała mi się piękniejszą. Miała delikatny wdzięk owej figurki z Tanagry, którą masz w pracowni, Bazyli. Włosy ciemnemi puklami zwisały dokoła jej twarzy, niby ciemne liście dokoła bladej róży. A jej gra — no, zobaczycie ją przecież dzisiaj. Jest ona poprostu artystką z urodzenia. Siedziałem w brudnej loży, oczarowany zupełnie. Zapomniałem, że byłem w Londynie i w dziewiętnastym wieku. Byłem ze swą ukochaną w lesie, którego nikt nigdy nie widział. Po przedstawieniu poszedłem do niej. Gdyśmy siedzieli obok siebie, w oczach jej ujrzałem nagle spojrzenie, jakiego nie widziałem dotąd. Wargi moje zbliżyły się do jej warg. Pocałowaliśmy się. Nie mogę wam powiedzieć, co czułem w tej chwili. Zdało mi się, jakoby całe moje życie zgęściło się w jeden idealny punkt różanobarwnej radości. Ona drżała na ciele i chwiała się jak biały narcyz. Potem padła na kolana i całowała moje ręce. Czuję, że nie powinienem tego wszystkiego opowiadać, ale nie mogę inaczej. Oczywiście zaręczyny nasze są tajemnicą. Nie wspomniała o nich nawet matce. Nie wiem, co powiedzą na to moi opiekunowie. Lord Radley z pewnością będzie wściekły. Nie obchodzi mnie to. Za rok niespełna będę pełnoletni, a wtedy mogę robić, co mi się podoba. Czy nie miałem racji, Bazyli, szukając ukochanej w poezji i znajdując żonę w dziele Szekspira? Wargi, które Szekspir nauczył mówić, szepnęły mi swą tajemnicę do ucha. Otaczały mię ramiona Rozalindy, a Julja całowała moje usta.
— Tak, Dorjanie, zdaje się, że miałeś rację, — rzekł Hallward wolno.
— Widziałeś ją dzisiaj? — zapytał lord Henryk.
Dorjan Gray potrząsnął głową. — Pożegnałem ją w lasach ardeńskich, powitam w ogrodzie Werony.
Lord Henryk łykał w zamyśleniu szampana. — W jakiej chwili wspomniałeś jej o małżeństwie, Dorjanie? I co ona odpowiedziała? Pewnie zapomniałeś już.
— Mój drogi Harry, nie traktował tego jako interes i nie oświadczyłem się jej formalnie. Powiedziałem, że ją kocham, a ona rzekła, że nie czuje się godną zostać moją żoną. Nie czuje się godną! Zaprawdę, cały świat jest dla mnie niczem wobec niej.
— Kobiety są niezwykle praktyczne, — mruknął lord Henryk, — o wiele praktyczniejsze od nas. W takich sytuacjach my zapominamy często mówić o małżeństwie, ale one przypominają nam o tem zawsze.
Hallward położył mu dłoń na ramieniu. — Dość, Harry. Zraniłes Dorjana. On nie jest jak inni ludzie. Nigdy nie unieszczęśliwiłby nikogo. Jest na to zbyt wrażliwy.
Lord Henryk spojrzał nad stołem. — Dorjan nie czuje się nigdy zraniony przeze mnie, — odpowiedział. — Pytałem z najlepszego powodu, z jedynego powodu, który usprawiedliwia pytanie — poprostu z ciekawości. Teorja moja głosi, że zawsze kobiety oświadczają się nam, a nie my im. Oczywiście z wyjątkiem stanu średniego. Ale stan średni nie jest nowoczesny.
Dorjan Gray odrzucił głowę ze śmiechem. — Jesteś niepoprawny, Harry; ale to nic. Niepodobna gniewać się na ciebie. Gdy zobaczysz Sybillę Vane, zrozumiesz, że mężczyzna, któryby ją skrzywdził, byłby bestją, bestją bez serca. Nie rozumiem, jak można zhańbić tę, którą się kocha. Kocham Sybillę Vane. Chcę ją wznieść na złoty piedestał i patrzeć, jak świat uwielbiać będzie kobietę należącą do mnie. Czem jest małżeństwo? Nieodwołalnym ślubem. Dlatego szydzisz z niego. Ach! nie szydź. To nieodwołalny ślub, a ja chcę ten ślub złożyć. Jej zaufanie czyni mię wiernym, jej wiara dobrym. Gdy jestem przy niej, żałuję wszystkiego, czegoś ty mię nauczył. Staję się innym, niżeli mię znałeś. Przeistaczam się, a samo dotknięcie dłoni Sybilli Vane każe mi zapomnieć o twoich fałszywych, pociągających, oszołamiających, trujących teorjach.
— Mianowicie..? — zapytał lord Henryk, nabierając sobie trochę sałaty.
— Och, o twoich teorjach o życiu, twoich teorjach o miłości, twoich teorjach o rozkoszy. Wogóle o wszystkich twoich teorjach, Harry.
— Rozkosz to jedyna rzecz, co do której warto mieć teorje, — odpowiedział lord Henryk powolnym, melodyjnym głosem. — Ale obawiam się, że teorja moja nie jest moją własnością. Należy ona do natury, nie do mnie. Rozkosz jest probierzem natury, jej znakiem aprobaty. Gdy jesteśmy zawsze dobrzy, ale nie każdy, kto jest dobry, jest zawsze szczęśliwy.
— Ach, ale co rozumiesz pod dobrocią? — zawołał Bazyli Hallward.
— Tak, — powtórzył Dorjan, spoglądając na lorda Henryka ponad ciężkiem kwieciem purpurowych irysów, stojących na środku stołu, — co rozumiesz pod dobrocią, Harry?
— Być dobrym znaczy to być w harmonji z sobą, — odparł lord Henryk, ujmując blademi, wąskiemi palcami smukły kieliszek. — Być zmuszonym do harmonji z innymi to dysonans. Własne życie — o to tylko idzie. Co do życia naszych bliźnich, jeśli się chce być obłudnikiem lub purytaninem, można wygłaszać o niem sąd moralnym, ale nic nas ono nie obchodzi. Zresztą, indywidualizm ma istotnie wyższy cel. Moralność współczesna polega na dostosowaniu się do epoki. Mojem zdaniem dla człowieka kulturalnego dostosowanie się do epoki jest największą niemoralnością.
— Ale nie ulega wątpliwości, że kto żyje wyłącznie dla siebie, Harry, płaci za to straszliwą cenę? — wtrącił malarz.
— Tak, wszystko musimy dziś przepłacać. Mam wrażenie, iż prawdziwa tragedja ubogich polega na tem, że nie mogą sobie pozwolić na nic, prócz wyrzeczenia się. Piękne grzechy, jak wszystkie rzeczy piękne, są przywilejem bogatych.
— Płaci się w inny sposób, niż pieniędzmi.
— W jaki sposób, Bazyli?
— Och! wyrzutami sumienia, cierpieniami... tak, uczuciem poniżenia.
Lord Henryk wzruszył ramionami. — Mój drogi chłopcze, sztuka średniowieczna jest zachwycająca, ale średniowieczne uczucia są przestarzałe. Można ich używać w powieści, oczywiście. Ale w powieści używa się tych tylko rzeczy, które już w życiu wyszły z użycia. Wierz mi, żaden człowiek cywilizowany nie żałuje rozkoszy, a żaden człowiek niecywilizowany nie wie, czem jest rozkosz.
— Ja wiem, czem jest rozkosz, — zawołał Dorjan Gray. — Ubóstwiać kogoś.
— W każdym razie to lepiej, niż być ubóstwianym, — odpowiedział lord Henryk, bawiąc się kilku owocami. — Być ubóstwianym to ohyda. Kobiety traktują nas, jak ludzkość swoich bogów. Ubóstwiają nas, a my musimy się męczyć, aby zrobić coś dla nich.
— Powiedziałbym, że czego od nas żądają, dają nam pierw, — mruknął chłopak poważnie. — Stwarzają w nas miłość. Mają prawo żądać jej zpowrotem.
— To absolutna prawda, Dorjanie, — zawołał Hallward.
— Nic nie jest absolutną prawdą, — rzekł lord Henryk.
— To jest nią, — przerwał Dorjan. — Musisz przyznać, Harry, że kobiety dają mężczyznom prawdziwe złoto ich życia.
— Może, — westchnął lord, — ale bez wyjątku żądają go zpowrotem w drobnej monecie. To nieszczęście. Kobiety, powiedział jakiś dowcipny Francuz, wzbudzają w nas natchnienie do stwarzania arcydzieł i przeszkadzają nam w ich wykonaniu.
— Harry, jesteś okropny! Nie wiem dlaczego cię tak lubię.
— Zawsze będziesz mię lubił, Dorjanie, — odparł lord Henryk. — Chcecie kawy, moi drodzy? Kelner, proszę kawy i „fine-champagne" i kilka papierosów. Nie: papierosów nie potrzeba; mam jeszcze. Bazyli, nie pal cygar. Weź papieros. Papieros to doskonały typ doskonałej rozkoszy. Sprawia przyjemność, a nie zaspokaja. Czegóż można pragnąć więcej? Tak, Dorjanie, będziesz mię zawsze lubił. Reprezentuję dla ciebie wszystkie te grzechy, których nie odważysz się nigdy popełnić.
— Co ty za głupstwa mówisz, Harry! — zawołał chłopak, zapalając papieros od zionącego płomieniem srebrnego smoka, którego kelner postawił na stole. — Chodźmy do teatru. Gdy Sybilla wejdzie na scenę, poznasz nowy ideał życia. Objawi ci ona coś, czego nie znałeś nigdy.
— Znałem wszystko, — rzekł lord Henryk ze znużonem spojrzeniem, — ale jestem zawsze wrażliwy na nowe emocje. Obawiam się tylko, że, dla mnie przynajmniej, już one nie istnieją. Ale może twoja cudowna dziewczyna potrafi je we mnie wzniecić. Lubię teatr. Jest o tyle bardziej rzeczywisty niż życie. Chodźmy. Dorjanie, pojedziesz ze mną. Żałuję bardzo, Bazyli, ale w moim powoziku są tylko dwa miejsca. Musisz pojechać dorożką.
Wstali i wkładając płaszcze, dopili kawy stojąc. Malarz był zamyślony i milczący. Ogarnął go ponury nastrój. Nie mógł znieść myśli o tem małżeństwie, a jednak wydawało mu się ono lepszem, niż niejedno, co się mogło stać. Po kilku minutach wyszli. Jechał sam, jak się umówili, i obserwował latarnie powoziku przed sobą. Ogarnęło go dziwne uczucie straty. Czuł, że Dorjan Gray nigdy nie będzie dla niego tem, czem był. Życie wtargnęło pomiędzy nich... Pociemniało mu przed oczyma, a rojne, oświetlone ulice znikły z przed jego spojrzenia. Gdy dorożka zatrzymała się przed teatrem, miał uczucie, jakby się postarzał o kilka lat.




ROZDZIAŁ VII.

Teatr był tego wieczora, niewiadomo dlaczego, bardzo przepełniony, a gruby Żyd, który wyszedł im naprzeciw, promieniał tłustym, drgającym uśmiechem od ucha do ucha. Z ukłonem pompatycznej pokory poprowadził ich do loży, poruszając ustawicznie tłustemi, upierścienionemi palcami i krzycząc na całe gardło. Dorjan Gray czuł do niego wstręt większy niż zazwyczaj. Miał wrażenie, jakby przyszedł zobaczyć Mirandę, a ujrzał Kalibana. Lordowi Henrykowi, przeciwnie, Żyd spodobał się bardzo. Przynajmniej oświadczył to głośno i ostentacyjnie potrząsnął mu dłoń, zapewniając, iż dumny jest z poznania człowieka, który odkrył genjusz i zbankrutował przez poetę. Hallward zajęty był obserwowaniem twarzy na parterze. Gorąco było nieznośne, a żyrandol płonął jak olbrzymia georginja z żółtych, ognistych płatków. Młodzieńcy na galerji pozdejmowali surduty i poprzewieszali przez poręcze. Rozmawiali przez cały teatr i dzielili się pomarańczami z siedzącemi obok nich wystrojonemi dziewczętami. Na parterze kilka kobiet śmiało się głośno. Głosy ich były przeraźliwie donośne i skrzeczące. Z bufetu dochodziło strzelanie korków.
— Co za miejsce do poszukiwania bogini! — rzekł lord Henryk.
— Tak! — odpowiedział Dorjan Gray. — Tutaj ją znalazłem, a boska jest, jak nic na świecie. Gdy gra, zapomina się o wszystkiem. Ci zwyczajni, szorstcy ludzie o grubych rysach i brutalnych ruchach stają się inni, gdy ona wejdzie na scenę. Siedzą cicho i wpatrują się w nią. Płaczą i śmieją się wraz z nią. Ona dobywa z nich echo, jak ze skrzypiec. Uduchawia ich i czuje się, że są oni z tego samego ciała, z tej samej krwi, co i my.
— Z tego samego ciała i krwi, co my! O, nie uważam! — zawołał lord Henryk, który obserwował widzów na galerji przez lornetkę.
— Nie zwracaj na niego uwagi, Dorjanie, — rzekł malarz. — Rozumiem, co chcesz powiedzieć, i wierzę w tę dziewczynę. Kogo ty kochasz, musi być czarujący, a dziewczyna, która wywiera wpływ, o jakim mówisz, musi być piękna i szlachetna. Uduchawiać swoją epokę — to warte trudu. Jeśli ta dziewczyna potrafi dać duszę tym, co żyli bez niej, jeśli budzi zmysł piękna w tych których życie było brudne i brzydkie, jeśli przezwycięża ich egoizm i użycza im łez współczucia dla cierpień, które są nie ich cierpieniami, to warta jest całej twojej czci, warta jest czci całego świata. Małżeństwo to jest zupełnie słuszne. Początkowo nie wierzyłem w to, ale teraz przyznaję. Bogowie stworzyli Sybillę Vane dla ciebie. Bez niej byłbyś niedoskonały.
— Dzięki, Bazyli, — odpowiedział Dorjan Gray i uścisnął jego rękę. — Wiedziałem, że ty mię zrozumiesz. Harry jest tak cyniczny, przeraża mię. Ale oto i orkiestra. Jest okropna, ale gra tylko pięć minut. Potem podniesie się kurtyna i zobaczysz dziewczynę, której poświęcić chcę całe swe życie, której oddałem wszystko, co jest we mnie dobrego.
W kwadrans później, przy niezwyklej burzy oklasków, Sybilla Vane ukazała się na scenie. Tak, myślał lord Henryk, była rzeczywiście piękną istotą — jedną z najwdzięczniejszych istot, jakie kiedykolwiek widział. Coś z łani było w jej lękliwym wdzięku, w jej szeroko rozwartych oczach. Łagodny rumieniec, jak cień róży w srebrnem lusterku, wykwitał na jej wargach, gdy ujrzała przepełnioną, rozentuzjazmowaną salę. Cofnęła się o kilka kroków, a wargi jej zdały się drżeć. Bazyli Hallward zerwał się, bijąc brawo. Dorjan Gray siedział bez ruchu, jak we śnie i patrzał na nią. Lord Henryk spojrzał przez lornetkę i mruknął: — Urocza! urocza!
Scena przedstawiała przedsionek domu Kapuletów, a Romeo, w płaszczu pielgrzyma, wszedł w towarzystwie Markucja i innych przyjaciół. Orkiestra zagrała, jak mogła najlepiej, kilka taktów, i rozpoczął się taniec. W tłumie niezręcznych, źle ubranych aktorów, Sybilla Vane poruszała się jak istota z piękniejszego świata. Ciało jej kołysało się w tańcu, jak kwiat kołysze się w wodzie. Wygięcie jej szyi było wygięciem białej lilji. Ręce jej były jak z chłodnej kości słoniowej.
Ale była dziwnie niedbała. Nie okazywała radości, gdy wzrok jej padał na Romea. Kilka słów, która miała powiedzieć —

Krzywdzisz, pielgrzymie, swą rękę, co zbożna
Tak obyczajnie moją rękę trzyma!
Dłoń świętych nato, że jej dotknąć można —
I to jest zacny całunek pielgrzyma[3]

i krótki dialog, który po nich nastąpił, wygłosiła zupełnie sztucznie. Głos był wspaniały, ale ton fałszywy zupełnie. Fałszywy był w zabarwieniu. Pozbawiał wiersz wszelkiego życia. Namiętność czynił nieprawdziwą.
Dorjan Gray pobladł, obserwując ją. Był zmieszany i zalękniony. Żaden z przyjaciół nie odważył się przemówić do niego. Wydała się im zupełnie pozbawioną talentu. Byli okrutnie rozczarowani.
Ale wiedzieli, że probierzem dla każdej Julji jest scena balkonowa drugiego aktu. Postanowili zaczekać na nią. Jeśli w tej scenie zawiedzie, nie można się po niej niczego spodziewać.
Wyglądała czarująco, gdy się ukazała w świetle księżyca. Temu niepodobna było zaprzeczyć. Ale wymuszoność jej gry była nie do zniesienia. Z każdą chwilą pogarszała się. Ruchy jej były przeraźliwie sztuczne. W każdem słowie, które wypowiadała, odczuwało się przesadę. Wspaniały ustęp —

Ty widzisz maskę nocy na mej twarzy,
Inaczej wstydby dziewiczy zrumienił
Moje oblicze za słowa słyszane
Przez cię tej nocy! —

wygłosiła z okropną precyzją pensjonarki, która uczyła się deklamacji u lichego profesora. A gdy się przechyliła przez balkon i doszła do cudownych wierszy —

Choć się raduję tobą, nie radują
Przecież mnie śluby tej nocy dzisiejszej,
Zbyt są pośpieszne, niezwyczajne, nagłe,
Nazbyt podobne są do błyskawicy,
Której już niema, zanim zdołaliśmy
Rzec, iż się łyska. O luby, dobranoc!
Oby nam dojrzał ten pączek miłości
Pod tchnieniem lata i pięknem wystrzelił
Kwieciem do czasu, gdy się znów spotkamy —

wypowiedziała te słowa, jakby nie miały one dla niej żadnego znaczenia. To nie było zdenerwowanie. Przeciwnie, była zupełnie opanowana. To była poprostu licha gra. Zupełnie fiasko.
Nawet zwyczajna, niewykształcona publiczność na parterze i na galerji przestała się interesować grą. Powstał niepokój, rozległy się głośne rozmowy i sykanie. Żyd, który stał w głębi pierwszego piętra, tupał i klął z wściekłości. Jedyną spokojną osobą była dziewczyna sama.
Po ukończeniu drugiego aktu rozpoczęły się burzliwe sykania, a lord Henryk wstał i włożył palto. — Ona jest przepiękna, Dorjanie, — rzekł, — ale nie umie grać. Chodźmy.
— Chcę pozostać do końca sztuki, — odpowiedział Dorjan głosem twardym i zgorzkniałym. — Żałuję bardzo, że wam obu zepsułem wieczór, Harry. Przepraszam was najmocniej.
— Kochany Dorjanie, sądzę, że miss Sybilla Vane jest chora, — przerwał Hallward. — Przyjdziemy kiedy indziej.
— Chciałbym, aby była chora, — odparł Dorjan. — Ale ona wydaje się tylko zimna i niewrażliwa. Zmieniła się w zdumiewający sposób. Wczoraj wieczorem była wielką artystką. Dzisiaj jest tylko przeciętną, mierną aktorką.
— Nie mów tak o tej, którą kochasz, Dorjanie. Miłość jest cudowniejsza od sztuki.
— Obie są tylko formami naśladownictwa, — zauważył lord Henryk. — Ale proszę was, chodźmy. Dorjanie, nie możesz pozostać tu dłużej. Niedobrze jest dla moralności przyglądać się złej grze. Zresztą, sądzę, że żonie swojej nie pozwolisz występować. Więc co cię obchodzi, że gra Julję jak marjonetka? Jest cudowna, a życie zna równie mało, jak sztukę, będzie więc wspaniałym przedmiotem doświadczenia. Istnieją tylko dwa rodzaje ludzi zajmujących — ci, którzy wiedzą absolutnie wszystko, i ci, którzy absolutnie nic nie wiedzą. Na miłość nieba, mój chłopcze, nie patrz tak tragicznie! Tajemnica młodości polega na tem, że nigdy nie doznaje człowiek uczucia, z którem mu jest nie ładnie. Chodź ze mną i z Bazylim do klubu. Będziemy palili papierosy i pili zdrowie Sybilli Vane. Jest piękna. Czegóż chcesz więcej?
— Idź stąd, Harry, — zawołał chłopiec. — Chcę zostać sam. Bazyli, musicie odejść. Ach! czy nie widzicie, że mi serce pęka? — Gorące łzy napłynęły mu do oczu. Wargi jego drżały, cofnął się w głąb loży, oparł o ścianę i ukrył twarz w dłoniach.
— Chodźmy, Bazyli, — rzekł lord Henryk głosem dziwnie miękkim; i dwaj młodzieńcy wyszli razem.
W kilka minut później rampy zajaśniały znowu i kurtyna podniosła się do trzeciego aktu. Dorjan Gray powrócił na swoje miejsce. Był blady, dumny i obojętny. Sztuka ciągnęła się wolno, jakby nie chciała dobiec do końca. Połowa publiczności odeszła, stukając ciężkiemi butami i śmiejąc się. Przedstawienie było absolutnie chybione. Ostatni akt odegrano przed pustemi prawie ławkami. Zasłona spadła wśród chichotów i pomruków.
Gdy tylko przedstawienie skończyło się, Dorjan pobiegł za kulisy do garderoby. Dziewczyna stała sama z blaskiem triumfu na twarzy. Oczy jej płonęły cudownym ogniem. Promieniała. Rozchylone wargi uśmiechały się do swojej tajemnicy.
Gdy wszedł, spojrzała na niego, a na twarzy jej wystąpił wyraz nieskończonej radości. — Jak ja dziś źle grałam. Dorjanie! — zawołała.
— Okropnie! — odpowiedział, patrząc na nią z przerażeniem, — okropnie! To było straszne. Czy jesteś chora? Nie masz pojęcia, co to było. Nie masz pojęcia, co wycierpiałem.
Dziewczyna uśmiechnęła się. — Dorjanie, — odpowiedziała, przeciągając to imię melodyjnym głosem, jakby słodsze było od miodu dla czerwonego kwiecia jej warg, — Dorjanie, powinieneś mię zrozumieć. Ale teraz rozumiesz mię, prawda?
— Co rozumiem? — zawołał z gniewem.
— Dlaczego grałam dziś tak źle. Dlaczego zawsze będę grała źle. Dlaczego nigdy już nie będę grać dobrze.
Dorjan wzruszył ramionami. — Jesteś zapewne chora. Jeśli jesteś chora, nie powinnaś grać. Ośmieszasz się. Przyjaciele moi byli oburzeni. Ja byłem oburzony.
Sybilla zdawała się nie słyszeć. Radość zmieniła ją zupełnie. Ogarnęła ją ekstaza szczęścia.
— Dorjanie, Dorjanie, — zawołała, — zanim cię poznałam, gra była jedyną rzeczywistością mego życia. Żyłam tylko w teatrze. Sądziłam, że to wszystko jest prawdą. Jednego wieczora byłam Rozalindą, drugiego Porcją. Radość Beatryczy była moją radością, ból Kordelji moim bólem. Wierzyłam we wszystko. Zwykli ludzie, którzy grali ze mną, wydawali mi się jako bogowie. Malowane dekoracje były moim światem. Nie znałam nic prócz cieni i uważałam je za rzeczywistość. Ale ty przyszedłeś, — o, mój cudny kochanku! — i wyzwoliłeś duszę moją z więzienia. Nauczyłeś mię, czem jest rzeczywistość. Dziś wieczór po raz pierwszy w życiu przejrzałam pustkę, fałsz, płytkość tego blichtru, w którym zawsze grywałam. Dziś wieczór spostrzegłam po raz pierwszy, że Romeo jest brzydki, stary i malowany, że księżyc w ogrodzie jest sztuczny, dekoracja ordynarna, słowa, które mówiłam, nieprawdziwe, że to nie moje słowa, nie to, co miałam do powiedzenia. Ty dałeś mi coś wyższego, coś, wobec czego wszelka sztuka jest cieniem. Nauczyłeś mię, czem jest miłość. Ukochany mój! ukochany möj! mój Uroczy Książę! Książę życia! Zmęczyły mię już cienie. Ty znaczysz dla mnie więcej, niż cała sztuka. Cóż ja mam wspólnego z temi marjonetkami? Kiedy przyszłam tu dziś wieczorem, nie mogłam zrozumieć, jak mię to wszystko nagle opuściło. Myślałam, że będę czarująca. Ujrzałam, że nie umiem już nic. Naraz rozjaśniło mi się w duszy, co to wszystko znaczy. Świadomość tego była cudowna. Słyszałam ich sykanie i uśmiechałam się. Co oni mogli wiedzieć o miłości takiej jak nasza? Zabierz mię Dorjanie — zabierz mię z sobą, tam, gdzie będziemy sami. Nienawidzę sceny. Mogłabym grać namiętność, której nie czuję, ale nie potrafię grać tego, co goreje we mnie jak ogień. O, Dorjanie, Dorjanie, czy wiesz teraz, co to wszystko znaczy? Gdybym nawet potrafiła, bluźnierstwem byłoby dla mnie grać miłość. Ty mię tego nauczyłeś.
Dorjan rzucił się na kanapę i odwrócił twarz. — Zabiłaś moją miłość, — szepnął.
Spojrzała na niego zdumiona i roześmiała się. Nie odzywał się. Podeszła do niego i drobnemi palcami pogładziła jego włosy. Uklękła przed nim i przycisnęła jego dłonie do warg. Cofnął je z drżeniem.
Potem zerwał się i skoczył ku drzwiom. — Tak, — zawołał, — zabiłaś moją miłość. Tyś uskrzydliła mą wyobraźnię. Teraz nie podniecasz nawet mojej ciekawości. Nie działasz już na mnie. Kochałem cię, bo byłaś cudowna, bo miałaś genjusz i ducha, bo nadawałaś marzeniom wielkich artystów rzeczywistość, a cienie sztuki przyoblekałaś w kształt i postać. Odrzuciłaś to wszystko. Jesteś płytka i głupia. O Boże! jaki ja byłem szalony, kochając cię. Jakimże ja byłem głupcem! Teraz jesteś dla mnie niczem. Nie chcę cię widzieć więcej. Nie chcę więcej myśleć o tobie. Nie chcę wymówić więcej twego imienia. Nie wiesz, czem byłaś dla mnie kiedyś. Tak, kiedyś... O, nie mogę znieść myśli o tem! Gdybym cię był nie ujrzał! Zniweczyłaś romans mego życia. Jak mało musisz wiedzieć o miłości, jeśli powiadasz, że ona zabija twoją sztukę! Bez sztuki jesteś niczem. Byłbym cię uczynił wielką i sławną. Świat uwielbiałby cię, a ty nosiłabyś moje nazwisko. Czem jesteś teraz? Trzeciorzędną aktorką o ładnej buzi.
Dziewczyna zbielała na twarzy i zadrżała. Złożyła ręce, a głos utkwił jej w gardle. — Nie mówisz tego poważnie, Dorjanie? — szepnęła. — Ty grasz.
— Gram! Pozostawiam to tobie. Potrafisz to tak dobrze, — odparł z goryczą.
Powstała z kolan i z bolesnym wyrazem cierpienia na twarzy podeszła do niego. Położyła mu dłoń na ramieniu i zajrzała w oczy. Odepchnął ją. — Nie dotykaj mnie! — zawołał.
Głuche westchnienie wydarło się z jej ust. Padła do jego nóg. Leżała jak zdeptany kwiat. — Dorjanie, Dorjanie, nie opuszczaj mnie! — szepnęła. — Żałuję, że nie grałam dobrze. Myślałam ciągle o tobie. Ale ja spróbuję — naprawdę. Spróbuję. Moja miłość do ciebie spadła na mnie tak niespodzianie. Myślę, że nie wiedziałabym o tem nigdy, gdybyś mnie nie pocałował — gdybyśmy się nie pocałowali. Pocałuj mię jeszcze raz, ukochany. Nie odchodź ode mnie. Mój brat... Nie; to nic! On nie mówił poważnie. To był żart... Ale ty, o! czy nie możesz mi ten jeden raz przebaczyć? Będę pracowała wytrwale i spróbuję naprawić to. Nie bądź tak okrutny, kocham cię ponad wszystko w świecie. Przecież tylko jeden raz ci się nie podobałam. Ale masz rację, Dorjanie. Powinnam być bardziej artystką. To było głupio z mojej strony; ale nie mogłam inaczej. O, nie opuszczaj mnie, nie opuszczaj mnie. — Wybuchła spazmatycznem łkaniem. Przykucnęła na ziemi, jak zranione zwierzę, a Dorjan Gray patrzał na nią swemi pięknemi oczyma i dumna wzgarda skrzywiła jego delikatnie wykrojone wargi. Uczucia ludzi, których przestało się kochać, wydają się zawsze śmieszne. Sybilla Vane wydała mu się głupio melodramatyczna. Łzy jej i westchnienia nudziły go.
— Idę, — rzekł wreszcie spokojnie i zimno. — Nie chcę ci sprawić bólu, ale nie mogę cię widzieć więcej. Rozczarowałem się na tobie.
Płakała cicho i nie odpowiedziała, ale poczołgała się za nim. Drobne jej dłonie macały przed sobą, jakby szukały go. Odwrócił się i wyszedł. Po kilku minutach opuścił teatr.
Nie wiedział sam, dokąd szedł. Przypominał sobie, że włóczył się po źle oświetlonych ulicach, mijał wąskie, czarne łuki bram i brzydkie domy. Kobiety, śmiejące się brutalnie, wołały go krzykliwemi głosami. Pijacy zataczali się koło niego, klnąc i niby potworne małpy rozmawiając ze sobą. Na stopniach widział obdarte dzieci, a z ciemnych dziedzińców dochodziły go krzyki i przekleństwa.
O świcie znalazł się tuż przed Convent Garden. Mrok znikał, a niebo, ubarwione słabą czerwienią, wydrążało się w konchę perłową. Wielkie wozy, naładowane chwiejącemi się liljami, sunęly wolno po pustej, gładkiej ulicy. Powietrze ociężałe było od zapachu kwiatów, a piękno ich zdało się koić balsamem jego ból. Poszedł za wozami na rynek i ujrzał, jak zdejmowano ładunek. Handlarz w białej sukmanie zaofiarował mu wiśnie. Podziękował mu, dziwiąc się, że nie chciał przyjąć pieniędzy, potem zaczął automatycznie jeść. Zerwane były o północy, przeniknął je chłód księżyca. Szereg chłopców, niosących w koszach nakrapiane tulipany i róże, żółte i czerwone, przeszedł obok niego, przeciskając się między wielkiemi bladozielonemi stosami jarzyn. Pod portykiem o szarych, spłowiałych na słońcu kolumnach kręciła się gromadka brudnych dziewcząt bez kapeluszy, czekając na koniec licytacji. Inne tłoczyły się przed poruszającemi się ciągle drzwiami kawiarenki na Piazza. Ociężałe konie pociągowe stąpały ciężko po kamieniach, potrząsały dzwonkami i uprzężą. Kilku furmanów leżało na workach, śpiąc. Gołębie o irysowych szyjach i nóżkach jak kwiaty, latały dokoła, dziobiąc ziarno.
Po chwili Dorjan zawołał dorożkę i pojechał do domu. Zatrzymał się na schodach i spojrzał na milczący plac o białych, szczelnie pozamykanych oknach z jaskrawemi okiennicami. Niebo było teraz jak czysty opal, a dachy domów lśniły niby srebro. Z jakiegoś przeciwległego komina wzniósł się cienki słupek dymu. Snuł się jak błękitna wstęga w perłowem powietrzu.
W wielkiej, złotej lampie weneckiej, zdobyczy z jakiejś gondoli dożów, zwisającej ze stropu obszernego hall’u wejściowego o dębowej posadzce, paliły się jeszcze w trzech świecznikach migoczące płomienie: wyglądały jak cienkie, niebieskie liście z ognia, otoczone białym żarem. Przykręcił je, i rzuciwszy kapelusz i palto na stół, przeszedł przez bibljotekę do drzwi sypialni, wielkiej ośmiokątnej komnaty parterowej, którą pod wpływem zbudzonego właśnie zamiłowania do przepychu urządził na nowo i obwiesił wspaniałemi gobelinami z czasów Odrodzenia, znalezionemi w jakimś nieużywanym pokoju w Selby Royal. Gdy naciskał klamkę, wzrok jego padł na portret, malowany przez Bazylego Hallwarda. Cofnął się zdumiony. Potem wszedł do swego pokoju, we wzroku jego było zakłopotanie. Wyjął kwiat z butonierki i przyglądał mu się z wahaniem. Wreszcie wrócił, podszedł do obrazu i zaczął go bacznie oglądać. W słabem świetle, przenikającem przez jedwabne kremowe firanki, obraz wydał mu się nieco zmieniony. Wyraz twarzy był inny. Możnaby powiedzieć, że w ustach czaił się rys okrucieństwa. Było to niewątpliwie zdumiewające.
Odwrócił się, i podchodząc do okna, rozsunął firanki. Jasne światło dzienne wdarło się do pokoju i odegnało fantastyczne cienie w ciemne kąty, gdzie się przyczaiły drżąc. Ale dziwny wyraz, który ujrzał w twarzy na portrecie, pozostał, a nawet wzmocnił się jeszcze. Drgające, jaskrawe światło słoneczne ukazywało mu linje okrucieństwa wokół ust tak wyraźnie, jakby spoglądał po jakimś strasznym czynie w zwierciadło.
Zadrżał, i biorąc ze stołu owalne lusterko, podtrzymywane przez figurki kupidynków z kości słoniowej, jeden z wielu podarków lorda Henryka, zajrzał w jego gładką taflę. Czerwonych jego warg nie skrzywiała taka linja. Co to mogło znaczyć?
Przetarł oczy, podszedł blisko do obrazu i raz jeszcze począł mu się przyglądać badawczo. Nie widać było na nim śladów jakichkolwiek zmian w technicznej stronie, a jednak bezwątpienia wyraz twarzy uległ zmianie. To nie było złudzenie. Fakt był straszliwie wyraźny.
Rzucił się na krzesło i zagłębił w myślach. Nagle błysnęły mu słowa, które w dniu ukończenia obrazu wypowiedział w pracowni Bazylego Hallwarda. Tak, przypominał sobie doskonale. Wygłosił szalone życzenie, aby on sam pozostał młody, a obraz zestarzał się aby własna jego uroda nie zwiędła, a twarz na płótnie nosiła brzemię jego namiętności i grzechów; aby wymalowane oblicze skaziły brózdy cierpienia i myśli, on zaś aby zachował delikatny kwiat i wdzięk młodości, którą dopiero co sobie uświadomił. Czyżby się jego pragnienie ziściło? To przecież niemożliwe. Sama myśl o tem była potworna. A jednak obraz wisiał przed nim, a wokół ust widniał rys okrucieństwa.
Okrucieństwo! Czyżby był okrutny? To była wina dziewczyny, nie jego. Marzył o niej, jako o wielkiej artystce, ofiarował jej swoją miłość, gdyż uważał ją za wielką. A ona go zawiodła. Okazała się płytka i niegodna. A jednak ogarnęło go uczucie bezgranicznego żalu, gdy sobie uprzytomnił, jak leżała u jego nóg, łkając niby dziecię. Przypomniał sobie, jak obojętnie przypatrywał się jej. Dlaczego miał taki charakter? Dlaczego dana mu była taka dusza? Ale i on cierpiał. Podczas tych trzech strasznych godzin przedstawienia przeżył wieki cierpienia, tysiąclecia katuszy. Jego życie warte było tyleż, co jej. Jeśli on zranił ją na całe życie, ona zniszczyła mu chwilę. Zresztą, kobiety nadają się bardziej do cierpienia, niż mężczyźni. Żyją tylko uczuciami. Myślą tylko o uczuciach. Jeśli sobie biorą kochanka, to poto, aby mieć kogoś, komu mogą urządzać sceny. Lord Henryk powiedział mu to, a lord Henryk zna kobiety. Dlaczego ma się przejmować Sybillą Vane? Była teraz dla niego niczem.
Ale obraz? Co na to powiedzieć? Posiadał tajemnicę jego życia i zdradzał jego dzieje. Nauczył go kochać swą urodę. Czyżby go chciał nauczyć gardzić swoją duszą? Czy spojrzy nań jeszcze kiedyś?
Nie; to było złudzenie podnieconych zmysłów. Straszna noc, którą przeżył, pozostawiła swój cień. Na głowę jego padła nagle owa ponura, szkarłatna plama, która doprowadza ludzi do obłędu. Obraz nie zmienił się. Głupotą było myśleć o tem.
A jednak patrzał na niego piękną, skażoną twarzą, z okrutnym uśmiechem. Jasne włosy połyskiwały w słonecznym blasku poranka. Błękitne oczy spotykały się z jego oczyma. Ogarnęło go uczucie bezgranicznej litości, nie nad sobą samym, ale nad swoim malowanym wizerunkiem. Był już zmieniony i będzie się zmieniał nadal. Złoto jego uwiędnie i zszarzeje. Jego róże białe i czerwone umrą. Za każdy grzech, który popełni, piękność jego skazi plama. Ale on nie będzie grzeszył. Obraz ten, zmieniony czy niezmieniony, będzie dlań widomym symbolem sumienia. Musi się oprzeć pokusie. Nie zobaczy więcej lorda Henryka — a przynajmniej nie będzie słuchał więcej owych subtelnych, trujących teoryj, które w ogrodzie Bazylego Hallwarda po raz pierwszy wzbudziły w nim pragnienie rzeczy niemożliwych. Powróci do Sybilli Vane, naprawi wszystko, ożeni się z nią, spróbuje pokochać ją znowu. Tak, to było jego obowiązkiem. Ona cierpiała pewnie więcej od niego. Biedne dziecko! Był wobec niej samolubny i okrutny. Urok, który wywierała na niego, powróci. Będą szczęśliwi z sobą. Przy niej życie jego będzie piękne i czyste.
Wstał z krzesła i zasłonił obraz wielkim parawanem; dreszcz go przeszedł, gdy na niego spojrzał. — Jakie to straszne! — szepnął do siebie, podszedł do okna i otworzył je. Wyszedł na trawnik i głęboko zaczerpnął oddechu. Świeże powietrze poranne rozwiało jego ponury nastrój. Myślał tylko o Sybilli. Łagodne echo miłości ku niej odezwało się w jego duszy. Raz poraz powtarzał jej imię. Zdało się, jakoby ptaki, śpiewające w wilgotnym od rosy ogrodzie, opowiadały o niej kwiatom.


ROZDZIAŁ VIII.

Było już późno po południu, gdy się obudził. Służący kilkokrotnie wchodził na palcach, aby się przekonać, czy się nie porusza, i dziwił się bardzo, że jego młody pan śpi tak długo. Wreszcie rozległ się dzwonek, Wiktor wszedł cicho z filiżanką herbaty i stosem listów na małej tacce ze starej porcelany sewrskiej i rozsunął jedwabne zielone firanki o lśniącej błękitnej podszewce, przesłaniające trzy wielkie okna.
— Monsieur spał dziś doskonale, — rzekł z uśmiechem.
— Która godzina, Wiktorze, — zapytał Dorjan Gray zaspany.
— Kwadrans na drugą, monsieur,
Jak późno! Dorjan usiadł na łóżku, łyknął herbaty i przejrzał listy. Jeden był od lorda Henryka i przyniesiony był rano. Wahał się przez chwilę i odłożył go nabok. Inne przeglądał niedbale. Zawierały, jak zwykle, moc kart wizytowych, zaproszeń na obiady, biletów na zebrania prywatne, programów koncertów dobroczynnych, jakiemi elegancki młodzieniec zasypywany był w sezonie codziennie. Potem następował słony rachunek za serwis toaletowy z wytłaczanego srebra w stylu Louis Quinze; nie miał dotąd odwagi posłać rachunku swoim opiekunom, gdyż byli to ludzie staromodni, niezdolni pojąć, że w naszych czasach tylko rzeczy zbędne są niezbędnemi; wreszcie następowało kilka uprzejmych i usłużnych ofert od bankierów z Jermyn Street, wyrażających gotowość służenia mu na każde życzenie wszelką sumą na umiarkowany procent.
Po jakichś dziesięciu minutach wstał i narzuciwszy kosztowny szlafrok z przetykanej jedwabiem wełny kaszmirskiej, wszedł do łazienki z onyksową posadzką. Zimna woda orzeźwiła go po długim śnie. Zdawał się nie pamiętać już o tem, co przeżył. Dziwne uczucie, że odegrał rolę w jakiejś osobliwej tragedji, ogarnęła go raz czy dwa, ale przed nim było coś, jakby nierealność zjawy sennej.
Gdy się ubrał, wszedł do bibljoteki i zasiadł do lekkiego francuskiego śniadania, do którego nakryto mu na małym, okrągłym stoliku przy otwartem oknie. Dzień był przepiękny. Gorące powietrze dyszało wonią. Pszczoła wleciała do pokoju i brzęczała dokoła stojącego przed nim błękitnego wazonu z bladożółtemi różami. Dorjan czuł się zupełnie szczęśliwy.
Nagle spojrzenie jego padło na parawan, który postawił przed obrazem; wzdrygnął się.
— Za zimno, monsieur? — zapytał służący, stawiając na stole omlet. — Może zamknąć okno?
Dorjan potrząsnał głową — Nie jest mi zimno, — bąknął.
Więc to była prawda. Czy obraz zmienił się rzeczywiście? Czy też tylko wyobraźnia podsuwała mu widok zła, gdzie był tylko widok radości? Przecież malowane płótno nie mogło się zmienić? To absurd. Musi to kiedyś opowiedzieć Bazylemu. Będzie się śmiał z tego.
A jednak, jak żywo przypominał sobie każdy szczegół! Najpierw w niepewnym półmroku, potem w jasnym blasku wschodzącego słońca widział wokół skrzywionych warg rys okrucieństwa. Obawiał się prawie chwili, gdy służący wyjdzie z pokoju. Wiedział, że kiedy pozostanie sam, będzie musiał oglądać portret. Obawiał się pewności. Gdy służący podał kawę i papierosy i skierował się ku drzwiom, uczuł dziką potrzebę zatrzymania go w pokoju. Gdy drzwi zamknęły się za nim, zawołał go z powrotem. Służący przystanął, czekając na rozkazy. Dorjan patrzał na niego przez chwilę. — Niema mnie dla nikogo w domu, Wiktorze, — rzekł z westchnieniem. Służący ukłonił się i wyszedł.
Potem wstał od stołu, zapalił papierosa i rzucił się na tapczan z kosztownemi poduszkami, stojący naprzeciw parawanu. Był to stary parawan ze złoconej skóry hiszpańskiej, tłoczony w bogaty wzór w stylu Louis Quatorze. Przyglądał mu się prawie z ciekawością i rozmyślał nad tem, czy krył on już kiedy przedtem tajemnicę życia ludzkiego.
Czy ma go wogóle odsunąć? Dlaczego nie pozostawić go na miejcu? Naco świadomość? Jeśli to prawda, to straszne. Jeśli nieprawda, poco się niepokoić? Ale co będzie, jeśli przez fatum lub straszliwy przypadek obce oczy zajrzą za ten parawan? Co zrobić, jeśli Bazyli Hallward zapragnie ujrzeć swój obraz? Bazyli uczyni to niezawodnie. Nie; trzeba rzecz sprawdzić natychmiast. Raczej wszystko inne, niżeli ten straszny stan niepewności.
Wstał i zamknął obydwoje drzwi. Chciał być przynajmniej sam, patrząc na maskę swojej hańby. Potem odsunął parawan i spojrzał sobie samemu twarzą w twarz. To była zupełna prawda. Portret uległ zmianie.
Jak sobie później często przypominał, a zawsze z jednakowem zdziwieniem, początkowo oglądał portret z uczuciem niemal ciekawości uczonego. Wydawało mu się nieprawdopodobnem, że zmiana taka mogła zajść. A jednak tak było. Czyżby istniało jakieś tajemne powinowactwo pomiędzy atomami chemicznemi, które tworzyły kształt i barwę na płótnie, a duszą, żyjącą w nim? Czy możliwem było, że one dawały postać temu, co myślała dusza? — że czyniły rzeczywistością, o czem dusza marzyła? Albo istniała jakaś inna, straszliwa przyczyna? Dreszcz go przejął, czuł lęk, powrócił do posłania i położył się, patrząc z przerażenia na obraz.
Coprawda czuł, że uczynił on dla niego coś dobrego. Wzbudził w nim świadomość, jak niesprawiedliwym, jak okrutnym był wobec Sybilli Vane. Ale nie było jeszcze za późno, aby naprawić wszystko. Sybilla zostanie mimo wszystko jego żoną. Jego nieprawdziwa, egoistyczna miłość ustąpi wyższemu porywowi, zmieni się w szlachetniejsze uczucie, a ten portret, który namalował Bazyli Hallward, stanie się dlań tem, czem jest świętość dla jednego, sumienie dla drugiego, a bojaźń Boża dla nas wszystkich. Istnieją narkotyki, przytępiające skruchę, trucizny, usypiające zmysł moralny. Ale oto miał przed sobą widzialny symbol upodlenia przez grzech. Tu widział wiecznie obecny znak nieszczęścia, jakie ludzie ściągają na swe dusze.
Wybiła trzecia, czwarta, podwójne uderzenie zegara wydzwoniło jeszcze pół godziny, a Dorjan Gray nie poruszył się. Usiłował pochwycić szkarłatne nici życia i utkać z nich deseń; znaleźć drogę w krwawym labiryncie namiętności, w którym się obracał. Nie wiedział, co czynić, ani co myśleć. Wreszcie podszedł do stołu i napisał namiętny list do dziewczyny, którą kochał, błagając o przebaczenie i oskarżając się o szaleństwo. Stronicę za stronicą pokrywał dzikiemi słowami żalu i dzikszemi jeszcze bólu. Istnieje zbytek w samooskarżaniu. Jeśli ganimy siebie, czujemy, że nikt nie ma do tego prawa. Nie kapłan, lecz spowiedź daje rozgrzeszenie. Gdy Dorjan ukończył list, czuł, że przebaczono mu.
Nagle zapukano do drzwi, usłyszał głos lorda Henryka. — Mój drogi chłopcze, muszę z tobą pomówić. Wpuść mię. Nie wolno ci się tak zamykać.
Nie odpowiedział odrazu, lecz zachowywał się zupełnie cicho. Pukanie powtórzyło się, głośniejsze tym razem. Tak, lepiej wpuścić lorda Henryka i wytłumaczyć mu, że chce rozpocząć nowe życie, posprzeczać się z nim, jeśli to będzie konieczne, zerwać z nim, jeśli się to okaże nieuniknione. Podbiegł do obrazu, zasłonił go parawanem i otworzył drzwi.
— Bardzo mi przykro z powodu całej tej sprawy, Dorjanie, — rzekł lord Henryk, wchodząc. — Ale nie powinieneś myśleć o tem za wiele.
— Mówisz o Sybilli Vane? — zapytał Dorjan Gray.
— Tak, oczywiście, — rzekł lord Henryk, siadając na krześle i zdejmując wolno żółte rękawiczki. — Straszne to poniekąd, ale nie twoja w tem wina. Powiedz mi, czy byłeś u niej za kulisami i widziałeś się z nią po przedstawieniu?
— Tak.
— Wiedziałem. Urządziłeś jej scenę?
— Byłem brutalny, Harry — poprostu brutalny. Ale teraz wszystko już dobrze. Nie żałuję tego, co się stało. Nauczyło mię to znać lepiej siebie samego.
— Ach, Dorjanie, cieszę się, że się na to tak zapatrujesz! Obawiałem się, że zastanę cię pogrążonego w skrusze i szarpiącego swe piękne loki.
— To wszystko już było, — rzekł Dorjan, potrząsając z uśmiechem głową. — Jestem teraz zupełnie szczęśliwy. Wiem teraz, czem jest sumienie. Nie ty mnie tego nauczyłeś. Jest to pierwiastek najbardziej boski w nas. Nie śmiej się z tego, Harry — przynajmniej nie wobec mnie. Chcę się stać dobrym. Nie mogę znieść myśli, że dusza moja jest brzydka.
— Wspaniała podstawa artystyczna dla nowej etyki, Dorjanie! Winszuję ci. Od czego chcesz zacząć?
— Od poślubienia Sybilli Vane.
— Poślubienia Sybilli Vane! — zawołał lord Henryk, zrywając się i spoglądając nań z przerażeniem. — Ależ, kochany Dorjanie — —
— Tak, Harry, wiem, co chcesz powiedzieć. Coś wstrętnego o małżeństwie. Nie mów mi nigdy więcej takich rzeczy. Przed dwoma dniami prosiłem Sybillę Vane, aby zostala moją żoną. Nie złamię słowa. Zostanie moją żoną.
— Twoją żoną! Dorjanie! Nie otrzymałeś mego listu? Napisałem do ciebie dziś rano i przysłałem bilet przez służącego.
— Twój list? O, tak, przypominam sobie. Nie czytałem go, Harry. Obawiałem się, że może w nim być coś, co mi się nie spodoba. Rwiesz życie na strzępy swojemi epigramatami.
— Więc nie wiesz nic?
— Co masz na myśli?
Lord Henryk przeszedł pokój, i siadając obok Dorjana, ujął obie jego dłonie i uścisnął mocno. — Dorjanie, — rzekł, — mój list — nie przerażaj się — miał ci donieść, że Sybilla Vane nie żyje.
Okrzyk bólu wydał się z ust młodzieńca, zerwał się — i wyrwał ręce z uścisku lorda Henryka. — Nie żyje! Sybilla nie żyje! To nieprawda! To podłe kłamstwo! Jak śmiesz to mówić?
— To prawda, Dorjanie, — rzekł lord Henryk poważnie. — Wszystkie gazety poranne piszą o tem. Pisałem ci, abyś ich nie czytał, zanim przyjdę. Oczywiście odbędzie się śledztwo, a ty nie powinieneś być w nie wmieszany. Takie rzeczy czynią człowieka interesującym w Paryżu. Ale w Londynie ludzie są zbyt przesądni. Tutaj nie należy debjutować skandalem. Trzeba go sobie zarezerwować, aby się stać interesującym na starość. Spodziewam się, że nazwisko twoje nie jest znane w teatrze? Jeśli nie, to dobrze. Czy widział cię ktoś, jak szedłeś do jej pokoju? To punkt bardzo ważny.
Dorjan nie odpowiedział przez kilka chwil. Był zdrętwiały z przerażenia. Wreszcie wyjąkał zduszonym głosem: — Harry, śledztwo, powiadasz? Co to ma znaczyć? Czyżby Sybilla — —? O, Harry, ja tego nie zniosę! Ale streszczaj się. Powiedz mi wszystko odrazu.
— Jestem pewien, że nie był to wypadek, Dorjanie, choć tak trzeba to przedstawić publiczności. Zdaje się, że koło pół do pierwszej wyszła wraz matką z teatru i oświadczyła jej, że zapomniała czegoś na górze. Czekano na nią przez pewien czas, ale nie zeszła. Wreszcie znaleziono ją martwą na podłodze w garderobie. Przez nieuwagę napiła się czegoś z używanych w teatrze płynów. Nie wiem, co to było, ale z pewnością był w tem albo kwas pruski, albo biel ołowiana. Sądzę, że kwas pruski, bo umarła natychmiast.
— Harry, Harry, to straszne! — zawołał Dorjan.
— Tak; to bardzo tragiczne, oczywiście, ale nie wolno ci się dać w to wplątać. „The Standard" podaje, że miała siedemnaście lat. Myślałem, że była jeszcze młodsza. Wyglądała jak dziecko i tak mało znała się na grze. Dorjanie, nie wolno ci brać sobie tego tak do serca. Musisz zjeść ze mną obiad, a potem pójdziemy do Opery. Patti występuje dziś, wszyscy idą. Możesz zajść do loży mojej siostry. Będzie kilka eleganckich pań.
— Więc zamordowałem Sybillę Vane, — rzekł Dorjan Gray nawpół do siebie, — zamordowałem ją tak niechybnie, jakgdybym poderznął nożem jej wąską szyjkę. Ale róże kwitną równie pięknie jak przedtem. Ptaki równie radośnie śpiewają w moim ogrodzie. A dziś wieczór mam jeść z tobą obiad, iść do Opery, a potem gdzieś na kolację. Jakże niezwykle dramatyczne jest życie! Gdybym czytał to wszystko w książce, Harry, zdaje się, że płakałbym nad tem. Teraz, gdy zdarzyło się to rzeczywiście, i mnie samemu, wydaje mi się to zbyt cudownem, aby płakać. Oto pierwszy namiętny list miłosny, jaki napisałem w życiu. Jakże to dziwne, że pierwszy swój namiętny list miłosny napisałem do martwej dziewczyny. Chciałbym wiedzieć, czy oni coś czują, ci biali, milczący ludzie, których nazywamy martwymi? Sybilla! Czy ona czuje, dostrzega, słyszy? O, Harry, jak ja ją kochałem! Zdaje mi się, jakby to już lata przeszły. Była dla mnie wszystkiem. Potem przyszedł ten straszny wieczór — czy to było rzeczywiście dopiero wczoraj wieczorem? — kiedy grała tak źle i omal mi serca nie złamała. Wytłumaczyła mi to wszystko. Było to strasznie patetyczne. Ale mnie nie wzruszyło. Uważałem ją za płytką. Potem stało się nagle coś, co mię przeraziło. Nie mogę ci powiedzieć, co, ale to było straszne. Powiedziałem, że nie wrócę do niej nigdy. Czułem, że wyrządziłem jej krzywdę. A teraz ona nie żyje. Boże! Boże! Harry, co ja mam począć? Nie znasz niebezpieczeństwa, które mi grozi, a w niczem nie mogę znaleźć pomocy. Ona dałaby mi ją. Ona nie miała prawa się zabić. To było samolubne z jej strony.
— Drogi Dorjanie, — odpowiedział lord Henryk, biorąc papierosa i wyjmując złotobronzową zapalniczkę, — kobieta w ten tylko sposób może mężczyznę zmienić, że męczyć go będzie póty, póki straci całe zainteresowanie życiem. Gdybyś poślubił tę dziewczynę, byłbyś nieszczęśliwy. Oczywiście traktowałbyś ją uprzejmie. Można być uprzejmym wobec tych, z których się sobie nic nie robi. Ale ona wyczułaby rychło, że jesteś wobec niej zupełnie obojętny. A gdy kobieta wyczuje to o swoim mężu, albo ubiera się okropnie, albo nosi cudowne kapelusze, za które płaci mąż innej. Nie mówię już zupełnie o błędzie towarzyskim, który byłby straszny i do któregobym oczywiście nie dopuścił, ale zapewniam cię, że w każdym razie byłby to bezwzględnie błąd.
— I ja tak sądzę, — mruknął chłopak, przechadzając się tam i zpowrotem po pokoju, blady straszliwie. — Ale uważałem to za swój obowiązek. Nie moja wina, że ta okropna tragedja przeszkodziła mi w spełnieniu tego, co należało. Przypominam sobie, iż powiedziałeś kiedyś, że nad wszystkiemi dobremi postanowieniami unosi się jakiś fatalizm — zawsze są one za późno powzięte. Moje z pewnością.
— Takie postanowienia to bezużyteczne próby wywarcia wpływu na prawa naukowe. Źródłem ich jest wyłącznie próżność. Rezultatem ich jest bezwzględne zero. Dają nam one niekiedy coś z owych zbytkowych, bezpłodnych wzruszeń, które posiadają pewien urok dla słabych. To wszystko, co można o nich powiedzieć. Są one czekami, wystawianemi na bank, w którym się nie ma konta.
— Harry, — zawołał Dorjan, podchodząc i siadając obok niego, — skąd to pochodzi, że nie odczuwam tej tragedji tak, jakbym pragnął? Nie sądzę przecież, abym był bez serca. A ty jak myślisz?
— Za wiele głupstw popełniłeś w ciągu ostatnich dwóch tygodni, aby mieć prawo do tej nazwy, Dorjanie, — odpowiedział lord Henryk z łagodnym, melancholijnym uśmiechem.
Dorjan zmarszczył brew. — Nie podoba mi się to wyjaśnienie, Harry, — rzekł, — ale rad jestem, że nie uważasz mnie za pozbawionego serca. Bo też nim nie jestem. Wiem, że nie jestem. A jednak muszę przyznać, że wypadek ten nie wzrusza mnie tak, jak powinien. Wydaje mi się on tylko pięknem zakończeniem pięknej gry. Ma całe straszliwe piękno tragedji greckiej, tragedji, w której ja grałem główną rolę, ale nie zostałem zraniony.
— To ciekawe zagadnienie, — rzekł lord Henryk, który z wyrafinowaną przyjemnością bawił się nieświadomym egoizmem chłopca, — niezwykle ciekawe zagadnienie. Sądzę, że prawdziwe wyjaśnienie jest następujące. Zdarza się często, iż rzeczywiste tragedje życia odgrywają się tak nieartystycznie, że ranią nas przez swą brutalną gwałtowność, przez swą absolutną nieskładność, swoją absurdalną bezsensowność, zupełny brak stylu. Wzruszają nas one, jak nas wzrusza wulgarność. Sprawiają wrażenie nagiej, brutalnej siły, przeciw której się buntujemy. Niekiedy jednak w życiu naszem przytrafia się tragedja, zawierająca artystyczne pierwiastki piękna. Jeśli te pierwiastki piękna są prawdziwe, całość działa tylko na nasz zmysł dramatyczny. Nagle spostrzegamy, że nie jesteśmy już aktorami, lecz widzami przedstawienia. A raczej jednem i drugiem. Obserwujemy siebie samych, a czar sztuki opanowuje nas. Co się naprzykład stało w danym wypadku? Ktoś zabił się z miłości do ciebie. Byłbym rad, gdybym ja sam mógł przeżyć podobne doświadczenie. Byłbym do końca życia zakochany w miłości. Kobiety, które mnie kochały — było ich wiele, ale w każdym razie kilka — pozostawały przy życiu, gdy ja przestałem się o nie troszczyć, a one o mnie. Stały się otyłe i nudne, a gdy je spotykam, chcą się zaraz pogrążać we wspomnienia. O, ta okropna pamięć kobiet! Jakie to straszne! I jakiego to dowodzi zastoju duchowego! Należy wchłaniać barwę życia, ale nigdy nie przypominać sobie szczegółów. Szczegóły są zawsze wulgarne.
— Muszę zasiać mak w swoim ogrodzie, — westchnął Dorjan.
— To niepotrzebne, — odparł lord. — Życie ma zawsze mak w ręku. Oczywiście, niekiedy sprawa się przeciąga. Kiedyś podczas całego sezonu nosiłem stale fiołki, jako pewnego rodzaju artystyczną żałobę po romansie, który nie chciał umrzeć. Wkońcu jednak umarł. Nie wiem na co. Zdaje się, że na swoją propozycję poświęcenia dla mnie całego świata. To zawsze straszna chwila. Przejmuje nas grozą wieczności. Otóż — czy uwierzysz? — przed tygodniem spotkałem się z tą panią na obiedzie u lady Hampshire, obstawała przy tem, aby powtórzyć całą tę historję, odgrzebać przeszłość i naprawić przyszłość. Pochowałem swój romans w grobie ze złotogłowów. Ona wydarła go stamtąd, zapewniając mię, że złamałem jej życie. Muszę stwierdzić, że jadła bardzo dużo, nie czułem więc obawy. Ale jakże mało okazała smaku! Jedynym urokiem przeszłości jest, że należy do przeszłości. Ale kobiety nie wiedzą nigdy, kiedy kurtyna spada. Żądają zawsze szóstego aktu, a gdy już wszelkie zainteresowanie grą minęło, one chcą ją kontynuować. Gdyby im ulegać, każda komedja kończyłaby się tragicznie, a każda tragedja osiągałaby punkt kulminacyjny w farsie. Umieją one być zachwycająco sztuczne, ale nie posiadają zmysłu sztuki. Ty jesteś szczęśliwszy, niż ja byłem. Zapewniam cię, Dorjanie, że żadna z kobiet, które znałem, nie uczyniłaby dla mnie tego, co Sybilla Vane uczyniła dla ciebie. Zwykłe kobiety pocieszają się zawsze. Niektóre z nich imają się w tym celu barw sentymentalnych. Nigdy nie ufaj kobiecie, ubierającej się fioletowo, ilekolwiekby miała lat, ani kobiecie, która przekroczyła trzydziesty piąty rok i lubuje się w różowych wstążkach. Oznacza to zawsze, że miała jakieś przeżycie. Inne znajdują pociechę w tem, że odkrywają nagle zalety w swoich mężach. Pysznią się przed każdym swem szczęściem małżeńskiem, jakby to był najponętniejszy grzech. Inne pociesza religja. Pewna pani zapewniała mię, że misterja religijne posiadają cały urok kokieterji; a ja rozumiem to doskonale. Zresztą nic nie czyni nas tak dumnymi, jak zarzut, że grzeszymy. Sumienie robi nas wszystkich egoistami. Tak; liczba dróg, na których kobieta współczesna znajduje pocieszenie, jest nieskończona. Nie wymieniłem nawet najważniejszej pociechy.
— A jest nią, Harry? — zapytał chłopiec obojętnie.
— O, najprostsza. Gdy się utraciło własnego wielbiciela, zdobywa się cudzego. W dobrem towarzystwie rehabilituje to kobietę zawsze. Ale naprawdę, Dorjanie, jakże inną musiała być Sibilla Vane, niżeli wszystkie te kobiety, które się spotyka! W śmierci jej widzę coś istotnie pięknego. Cieszę się, że żyję w stuleciu, w którem zdarzają się takie cuda. Przywracają one człowiekowi wiarę w rzeczywistość rzeczy, któremi igramy wszyscy: romantyzmu, namiętności i miłości.
— Byłem dla niej straszliwie okrutny. Zapominasz o tem.
— Obawiam się, że kobiety cenią okrucieństwo, brutalne okrucieństwo, ponad wszystko. Mają one cudownie pierwotne instynkty. Emancypowaliśmy je, ale one pozostają mimo to niewolnicami, żądnemi pana. Lubią, aby niemi rządzono. Jestem pewien, że byłeś wspaniały. Nigdy nie widziałem cię w rzeczywistym i prawdziwym gniewie, ale mogę sobie wyobrazić, jak pięknie wyglądałeś. A przytem powiedziałeś przedwczoraj coś, co mi się początkowo wydało tylko fantazją, ale teraz widzę, że była to prawda i że zawiera ona klucz tajemnicy.
— Co mianowicie, Harry?
— Powiedziałeś, że Sybilla Vane ucieleśnia dla ciebie wszystkie bohaterki miłosne — jednego wieczora jest Desdemoną, drugiego Ofelją; jeśli umiera jako Julja, zmartwychwstaje jako Imogena.
— Teraz już nie zmartwychwstanie nigdy, — szepnął Dorjan i ukrył twarz w dłoniach.
— Nie, już nigdy nie zmartwychwstanie. Odegrała swą ostatnią rolę. Ale musisz myśleć o jej samotnej śmierci w jaskrawej garderobie, niby o dziwnie posępnym fragmencie jakieś tragedji z czasów Jakóba, niby o jakiejś cudownej scenie z Webstera, Torda czy Cyryla Tourneura. Ta dziewczyna nie żyła nigdy życiem rzeczywistem i dlatego nie umarła rzeczywistą śmiercią. Dla ciebie przynajmniej była ona zawsze tylko marzeniem, zjawą, snującą się przez sztuki Szekspira i obecnością swoją dodającą im uroku, fletem, przez który muzyka Szekspira brzmiała pełniej i radośniej. W chwili, gdy zetknęła się z życiem rzeczywistem, zepsuła je, a ono zepsuło ją, i to było jej zgubą. Opłakuj Ofelję, jeśli chcesz. Posyp sobie głowę popiołem, bo Kordelja została zasztyletowana. Przeklinaj niebo, gdyż umarła córka Brabantia. Ale nie trwoń łez dla Sybilli Vane. Była mniej rzeczywista, niż one.
Zapanowało milczenie. Wieczór rozściełał mrok w pokoju. Bezszelestnie, na srebrnych stopach wpełzały cienie ogrodu. Barwy przedmiotów bledły.
Po pewnym czasie Dorjan Gray wstał. — Wyjaśniłeś mi mój stan, Harry, — szepnął z westchnieniem ulgi. — Czułem wszystko to, co powiedziałeś, ale lękałem się tego i nie umiałem swych uczuć wyrazić. Jak ty mię dobrze znasz! Ale nie mówmy więcej o tem, co się stało. Było to cudowne doświadczenie. Oto wszystko. Ciekaw jestem, czy życie ma dla mnie jeszcze wpogotowiu coś równie niezwykłego.
— Życie ma dla ciebie wszystko wpogotowiu, Dorjanie. Niema rzeczy, którejbyś nie zdołał sprawić swoją pięknością.
— A przypuśćmy, Harry, że stanę się wychudły, stary, pomarszczony? Co wtedy?
— Ach, wtedy, — rzekł lord Henryk, wstając, — wtedy, drogi Dorjanie, będziesz musiał walczyć o zwycięstwa. Teraz życie ofiarowuje ci je. Nie, musisz zachować swą piękność. Żyjemy w epoce, która za wiele czyta, aby być mądrą, za wiele myśli, aby być piękną. Nie możemy się obejść bez tego. Ale teraz musisz się przebrać i pojechać do klubu. I tak się trochę spóźnimy.
— Spotkamy się lepiej w Operze, Harry. Jestem zbyt zmęczony, żeby jeść. Jaki jest numer loży twojej siostry?
— Zdaje się dwudziesty siódmy. Przy głównem wejściu. Zobaczysz na drzwiach jej nazwisko. Martwi mię jednak, że nie chcesz się ze mną zabrać na obiad.
— Jestem nazbyt wyczerpany, — rzekł Dorjan z roztargnieniem. — Ale dziękuje ci bardzo za wszystko, co mi powiedziałeś. Jesteś bezwątpienia moim najlepszym przyjacielem. Nikt mnie nigdy tak nie rozumiał, jak ty.
— Nasza przyjaźń zaczęła się dopiero, Dorjanie, — rzekł lord Henryk, ściskając mu dłoń. — Dowidzenia. Spodziewam się zobaczyć cię przed pół do dziesiątej. Pamiętaj, Patti śpiewa.
Gdy lord Henryk zamknął za sobą drzwi, Dorjan nacisnął dzwonek, a po chwili Wiktor wszedł z lampą i zasunął firanki. Dorjan czekał niecierpliwie, aż służący wyjdzie. Zdawało mu się, że potrzebuje on na każdą rzecz nieskończenie wiele czasu.
Gdy tylko został sam, skoczył do parawanu i odsunął go. Nie; obraz nie zmienił się więcej. Otrzymał wiadomość o śmierci Sybilli Vane, zanim on sam dowiedział się o tem. Dowiadywał się o faktach życia w chwili, gdy zachodziły. Ohydne okrucieństwo, które skaziło jego usta, zjawiło się niewątpliwie w momencie, gdy dziewczyna zażyła trucizny. A może był obojętny na wypadki? Może reagował tylko na to, co się działo w jego duszy? Dorjan zamyślił się i uczuł nadzieję, że zmniana dokona się kiedyś przed jego oczyma, i zadrżał, gdy tę nadzieję uczuł.
Biedna Sybilla! cóż to był za romans! Tak często grała śmierć na scenie. A oto śmierć sama dosięgła jej i zabrała z sobą. Jak ona odegrała tę ostatnią straszliwą scenę? Czy przeklinała go, umierając? Nie; umarła z miłości do niego, a teraz miłość ta stanie się dla niego świętością. Odpokutowała wszystko ofiarą swego życia. Nie będzie myślał więcej o tem, co musiał przez nią przecierpieć owego strasznego wieczora w teatrze. Kiedy będzie myślał o niej, niechaj mu się ona ukazuje jako cudownie tragiczna postać, zesłana na scenę życia, aby ukazać przemożną rzeczywistość miłości. Cudownie tragiczna postać? Łzy napłynęły mu do oczu, gdy sobie przypomniał jej dziecięce spojrzenie, jej miłe, wesołe usposobienie, jej lękliwy, drżący wdzięk. Szybko otarł łzy i spojrzał znowu na obraz.
Czuł, że nadeszła chwila, aby dokonać wyboru. A może wybór był już dokonany? Tak, życie roztrzygnęło za niego — życie i jego własna żądza poznania życia. Wieczna młodość, niewyczerpane namiętności, subtelne i ukryte rozkosze, dzikie radości i dzikie grzechy — wszystko to będzie miał. Portret będzie dźwigał brzemię jego hańby: oto wszystko.
Ogarnęło go uczucie bólu na myśl o zbezczeszczeniu, którego doznać miało oblicze na płótnie. Kiedyś, naśladując dziecinnie Narcyza, ucałował malowane wargi, które teraz uśmiechały się doń tak okrutnie. Codzień siadywał przed portretem, dziwiąc się własnej piękności i prawie w niej zakochany, jak mu się niekiedy zdawało. Czyżby się teraz obraz ten miał zmieniać z każdym nastrojem, któremu on sam ulegał? Czyżby się miał stać ohydny i wstrętny, że trzeba go będzie ukryć w zamkniętem miejscu, pozbawić światła słonecznego, które tak często zalewało jego faliste piękne włosy potokami połyskliwego złota? Co za zgroza! Co za zgroza!
Przez chwilę chciał się modlić, aby straszliwy związek pomiędzy nim a obrazem ustał. Zmienił się on w odpowiedzi na modlitwę; może w odpowiedzi na nową modlitwę mógłby pozostać niezmieniony. Ale któż, znając chociaż trochę życie, wyrzekłby się nadziei pozostania wiecznie młodym, jakkolwiek fantastyczną byłaby ta nadzieja, jakkolwiek niebezpiecznemi mogłyby być skutki? A zresztą, czy było to w jego mocy? Czy rzeczywiście modlitwa sprawiła tę zmianę? Czy nie mogła istnieć także jakaś naukowa przyczyna? Jeśli myśl może oddziaływać na organizm żywy, czyż nie może działać i na przedmioty martwe lub nieorganiczne? Ba, czy rzeczy, leżące poza nami, nie mogą bez udziału myśli i świadomej woli pozostawać we współbrzmieniu z naszemi zachceniami i namiętnościami, przemawiając, atom do atomu, w tajemnej miłości lub dziwnem powinowactwie? Ale co znaczyła przyczyna! Nigdy już nie będzie kusił modlitwą tak straszliwej mocy. Jeśli obraz się zmienia, niech się zmienia. Poco myśleć o tem za wiele?
Będzie dlań nawet przyjemnością obserwować obraz. Będzie mógł śledzić ducha swego na tajemnych ścieżkach. Portret ten będzie dla niego magicznem zwierciadłem. Jak objawił mu pierw jego ciało, tak teraz objawi mu duszę. A gdy dla obrazu nadejdzie zima, on sam stać będzie jeszcze tam, gdzie wiosna drży u skraju lata. Gdy z policzków portretu zczeźnie krew i pozostanie gipsowa maska z ołowianemi oczyma, on sam zachowa blask chłopięcy. Kwiat jego piękności nie uwiędnie. Tętno jego życia nie osłabnie. Jako bogowie Greków silny będzie, rączy i radosny. Cóż go obchodzi los malowanego wizerunku na płótnie? On będzie bezpieczny. To było wszystko.
Ustawił parawan na dawnem miejscu przed obrazem i uśmiechnął się przytem, potem udał się do sypialni, gdzie służący czekał już na niego. W godzinę później był w Operze, a lord Henryk pochylał się nad jego krzesłem.


ROZDZIAŁ IX.

Nazajutrz rano podczas śniadania zameldowano Bazylego Hallwarda.
— Cieszę się, że cię zastaję, Dorjanie, — rzekł malarz poważnie. — Byłem tu wczoraj wieczorem, powiedziano mi, że jesteś w Operze. Wiedziałem oczywiście, że to niemożliwe. Ale szkoda, że nie zostawiłeś w domu wiadomości, gdzie byłeś naprawdę. Spędziłem straszny wieczór, obawiałem się niemal, że jedna tragedja ściągnie drugą. Powinieneś był zatelegrafować mi, gdy się o tem dowiedziałeś. Przeczytałem tę wiadomość przypadkowo w nadzwyczajnym dodatku „The Globe", który mi wpadł w rękę w klubie. Przyszedłem tu natychmiast i byłem zrozpaczony, że cię nie zastałem. Nie mogę ci wprost powiedzieć, jak się tą całą sprawą przejąłem. Rozumiem, co musiałeś przecierpieć. Ale gdzie byłeś? Czy byłeś u matki tej dziewczyny? W pierwszej chwili chciałem pójść tam za tobą. Adres był w gazecie. Gdzieś na Euston Road, prawda? Ale nie chciałem się narzucać bólowi, któremu nie mógłbym przynieść ulgi. Biedna kobieta! W jakim ona musi być stanie! I jedyne dziecko nadomiar! Jak ona to wszystko przyjęła?
— Skąd ja to mogę wiedzieć, drogi Bazyli? — mruknął Dorjan Gray, popijając bladożółtego wina z delikatnego, złoconego kieliszka z weneckiego szkła. — Byłem w Operze. Powinieneś był przyjść także. Poznałem lady Gwendolen, siostrę Harry'ego. Byliśmy w jej loży. Czarująca osoba; a Patti śpiewała bosko. Nie mów o tak strasznych rzeczach. O czem się nie mówi, to się wogóle nie stało. Jedynie słowo, powiada Harry, nadaje rzeczom realny byt. Zresztą ona nie była jedynem dzieckiem. Jest jeszcze syn, pewnie piękny chłopak. Ale on nie jest na scenie. Marynarz, czy coś w tym rodzaju. A teraz opowiedz mi o sobie i o swoich pracach.
— Poszedłeś do Opery? — zapytał Hallward bardzo wolno, z tłumionym bólem w głosie. — Poszedłeś do Opery, gdy Sybilla Vane leżała w jakiemś brudnem mieszkaniu? Możesz mówić ze mną o innych czarujących kobietach, o Patti, która śpiewa bosko, zanim dziewczyna, którą kochałeś, zaznała bodaj spokoju w grobie? Kiedy drobne jej zwłoki czeka okropny rozkład!
— Dość, Bazyli! Nie chciałem tego słyszeć! — zawołał Dorjan, zrywając się na równe nogi. — Nie wolno ci mówić o tem. Co się stało, stało się. Co minęło, minęło.
— Dzień wczorajszy nazywasz przeszłością?
— Cóż oznacza czas, który rzeczywiście upłynął? Głupcom tylko potrzeba lat, aby się uwolnić od jakiegoś uczucia. Człowiek, który jest panem siebie samego, może położyć kres zmartwieniu równie szybko, jak znaleźć sobie rozrywkę. Nie chcę być igraszką swych uczuć. Chcę ich używać, korzystać z nich, władać niemi.
— Dorjanie, to okropne! Coś cię zmieniło zupełnie. Wyglądasz jeszcze tak samo uroczo, jak wówczas, gdy codzień przychodziłeś do mojej pracowni i pozowałeś mi do portretu. Ale wtedy byłeś prosty, naturalny i wrażliwy. Byłeś najbardziej niezepsutą istotą w świecie. Teraz, nie wiem, co się z tobą stało. Mówisz, jakbyś nie miał serca, nie miał litości. To wpływ Harry'ego. Widzę to.
Chłopiec zaczerwienił się, podszedł do okna i przez kilka minut spoglądał w zielony, migoczący, zalany słońcem ogród. — Bardzo wiele zawdzięczam Harry'emu, Bazyli, — rzekł wreszcie, — więcej, niżeli tobie. Ty nauczyłeś mię tylko próżności.
— Tak, spotkała mię za to kara, Dorjanie — ale spotka mię jeszcze kiedyś.
— Nie wiem, co masz na myśli, Bazyli, — zawołał Dorjan Gray, odwracając się. — Nie wiem, czego chcesz. Czego ty chcesz?
— Chcę owego Dorjana Gray'a, którego malowałem, — rzekł artysta smutno.
— Bazyli, — rzekł chłopiec, podchodząc do niego i kładąc mu dłoń na ramieniu, — przyszedłeś za późno. Wczoraj, gdy usłyszałem, że Sybilla Vane zabiła się — —
— Zabiła się! Wielkie nieba! Czy to pewne? — zawołał Hallward, spoglądając na niego z przerażeniem.
— Mój drogi Bazyli! Nie sądzisz chyba, że to był zwykły przypadek? Oczywiście zabiła się sama.
Starszy z mężczyzn ukrył twarz w dłoniach. — Okropność, — szepnął, i przeniknął go dreszcz.
— Nie, — rzekł Dorjan Gray, — niema w tem nic okropnego. To jedna z wielkich romantycznych tragedyj naszej epoki. Z reguły aktorzy wiodą życie jak najpospolitsze. Są dobrymi mężami, dobremi żonami, czy czemś podobnie nudnem. Wiesz, co mam na myśli — cnotę drobnomieszczańską i tak dalej. Jakże inną była Sybilla! Życie jej było najpiękniejszą tragedją. Zawsze była bohaterką. Ostatniego wieczora — tego wieczora, gdy ją widziałeś — grała źle, bo poznała rzeczywistość miłości. Kiedy poznała jej nierzeczywistość, umarła, jak umarłaby Julja. Cofnęła się w sferę sztuki. Miała w sobie coś z męczennicy. Śmierć jej ma w sobie całą patetyczną beznadziejność męczeństwa, całe jego strwonione piękno. Ale, jak już powiedziałem, nie myśl, że nie czułem bólu. Gdybyś był przyszedł wczoraj we właściwej chwili — o pół do szóstej, czy trzy na szóstą — zastałbyś mię we łzach. Nawet Harry, który tu był, który przyniósł mi tę wiadomość, nie miał pojęcia o tem, co przecierpiałem w istocie. Cierpiałem bezgranicznie. Potem to przeszło. Nie mogę powtórzyć swych uczuć. Tego nie potrafi nikt, prócz ludzi sentymentalnych. A ty jesteś bardzo niesprawiedliwy, Bazyli. Przychodzisz tu, aby mię pocieszyć. To pięknie z twojej strony. Zastajesz mię pocieszonego i jesteś wściekły. Jakże jesteś w tem podobny do filantropów! Przypominasz mi historję, którą opowiadał Harry, o pewnym filantropie, który poświęcił dwadzieścia lat życia, aby zwalczyć jakąś niesprawiedliwość, czy też zmienić jakieś krzywdzące prawo — nie pamiętam już, o co to szło. Wreszcie zwyciężył i wtedy doznał najwyższego rozczarowania. Nie miał już co robić, konał wprost z nudów i stał się niepoprawnym mizantropem. A poza tem, mój drogi, stary Bazyli, jeśli mię chcesz istotnie pocieszyć, naucz mię, jak zapomnieć o tem, co się stało, lub patrzeć na to z punktu widzenia artystycznego. Czy to nie Gautier pisał o „la consolation des arts”? Przypominam sobie, że znalazłem kiedyś w twojej pracowni mały tomik w welinowej oprawie i natknąłem się na to cudowne zdanie. Tak, ja nie jestem jak ów młodzieniec, o którym opowiadałeś mi, gdy jechaliśmy razem do Marlow, jak ów młodzieniec, który mawiał, że żółty jedwab może go w każdem strapieniu życia pocieszyć. Lubię piękne rzeczy, które można brać do ręki, dotykać. Stary brokat, zielony bronz, wyroby z laki, rzeźby w kości słoniowej, piękne okolice, zbytek, przepych, wszystko to może coś dać. Ale temperament artystyczny, który te rzeczy stwarzają, a przynajmniej pobudzają, jest dla mnie ważniejszy. Stać się widzem własnego życia, znaczy to, jak powiada Harry, uwolnić się od bólów życia. Wiem, że to, co mówię, jest dla ciebie niespodzianką. Nie dostrzegłeś, jak się rozwinąłem. Kiedy mię poznałeś, byłem uczniakiem. Teraz jestem mężczyzną. Mam nowe namiętności, nowe myśli, nowe ideały. Jestem inny, ale nie powinieneś mnie dlatego mniej kochać. Jestem zmieniony, ale musisz pozostać nadal moim przyjacielem. Oczywiście lubię Harry'ego bardzo. Ale wiem, że ty jesteś lepszy od niego. Nie jesteś silniejszy — nazbyt się lękasz życia — ale jesteś lepszy. Jakże my byliśmy szczęśliwi razem! Nie porzucaj mnie, Bazyli, i nie zaprzeczaj mi. Jestem, czem jestem. Nic w tem nie można zmienić.
Malarz był dziwnie przejęty. Chłopiec był dlań bezgranicznie drogi, a indywidualność jego stała się punktem zwrotnym w jego twórczości. Nie mógł znieść myśli o dalszem czynieniu mu wyrzutów. Zresztą, obojętność jego była zapewne tylko przemijającym nastrojem. Tyle w nim było dobrego, tyle szlachetnego.
— Dobrze, Dorjanie, — rzekł wreszcie ze smutnym uśmiechem. — Od tej chwili nie będę mówił z tobą więcej o tym strasznym wypadku. Mam nadzieję, że nazwisko twoje nie będzie w to wmieszane. Śledztwo odbędzie się dziś popołudniu. Czy dostałeś wezwanie?
Dorjan potrząsnął głową, a wyraz zniecierpliwienia przemknął po jego twarzy, gdy usłyszał słowo „śledztwo". Wszystko to było tak brutalne i trywjalne. — Nie znają mojego nazwiska, — rzekł.
— Ale ona znała je przecież?
— Tylko imię, a jestem pewien, że nie powtórzyła go nikomu. Powiedziała mi kiedyś, że wszyscy byli niezmiernie ciekawi, kim jestem, a ona odpowiadała zawsze, że nazywam się „Uroczy Książę”. To było ładnie z jej strony. Musisz mi zrobić portret Sybilli, Bazyli. Chciałbym mieć po niej coś więcej, niż wspomnienie kilku pocałunków i kilku oderwanych patetycznych słów.
— Spróbuję, Dorjanie, jeśli ci to sprawi przyjemność. Ale musisz przyjść do mnie i pozować mi znowu. Bez ciebie nie mogę ruszyć naprzód.
— Nie mogę ci nigdy więcej pozować, Bazyli. To niemożliwe! — zawołał Dorjan, cofając się.
Malarz spojrzał na niego. — Drogi chłopcze, co za nonsens! — zawołał. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że ci się mój obraz nie podoba? Gdzie on jest? Dlaczego zasłoniłeś go parawanem? Pozwól mi go zobaczyć. To najlepsze dzieło, jakie stworzyłem. Odsuń, proszę cię, parawan, Dorjanie. To brzydko ze strony twego służącego, że ukrywa tak moje dzieło. Gdy tylko wszedłem, uczułem natychmiast, że pokój wygląda inaczej.
— Mój służący nie ma z tem nic wspólnego, Bazyli. Nie sądzisz chyba, że pozwalam mu rządzić w swoim pokoju? Co najwyżej rozstawia niekiedy kwiaty — to wszystko. Nie; zrobiłem to sam. Światło było za silne dla portretu.
— Światło! Chyba nie, mój kochany? To dla niego wspaniałe miejsce. Pozwól mi go zobaczyć. — I Hallward skierował się w kąt pokoju.
Okrzyk przerażenia zerwał się z warg Dorjana Gray'a skoczył pomiędzy malarza i parawan. — Bazyli, — rzekł blady bardzo, — nie możesz go zobaczyć. Nie życzę sobie tego.
— Nie mogę zobaczyć własnego dzieła! nie mówisz tego poważnie. Dlaczegóż nie miałbym go zobaczyć? — zawołał Hallward ze śmiechem.
— Jeśli będziesz usiłował zobaczyć go, Bazyli, słowo honoru, że póki życia nie odezwę się do ciebie więcej. Mówię poważnie. Nie dam ci wyjaśnienia i nie żądaj go. Ale pamiętaj, jeśli dotkniesz tego parawanu, wszystko między nami skończone.
Hallward stał jak rażony gromem. Spoglądał na Dorjana Gray'a w zupełnem oszołomieniu. Nie widział go takim nigdy jeszcze. Chłopiec był blady z gniewu, a białka jego oczu wyglądały jak krążki z błękitnego ognia. Drżał na całem ciele.
— Dorjanie!
— Nie mów!
— Ale co się stało? Oczywiście nie nalegam, jeżeli sobie nie życzysz, abym zobaczył obraz, — rzekł malarz chłodno, odwracając się i podchodząc do okna. — Naprawdę, to przecież niedorzeczność, że nie wolno mi zobaczyć własnego obrazu, zwłaszcza, że jesienią chciałem go wystawić w Paryżu. Będę go musiał zapewne przedtem jeszcze raz powerniksować, tak że muszę go jednak kiedyś zobaczyć, dlaczegóż więc nie dzisiaj?
— Wystawić go! Chcesz go wystawić? — zawołał Dorjan Gray, przejęty dreszczem zgrozy. Więc świat miał poznać jego tajemnicę? Ludzie mają przejrzeć misterjum jego życia? To niemożliwe. Czuł, że coś — nie wiedział co — musi się stać natychmiast.
— Tak; spodziewam się, że nie będziesz miał nic przeciwko temu. Georges Petit chce zebrać moje najlepsze prace i urządzić specjalną wystawę na rue de Sèze, zamierza ją otworzyć pierwszego października. Będziesz pozbawiony portretu tylko na jeden miesiąc. Myślałem, że przez tak krótki czas obejdziesz się bez niego. Zresztą napewno będziesz wtedy w podróży. A jeśli ukrywasz go stale za parawanem, nie może ci na nim tak bardzo zależeć.
Dorjan Gray potarł czoło ręką. Pokryte było kroplami potu. Czuł, że stoi na skraju strasznego niebezpieczeństwa. — Mówiłeś mi przed miesiącem, że nie wystawisz go nigdy, — zawołał. — Dlaczego zmieniłes postanowienie? Ludzie, którzy twierdzą, że są konsekwentni, tak samo ulegają kaprysom, jak inni. Jedyna różnica, że wasze kaprysy są niedorzeczne. Nie zapomniałeś chyba, jak zapewniałeś mię solennie, że nic w świecie nie zmusi cię do posłania tego obrazu na wystawę. To samo mówiłeś do Harry'ego.
Urwał nagle, a w oku jego błysnął płomień. Przypomniał sobie, jak lord Henryk powiedział do niego kiedyś pół żartem, pół serjo: „Jeśli chcesz się kiedyś ubawić, zapytaj Bazylego, dlaczego nie chce wystawić twego portretu. Powiedział mi kiedyś, była to dla mnie rewelacja". Tak, może i Bazyli miał swoją tajemnicę. Postanowił go zapytać i wybadać.
— Bazyli, — rzekł, podchodząc do malarza blizko i patrząc mu prosto w twarz, — każdy z nas ma swoją tajemnicę. Powiedz mi swoją, a ja ci moją zdradzę. Dlaczego wzbraniałeś się wystawić obraz?
Malarz drgnął mimowoli. — Dorjanie, gdybym ci to powiedział, lubiłbyś mię może mniej, a z pewnością śmiałbyś się ze mnie. Nie mógłbym znieść jednego ani drugiego. Jeśli żądasz, abym nie oglądał nigdy twego portretu, zgadzam się. Mogę patrzeć na ciebie samego. Jeśli chcesz, aby najlepsze moje dzieło ukryte było na zawsze przed światem, zgadzam się i na to. Przyjaźń twoja jest mi droższa, niż rozgłos i sława.
— Nie, Bazyli, musisz mi to powiedzieć, — nalegał Dorjan Gray. — Sądzę, że mam prawo wiedzieć to. — Trwoga jego znikła, a ciekawość zajęła jej miejsce. Był zdecydowany wydobyć z Hallwarda jego tajemnicę.
— Siadajmy, Dorjanie, — rzekł malarz przygnębiony. — Siadajmy. I odpowiedz mi pierw na jedno pytanie. Czy dostrzegłeś w tym obrazie coś osobliwego? — coś czego prawdopodobnie zrazu nie spostrzegłeś, a co ci się nagle objawiło?
— Bazyli! — zawołał Dorjan, chwytając drżącemi dłońmi poręcze fotelu i spoglądając na przyjaciela dzikiemi, nieruchomemi oczyma.
— Widzę, że zauważyłeś. Nie mów nic. Zaczekaj, aż usłyszysz, co ci mam do powiedzenia. Dorjanie, od chwili, gdy się z tobą zetknąłem, osobowość twoja wywierała na mnie najdziwniejszy wpływ. Zawładnąłeś moją duszą, moim umysłem, moja siłą twórczą. Byłeś dla mnie widzialnem ucieleśnieniem niewidzianego nigdy ideału, którego wspomnienie nawiedza nas artystów, niby cudowne marzenie. Ubóstwiałem cię. Byłem zazdrosny o każdego, z kim mówiłeś. Chciałem cię mieć wyłącznie dla siebie. Szczęśliwy byłem wtedy jedynie, gdy byłeś przy mnie. Jeśli cię nie było, obecny byłeś jeszcze w mojej sztuce... Oczywiście nie okazywałem ci tego. Byłoby to niemożliwe. Nie pojąłbyś tego. Ja sam zaledwie to pojmowałem. Wiedziałem tylko, że spoglądam twarzą w twarz doskonałości i że świat stał się mym oczom cudownym — może zbyt cudownym, gdyż w takiem obłędnem ubóstwieniu jest niebezpieczeństwo, zarówno niebezpieczeństwo utracenia tego obłędu, jak i niebezpieczeństwo zachowania go nadal... Mijał tydzień za tygodniem, a ja coraz bardziej pogrążałem się w tobie. Potem nastąpił nowy okres rozwoju. Rysowałem cię jako Parysa w misternej zbroi i jako Adonisa w stroju myśliwskim, z błyszczącym oszczepem. W wieńcu ciężkich kwiatów lotosu siedziałeś na dziobie łodzi Adrjana, spoglądając na zielone fale Nilu. Pochylałeś się nad cichem źródłem lasu greckiego i widziałeś w milczącem srebrze wody cud oblicza. A wszystko było takie, jaką powinna być sztuka, nieświadome, idealne i dalekie. Pewnego dnia, sądzę, że fatalnego dnia, postanowiłem namalować wspaniały twój portret, namalować cię takim, jakim byłeś w istocie, nie w szacie umarłych wieków, ale we własnym twym stroju i we własnej twej epoce. Nie wiem, czy to realizm metody, czy też sam cud twej istoty sprawił, że widziałem oto bez mgły i zasłony. Ale wiem, że podczas tej pracy każda plama barwna zdawała się odsłaniać mi mą tajemnicę. Lękałem się, że i inni mogliby się dowiedzieć o mem ubóstwieniu. Czułem, Dorjanie, że powiedziałem za wiele, że za wiele włożyłem w ten obraz z siebie samego. Wówczas to postanowiłem nie wystawiać tego obrazu. Byłeś tem trochę zdziwiony; ale nie mogłeś wówczas zrozumieć, co to dla mnie oznaczało. Gdy powiedziałem o tem Harry'emu, wyśmiał mię. Ale mnie to nie obchodziło. Kiedy obraz był gotów i siedziałem przed nim sam, czułem, że miałem słuszność. W kilka dni później opuścił moją pracownię, a gdy tylko uwolniłem się od nieznośnego uroku jego obecności, wydało mi się głupiem widzieć w nim coś więcej ponad dowód, że ty jesteś piękny, a ja umiem malować. I teraz jeszcze mam wrażenie, jakoby błędem było przypuszczać, że namiętności, towarzyszące tworzeniu, objawiają się w dziele. Sztuka jest zawsze bardziej abstrakcyjna, niż przypuszczamy. Forma i barwa mówią o formie i barwie – oto wszystko. Zdaje mi się niekiedy, że sztuka ukrywa przed artystą więcej, niż mu objawia. Tak więc, gdy otrzymałem to zaproszenie z Paryża, postanowiłem portret twój posłać jako główne moje dzieło na wystawę. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że mógłbyś się temu sprzeciwić. Przyznaję teraz, że masz rację. Obraz ten nie może być wystawiony. Nie gniewaj się na mnie, Dorjanie, że powiedziałem to wszystko. Jesteś, jak wyraziłem się kiedyś do Harry'ego, stworzony, aby być ubóstwianym.
Dorjan Gray odetchnął głęboko. Policzki jego nabrały znowu barwy, a na ustach zaigrał uśmiech. Niebezpieczeństwo minęło. Chwilowo był bezpieczny. Czuł jednak bezgraniczną litość dla malarza, który dopiero co uczynił przed nim tak osobliwe wyznanie, i zapytywał siebie, czy on sam będzie kiedyś tak pod wrażeniem osobistości jakiegoś przyjaciela. Lord Henryk posiadał ten urok, że był bardzo niebezpieczny. Ale to było wszystko. Był zbyt mądry i zbyt cyniczny, aby go prawdziwie lubić. Czy zjawi się kiedy człowiek, który natchnie go takiem ubóstwieniem? Czy życie gotowało dlań i to?
— Dziwne to dla mnie, Dorjanie, — rzekł Hallward, — że dostrzegłeś to wszystko w portrecie. Dostrzegłeś to naprawdę.?
— Dostrzegłem coś, — odparł Dorjan, — coś, co wydało mi się bardzo osobliwe.
— Więc teraz pozwolisz mi go obejrzeć?
Dorjan potrząsnął głową. — Nie proś mnie o to, Bazyli. Bezwarunkowo nie mogę ci pozwolić stanąć przed obrazem.
— Ale kiedyś później?
— Nigdy.
— No, może masz rację. A teraz dowidzenia, Dorjanie. Jesteś jedynym człowiekiem, który wywarł wpływ na moją sztukę. Cokolwiek stworzyłem dobrego, zawdzięczam tobie. Ach! nie wiesz, ile mię kosztowało powiedzieć ci to wszystko, co powiedziałem.
— Kochany Bazyli, — rzekł Dorjan, — cóż ty mi powiedziałeś? Poprostu, że podziwiałeś mię zbytnio. To nie jest nawet komplementem.
— Nie miałem zamiaru mówić ci komplementów. To była spowiedź. Teraz, gdy ja uczyniłem, mam uczucie, jakby coś opadło ze mnie. Nie należy nigdy przyoblekać swego uwielbienia w słowa.
— Spowiedź ta zgotowała mi wielkie rozczarowanie.
— Czego się spodziewałeś, Dorjanie? Nie zauważyłeś chyba czegoś więcej w portrecie, nieprawdaż? Poza tem nic w nim nie było szczególnego?
— Nie, poza tem nie było w nim nic szczególnego. Dlaczego pytasz? Ale nie powinieneś mówić o uwielbieniu. To głupie. Ty i ja, jesteśmy przyjaciółmi, Bazyli, i musimy nimi pozostać.
— Masz przecież Harry'ego, — rzekł malarz smutno.
— O, Harry'ego? — zawołał Dorjan Gray z lekkim uśmiechem. — Harry mówi we dnie rzeczy niewiarogodne, a wieczorem czyni nieprawdopodobne. Właśnie w ten sposób, jak ja chciałbym żyć. Nie sądzę jednak, abym się udał do Harry'ego w strapieniu. Przyszedłbym raczej do ciebie, Bazyli.
— Będziesz mi pozował znowu?
— Niemożliwe!
— Przez opór swój łamiesz moje życie artystyczne, Dorjanie. Nikt nie spotyka dwóch ideałów. A mało kto spotyka jeden.
— Nie jestem w stanie wytłumaczyć ci tego, Bazyli, ale nie mogę ci więcej pozować. Nad portretem tym unosi się jakieś fatum. Ma on własne życie. Przyjdę do ciebie na herbatę. Będzie to tak samo miłe.
— Obawiam się, że dla ciebie milsze, — mruknął Hallward z żalem. — A teraz dowidzenia. Żal mi bardzo, że nie będę mógł nigdy już zobaczyć obrazu. Ale tego niepodobna już zmienić. Rozumiem, co czujesz przy tem.
Gdy malarz opuścił pokój, Dorjan Gray uśmiechnął się do siebie. Biedny Bazyli! jak mało wiedział o prawdziwej przyczynie! I jakie to dziwne, że nie musiał się zdradzić ze swoją tajemnicą, lecz przeciwnie, nieomal przypadkiem, zdołał wydrzeć przyjacielowi jego tajemnicę? Ileż wyjaśniła mu ta dziwna spowiedź! Niedorzeczna zazdrość malarza, jego dzikie oddanie, przesadne panegiryki, dziwne milczenie, — zrozumiał to teraz wszystko i zasmucił się. Widział coś tragicznego w tej przyjaźni, zabarwionej tak romantycznie.
Westchnął i zadzwonił. Na wszelki wypadek trzeba było ukryć portret. Nie mógł się narażać na niebezpieczeństwo odkrycia. Szaleństwem było, że pozostawił go bodaj godzinę w pokoju, do którego każdy z jego przyjaciół miał wstęp.





ROZDZIAŁ X.

Kiedy służący wszedł, Dorjan spojrzał mu bystro w oczy, aby się przekonać czy nie wpadło mu może na myśl zajrzeć za parawan. Ale służący spoglądał obojętnie i czekał na rozkazy. Dorjan zapalił papieros, podszedł do lustra i spojrzał w nie. Widział dokładnie twarz Wiktora. Była to spokojna maska służalczości. Nie było powodu do obaw. Uznał jednak za wskazane mieć się na baczności.
Potem rzekł doń bardzo wolno, aby powiedział gospodyni, że chce z nią mówić, następnie zaś udał się do ramiarza i poprosił go o przysłanie natychmiast dwóch ludzi. Kiedy służący wychodził z pokoju, wydało się Dorjanowi, że spojrzenie jego pomknęło ku parawanowi. A może to było złudzenie?
Po kilku minutach mrs. Leaf, ubrana w czarną suknię jedwabną i staromodne niciane rękawiczki na wychudłych rękach, wślizgnęła się do bibljoteki. Dorjan poprosił ją o klucz od sali szkolnej.
— Od starej sali szkolnej, mr. Dorjanie? — zawołała. — Ależ tam jest tyle kurzu. Muszę ją sprzątnąć i doprowadzić do porządku, zanim pan tam wejdzie. Teraz nie może jej pan widzieć, sir. Naprawdę, to niemożliwe.
— Nie trzeba jej porządkować, mrs. Leaf. Potrzebny mi tylko klucz.
— Ależ, sir, zabrudzi się pan pajęczyną, jeśli pan tam wejdzie. Nie otwierano jej od pięciu lat, od śmierci jego lordowskiej mości.
Dorjan wzdrygnął się na wspomnienie dziadka. Złą pamięć pozostawił po sobie. — Nic nie szkodzi, — rzekł, — chcę tylko obejrzeć pokój — to wszystko. Proszę o klucz.
— Oto klucz, sir, — rzekła stara pani, szukając drżącemi, niepewnemi rękoma w wielkim pęku kluczy. — Oto klucz. Odczepię go zaraz. Ale nie zamierza pan chyba zamieszkać na górze, sir, gdy tu jest tak ładnie.
— Nie, nie, — zawołał Dorjan niecierpliwie. — Dziękuję pani, mrs. Leaf. Dobrze już.
Staruszka zwlekała chwilę, rozwodząc się nad rozmaitemi szczegółami gospodarstwa. Dorjan westchnął i oświadczył, że może robić wszystko według swego uznania. Mrs. Leaf opuściła pokój, rozpływając się w uśmiechu.
Gdy drzwi zamknęły się za nią, Dorjan wsadził klucz do kieszeni i rozejrzał się po pokoju. Spojrzenie jego padło na wielką purpurową kapę jedwabną, pokrytą ciężkim złotym haftem, wspaniałe arcydzieło weneckie z siedemnastego wieku, które dziadek jego odszukał w jakimś klasztorze pod Bolonją. Tak, tem może zasłonić straszny obraz. Często zapewne służyła ta kapa za całun dla umarłych. Teraz miała nakryć coś, co ulegało własnemu rozkładowi, rozkładowi straszniejszemu jeszcze, niż rozkład śmierci — coś, co budziło zgrozę, a jednak nigdy nie miało umrzeć. Czem było robactwo dla ciała, tem stać się miały grzechy dla tego malarskiego obrazu na płótnie. Zniweczą one jego piękno, zniszczą jego wdzięk. Zbrukają go i pogrążą w hańbie. A jednak miał on żyć nadal. Nigdy nie miał umrzeć.
Dreszcz przeniknął Dorjana i przez chwilę żałował, że nie wyjawił Bazylemu prawdziwej przyczyny, dla której chciał ukryć obraz. Bazyli dopomógłby mu oprzeć się wpływowi lorda Henryka i bardziej jeszcze trującym pokusom własnego temperamentu. Miłość, jaką malarz czuł do niego, — gdyż była to prawdziwa miłość — zawierała w sobie tylko szlachetne, duchowe pierwiastki. Nie było to tylko owo fizyczne uwielbienie piękności, zrodzone ze zmysłów i umierające, gdy się zmysły znużą. Była to miłość, jaką znał Michał Anioł i Montaigne i Winckelmann i Szekspir sam. Tak. Bazyli mógłby go uratować. Ale teraz było za późno. Przeszłość można zawsze zniweczyć. Skrucha, zaparcie się, zapomnienie mogą to uczynić. Ale przyszłość była nieunikniona. Drzemały w niej namiętności, które znajdą sobie straszliwe ujście, marzenia, które urzeczywistnią cień swej potworności.
Zdjął z łóżka wielką, purpurowo-złotą tkaninę i wszedł z nią za parawan. Czy obraz na płótnie był nędzniejszy, niż pierw? Wydało mu się, że był niezmieniony, a jednak odraza jego wzmogła się. Złote włosy, błękitne oczy, czerwone wargi — wszystko to pozostało. Tylko wyraz się zmienił. Straszliwy był w swem okrucieństwie. W porównaniu z wyrzutem i potępieniem, widniejącem w tym obrazie, jakże nikłemi były wyrzuty Bazylego co do Sybilli Vane! — jak nikłemi i małoznaczącemi! Własna dusza spoglądała nań z płótna i wzywała go na sąd. Bolesny wyraz zjawił się w jego oczach, zarzucił wspaniałą tkaninę na obraz. W tej chwili zapukano do drzwi. Dorjan wyszedł z za parawanu, a służący wszedł do pokoju.
— Ci ludzie przyszli, monsieur.
Czuł, że musi oddalić go natychmiast. Nie powinien wiedzieć, dokąd przeniesiono obraz. Było w nim coś podejrzliwego, oczy miał zamyślone i zdradliwe. Dorjan usiadł przy biurku i napisał bilet do lorda Henryka, prosząc go o coś do czytania i przypominając mu, że mają się spotkać o kwadrans na dziewiątą.
— Proszę zaczekać na odpowiedź — rzekł, podając bilet służącemu, — niech ci ludzie wejdą.
Po dwóch czy trzech minutach zapukano znowu i do pokoju wszedł sam mr. Hubbard, słynny ramiarz z South Audley Street, z nieco niezdarnym czeladnikiem. Mr. Hubbard był małym człowieczkiem o rumianych policzkach i rudej brodzie, którego zapał dla sztuki ochłódł mocno pod wpływem zakorzenionej niewypłacalności artystów, z którymi miał do czynienia. Z reguły nie opuszczał nigdy swego sklepu. Czekał, aby ludzie przychodzili do niego. Ale dla Dorjana Gray'a robił zawsze wyjątek. Dorjan miał w sobie coś, co zjednywało mu wszystkich. Przyjemnością było patrzeć na niego.
— Czem mogę panu służyć, mr. Gray? — rzekł pan Hubbard, pocierając tłuste, piegowate ręce. — Sądziłem, że najlepiej zrobię, jeśli sprawię sobie zaszczyt przybycia tu osobiście. Mam właśnie cudowną ramę na składzie, sir. Nabyłem ją na licytacji. Staroflorencka. Pochodzi zdaje się z Fouthill. Wspaniała na obraz religijny, mr. Gray.
— Przykro mi bardzo, że się pan sam trudził, mr. Hubbard. Przyjdę niezawodnie obejrzeć sobie tę ramę — choć chwilowo nie zajmuje mnie sztuka religijna — ale dziś idzie mi tylko o przeniesienie pewnego obrazu na poddasze. Jest dość ciężki i dlatego prosiłem o dwóch ludzi.
— Nic nie szkodzi, mr. Gray. Jestem szczęśliwy, że mogę panu służyć. Gdzie jest to dzieło sztuki, sir?
— Tutaj, — rzekł Dorjan, odsuwając parawan. — Czy można go przenieść, z zasłoną, tak jak jest? Nie chciałbym, aby doznał tam na górze szkody.
— To nic trudnego, mr. Gray, — odparł dobroduszny ramiarz i przy pomocy czeladnika odczepił obraz od długich mosiężnych łańcuszków, na których był zawieszony. — A teraz, dokąd go zanieść, mr. Gray?
— Poprowadzę pana, mr. Hubbard, niech pan idzie naprzód. Przykro mi bardzo, ale to zupełnie na górze. Pójdziemy frontowemi schodami, są szersze.
Otworzył przed niosącymi szeroko drzwi, weszli do hall'u i zaczęli wstępować na schody. Ogromna rama uczyniła obraz bardzo ciężkim, i mimo uprzejmych protestów mr. Hubbarda, który jako człowiek interesu nie mógł patrzeć, jak gentleman czyni coś użytecznego, Dorjan od czasu do czasu dotykał obrazu ręką, jakby chcąc pomóc.
— Porządny ciężar, sir, — dyszał mały człowiek, gdy weszli wreszcie na najwyższą platformę schodów. I otarł błyszczące od potu czoło.
— Obawiam się, że było trochę ciężko, — mruknął Dorjan, otwierając drzwi, prowadzące do pokoju, który od tej chwili kryć miał dziwną tajemnicę jego życia, a duszy jego strzec przed oczyma ludzi.
Nie wchodził do tego pokoju więcej niż od czterech lat — odkąd używał go kiedyś jako pokoju do zabaw w dzieciństwie, a do nauki później. Była to wielka, proporcjonalna komnata, urządzona specjalnie na użytek wnuka przez zmarłego lorda Kelso, który z powodu rażącego podobieństwa do matki, a także z innych powodów, nienawidził chłopca i trzymał go zdala od siebie. Dorjanowi wydało się, że pokój mało się zmienił. Oto wielki włoski kufer, z fantastycznie pomalowanemi polami i wyblakłemi, złoconemi rzeźbami, w którym jako chłopiec chował się tak często. Oto półki do książek z atłasowego drzewa ze zniszczonemi podręcznikami szkolnemi. Za niemi wisi na ścianie ten sam podarty gobelin flamandzki, przedstawiający scenę, jak król i królowa grają w ogrodzie w szachy, a nieopodal przejeżdża hufiec sokolników, trzymających na okrytych rękawicami rękach zakapturzone sokoły. Jakże doskonale pamiętał to wszystko! Gdy się rozglądał, w pamięci jego wskrzesała każda chwila samotnego dzieciństwa. Pomyślał o nieskalanej czystości swego życia chłopięcego i wydało mu się okropnem, że ten fatalny portret tu właśnie ma być ukryty. Jakże dalekim był w owych umarłych dniach od przeczucia tego, co go czekało!
Ale w całym domu nie było miejsca tak zabezpieczonego przed wzrokiem ciekawych, jak to. Miał klucz i nikt nie mógł tu wejść. Pod purpurową zasłoną twarz wymalowana na płótnie może się stać zwierzęca, obrzmiała, brudna. Co to znaczyło? Nikt jej nie zobaczy. On sam nie zobaczy jej. Poco ma patrzeć na ohydny rozkład swojej duszy? On zachowa młodość — to wystarczy. A zresztą, czyż charakter jego nie może się zmienić na lepsze? Nie było powodu, dla którego przyszłość miałaby być tak haniebna. Młodość mogła się zjawić w jego życiu, oczyścić je i ochronić je przed owemi grzechami, które czaiły się już w ciele i duszy, — owemi dziwnemi, nienazwanemi grzechami, których tajemniczość dodaje im czaru i uroku. Może pewnego dnia zniknie z delikatnych, szkarłatnych warg ów rys okrucieństwa, może będzie mógł pokazać światu arcydzieło Bazylego Hallwarda,
Nie; to niemożliwe. Z godziny na godzinę, z tygodnia na tydzień obraz na płótnie będzie starszy. Może uniknąć brzydoty grzechu, ale nie uniknie brzydoty starości. Policzki muszą się stać zapadłe i zwiędłe. Żółte obwódki otoczą wyblakłe oczy i zeszpecą je. Włosy utracą blask, usta staną się zapadłe i wklęsłe, śmieszne i głupie, jak usta starców. Szyja pofałduje się, dłonie staną się zimne, pokryte niebieskiemi żyłami, ciało skurczy się, jak ciało dziadka, który taki był dla niego surowy. Portret ten musi pozostać ukryty. Nie było innej drogi.
— Proszę go wnieść tutaj, mr. Hubbard, — rzekł Dorjan Gray znużonym głosem; odwrócił się. — Przepraszam, że pana tak długo wstrzymałem. Myślałem o czemś innem.
— Wypoczynek zawsze się przyda, mr. Gray, — odparł ramiarz, który jeszcze nie odzyskał tchu. — Gdzie go postawić, sir?
— O, gdziekolwiek. Tutaj: tak będzie dobrze. Nie chcę go wieszać. Niech go pan oprze o ścianę. Dziękuję.
— Czy można zobaczyć to dzieło sztuki, sir?
Dorjan drgnął. — Nie zaciekawi pana, mr. Hubbard, — rzekł, nie spuszczając go z oczu. Czuł, że rzuciłby się na niego i powalił go na ziemię, gdyby chciał podnieść wspaniałą zasłonę, kryjąca tajemnicę jego życia. — Nie będę pana dłużej zatrzymywał. Jestem panu bardzo wdzięczny za uprzejmość.
— Bynajmniej, bynajmniej, mr. Gray. Zawsze do usług, jeśli mogę uczynić coś dla pana, sir. — I mr. Hubbard zszedł ze schodów, a czeladnik ruszył za nim, oglądając się za Dorjanem z wyrazem lękliwego podziwu na ordynarnej, brzydkiej twarzy. Nigdy w życiu nie widział jeszcze tak pięknego człowieka.
Gdy dźwięk ich kroków przebrzmiał, Dorjan zamknął drzwi i wsadził klucz do kieszeni. Teraz czuł się bezpieczny. Nikt nie ujrzy nigdy strasznego obrazu. Niczyje oko nie będzie oglądało jego hańby.
Kiedy wszedł do bibljoteki, spostrzegł, że było już po piątej, a herbata stała na stole. Na małym stoliczku z wonnego drzewa, inkrustowanego masą perłową, podarunku od lady Radley, żony jego opiekuna, pięknej kobiety, chorującej zawodowo, która spędziła ostatnią zimę w Kairze, leżał bilet od lorda Henryka, a obok książka w żółtej broszurze, z grzbietem nieco podartym i rogami przybrudzonemi. Na tacy leżał numer trzeciego wydania „The St. James's Gazette". Widocznie Wiktor powrócił już. Ciekaw był, czy służący spotkał się w hall’u z ramiarzem i jego czeladnikiem i wypytał ich, co robili. Zauważy oczywiście brak obrazu — zauważył już niewątpliwie, nakrywając do herbaty. Parawan nie był przysunięty zpowrotem i na ścianie widać było puste miejsce. Może zdybie go której nocy, jak będzie się skradał po schodach i próbował wyłamać drzwi do pokoju. Straszne to było mieć szpiega we własnem domu. Słyszał o bogatych ludziach, którzy przez całe życie uzależnieni byli od służącego, który przeczytał jakiś list, podsłuchał rozmowę, przejął kartę z adresem, albo znalazł pod poduszką zwiędły kwiat czy kawałek zmiętej koronki.
Westchnął, nalał sobie herbaty i otworzył liścik lorda Henryka. Pisał tylko, że przesyła mu gazetę wieczorną i książkę, która go zainteresuje, i że o kwandrans na dziewiątą będzie w klubie. Rozłożył „The St. James's Gazette" i przejrzał ją. Czerwona kreska na piątej stronicy wpadła mu oko. Postawiona była obok następującej wzmianki:

„ŚLEDZTWO W SPRAWIE AKTORKI. —
Dziś rano koroner powiatowy, mr. Danby dokonał w Bell Tavern na Hoxton Road oględzin zwłok Sybilli Vane, młodej aktorki z teatru Royal w Holborn. Orzeczenie lekarskie stwierdziło śmierć wskutek przypadku. Ogólne współczucie, budziła matka zmarłej, która podczas całych oględzin, jak również czasie przesłuchania przez doktora Birrela, który wystawił świadectwo śmierci, była zupełnie nieprzytomna".

Zmarszczył czoło, podarł gazetę, przeszedł się po pokoju i odrzucił strzępy papieru. Jakie to wszystko było wstrętne! I jak straszliwe prawdziwem czyni wszystko ta brzydota! Był trochę zły, że lord Henryk przysłał mu tę wzmiankę. Głupie też było zakreślać ją czerwono. Wiktor mógł ją przeczytać. Na to umiał dość po angielsku.
A może przeczytał ją i podejrzewał już coś. Ale co to ma za znaczenie? Co wspólnego ma Dorjan Gray ze śmiercią Sybilli Vane? Nie było powodu do obaw. Dorjan Gray nie zamordował jej.
Spojrzenie jego padło na żółtą książkę, którą przysłał lord Henryk. Zastanowiło go, co to mogło być. Podszedł do małego, ośmiokątnego stolika koloru perłowego, czyniącego na nim zawsze wrażenie dzieła owych osobliwych pszczół egipskich, które budują plastry ze srebra, i biorąc książkę do ręki, rzucił się na fotel i zaczął czytać. Po kilku minutach zapomniał o wszystkiem dokoła. Była to najdziwniejsza książka, jaką kiedykolwiek czytał. Grzechy świata odziane w piękne szaty zdały się przeciągać przed nim w niemym korowodzie pod dźwięk łagodnych tonów fletu. Rzeczy, o których marzył niejasno, stawały przed nim nagle w całej rzeczywistości. Rzeczy, o których nigdy nie marzył, objawiały się zwolna.
Była to powieść bez akcji, występował w niej jeden tylko charakter, który był jedynie psychologicznem studjum młodego paryżanina, który podejmuje próbę przeżycia w wieku dziewiętnastym wszelkich namiętności i wszelkich systemów myślowych, jakie istniały we wszystkich stuleciach, prócz jego własnego, i który kochając gwoli ich nienaturalności zarówno owe drogi wstrzemięźliwości, które ludzie nazywają cnotami, jak i owe naturalne bunty, które mędrcy dziś jeszcze zwą grzechami, chce niejako zespolić w sobie wszystkie nastroje, którym podlegał kiedykolwiek duch świata. Styl książki był owym przedziwnie misternym stylem, zarazem żywym i ciemnym, pełnym żargonu i archaizmów, wyrażeń technicznych i starannych parafraz, który charakteryzuje dzieła niektórych najsubtelniejszych pisarzy francuskiej szkoły symbolistów. Były w nim metafory równie niezwykłe, jak orchidee, i równie delikatne w barwie. Życie zmysłów odmalowane było słowami mistycznych filozofów. Wątpiło się chwilami, czy się czyta ekstatyczne słowa średniowiecznego świętego, czy chorobliwe wyznania współczesnego grzesznika. Była to zgubna książka. Z kart jej unosiła jakby ciężka woń kadzideł, przyćmiewająca umysł. Sama kadencja zdań, subtelna monotonja ich melodji, tak pełna zawikłanych refrenów i rozmyślnych powtórzeń tempa, wywoływała u Dorjana, w miarę, jak się posuwał od stronicy do stronicy, rodzaj rozmarzenia, chorobliwej zadumy, tak że nie zauważył, iż dzień kłoni się ku schyłkowi i zapada zmrok.
Bezobłoczne, jedną tylko gwiazdą rozjaśnione, miedziano-zielone niebo połyskiwało za oknem. Dorjan czytał nadal w jego gasnącem świetle, dopóki mógł. Wreszcie, gdy służący kilkakrotnie zwrócił mu uwagę na spóźnioną porę, wstał, przeszedł do sypialni, odłożył książkę na mały stolik florencki, stojący obok łóżka, i zaczął się przebierać do obiadu.
Dochodziła dziewiąta, gdy przyszedł do klubu, gdzie zastał lorda Henryka, siedzącego samotnie w bocznej salce z miną mocno znudzoną.
— Bardzo mi przykro, Harry, — zawołał Dorjan, — ale naprawdę sam jesteś winien. Książka, którą mi przysłałeś, tak mię przykuła, że zapomniałem o czasie.
— Tak: wiedziałem, że będzie ci się podobała, — odparł lord, wstając z fotelu.
— Nie powiedziałem że mi się podobała, Harry. Przykuła mię. To wielka różnica.
— Ach, odkryłeś to? — ·mruknął lord Henryk. I przeszli razem do jadalni.





ROZDZIAŁ XI.

Przez lata całe nie mógł się Dorjan Gray wyzwolić z pod wpływu tej książki. Może należałoby raczej powiedzieć, że nigdy nie usiłował się z pod niego wyzwolić. Sprowadził sobie z Paryża niemniej jak dziewięć egzemplarzy pierwszego wydania na grubym papierze i kazał je oprawić w rozmaite kolory, odpowiadające jego nastrojom i zmiennym stanom duchowym, nad któremi zdawał się niekiedy tracić wszelką kontrolę. Bohater, młody paryżanin, w którym duch romantyczny i naukowy tak osobliwie były stopione, nabrał dla niego znaczenia niejako pierwowzoru. I naprawdę, zdawało mu się, jakoby cała ta książka zawierała li tylko dzieje jego własnego życia, spisane, zanim on je przeżył.
Pod jednym wprawdzie względem szczęśliwszy był od fantastycznego bohatera powieści. Nie znał nigdy — nigdy nie miał nawet sposobności poznania — owego groteskowego nieco lęku przed zwierciadłem, przed gładkiemi powierzchniami metalicznemi i taflami cichych wód, który tak wcześnie zawładnął życiem młodego paryżanina, a spowodowany był nagłym zanikiem jego niegdyś tak niezwykłej urody. Z pewnego rodzaju okrutną prawie radością — może w każdej radości, a z pewnością w każdej rozkoszy, jest okrucieństwo — odczytywał tę część książki, zawierającą prawdziwie tragiczny, choć nieco emfatyczny może opis bólu i rozpaczy człowieka, który utracił to, co u innych i u całego świata uważał za najcenniejsze.
Gdyż zdawało się, że cudowna piękność, która oczarowała Bazylego Hallwarda i tylu innych, nie opuści go nigdy. Nawet ci, co słyszeli o nim najgorsze rzeczy, a od czasu do czasu obiegały Londyn dziwne pogłoski o trybie jego życia, stając się tematem poszeptów w klubach, nawet ci, patrząc na niego, nie mogli uwierzyć w nic niegodnego, co o nim rozpowiadano.
Ciągle jeszcze wyglądał, jakgdyby ustrzegł się przed światem i pozostał niepokalany. Ludzie, którzy oburzali się najgłośniej, milkli, gdy Dorjan Gray wchodził do pokoju. W czystości jego oblicza było coś, co zadawało im kłam. Sama jego obecność zdała się być wyrzutem, że zbrukali niewinność. Dziwiono się, że on, który był tak pełen wdzięku i czaru, ustrzegł się przed splugawieniem w epoce, tak brudnej i zmysłowej zarazem.
Często powracając z owych tajemniczych i długotrwałych wycieczek, które budziły tyle dziwnych domysłów wśród jego przyjaciół lub ludzi, co się nimi mienili, wymykał się do pokoju na górze, otwierał drzwi kluczem, z którym nie rozstawał się nigdy, i z lustrem w ręku stawał przed obrazem Bazylego Hallwarda, spoglądając naprzemian to na złą, starzejącą się twarz na płótnie, to na młode, piękne oblicze w zwierciadle. Jaskrawy kontrast potęgował w nim uczucie rozkoszy. Coraz bardziej rozmiłowywał się we własnej piękności, coraz bardziej zaciekawiał go rozkład własnej duszy. Z niezwykłą uwagą, a niekiedy z dziką, okropną radością badał szkaradne linje, które zorały pomarszczone czoło i otoczyły grube, zmysłowe usta, i zapytywał siebie, co jest straszniejsze, piętna występku, czy piętna starości. Przykładał białe dłonie do grubych, nabrzmiałych rąk na portrecie i uśmiechał się. Szydził ze zniekształconego ciała i zniedołężniałych członków.
Były wprawdzie chwile, gdy leżąc nocą bezsennie w swym wonnym pokoju lub w brudnej izbie osławionej karczmy wpobliżu doków, którą odwiedzał pod obcem nazwiskiem i w przebraniu, rozmyślał o ruinie, w jaką wtrącił swą duszę, z litością, tem boleśniejszą, że samolubną. Ale chwile takie były bardzo rzadkie. Owa ciekawość życia, którą zbudził w nim lord Henryk, gdy siedzieli razem w ogrodzie przyjaciela, zdała się wzmagać w miarę, jak ją zaspokajał. Im więcej wiedział, tem więcej pragnął wiedzieć. Trawił go głód, który potęgował się tem bardziej, im bardziej go zaspokajał.
Ale mimo to nie zaniedbywał się, a przynajmniej w stosunkach towarzyskich. Raz lub dwa razy w miesiącu podczas zimy, a co środę w czasie sezonu, otwierał swój piękny dom światu, a najznakomitsi muzycy współcześni czarowali gości cudami swej sztuki. Jego obiady, w których urządzeniu pomagał mu zawsze lord Henryk, słynne były zarówno ze starannego doboru i rozsadzenia zaproszonych, jak i z wytwornego smaku w przybraniu stołu, z subtelnego, symfonicznego zestawienia egzotycznych kwiatów, z haftowanych serwet, ze starego złota i srebra stołowego. To też wielu, zwłaszcza wśród młodzieży, widziało lub przypuszczało, że widzą w Dorjanie urzeczywistnienie typu, o którym marzyli często w czasach pobytu w Eton czy Oksfordzie, typu, który jednoczyłby w sobie pewne cechy prawdziwej kultury uczonego z całym wdziękiem i wytwornością i doskonałemi formami światowca. Zdawało się im, że należy on do tych, o których powiada Dante że „usiłują udoskonalić się przez kult piękna". Jak Gautier, należał on do tych dla których „istniał świat widzialny".
I zaprawdę, życie było dlań pierwszą, największą ze sztuk, do której wszystkie inne sztuki, zdały się być tylko przygotowaniem. Elegancja, dzięki której prawdziwa fantastyczność staje się na chwilę powszechną, i dandyzm, usiłujący na swój sposób uczynić piękno absolutnym wyrazem mody, miały dla niego oczywiście swój urok. Jego sposób ubierania się i różnorakie style, jakie przybierał od czasu do czasu, wywierały widoczny wpływ na młodych elegantów z balów Mayfair i klubów Pall-Mall, kopjujących go we wszystkiem, co czynił, i usiłujących naśladować jego wytworne, choć przez niego samego nawpół serjo tylko traktowane szaleństwa.
Aż nazbyt pochopnie przyjął na siebie pozycję, jaka otworzyła mu się natychmiast po dojściu do pełnoletności, znajdując nawet subtelną przyjemność w myśli, że może się stać dla współczesnego Londynu tem, czem dla cesarskiego Rzymu Nerona był niegdyś autor „Satyriconu", atoli w głębi duszy chciał być czemś więcej, niżeli jakiś „arbiter elegantiarum", u którego zasięga się rady co do oprawy klejnotu, węzła krawata lub sposobu trzymania laski. Chciał wynaleźć nowy system życia, posiadający własną filozofię rozumową i własne uporządkowane zasady, urzeczywistniający swój cel najwyższy w uduchowieniu zmysłów.
Kult zmysłów często i słusznie podlegał krytyce, gdyż człowiek posiada przyrodzony instynkt trwogi przed namiętnościami i popędami, które zdają się silniejsze od niego samego i co do których świadom jest, że dzieli je z niżej uorganizowanemi istnieniami. Ale Dorjanowi Gray'owi zdawało się, jakoby prawdziwa natura zmysłów nigdy nie była zrozumiana i jakoby pozostały one dzikie i zwierzęce dlatego jedynie, że świat chciał je zmusić głodem do poddania, bólem do śmierci, zamiast postawić sobie za zadanie uczynienie z nich pierwiastków nowej duchowości, której cechą charakterystyczną byłby subtelny instynkt piękna. Kiedy spoglądał na drogę człowieka w historji, doznawał uczucia straty. Tyle poświęcono! i to bez najmniejszego celu! Były w tej historji dzikie, rozmyślne poniechania, oburzające rodzaje samoudręki i ofiar, których przyczyną była obawa, a rezultatem poniżenie, nieskończenie straszniejsze niżeli owo urojone poniżenie, którego chciano w nieświadomości swej uniknąć, bowiem natura, w swej osobliwej ironji, wypędzała anachoretę ku dzikim zwierzętom pustyni, a eremicie dawała dzikie zwierzęta polne za towarzyszów.
Tak: prawdą było, co przepowiadał lord Henryk, że nowy hedonizm odnowić musi życie i uwolnić je od owego surowego, szpetnego purytanizmu, który w czasach naszych święcił swe osobliwe zmartwychwstanie. Oczywista, że życie będzie miało swój kult intelektu; ale nigdy nie przyjmie ono teorji lub systemu, pociągającego za sobą ofiarę z przeżycia jakiejkolwiek namiętności. Celem jego będzie doświadczenie samo, a nie owoce doświadczenia, słodkie czy gorzkie. Nie będzie ono wiedziało nic zarówno o ascetyźmie, zabijającym zmysły, jak i o nikczemnej plugawości, która je przytępia. Ale nauczy człowieka koncentrować się w chwilach życia, które samo jest tylko chwilą.
Niewielu chyba z nas nie czuwało nigdy przed wschodem słońca, bądź po którejś z owych bezsennych nocy, budzących w nas niemal miłość do śmierci, bądź po którejś z owych nocy trwogi i bezkształtnych radości, gdy przez komórki mózgu przesuwają się zjawy, przeraźliwsze jeszcze, niż rzeczywistość, pobudzone owem żywem życiem, które drzemie we wszystkiem, co groteskowe, i które obdarzyło też sztukę gotyku jej trwałą żywotnością, gdyż sztuka ta jest, zda się, przedewszystkiem sztuką tych, których dusza zasępiona jest chorobą marzenia. Zwolna przesuwają się białe palce po zasłonach, które zdają się drżeć. Cienie wpełzają do kątów pokoju niby czarne, fantastyczne zjawy, i kładą się tam. Na dworze rozlegają się głosy ptaków w listowiu, lub kroki ludzi, idących do pracy, albo westchnienia i jęki wiatru, mknącego ze wzgórz i okrażającego cichy dom, jakby się obawiał zbudzić śpiącego, a jednak musiał wywabić sen z jego purpurowej pieczary. Zasłona po zasłonie z cienkiej, mrocznej gazy, unosi się, i zwolna powracają kształty i barwy rzeczy, i widzimy, jak zbliżający się dzień przywraca światu jego dawne oblicze. Blade zwierciadła odzyskują swe naśladownicze życie. Zgasłe świece stoją, gdzie je pozostawiliśmy, a obok nich leży półotwarta książka, którą czytaliśmy, albo opleciony drutem kwiat który nosiliśmy na balu, lub list, który obawialiśmy się przeczytać albo który czytaliśmy zbyt wiele razy. Nic się nie zmieniło. Z nierealnych cieni nocy wstaje realne życie, które znaliśmy. Musimy je podjąć, gdzieśmy je porzucili, i ogarnia nas straszne uczucie konieczności ustawicznego zużywania swych sił w ten samem nużącem kole ustalonych nawyknień, albo opada nas dzikie pożądanie, by oczy nasze otwarły się pewnego ranka na świat, odnowa stworzony w mroku ku naszej radości, na świat, w którym przedmioty miałyby nowe kształty i barwy i były odmienione lub kryły nowe tajemnice, na świat, w którym przeszłość nie miałaby miejsca, lub miała go bardzo mało, a przynajmniej nie żyła w świadomej formie obowiązku lub skruchy, gdyż nawet wspomnienie radości ma swą gorycz, nawet wspomnienie rozkoszy swój ból.
Stwarzanie takich światów było, zdaniem Dorjana Gray'a, istotnem zadaniem życia, a przynajmniej należało do jego najważniejszych zadań; a w poszukiwaniu uczuć, które byłyby nowe i pełne rozkoszy i zawierały pierwiastki owej niepowszedniości, tak charakterystyczej dla romantyzmu, schodził często na rozmaite tory myślowe, o których wiedział, że były mu obce, i poddawał się ich subtelnemu wpływowi, aby poznawszy prawdziwe ich zabarwienie i zaspokoiwszy swą ciekawość duchową, porzucić je z ową dziwną obojętnością, która nie pozostaje bynajmniej w niezgodzie z prawdziwym żarem temperamentu, a nawet według niektórych psychologów współczesnych jest często jego nieodzownym warunkiem.
Pewnego razu rozeszła się o nim pogłoska że zamierza przyjąć wyznanie rzymsko-katolickie; i istotnie rytuał rzymski posiadał dlań zawsze dziwny urok. Codzienna ofiara, straszliwsza zaprawdę od wszystkich ofiar świata antycznego, podniecała go zarówno przez dumne odrzucenie świadectwa zmysłów, jak i przez prymitywną prostotę swoich pierwiastków i wieczysty patos tragedji ludzkiej, który symbolizowała. Lubił klęczeć na zimnych stopniach marmurowych i patrzeć na kapłana, jak w sztywnej, podobnej kształtem do kwiatu dalmatyce białemi dłońmi unosił zasłonę tabernakulum, albo jak wznosił w górę zdobną w klejnoty monstrancję z owym bladym, poświęcanym chlebem, który jest chwilami, zda się, naprawdę „panis coelestis", chlebem aniołów, albo jak przybrany w szatę pasyjną łamał nad kielichem hostję i bił się w piersi za grzechy. Dymiące kadzielnice, które poważni chłopcy w koronkach i szkarłatach unosili w powietrzu niby wielkie, złote kwiaty, wywierały na nim subtelny czar. Gdy wychodził, patrzał ze zdumieniem na czarne konfesjonały i marzył o tem, by siedzieć w ich ponurym cieniu i słuchać, jak mężczyźni i kobiety szepczą przez zniszczone kraty prawdziwe dzieje swego życia.
Nigdy jednak nie popadł w ten błąd, by zahamować swój rozwój duchowy przez formalne przyjęcie jakiegoś wyznania lub systematu, lub choćby przez uważanie za dom tego, co jest tylko schroniskiem na jedną noc, na kilku godzin nocy, gdy na niebie niema gwiazd, a księżyc walczy z chmurami. Mistycyzm, posiadający dziwną moc nadawania najzwyklejszym rzeczom charakteru osobliwego i subtelne sprzeczności, zdające się jej zawsze towarzyszyć, zajmowały go przez jeden sezon, przez jeden też sezon skłaniał się również ku materjalistycznym doktrynom ruchu darwinistycznego w Niemczech, znajdując dziwną przyjemność w śledzeniu myśli i namiętności ludzkich aż do najdrobniejszej komórki mózgowej aż do gołego nerwu w ciele, w oszołamianiu się myślą o nieodzownej zależności ducha od ściśle określonych warunków fizycznych, chorobliwych czy zdrowych, normalnych czy spaczonych. Ale, jak już widzieliśmy, żadna teorja życia nie posiadała dlań wartości w porównaniu z życiem samem. Zdawał sobie jasno sprawę, jak bezpłodnemi były wszelkie spekulacje rozumowe, niezwiązane z czynem i doświadczeniem. Wiedział, że zmysły niemniej od duszy mają tajemnic duchowych do objawienia.
Studjował więc perfumy i tajemnice ich sporządzania, destylował oszołamiające olejki i palił wonne gumy Wschodu. Przekonał się, że nie było nastroju, któryby nie posiadał odpowiednika w życiu zmysłów, a chcąc odkryć ich prawdziwe powinowactwa, zapytywał, czemu kadzidło wywołuje nastrój mistyczny, zaś ambra pobudza żądze, a woń fiołków zsyła wspomnienie umarłych miłości, a piżmo oszołamia mózg, a „champak" plugawi wyobraźnię; usiłował stworzyć prawdziwą psychologję zapachów, zbadać różnorakie wpływy słodko woniejących korzeni, oszołamiających, pokrytych pyłkiem kwiatów, olejków aromatycznych i tajemniczych, wonnych drzew, lawendy, która sprowadza chorobę, howenji, powodującej szaleństwo, i aloesu, zdolnego pono wypędzić z duszy melancholję.
Kiedy indziej oddał się całkowicie muzyce i urządzał w długiej, okratowanej sali z cynobrowo-złotym sufitem i ścianami, lakierowanemi na kolor oliwkowo-zielony, dziwne koncerty, podczas których dzicy Cyganie wydobywali szalone dźwięki z małych cytr, lub poważni muzycy z Tunisu, w żółtych szatach, trącali naprężone struny osobliwych lutni, a szczerzący zęby Negrzy uderzali monotonnie w miedziane bębny, zaś wysmukli Hindusi w turbanach, leżąc na purpurowych matach, dęli w długie piszczałki z trzciny lub metalu, rzucając, napozór przynajmniej, czar na wielkie, znieruchomiałe węże i straszliwe żmije rogate. Dzikie interwały i jaskrawe dysonanse barbarzyńskiej muzyki czarowały go niekiedy, gdy wdzięk Schuberta, uroczy smutek Chopina i potężna harmonja Beethovena bez wrażenia wpadały do jego ucha. Ze wszystkich stron świata zbierał najdziwaczniejsze instrumenty, jakie tylko mógł znaleźć w grobowcach wymarłych ludów lub wśród nielicznych dzikich plemion, które przeżyły zetknięcie się z cywilizacją Zachodu, i znajdował przyjemność w dotykaniu ich i próbowaniu. Posiadał tajemnicze „juruparis" Indjan z Rio Negro, na które kobiecie nie wolno spojrzeć, a które młodzieniec nawet oglądać może dopiero po postach i pokucie, posiadał gliniane naczynia peruwjańskie, naśladujące donośny głos ptaków, flety z kości ludzkich, jakie Alfonso de Ovalle słyszał w Chile, i dźwięczne, zielone jaspisy, znajdowane koło Cuzco i wydające dziwnie słodkie dźwięki. Miał malowane dynie, które, napełnione żwirem, dźwięczały przy potrząsaniu; długie „clarin’y" meksykańskie, w które się nie dmucha, lecz przez które wciąga się powietrze; głośne „ture'y" plemion z nad Amazonki, w które dmą wartownicy, siedząc po całych dniach na wysokich drzewach, a które słychać podobno na odległość trzech mil morskich; „teponaztli”, z dwoma języczkami drewnianemi, w które uderza się kijami, potartemi elastyczną gumą z mlecznych soków roślinnych; dzwonki Azteków, zwane „yotl", zwisające jak grona winne; i wielki bęben cylindryczny, obciągnięty skórą olbrzymich wężów, podobny do tego, który widział Bernal Diaz, gdy zwiedzał z Cortezem świątynię w Meksyku, i której bolesny dźwięk opisuje tak żywo. Podniecała go fantastyczność tych instrumentów i rad był, że sztuka ma jak i natura swoje potwory, instrumenty o kształcie zwierzęcym i przeraźliwym głosie. Ale po krótkim czasie, znudzony tem wszystkiem, siedział znowu w swej loży w Operze, sam lub z lordem Henrykiem, i słuchał z zachwytem „Tannhäuser'a”, widząc w preludjum tego wielkiego dzieła obraz tragedji własnej duszy.
Kiedyś zajął się studjowaniem klejnotów i zjawił się na balu kostjumowym jako admirał Francji, Anne de Joyeuse w stroju ozdobionym pięciuset sześćdziesięcioma perłami. Zamiłowanie to absorbowało go przez szereg lat, a właściwie nigdy go zupełnie nie opuściło. Całe dni spędzał nieraz na wyjmowaniu i chowaniu do szkatułek różnorodnych kamieni, które zebrał, jak oliwkowozielony chryzoberyl, który w świetle lampy przybiera barwę czerwoną, cymofan, o delikatnych jak nitka żyłkach srebrnych, perydot barwy lentyszku, różowe i żółte topazy, karbunkuły koloru ognisto-szkarłatnego z drżącemi, czteropromiennemi gwiazdami, płomienno-czerwone hiacynty, pomarańczowe i fioletowe szpinele i ametysty o kolejnych warstwach rubinu i szafiru. Lubił czerwone złoto kamienia słonecznego, perłową biel kamienia księżycowego i załamaną tęczę mlecznych opali. Sprowadził sobie z Amsterdamu trzy szmaragdy o niezwykłej wielkości i bogatej barwie, posiadał też turkus „de la vieille roche", który budził zazdrość wszystkich znawców.
Odkrywał też cudowne historje, dotyczące klejnotów. W „Clericalis Disciplina" Alphonsa była mowa o wężu z oczyma z prawdziwego hiacyntu, a w romantycznej historji Aleksandra zdobywca Ematji wspomina, iż znalazł w dolinie Jordanu węże, „którym rosły na grzbiecie sznury szmaragdów". W mózgu smoka, opowiada Philostratus, znajduje się gemma, i można wprawić potwora w sen magiczny i zabić „przez pokazanie złotych liter i czerwonej szaty". Według wielkiego alchemika, Piotra de Boniface, diament czyni człowieka niewidzialnym, a agat indyjski darzy go wymową. Karneol poskramia gniew, a hiacynt sprowadza sen, zaś ametyst rozwiewa opary wina. Granat wypędza demony, a hydropicus pozbawia księżyc barwy. Selenit przybiera i maleje wraz z księżycem, a meloceus, który zdradza złodziejów, rozpuszcza się tylko w krwi koźląt. Leonardus Camillus widział, jak z mózgu dopiero co zabitej żaby wyjęto biały kamień, który był niezawodnym środkiem przeciw truciźnie. Bezoar, rosnący w sercu zwierzyny arabskiej, posiada cudowną własność odpędzania zarazy. W gniazdach ptaków arabskich znajdują się aspilaty, chroniące według Demokryta tego, kto je nosi od niebezpieczeństwa ognia.
Król Cejlonu jeździł po swej stolicy z wielkim rubinem w dłoni, jako oznaką swojej koronacji. Wrota pałacu arcykapłana Jana były „sporządzone z Sardoniku i zaopatrzone w róg żmii rogatej, aby nikt nie mógł wnieść trucizny". U szczytu znajdowały się „dwa złote jabłka z dwoma karbunkułami", tak że złoto świeciło w dzień, a w nocy karbunkuły. W dziwnej powieści Lodge'a, „A Margarite of America", opowiedziane było, że w pokoju królowej można było widzieć „wszystkie cnotliwe dziewice świata, niby wyrzeźbione w srebrze, patrzące przez piękne lusterka z chryzolitów, karbunkułów, szafirów i zielonych szmaragdów". Marco Polo widział, jak mieszkańcy Cipangu kładli różowe perły do ust zmarłych. Pewien potwór morski zakochany był w perle, a gdy nurek zaniósł ją królowi Perozesowi, zabił śmiałka i przez siedem miesięcy opłakiwał stratę. Gdy Humowie zwabili króla do pieczary, odrzucił on tę perłę, ale — jak opowiada Procopius — nie odnaleziono jej już nigdy, choć cesarz Anastazy ofiarował za nią pięćset funtów złota. Król Malabaru pokazywał pewnemu Wenecjaninowi różaniec z trzystu czterech pereł, z których każda poświęcona była innemu z czczonych przez niego bogów.
Kiedy książę Valentinois, syn Aleksandra VI, odwiedził Ludwika XII, króla francuskiego, koń jego był, wedle Brantôme'a, pokryty łuską złotą, a na czapce księcia widniał podwójny rząd rubinów, promieniujących wielkie światło. Król angielski Karol miał strzemiona, w których oprawione było czterysta dwadzieścia jeden diamentów. Ryszard II nosił szatę, pokrytą rubinami, którą szacowano na trzydzieści tysięcy marek. Hall opisuje Henryka VIII. jak jechał przed koronacją do Tower'u „w kaftanie z dzianego złota, przetykanego diamentami i innemi drogocennemi kamieniami, i z wielkim łańcuchem rubinów na szyi”. Faworyci Jakóba I nosili kolczyki ze szmaragdów, osadzonych w złotym filigranie. Edward II podarował Piers'owi Gaveston'owi czerwono-złotą zbroję, w której oprawione były hiacynty, naszyjnik z czerwonych róż z turkusami i czapkę, usianą perłami. Henryk II nosił rękawice, sięgające do łokcia i pokryte klejnotami, a pętla ich ozdobiona była dwunastoma rubinami i pięćdziesięcioma dwiema wielkiemi perłami. Kapelusz książęcy Karola Śmiałego, ostatniego w swym rodzie księcia burgundzkiego, obwieszony był perłami gruszkowatego kształtu i wysadzany szafirami.
Jak wspaniałe było niegdyś życie! Jak dumne w swym przepychu i wystawności! Samo czytanie o zbytku umarłych było rozkoszą!
Potem zainteresowanie jego zwróciło się do haftów i gobelinów, które w zimnych komnatach północnych ludów Europy zajęły miejsce fresków. Kiedy zagłębił się w ten przedmiot — a posiadał zawsze w najwyższym stopniu zdolność zupełnego pogrążania się w tem, co go w danej chwili interesowało — ogarnął go prawie smutek na myśl o zniszczeniu, jakie czas sprowadził na wszystko, co piękne i cudowne. Coprawda on uszedł czasowi. Lato następowało po lecie, żółte narcyzy kwitły i umierały, noce zgrozy powtarzały dzieje jego hańby, ale on pozostawał niezmieniony. Żadna zima nie zeszpeciła jego oblicza, nie skalała jego kwitnącej piękności. Jakże inaczej działo się w świecie rzeczy materjalnych! Co się z niemi stało? Gdzie owa wielka szata barwy szafranu, na której bogowie walczyli z gigantami, a którą utkała brunatna dziewczyna ku radości Ateny? Gdzie owo olbrzymie velarium, które Neron rozpinał nad Colosseum rzymskiem, ów tytaniczny purpurowy żagiel, na którym wyobrażone było gwiaździste niebo i Apollo, ciągniony w wozie przez białe rumaki w rozżarzonej uprzęży? Chciał ujrzeć cudowne serwety kapłana słońca, na których rozłożone były wszelkie przysmaki i łakocie, spożywane przy ucztach; albo całun króla Chilperyka z trzystu złotemi pszczołami; fantastyczne szaty, które wywołały oburzenie biskupa z Pontu, a pokryte były „lwami, panterami, niedźwiedziami, psami, lasami, skałami, myśliwymi — wszystkiem, co malarz skopjować mógł z natury;“ albo wreszcie ów strój, który nosił Karol Orleański, ów strój, na którego rękawach wyhaftowane były wiersze pieśni, rozpoczynającej się od słów „Madame, je suis tout joyeux," a akompanjament muzyczny do tych słów wykonany był złotemi nićmi, za każda z nut, czworokątnych w owych czasach, utworzona była z czterech pereł. Czytał o komnacie, urządzonej w pałacu w Reims dla królowej Joanny Burgundzkiej i przystrojonej w „tysiąc trzysta dwadzieścia jedną haftowanych papug z herbem króla i pięćset sześćdziesiąt jeden motyli, których skrzydełka podobnież były herbem królowej ozdobione, a wszystko to wykonane było w złocie". Katarzyna Medycejska kazała sobie sporządzić katafalk z czarnego aksamitu, usiany półksiężycami i słońcami. Zasłony były z adamaszku z listowiem i girlandami na tle złotem i srebrnem, na skrajach obramowane haftem z pereł, a stał ten katafalk w pokoju, w którym biegł szlak z wypisaną literami z czarnego aksamitu na srebrnej tkaninie dewizą królowej. Ludwik XIV miał w swoich apartamentach haftowane złotem karjatydy wysokości piętnastu stóp. Łoże króla polskiego Sobieskiego było ze złotolitego brokatu smyrneńskiego, na którym turkusami wyhaftowane były wiersze Koranu. Kolumny były z pozłacanego srebra, pięknie rzeźbione i wysadzane emaljowanemi medaljonami z pięknie rzniętemi kamieniami. Łoże to zdobyte było na Turkach pod Wiedniem, a pod drżącą pozłotą jego baldachimu stała chorągiew Mahometa.
Zbierał więc się przez cały rok najcenniejsze próby sztuki tkackiej i hafciarskiej, sprowadzał sobie delikatne muśliny z Delhi, haftowane złotemi listkami i pokryte mieniącemi się skrzydełkami chrabąszczów; gazy z Dakki, zwane na Wschodzie ze względu na swą wiotkość „tkanem powietrzem” lub „lotną wodą” lub „rosą wieczorną"; dziwnie pokryte postaciami materje z Jawy, kunsztowne żółte tkaniny chińskie; książki, oprawne w atłas barwy garbnika dębowego lub połyskliwy, niebieski jedwab, ozdobione ptakami, obrazami i „fleurs de lys"; szale węgierskie z „lacis"; sycylijskie brokaty i sztywny aksamit hiszpański; tkaniny georgjańskie, obramione złotemi monetami, i japońskie „foukousas" z zielonkawem złotem i dziwnie upierzonemi ptakami.
Miał też szczególne zamiłowanie do szat kościelnych, jak wogóle do wszystkiego, co pozostawało w związku ze służbą kościelną. W długich skrzyniach cedrowych, stojących w zachodniej galerji jego domu, zebrał niejeden rzadki i piękny okaz tego, co jest naprawdę szatą Oblubienicy Chrystusowej, noszącej purpurę i klejnoty i najdelikatniejsze tkaniny, aby ukryć blade, umęczone ciało, zamierające z bólu, którego sama szuka, pokryte ranami cierpienia, które sobie sama zadaje. Posiadał wspaniały ornat z karmazynowego jedwabiu i złotolitego adamaszku, haftowanego w deseń ze złotych owoców granatu w wieńcu sześciolistnych, stylizowanych kwiatów, za którym po obu stronach był ananas z drobnych perełek. Stuły podzielone były na pola, przedstawiające sceny z życia Najświętszej Panienki, a koronacja Dziewicy Świętej przedstawiana była w kolorowym hafcie na kapie. Była to włoska robota z piętnastego wieku. Inny ornat był z zielonego aksamitu, haftowany w grupy liści akantowych w kształcie serc, z których wychodziły białe kwiaty na długich łodygach, wykończenie było z nitek srebrnych i kolorowych kryształów. Koń morski, wyhaftowany kunsztownie złotemi nitkami, miał głowę serafa. Stuły były z kwiecistej tkaniny z czerwonego i złotego jedwabiu z medaljonami wielu świętych i męczenników, wśród których był i św. Sebastjan. Miał też ornaty z bursztynowego jedwabiu, z niebieskiego jedwabiu i złotego brokatu, z błękitnego adamaszku i złotego sukna, z wyobrażeniem Męki Pańskiej i Ukrzyżowania, z haftowanemi lwami, pawiami i innemi emblematami; dalmatyki z białego jedwabiu i różowego adamaszku, z tulipanami, delfinami i „fleurs de lys"; kapy na ołtarz z czerwonego aksamitu i błękitnego płótna; mnóstwo zasłon na kielichy, chust i prześcieradeł. W mistycznych celach, do których przedmioty te były przeznaczone, było coś, co podniecało jego wyobraźnię.
Gdyż skarby te i wszystko, co zgromadził w swoim pięknym domu, służyły mu tylko za środki zapomnienia, za drogi, na których mógł przez pewien czas ujść przed trwogą, której niekiedy nie miał już sił znosić. Własnoręcznie zawiesił na ścianie zamkniętego, pustego pokoju, gdzie upłynęła tak znaczna część jego młodości, ów straszliwy portret, którego zmienione rysy przypominały mu upodlenie własnego życia, i zasłonił go purpurowo-złotą kapą jako kotarą. Przez szereg tygodni nie wchodził tam, chcąc zapomnieć o ohydnym obrazie, odzyskać znowu lekkie serce i dawną radość, kwitnąć znowu w wolnym bycie. Potem nagle wymykał się znów którejś nocy z domu, szedł do osławionych nor na Blue Gate Fields i pozostawał tam, dzień za dniem, aż go coś odegnało precz. Gdy wracał, siadał przed obrazem, niekiedy ze wstrętem, ale często też z dumą indywidualizmu, która jest połową uroku, jaki posiada grzech, i z tajemną radością śmiał się ze zniekształconego cienia, który nosić musiał brzemię, co na nim zaciążyć powinno.
Po kilku latach nie mógł już znieść dłuższego pobytu poza Anglją, porzucił willę w Trouville którą dzielił z lordem Henrykiem, i mały domek o białych murach w Algerze, gdzie spędzili razem niejedną zimę. Nie mógł znieść rozłąki z obrazem, który stał się cząstką jego życia, a obawiał się też, że mimo misternych zamków, jakie umieścił na drzwiach, ktoś mógłby się podczas jego nieobecności dostać do pokoju.
Wiedział, że obraz sam przez się nic nikomu zdradzić nie może. Coprawda mimo całego skażenia i szpetoty zachował on jeszcze uderzające podobieństwo do niego; ale co możnaby z tego wywnioskować? Wyśmiałby każdego, ktoby chciał zakpić z tego. On go nie malował. Co go obchodziło, że obraz wyglądał brutalnie i haniebnie? Nawet gdyby to komu objaśnił, czy uwierzonoby mu?
A jednak lękał się. Niekiedy, gdy bawił w swej wielkiej willi w Nottinghamshire, zabawiając eleganckich młodzieńców swego stanu, którzy byli jego głównem towarzystwem, gdy wprawiał całe hrabstwo w zdumienie pysznym zbytkiem i olśniewającym blaskiem swego trybu życia, opuszczał nagle gości i śpiesznie powracał do miasta, aby sprawdzić, czy coś się nie stało z drzwiami, czy obraz jest jeszcze na swojem miejscu. A gdyby go skradziono? Drętwiał na samą myśl o tem. Wówczas cały świat poznałby jego tajemnicę. Może świat już się jej domyślał.
Bo jeśli czarował wielu, byli też i tacy, co mu nie ufali. Omal nie odmówiono mu przyjęcia do jednego z klubów West End'u, choć urodzenie i stanowisko społeczne zupełnie go do miana członka uprawniały, a opowiadano sobie, że gdy przy jakiejś sposobności został wprowadzony przez jednego z przyjaciół do palarni klubu Churchill, książe Berwick i jeszcze jeden pan ostentacyjnie opuścili pokój. Dziwne wieści krążyły o nim, gdy ukończył dwudziesty piąty rok życia. Szeptano sobie, że widziano go w bójce z cudzoziemskimi marynarzami w jakiejś spelunce w Whitechapel, że utrzymywał stosunki ze złodziejami i fałszerzami i znał tajemnice ich rzemiosła. Zwrócono uwagę na jego niezwykłe wyjazdy, a gdy po powrocie zjawiał się znowu w towarzystwie, szeptano po kątach, mijano go z drwiącemi uśmiechami lub spoglądano nań zimno i badawczo, jakby chciano przeniknąć jego tajemnicę.
Oczywiście nie zważał na takie zniewagi i rozmyślne ignorowanie go, a większość ludzi uważała, iż jego szczere, łagodne usposobienie, czarujący uśmiech dziecięcy i bezgraniczny wdzięk jego uroczej młodości, która, zdało się, nigdy nie miała go opuścić, są dostateczną odpowiedzią na wszelkie oszczerstwa (gdyż tak to nazywano), jakie o nim krążyły. Ale spostrzeżono, że ci, co byli z nim na najintymniejszej stopie, po pewnym czasie porzucali go. Kobiety, które uwielbiały go namiętnie i narażały się dla niego na obmowy, łamiąc konwencje towarzyskie, bladły ze wstydu i lęku, gdy Dorjan Gray wchodził do pokoju.
Ale te skandaliczne poszepty w oczach większości ludzi potęgowały tylko jego dziwny i niebiezpieczny urok. Jego wielki majątek był silną twierdzą. Towarzystwo, a przynajmniej towarzystwo cywilizowane, niechętnie wierzy w coś złego o tych, co są zarazem bogaci i ujmujący. Czuje ono instynktownie, że formy są ważniejsze niż moralność, a w jego oczach najwyższa czcigodność mniej jest warta, niż posiadanie dobrego kucharza. I licha to zaiste pociecha powiedzieć komuś, że człowiek który mu dał skąpy obiad lub kiepskie wino, prowadzi nienaganny tryb życia. Nawet cnoty główne nie są w stanie okupić nawpół zimnych „entrées”, jak to zauważył kiedyś lord Henryk w rozmowie na ten temat; a może na poparcie jego zdania dałoby się wiele przytoczyć. Gdyż zasady życia towarzyskiego są, a przynajmniej powinny być, te same, co zasady sztuki. Forma jest rzeczą najistotniejszą. Powinna ona posiadać godność ceremonji i jej nierealność, powinna łączyć w sobie nieszczery charakter gry romantycznej z dowcipem i pięknością, czyniącemi grę taką rozkoszą. Czyż nieszczerość jest czemś tak strasznem? Nie sądzę. Jest ona tylko sposobem zwielokrotnienia naszej osobowości.
Takie było przynajmniej zdanie Dorjana Gray'a. Dziwił się płytkiej psychologji tych, co uważali „ja” ludzkie za coś prostego, trwałego, pewnego, jednorodnego. Dla niego człowiek był istotą o miljardach żywotów i miljardach uczuć, istotą skomplikowaną, wielorodną, noszącą w sobie dziwną spuściznę myśli i namiętności, której ciało nawet pokryte było potwornemi chorobami umarłych. Lubił włóczyć się po wysokiej, zimnej galerji obrazów w swojej willi i oglądać portrety tych, których krew płynęła w jego żyłach. Był tam Filip Herbert, którego opisał Francis Osborne w swych „Pamiętnikach z czasów królowej Elżbiety i króla Jakóba”, jako człowieka „psutego bardzo na Dworze z powodu pięknej twarzy, która mu jednak niedługo pozostała”. Czy wiódł on może niekiedy życie młodego Herberta? Czy jakiś obcy, trujący zarodek przechodził z ciała do ciała aż się dostał do niego? Czy pobudziło go jakieś niejasne odczucie tej utraconej piękności, gdy tak nagle, prawie bez powodu, wypowiedział w pracowni Bazylego Hallwarda owo szalone życzenie, które tak zmieniło jego życie? Tam, w czerwonym, złotolitym kaftanie, w płaszczu, wysadzanym klejnotami, w kołnierzu i mankietach ze złotą frendzlą, stał Sir Antoni Sherard, a ciężka, srebrna zbroja leżała u jego nóg. Co było jego dziedzictwem? Czy i kochanek Giovanny Neapolitańskiej pozostawił mu w spuściźnie grzech i srom? Czyż własne jego czyny były niczem więcej, jak marzeniami, których umarli nie ważyli się urzeczywistnić? Tu uśmiechała się z wyblakłego płótna lady Elżbieta Devereux, w czepku z gazy, gorsecie, obszytym perłami, w różowych, rozciętych rękawach. W prawej ręce miała kwiat, a lewą obejmowała emaljowany naszynik z białych i damasceńskich róż. Obok niej leżała na stole mandolina i jabłko. Wielkie, zielone rozety zdobiły jej małe, śpiczaste buciki. Znał jej życie i dziwne historje o jej kochankach. Czy miał w sobie coś z jej temperamentu? Te owalne oczy o ciężkich powiekach zdały się nań spoglądać ciekawie. A Jerzy Willoughby z pudrowanemi włosami, i fantazyjnemi „muszkami” na twarzy? Jak złośliwie wyglądał! Twarz ta była ponura i chmurna, a zmysłowe wargi zdały się drgać pogardliwie. Cienkie koronkowe mankiety opadały na chude, żółte ręce, obwieszone pierścieniami. Był to makaronista osiemnastego wieku, zaprzyjaźniony w młodości z lordem Ferrarsem. A drugi lord Beckenham, towarzysz księcia regenta z jego najdzikszych czasów i jeden ze świadków przy potajemnym ślubie z mrs. Fitzherbert? Jak pięknym i dumnym był ze swemi brunatnemi lokami i wyzywającą postawą! Jakie on przekazał mu namiętności? Świat uważał go za niegodnego. Kierował on orgjami w Carlton House. Na jego piersi błyszczała gwiazda orderu Podwiązki. Obok niego wisiał portret jego żony, bladej pani, o wąskich wargach, ubranej w czerń. I jej krew płynęła w jego żyłach. Jakie to wszystko było dziwne! A matka jego, z twarzą lady Hamilton i wilgotnemi ustami, umaczanemi w winie — wiedział, co odziedziczył po niej. Miał po niej piękność i umiłowanie piękności u innych. Uśmiechała się do niego w swobodnym stroju bachantki. We włosy jej wplecione były liście wina. Purpura spływała z jej kielicha. Cera na portrecie była wyblakła, ale oczy świeciły jeszcze całą głębią i blaskiem swej barwy. Zdały się iść za nim, gdziekolwiek się skierował.
Miał jednak przodków zarówno w literaturze, jak w swoim rodzie, bliższych mu może nawet typem i temperamentem, którzy bezwątpienia wywierali na niego wpływ, z którego sobie dokładniej zdawał sobie sprawę. Bywały okresy, gdy Dorjanowi Gray'owi zdawało się, jakoby cała historja była tylko opowieścią o jego własnem życiu, nie takiem, jakie przeżył w istocie, ale jak stworzyła je dlań jego wyobraźnia, jak żyło ono w jego mózgu i jego namiętnościach. Czuł, że znał wszystkie te dziwne, straszliwe postaci, które kroczyły po arenie świata i uczyniły grzech tak okropnym, a zło tak pełnem subtelności. Zdało mu się, jakoby w tajemnym sensie życie ich było jego życiem.
Bohater owej cudownej książki, która wywarła tak silny wpływ na jego życie, znał także to uczucie. W siódmym rozdziale opowiada, jak uwieńczony wawrzynem, aby grom nie mógł go dosięgnąć, siedział, jako Tybarjusz w ogrodzie na Carpi czytając haniebną książkę Elephantisa, podczas gdy karły i pawie okrążały go z dumą, a flecista szydził ze sługi, palącego kadzidła; jak dalej jako Kaligula, hulał w stajni z parobkami w zielonych kaftanach i jadł ze żłobu z kości słoniowej wespół z koniem w uprzęży z klejnotów; jak się, jako Domicjan, przechadzał po długim przedsionku z tafli marmurowych, szukając dzikiemi oczyma sztyletu, co przerwać miał dni jego życia, bo chory był na nudę, na owo straszne „taedium vitae”, opadające tych, którym życie niczego nie odmówiło; i patrzał przez mały szmaragd na arenę cyrku i ciągniony był przez okryte srebrem muły w lektyce z purpury i pereł, przez aleję granatów do złotego domu, i słyszał ludzi, nazywających gdy przejeżdżał Nerona cezarem; jako Heljogabal, umalował twarz farbami i kręcił kądziel, i sprowadził Księżyc z Kartaginy i mistycznym ślubem związał go ze Słońcem.
Raz poraz odczytywał Dorjan ten fantastyczny rozdział i dwa następne, w których, niby na osobliwych kobiercach lub w kunsztownie odlanych emaljach, przedstawione były straszliwe i piękne postaci tych, których występek, krew i znużenie uczyniły potworami lub szaleńcami: Filippo, książę Medjolanu, który zabił swą żonę i wargi jej wysmarował szkarłatnym jadem, aby kochanek jej w ostatnim pocałunku wyssał z nich śmierć; Wenecjanin Pietro Barbi, znany pod imieniem Pawła Drugiego który w próżności swej przyjął przydomek Formosus, a którego tiara, wartości dwustu tysięcy florenów, nabyta była za cenę strasznego grzechu; Gian Maria Visconti, który polował psami na żywych ludzi, a którego zwłoki miłująca go dziewka pokryła różami; Borgia na białym koniu, a obok niego Fratricida, w płaszczu ociekającym krwią Perotta; Pietro, Riario, młody kardynał arcybiskup Florencji, syn i ulubieniec Sykstusa IV, którego piękność tylko z wyuzdaniem jego dała się porównać i który przyjmował Leonorę Aragońską, w namiocie z białego i kazmazynowego jedwabiu pełnym nimf centaurów, a usługującego chłopca kazał pozłocić, aby wyglądał jak Ganymed lub Hylas; Ezelin, którego melancholję tylko widok śmierci zdolen był uleczyć i który czuł pragnienie czerwonej krwi, jak inni pragnienie czerwonego wina — syn Szatana, jak twierdzono, który przy grze w kości oszukał własnego ojca i wygrał od niego swoją duszę; Giambattista Cibo który dla szyderstwa przyjął imię Innocentego, a do którego wyschłych żył wlał lekarz żydowski krew trzech chłopców; Sigismondo Malatesta, kochanek Izoldy, lord z Rimini, którego obraz, jako wizerunek nieprzyjaciela Boga i ludzi, spalony został w Rzymie, który udusił Poliksenę obrusem, który w szmaragdowym kielichu podał Ginevrze d'Este truciznę, a dla uczczenia sromotnej namiętności zbudował pogańską świątynię dla chrześcijańskiego kultu; Karol VI, który tak szalenie rozmiłowany był w żonie brata, że pewien trędowaty ostrzegał go przed obłędem, który go opanuje, i który, gdy duch jego stał się obłąkany i chory, jedyne ukojenie znajdował w kartach saraceńskich, przedstawiających wizerunki miłości, śmierci i obłędu; i w kurtce, wyszytej koronkami, czapce, klejnotami wysadzanej, z lokami, niby kwiecie akantu, Grifonetto Baglioni, który zabił Astorre'a i jego oblubienicę i Simonetta z jego paziem, a którego piękność była tak czarująca, że gdy leżał konając na żółtym placu w Perugji, ci, co go nienawidzili, musieli płakać, zaś Atalanta, która go przeklęła, musiała go błogosławić.
Wszyscy oni posiadali jakiś straszliwy urok. Widział ich w nocy, w dzień mącili jego wyobraźnię. Czasy Odrodzenia znały dziwne sposoby zatruwania — zatruwania przez hełm lub przez płonącą pochodnię, przez haftowaną rękawiczkę lub wysadzany klejnotami puhar, przez złoty grzebień lub sznur bursztynów, Dorjan Gray zatruty został przez książkę. Bywały chwile, kiedy uważał zło jedynie za środek do urzeczywistnienia swojej koncepcji piękna.


ROZDZIAŁ XII.

Było to 9 listopada, w przeddzień jego trzydziestej ósmej rocznicy urodzin, jak sobie później nieraz przypominał.
Około jedenastej powracał od lorda Henryka, u którego jadł obiad, otulony był w ciężkie futro, gdyż noc była zimna i mglista. Na rogu Grosvenor Square i South Audley Street, wynurzył się przed nim z mgły jakiś mężczyzna, idący szybko z podniesionym kołnierzem szarego palta. W ręku miał walizkę. Dorjan poznał go. Był to Bazyli Hallward. Zdjęło go dziwne uczucie lęku, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Udał, że go nie poznaje, i szybko przeszedł w kierunku swego domu.
Ale Hallward dojrzał go. Dorjan usłyszał, jak malarz zatrzymał się i zawrócił zanim. Po kilku chwilach uczuł jego dłoń na ramieniu.
— Dorjanie! Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Od dziewiątej czekałem w twojej bibljotece. Wreszcie żal mi się zrobiło służącego i kiedy mię wypuścił, kazałem mu pójść spać. Jadę o północy do Paryża i zależało mi na tem, żeby się z tobą przed wyjazdem zobaczyć. Zaraz sobie pomyślałem, że to ty, poznałem cię po futrze, kiedy mię minąłeś. A ty mnie nie poznałeś?
— W takiej mgle, drogi Bazyli? Zaledwie poznaję Grosvenor Square. Mój dom jest pewnie gdzieś niedaleko, ale nie jestem pewien. Żałuję bardzo, że wyjeżdżasz, nie widziałem cię kilka lat. Ale wrócisz pewnie niedługo?
— Nie: opuszczam Anglję na sześć miesięcy. Chcę sobie wynająć pracownię w Paryżu i zamknąć się, aż nie wykończę wielkiego obrazu, który mię prześladuje. Ale nie o sobie chciałem z tobą mówić. Otóż jesteśmy przed twemi drzwiami. Wejdę na chwilę. Muszę ci coś powiedzieć.
— Bardzo mi będzie miło. Ale czy nie spóźnisz się do pociągu? — rzekł Dorjan Gray głosem znudzonym, wchodząc na stopnie i otwierając drzwi kluczem.
Światło lampy przedzierało się z trudem przez mgłę i Hallward spojrzał na zegarek. — Mam dość czasu, — odpowiedział. — Pociąg odchodzi o dwunastej piętnaście, a teraz jest punktualnie jedenasta. Właściwie kiedy się spotkaliśmy, szedłem do klubu, gdzie spodziewałem się zastać ciebie. Widzisz, że z pakunkami nie mam kłopotu, gdyż cięższe rzeczy wysłałem naprzód. Mam przy sobie tylko tę walizkę i z łatwością dojdę na dworzec w ciągu dwudziestu minut.
Dorjan spojrzał na niego z uśmiechem. — Tak podróżuje elegancki malarz! Walizka i palto! Wejdź, bo mgła wedrze się do domu. I nie mów o niczem poważnem. Nic nie jest dziś poważne. A przynajmniej nie powinno być.
Hallward potrząsnął głową, wchodząc, i ruszył za Dorjanem do bibljoteki. Jasny ogień z polan drzewnych palił się na otwartym kominku. Lampa była zapalona a na małym stoliku stało srebrne holenderskie wiadro do butelek z kilkoma syfonami wody sodowej i długiemi kieliszkami ze rzniętego szkła.
— Jak widzisz, służący twój przyjął mię wspaniale, Dorjanie. Przyniósł mi wszystko, czego potrzebowałem, nawet twoje najlepsze papierosy ze złotemi ustnikami. Bardzo gościnny chłopiec. Wolę go od tego Francuza, którego miałeś pierw. A co się z nim stało?
Dorjan Gray wzruszył ramionami. — Zdaje się, że ożenił się z pokojówką lady Radley i urządził jej w Paryżu angielską pracownię krawiecką. Anglomanja jest tam teraz podobno w modzie. Dziecinne to ze strony tych Francuzów, nieprawdaż? Ale — wiesz? — to był niezły służący. Nie lubiłem go nigdy, ale nie miałem powodu do narzekań. Człowiek wmawia sobie nieraz rzeczy zupełnie bezsensowe. Był naprawdę przywiązany, a odchodząc wydawał się bardzo zasmucony. Pozwolisz jeszcze trochę brandy z sodową wodą? A może wolisz reńskiego z wodą selcerską? Ja zawsze pijam reńskie wino z selcerską. Z pewnością będzie w sąsiednim pokoju.
— Dziękuję, nie będę już pił, — rzekł malarz, zdejmując kapelusz i palto i kładąc je na walizce, którą postawił w kącie. — A teraz, mój kochany, chcę z tobą pomówić poważnie. Nie rób takiej miny. Utrudniasz mi to tylko.
— Co to wszystko znaczy? — zawołał Dorjan niechętnie, rzucając się na kanapę. — Spodziewam się, że nie idzie tu o mnie. Jestem dziś zmęczony sobą. Chciałbym być kimś innym.
— Idzie o ciebie, — odparł Hallward głębokim, poważnym głosem, — i muszę ci to powiedzieć. Zatrzymam cię tylko pół godziny.
Dorjan westchął i zapalił papierosa. — Pół godziny! — mruknął.
— Nie wiele, jak widzisz, żądam od ciebie, Dorjanie, a we własnym twym interesie jest, abyś usłyszał, co ci mam powiedzieć. Uważam za konieczne, abyś się dowiedział nareszcie, że opowiadają sobie w Londynie na twój temat okropne historje.
— Nie chcę o tem nic wiedzieć. Lubię plotki o innych ludziach, ale plotki o mnie samym nie interesują mię wcale. Brak im wdzięku nowości.
— To cię musi interesować, Dorjanie. Każdy gentleman interesuje się swoją dobrą sławą. Nie wolno ci znosić, aby mówiono o tobie jako o człowieku podłym i niegodnym. Oczywiście masz swoje stanowisko, swój majątek i tak dalej. Ale stanowisko i majątek nie są wszystkiem. Nie zapominaj, że nie wierzę we wszystkie te pogłoski. W każdym razie nie mogę w nie uwierzyć, kiedy cię widzę. Grzech jest czemś, co musi się wyryć na twarzy człowieka. Niepodobna go ukryć. Mówi się o tajemnych występkach. To nie istnieje. Jeśli nędznik popełnia występki, widać to w linjach jego ust, w zapadłych powiekach, nawet w kształcie dłoni. Ktoś — zamilczę jego nazwisko, ale ty go znasz — zgłosił się do mnie w zeszłym roku, żeby go malować. Nie widziałem go nigdy przedtem, nie słyszałem o nim nigdy przedtem, choć potem wiele o nim słyszałem. Ofiarował mi olbrzymią zapłatę. Odmówiłem. W kształcie jego palców było coś, czego nienawidziłem. Teraz wiem, że postąpiłem wobec niego słusznie. Życie jego jest okropne. Ale ty Dorjanie, z twą twarzą czystą, promienną, niewinną, z twą cudowną, niezmąconą młodością — o tobie nie mogę w nic uwierzyć. Ale widuję cię rzadko, nie przychodzisz już do mojej pracowni, a gdy cię nie widzę i słyszę te wszystkie wstrętne rzeczy, które mówią o tobie, nie wiem, co o tem sądzić. Co to znaczy, Dorjanie, że człowiek taki jak książę Berwick opuszcza pokój w klubie, gdy ty wchodzisz? Dlaczego tylu gentlemanów w Londynie nie bywa w twoim domu, ani nie zapraszają cię do siebie. Byłeś zaprzyjaźniony z lordem Staveley'em. Spotkałem się z nim w ubiegłym tygodniu na obiedzie. W rozmowie padło twoje nazwisko, w związku z owemi minjaturami, które wypożyczyłeś na wystawę w Dudley. Staveley wydął wargi i oświadczył, że nie ma nic do zarzucenia twemu smakowi artystycznemu, ale że jesteś człowiekiem, którego niewinna dziewczyna nie może znać i z którym uczciwa kobieta nie może być w jednym pokoju. Przypomniałem mu, że jestem twoim przyjacielem i zażądałem wyjaśnień. Udzielił mi ich. Powiedział to wobec wszystkich. To było straszne! Dlaczego przyjaźń twoja jest dla młodzieńców tak fatalna? Więc najpierw ten nieszczęsny chłopiec z gwardji, który popełnił samobójstwo. Byłeś jego zaufanym przyjacielem. Dalej Sir Henryk Ashton, który opuścić musiał Anglję ze zbrukanem nazwiskiem. Ty i on byliście nierozłączni. A Adrjan Singleton i jego straszny koniec? A jedyny syn lorda Kenta i jego złamana karjera? Spotkałem przedwczoraj jego ojca na St. James's Street. Złamany jest przez wstyd i zgryzotę. A młody książę Perth? Jakie życie wiedzie on teraz? Jaki gentleman zechce z nim obcować?
— Dość, Bazyli. Mówisz o rzeczach, o których nie masz pojęcia, — rzekł Dorjan Gray tonem najwyższej pogardy, zagryzając wargi. — Pytasz, dlaczego Berwick opuszcza pokój, gdy ja wchodzę. Dlatego, że ja wiem wszystko o jego życiu, nie że on wie cokolwiek o mojem. Z tą krwią, która płynie w jego żyłach, jakżeby jego przeszłość mogła być czysta? Pytasz o Henryka Ashtona i młodego Perth'a. Czy ja nauczyłem jednego rozpusty, a drugiego występku? Jeżeli głupi syn Kenta bierze sobie żonę z ulicy, co ja mam z tem wspólnego? Jeżeli Adrjan Singleton fałszuje na wekslu podpis przyjaciela, czy ja jestem jego stróżem? Wiem, jak się plotkuje w Anglji. Mieszczaństwo folguje przy obiedzie swoim przesądom moralnym i szepcze o tem, co się u nich nazywa zepsuciem klas wyższych, aby móc wmówić komuś, że obracają się w eleganckiem towarzystwie i są na poufałej stopie z tymi, których oczerniają. W naszym kraju wystarczy być eleganckim i mądrym, aby poruszyć przeciw sobie wszystkie nikczemne języki. A jakie życie prowadzą ci ludzie, którzy chcą być stróżami moralności. Mój drogi, zapominasz, że żyjemy w ojczyźnie obłudników.
— Dorjanie, — zawołał Hallward, — nie o to idzie. Anglja jest dość licha, wiem o tem, a społeczeństwo angielskie najlichsze. Dlatego właśnie chcę, abyś był czysty. Nie byłeś czysty. Ma się prawo sądzić człowieka według wpływu, jaki wywiera na przyjaciół. Twoi przyjaciele zatracają poczucie honoru, dobroci i czystości. Natchnąłeś ich obłędną żądzą użycia. Stoczyli się w przepaść. Tyś ich przywiódł do tego. Tak: tyś ich przywiódł do tego, a jednak zdolny jesteś jeszcze uśmiechać się, jak się teraz uśmiechasz. Ale jest coś gorszego jeszcze. Wiem, że jesteś nieodłączonym przyjacielem Harry'ego. Już z tej choćby przyczyny, jeśli nie z żadnej innej, nie wolno ci było narażać imienia jego pięknej siostry na hańbę.
— Strzeż się, Bazyli. Posuwasz się za daleko.
— Muszę mówić, a ty musisz słuchać. Powinieneś słuchać. Zanim poznałeś lady Gwendolen, nikt nie ważyłby się na cień plotki o niej. Czy dziś istnieje w Londynie choć jedna przyzwoita kobieta, któraby się z nią przejechała w parku? Nawet dzieciom jej nie pozwolono z nią mieszkać. Ale są jeszcze i inne pogłoski — pogłoski, że widywano cię o świcie, wykradającego się z osławionych domów, i nocą, w przebraniu, W najohydniejszych norach Londynu. Czy to prawda? Czy to może być prawda? Kiedy słyszałem o tem po raz pierwszy, śmiałem się. Słyszę to teraz i dreszcz mię przenika. A twoja willa i życie, jakie się tam prowadzi? Dorjanie, nie wiesz, co o tobie mówią. Nie powiem, że nie mam zamiaru prawić ci kazania. Przypominam sobie, że Harry powiedział kiedyś, iż kto chce się stać na chwilę księdzem-amatorem, zaczyna zawsze od tego, że natychmiast łamie słowo. Chcę ci prawić kazanie. Chcę, abyś prowadził życie, które ci zapewni szacunek świata. Chcę, abyś miał czyste imię i niezbrukaną przeszłość. Musisz się wyrwać z tej wstrętnej bandy, z którą obcujesz. Nie wzruszaj tak pogardliwie ramionami. Nie bądź tak obojętny. Masz cudowny wpływ. Wywieraj go ku dobremu, nie ku złemu. Powiadają, że brukasz każdego, z kim obcujesz, że wystarcza, abyś wszedł do jakiegoś domu, by sprowadzić nań jakąś hańbę. Nie wiem, czy tak jest, czy nie. Skąd miałbym wiedzieć? Ale tak mówią o tobie. Opowiadano mi rzeczy, w które niemożliwością jest wątpić. Lord Gloucester był jednym z moich najlepszych przyjaciół w Oksfordzie. Pokazał mi list swojej żony, który napisała do niego w chwili, gdy umierała samotnie w swej willi w Mentonie. Twoje imię było tam wymienione w najstraszliwszem wyznaniu, jakie kiedykolwiek czytałem. Powiedziałem mu, że to absurd — że cię znam doskonale i że nie byłbyś zdolny do takich rzeczy. Czy ja cię znam? Chciałbym wiedzieć, czy ja cię znam? Zanim będę mógł na to odpowiedzieć, musiałbym widzieć twoją duszę.
— Widzieć moją duszę! — szepnął Dorjan Gray, zrywając się z kanapy i blednąc z przerażenia.
— Tak, — odpowiedział Hallward poważnie i ze stłumionym smutkiem w głosie, — widzieć twoją duszę. Ale to może tylko Bóg.
Gorzki uśmiech szyderstwa przemknął po ustach młodzieńca. — Zobaczysz ją i ty, dziś jeszcze! — zawołał, chwytając ze stołu lampę. — Chodź: ona jest dziełem twoich rąk. Dlaczegóż nie miałbyś jej widzieć? Możesz potem opowiadać o niej światu, jeśli zechcesz. Nikt ci nie uwierzy. A gdyby ci uwierzono, kochanoby mię tem bardziej. Znam naszą epokę lepiej niż ty, choć gadasz o niej tak nudnie. Chodź, pokażę ci. Dość mówiłeś o nikczemności. Spojrzysz jej teraz twarzą w twarz.
Jakiś obłęd pychy był w każdem jego słowie. Z chłopiecą niecierpliwością tupał w podłogę. Odczuwał płomienną radość, że ktoś inny będzie teraz musiał dzielić jego tajemnicę i że będzie mógł człowieka, który namalował ten portret, przyczynę całej jego hańby, na resztę życia obarczyć ohydnem wspomnieniem tego, co uczynił.
— Tak, — ciągnął, podchodząc do niego i patrząc mu z mocą w oczy, — pokażę ci swoją duszę. Ujrzysz to, co jak sądzisz, Bóg tylko może widzieć.
Hallward cofnął się. — To bluźnierstwo, Dorjanie! — zawołał. — Czegoś podobnego nie powinieneś mówić. To straszne, a nie oznacza nic.
— Tak sądzisz? — Zaśmiał się znowu.
— Wiem. To, co powiedziałem ci dzisiejszego wieczora, powiedziałem dla twego dobra. Wiesz, że byłem dla ciebie zawsze najlepszym przyjacielem.
— Nie dotykaj mnie. Kończ, co masz do powiedzenia.
Cień bólu przemknął po twarzy malarza. Zawahał się przez chwilę, ogarnęło go niepohamowane uczucie litości. Jakież on miał właściwie prawo wdzierać się w życie Dorjana Gray'a? Jeśli popełnił chociaż dziesiątą część tego, co mu zarzucano, jakże musiał cierpieć! Wyprostował się, podszedł do kominka i utkwił wzrok w płonących polanach, pokrytych szronem popiołu i strzelających językami płomienia.
— Czekam, Bazyli, — rzekł młodzieniec mocnym, jasnym głosem.
Hallward odwrócił się. — Jedno tylko mam ci do powiedzenia, — rzekł. — Musisz mi dać odpowiedź na te straszne zarzuty, jakie podnoszone są przeciw tobie. Jeśli mi powiesz, że to bezwzględne kłamstwo od początku do końca, uwierzę ci. Zaprzecz, Dorjanie, zaprzecz! Czyż nie widzisz, co się ze mną dzieje? O Boże! nie mów mi tylko, że jesteś zły, zepsuty, nikczemny.
Dorjan Gray uśmiechnął się. — Na ustach jego widniała pogarda. — Chodź nagórę, Bazyli, — rzekł spokojnie. — Prowadzę z dnia na dzień pamiętnik swego życia, nie opuszcza on nigdy pokoju, w którym go spisuję. Jeżeli wejdziesz ze mną, pokażę ci go.
— Wejdę, Dorjanie, jeśli chcesz. Widzę, że, spóźniłem pociąg. Nic nie szkodzi. Mogę pojechać jutro. Ale nie żądaj ode mnie, abym dziś jeszcze czytał. Jedynie, czego żądam, to uczciwej odpowiedzi na moje pytanie.
— Dam ci ją nagórze. Tutaj nie mogę. Nie będziesz miał dużo do czytania.





ROZDZIAŁ XIII.

Wyszedł z pokoju i zaczął wchodzić na schody. Bazyli Hallward szedł za nim. Stąpali cicho, jak się to instynktownie czyni w nocy. Lampa rzucała fantastyczne cienie na ściany klatki schodowej. Na dworze zerwał się silny wicher, wstrząsając oknami.
Gdy weszli na najwyższą platformę, Dorjan postawił lampę na podłodze, wyjął klucz i przekręcił go w zamku. — Obstajesz przy tem, aby się dowiedzieć, Bazyli? — zapytał cicho.
— Tak.
— Cieszy mię to, — odparł z uśmiechem. Potem dodał nieco szorstko: — Jesteś jedynym człowiekiem na świecie, który ma prawo wiedzieć o mnie wszystko. Więcej sprawiłeś w mojem życiu, niż przypuszczasz; — i podniósłszy lampę, otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Zimny prąd powietrza wionął na nich, a światło lampy zamigotało na chwilę mętnym, pomarańczowym płomieniem. Dorjan zadrżał. — Zamknij drzwi za sobą, — szepnął, stawiając lampę na stole.
Hallward rozglądał się dokoła z uczuciem zdziwienia. Widać było, że pokój od lat nie był zamieszkany. Wybladły gobelin flamandzki, zasłonięty obraz, stary kufer włoski i prawie pusta szafka do książek — oto wszystko, co się w nim prócz stołu i krzesła znajdowało. Gdy Dorjan Gray zapalił stojący na gzymsie pieca kawałek świecy, Hallward ujrzał, że wszystko dokoła pokryte było grubą warstwą kurzu, a gobelin świecił dziurami. Za tapetą chrobotała mysz. W pokoju panował zapach wilgotny i stęchły.
— Sądzisz więc, że Bóg tylko widzieć może duszę, Bazyli? Odsuń tę zasłonę, a ujrzysz moją duszę.
Głos jego brzmiał twardo i lodowato.
— Oszalałeś, Dorjanie, albo grasz komedję, — szepnął Hallward, marszcząc brew.
— Nie chcesz? Więc muszę to sam zrobić, — rzekł Dorjan Gray; szarpnął zasłonę z obrazu i rzucił ją na ziemię.
Okrzyk przerażenia zerwał się z ust malarza, gdy w przyćmionem świetle ujrzał ohydne oblicze, spoglądające na niego z płótna. W wyrazie tej twarzy było coś, co napełniało go wstrętem i odrazą. Na Boga! Twarz, którą widział przed sobą, była twarzą Dorjana Gray'a! Ohyda tego oblicza, czemkolwiek ona była, nie zdołała jeszcze zniweczyć zupełnie jego wspaniałej piękności. Nieco złota świeciło jeszcze na resztkach włosów, nieco szkarłatu na zmysłowych ustach. Wyblakłe oczy zdradzały jeszcze ślady swego cudnego błękitu, szlachetne linje na szlachetnym nosie i kształtnej szyi nie znikły jeszcze doszczętnie. Tak, to był Dorjan sam. Ale kto to namalował? Zdawało mu się, że rozpoznaje pociągnięcia własnego pendzla, a tę ramę on rysował. Myśl ta była potworna, a jednak czuł lęk. Chwycił zapaloną świecę i zbliżył ją do obrazu. W lewym rogu nazwisko jego wypisane było cynobrowemi literami.
To była ordynarna parodja, haniebna, podła satyra. On tego nie malował. A jednak, to był jego obraz. Znał go, i miał wrażenie, jakby krew jego w jednej chwili zmieniła się z ognia w zakrzepły lód. Jego własny obraz! Co to miało znaczyć? Co go tak zmieniło? Odwrócił się i spojrzał na Dorjana Gray'a oczyma złamanego człowieka. Usta jego drżały, a zeschły język nie mógł wydobyć słowa. Potarł czoło dłonią. Wilgotne było od lepkiego potu.
Młodzieniec, wsparty o gzyms pieca, obserwował go z owym dziwnym wyrazem, jaki widzi się u ludzi, pochłoniętych grą wielkiego artysty. Nie było w jego twarzy ani prawdziwego bólu, ani prawdziwej radości. W oczach jego było poprostu zaciekawienie widza, może w połączeniu z lekkim błyskiem triumfu. Wyjął kwiat z butonierki i wąchał go, a przynajmniej udawał, że wącha.
— Co to ma znaczyć? — wykrztusił wreszcie Hallward. Własny głos brzmiał mu w uchu krzykliwie i obco.
— Przed laty, gdy byłem jeszcze chłopcem, — rzekł Dorjan Gray, mnąc kwiat w ręku, — spotkałem cię, a ty schlebiałeś mi i nauczyłeś mię być próżnym z powodu swej pięknej powierzchowności. Pewnego razu przedstawiłeś mię swemu przyjacielowi, który wyjaśnił mi cud młodości, i ukończyłeś mój portret, który objawił mi cud piękna. W chwili obłędu, której dziś jeszcze ani żałuję, ani błogosławię, wyrzekłem życzenie, ty nazwałbyś je może modlitwą...
— Przypominam sobie! O, jak dobrze sobie przypominam! Nie! to przecież niemożliwe. Pokój jest wilgotny. Pleśń dostała się na płótno. Farby, których użyłem, zawierały przeklęte składniki mineralne. Powiadam ci, że to niemożliwe.
— Ach, co jest niemożliwe? — mruknął młodzieniec, podszedł do okna i przyłożył czoło do zimnej, zamglonej szyby.
— Powiedziałeś mi, że go zniszczyłeś.
— To była nieprawda. On mnie zniszczył.
— Nie wierzę, aby to był mój obraz.
— Nie rozpoznajesz w nim już swego ideału? — zapytał Dorjan z goryczą.
— Mój ideał, jak go nazywasz...
— Jak ty go nazywałeś.
— Wówczas nie było w nim nic złego, nic haniebnego. Byłeś dla mnie ideałem, jakiego nie znajdę już nigdy. To jest twarz satyra.
— To twarz mojej duszy.
— Chryste! co ja ubóstwiałem! To są oczy szatana.
— Każdy z nas ma w sobie niebo i piekło, Bazyli! — zawołał Dorjan z dzikim ruchem rozpaczy.
Hallward odwrócił się od portretu i spojrzał na niego. — O Boże! to prawda, — zawołał, — i oto, co uczyniłeś ze swego życia, tak, musisz być znacznie gorszy, niż sądzą ci, co cię nienawidzą.
Podniósł świecę, oglądając płótno. Powierzchnia wydawała się nietkniętą. Zgnilizna i ohyda musiała więc dostać się od wnętrza. Przez jakieś osobliwe przyśpieszenie życia wewnętrznego, jad grzechu zwolna zżerał obraz. Rozkład trupa w wilgotnym grobie nie był tak okropny.
Ręka jego zadrżała, a świeca wypadła z lichtarza na podłogę i migotała dalej. Zdeptał ją nogą. Potem rzucił się na trzeszczące krzesło, stojące przy stole, i zakrył twarz rękoma.
— Boże miłosierny, Dorjanie, co za nauczka! co za straszliwa nauczka! — Odpowiedzi nie było, usłyszał jednak, jak młodzieniec łkał przy oknie. — Módl się, Dorjanie, módl się, — mruknął. — Czego uczono nas w młodości? „I nie wódź nas na pokuszenie. Odpuść nam nasze winy. Obmyj grzechy nasze". Módlmy się razem. Modlitwa twojej pychy została wysłuchana. Modlitwa twej skruchy będzie również wysłuchana. Zanadto cię ubóstwiałem. Jestem za to ukarany. I ty ubóstwiałeś siebie zanadto. Obaj jesteśmy ukarani.
Dorjan Gray odwrócił się wolno i spojrzał nań pociemniałemi od łez oczyma. — Zapóźno, Bazyli, — wyjąkał.
— Nigdy nie jest za późno, Dorjanie. Uklęknijmy i spróbujmy się modlić. Czyż nie powiedziano: „Choćby grzechy twoje były jako szkarłat, ja je białemi uczynię jako śnieg"?
— Te słowa nie mają już dla mnie znaczenia.
— Cicho! nie mów tego. Dość złego uczyniłeś w swem życiu. Boże! czyż nie widzisz, jak ten przeklęty obraz patrzy na nas zukosa?
Dorjan Gray spojrzał na obraz i nagle doznał nieposkromionego uczucia nienawiści do Bazylego Hallwarda, jakby tchnął w niego ten obraz na płótnie, jakby podszeptywał mu ją do ucha wykrzywionemi wargami. Opanowała go obłędna wściekłość szczutego zwierzęcia i ogarnął go do człowieka, który siedział tam przy stole, wstręt, jakiego nigdy w życiu do niczego nie odczuwał. Rozejrzał się dziko dokoła. Na malowanym kufrze nawprost niego coś błyszczało. Wzrok jego padł na to. Wiedział, co to było. Był to nóż, który przyniósł tu przed kilku dniami, aby obciąć jakiś sznur, i pozostawił przez zapomnienie. Podszedł do niego wolno, mijając Hallwarda. Gdy stanął za nim, chwycił nóż i odwrócił się. Hallward poruszył się na krześle, jakby chciał wstać. Rzucił się na niego i wbił nóż w wielkę żyłę tuż za uchem, i przyciskając głowę malarza do stołu, uderzał raz poraz.
Usłyszał zdławiony krzyk i straszliwe rzężenie duszącego się krwią człowieka. Trzykrotnie wzniosły się rozpostarte ramiona konwulsyjnie dogóry, wymachując potwornie zesztywniałemi dłońmi w powietrzu. Uderzył jeszcze dwa razy, ale człowiek nie poruszył się. Coś zaczęło kapać na podłogę. Poczekał jeszcze chwilę, przyciskając głowę do stołu. Potem rzucił nóż na stół i zaczął nadsłuchiwać.
Nie słyszał nic, prócz ściekania krwi na postrzępiony dywan. Otworzył drzwi i wyszedł na platformę schodów. Dom był absolutnie cichy. Nikt nie czuwał. Przez kilka sekund stał przechylony przez poręcz i spoglądał w ciemną klatkę schodową. Potem wyciągnął klucz, powrócił do pokoju i zamknął drzwi za sobą.
Postać siedziała jeszcze ciągle na krześle, oparłszy się o stół, z pochyloną głową, zgarbionym grzbietem i długiemi, fantastycznemi ramionami. Gdyby nie czerwona, zygzakowata rana na karku i ciemna, lepka kałuża, która rozpływała się zwolna po stole możnaby pomyśleć, że człowiek ten śpi tylko.
Jak szybko to wszystko się stało! Czuł się dziwnie spokojny, podszedł do okna, otworzył je i wyszedł na balkon. Wiatr rozpędził już mgłę, a niebo wyglądało jak olbrzymi ogon pawia, usiany tysiącami złotych oczu. Spojrzał wdół i ujrzał policjanta, obchodzącego swój ront i kierującego długie pasmo światła latarki na drzwi milczących domów. Czerwone światełko powozu wyłoniło się na rogu ulicy i znikło. Kobieta w powiewającym szalu wolno utykała wzdłuż sztachet. Od czasu do czasu przystawała i oglądała się. W pewnej chwili zaczęła śpiewać zachrypłym głosem. Policjant zbliżył się i powiedział coś do niej. Roześmiała się i poczłapała dalej. Ostry wiatr powiał przez plac. Lampy gazowe zamigotały niebieskawo, a gołe drzewa potrząsały czarnemi, ciężkiemi gałęziami tam i sam. Przebiegł go dreszcz, wrócił do pokoju i zamknął okno.
Gdy doszedł do drzwi, przekręcił klucz i otworzył. Nie rzucił nawet okiem na zamordowanego. Czuł, że idzie tylko o to, aby sobie nie uświadamiać sytuacji. Przyjaciel, który namalował ten fatalny portret, przyczyna wszystkich nieszczęść, przestał żyć. To dość.
Potem spostrzegł lampę. Było to rzadkie arcydzieło maurytańskie, sporządzone z matowego srebra, inkrustowane arabeskami z polerowanej stali i wysadzane turkusami. Służący mógł zauważyć jej brak i zapytać o nią. Zawahał się chwilę, potem wrócił i wziął lampę ze stołu. Nie mógł nie spojrzeć na trupa. Jak spokojny był! Jak przeraźliwie białe były jego długie ręce! Wyglądał jak straszna figura woskowa.
Zamknąwszy za sobą drzwi, zszedł cicho po schodach. Stopnie skrzypiały i zdały się krzyczeć z bólu. Kilkakrotnie zatrzymał się wyczekująco. Nie: wszędzie panowała cisza. Był to tylko dźwięk jego własnych kroków.
Kiedy zszedł do bibljoteki, ujrzał w kącie walizkę i palto. Trzeba je było gdzieś schować. Otworzył ukryte drzwi w ścianie, gdzie przechowywał swe osobliwe przebrania i włożył tam wszystko. Później będzie je mógł z łatwością spalić. Potem wyjął zegarek. Było dwadzieścia minut do drugiej.
Usiadł i zamyślił się. Co rok — co miesiąc niemal — wieszano w Anglji ludzi za to, co on uczynił. Jakiś obłęd morderczy wisiał w powietrzu. Pewnie to któraś gwiazda czerwona nazbyt się zbliżyła do ziemi... A jednak czy było jakieś świadectwo przeciw niemu? Bazyli Hallward opuścił jego dom o jedenastej. Nikt go nie widział powracającego. Większość służby była w Selby Royal. Lokaj spał już... Paryż! Tak. Bazyli Hallward pojechał do Paryża pociągiem o dwunastej, jak zamierzał. Przy jego dziwnie odosobnionym trybie życia miesiące miesiące mogą minąć, zanim powstanie jakieś podejrzenie. Miesiące! Do tego czasu można zniszczyć wszystko.
Nagle błysnęła mu myśl. Włożył futro i kapelusz i wyszedł do hall'u. Zatrzymał się, nadsłuchując powolnych, ciężkich kroków policjanta na ulicy i patrząc na odblask latarni w oknie. Czekał z zapartym oddechem.
Po chwili nacisnął klamkę, wymknął się i cicho zamknął drzwi za sobą. Potem zadzwonił. Po jakichś pięciu minutach zjawił się służący, nawpół ubrany i zaspany.
— Żałuję bardzo, że musiałem cię obudzić, Franciszku, — rzekł Dorjan Gray, wchodząc; — ale zapomniałem klucza. Która to godzina?
— Dziesięć minut po drugiej, sir, — odparł służący, spoglądając na zegarek.
— Dziesięć po drugiej? Jak późno! Musisz mię obudzić jutro o dziewiątej. Mam coś do załatwienia.
— Dobrze, sir.
— Nikogo nie było wieczorem?
— Był mr. Hallward, sir. Czekał do jedenastej, a potem poszedł, żeby zdążyć na pociąg.
— Och! Żałuję, że z nim nie zobaczyłem. Kazał mi coś powiedzieć?
— Nie, sir, tylko, że napisze do pana z Paryża, jeśli pana nie zastanie w klubie.
— Dobrze, Franciszku. Nie zapomnij obudzić mię jutro o dziewiątej.
— Nie, sir.
Służący poczłapał przez korytarz w pantoflach.
Dorjan Gray rzucił kapelusz i palto na stół i wszedł do bibljoteki. Przez kwadrans chodził tam i zpowrotem po pokoju, zagryzając wargi w zamyśleniu. Potem zdjął z półki Błękitną Księgę i zaczął przerzucać jej kartki.
„Alan Campbell, 152, Hertford Street, Mayfair".
Tak; to był człowiek, którego potrzebował.


ROZDZIAŁ XIV.

Nazajutrz rano służący wszedł o dziewiątej z filiżanką czekolady i otworzył okiennice. Dorjan spał spokojnie, leżąc na prawym boku, z ręką pod głową. Wyglądał jak chłopiec, który zmęczył się zabawą lub nauką.
Służący musiał dwa razy dotknąć jego ramienia, zanim się obudził, a gdy otworzył oczy, lekki uśmiech przemknął po jego wargach, jakby miał jakiś niezmiernie miły sen.
Ale nie śniło mu się nic. Nocy tej snu jego nie zmąciły obrazy radości ani bólu. Lecz młodość uśmiecha się bez powodu. Na tem polega jeden z jej głównych wdzięków.
Odwrócił się, i wsparty na łokciu, zaczął pić czekoladę. Łagodne słońce listopadowe wpadało do pokoju. Niebo było czyste, a radosne ciepło było w powietrzu. Ranek był prawie jak w maju.
Powoli, milczącemi, krwawemi stopami wkradły się zdarzenia minionej nocy zpowrotem do jego mózgu, rekonstruując się ze straszliwą wyrazistością. Wzdrygnął się na wspomnienie wszystkich swych mąk, i na chwilę ogarnęło go znowu owo uczucie wstrętu do Bazylego Hallwarda, które popchnęło go do morderstwa; zdrętwiał z nienawiści. Trup siedział tam nadal nagórze, teraz nawet w świetle słonecznem. Jakie to okropne! Takie ohydne rzeczy przeznaczone są dla mroku, nie dla dnia.
Czuł, że jeśli będzie się zastanawiał nad tem, co uczynił, popadnie w chorobę lub obłęd. Istniały grzechy, których urok polegał raczej na wspomnieniu, niżeli na czynie, dziwne triumfy, które zaspokajały raczej dumę, niżeli namiętność, obdarzające ducha przyśpieszonem tętnem radości, większej radości, niżeli dawały lub mogły dawać zmysłom. Ale ten grzech nie należał do ich rzędu. To był grzech, który trzeba było wypędzić z duszy, uśpić makiem, zdławić, aby samemu nie zostać zdławionym.
Gdy wybiło pół do dziesiątej, potarł czoło dłonią, wstał szybko i ubrał się z większą niż zwykle starannością, wybierając długo krawat i szpilkę i kilkakrotnie zmieniając pierścienie. Siedział też długo przy śniadaniu, kosztował rozmaitych dań, rozmawiał ze służącym o nowych liberjach, które chciał zamówić dla służby w Selby, i przejrzał korespondencję. Przy niektórych listach uśmiechał się. Trzy z nich rozgniewały go. Jeden przeczytał kilkakrotnie i podarł go potem z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. — Straszną jest pamięć kobiet! — jak powiedział kiedyś lord Henryk.
Wypiwszy filiżankę czarnej kawy, otarł wolno usta serwetką, skinął na służącego, aby zaczekał, usiadł przy biurku i napisał dwa listy. Jeden wsunął do kieszeni, drugi podał służącemu.
— Zanieś to na Hertford Street 152, Franciszku, a gdyby mr. Campbella nie było w domu, zapytaj o jego adres.
Kiedy pozostał sam, zapalił papierosa i zaczął rysować na kawałku papieru, najpierw kwiaty, potem szczegóły architektoniczne, wreszcie twarze ludzkie. Nagle spostrzegł, że każda twarz, którą narysował, miała jakieś fantastyczne podobieństwo z Bazylim Hallwardem. Zmarszczył brew, wstał, podszedł do szafy z książkami i wziął na ślepo jakiś tom. Był zdecydowany nie myśleć o tem, co się stało, wcześniej, aż zajdzie konieczność.
Położył się na kanapie i spojrzał na tytułową kartę książki. Były to „Emaux et Camées” Gautier'a w wydaniu Charpentier'a na papierze japońskim ze sztychami Jacquemart'a. Oprawa była z cytrynowo-zielonej skóry ze złoconym deseniem w kratkę i nakrapianemi owocami granatu. Otrzymał ją kiedyś od Adrjana Singletona. Gdy przewracał kartki, wzrok jego padł na wiersz o dłoni Lacenaire'a, owej chłodnej, żółtej ręce „du supplice encore mal lavée", z puszystym, rudawym włosem i o „doigts de faune". Spojrzał na własne białe, ostre palce i przewracał dalej kartki, aż doszedł do cudnych stanc o Wenecji: —

„Sur une gamme chromatique,
Le sein de perles ruisselant,
La Venus de l'Adriatique
Sort de l'eau son corps rose et blanc.

Les dômes, sur l'azur des ondes
Suivant la phrase au pur contour,
S'enflent comme des gorges rondes
Que soulève un soupir d'amour.

L'esquif aborde et me dépose,
Jetant son amarre au pilier,
Devant une façade rose,
Sur le marbre d'un escalier".

Jakie te wiersze były cudne! Kiedy się je czytało, zdało się człowiekowi, że jest na zielonych, wodnych ulicach miasta róż i pereł i siedzi w ciemnej gondoli ze srebrnym dziobem i powiewnemi zasłonami. Same wiersze wyglądały jak owe proste, turkusowo-błękitne linje, biegnące za człowiekiem, gdy jedzie na Lido. Nagłe błyski barw przypomniały mu lśnienie ptaków o opalowych i irysowych gardziołkach, latających dokoła wysokiej Campanili, lub z wdziękiem i powagą kroczących dumnie pod ciemnemi, zapylonemi arkadami. Przechyliwszy się wtył z nawpół przymkniętemi oczyma, powtarzał raz poraz: —

„Devant une façade rose,
Sur le marbre d'un escalier".

Cała Wenecja była w tych dwóch wierszach. Wspomniał jesień, którą tam spędził, i niezwykłą miłość, która popchnęła go do obłędnych, czarownych szaleństw. Każda miejscowość ma własny romantyzm. Ale Wenecja, jak i Oksford, zachowała tło dla romantyzmu, a dla prawdziwego romantyka tło jest wszystkiem albo prawie wszystkiem. Bazyli był z nim tam przez pewien czas i nie posiadał się z zachwytu nad Tintoretem. Biedny Bazyli! jakie to straszne, umrzeć w taki sposób!
Westchnął i wziął znowu książkę do ręki, szukając zapomnienia. Czytał o jaskółkach, wlatujących i wylatujących z kawiarenki w Smyrnie, gdzie hadżowie liczą swe bursztynowe różańce, a kupcy w turbanach palą długie fajki i rozmawiają z sobą poważnie; czytał o obelisku na Place de la Concorde, który płacze granitowemi łzami na swem samotnem bezsłonecznem wygnaniu i tęskni za pokrytym lotosami Nilem, gdzie są sfinksy i różowe ibisy i białe sępy ze złotemi szponami i krokodyle o małych, berylowych oczach, pełzające po zielonym, parującym mule; zadumał się nad wierszami, czerpiącemi melodje z okrytego pacałunkami marmuru i śpiewających o osobliwej statui, którą Gautier przyrównuje do głosu kontraltowego, o owem „monstre charmant” w porfirowej komnacie Louwre'u. Ale po pewnym czasie książka wypadła mu z ręki. Opadło go zdenerwowanie i lęk. Co będzie, jeśli Allana Campbella niema w Anglji? Wiele czasu mogło upłynąć; zanim wróci. Może nie będzie chciał wrócić. Co wtedy? Każda chwila miała doniosłe znaczenie.
Byli niegdyś zażyłymi przyjaciółmi, przed pięciu laty — prawie nierozłącznymi. Potem zażyłość ustała nagle. Kiedy się teraz spotkali w towarzystwie, tylko Dorian Gray uśmiechał się; Allan Campbell nigdy.
Był to wyjątkowo rozumny młodzieniec, chociaż mało miał zrozumienia dla sztuki, a odrobina odczucia piękna poezji, jaką posiadał, pochodziła od Dorjana. Ogarnięty był namiętnością duchową do nauki. W Cambridge spędzał większą część czasu w labolatorjum i zdał świetnie egzamin ostateczny z nauk przyrodniczych. Studjował potem nadal chemję i miał własne laboratorjum, w którem zamykał się często na cały dzień, ku wielkiemu rozgoryczeniu matki, która pragnęła, aby syn jej dostał się do parlamentu, i wyobrażała sobie niejasno, że chemik to taka osoba, która wykonuje recepty. Ale Allan był też świetnym muzykiem, grał na skrzypach i na fortepianie lepiej, niż przeciętni amatorzy. W istocie też muzyka pierwsza zbliżyła go z Dorjanem Gray'em — muzyka i ów nieokreślony urok, jaki Dorjan wywierał na każdego, na kogo chciał, a często wywierał nawet nieświadomie. Poznali się u lady Berkshire owego wieczora, gdy grał tam Rubinstein, potem można ich było widzieć często razem w Operze i wszędzie, gdzie była dobra muzyka. Zażyłość ich trwała osiemnaście miesięcy. Campbell był stałym gościem w Selby Royal lub na Grosrenor Square. Jak dla wielu innych, Dorjan Gray był dlań wzorem wszystkiego, co piękne i czarujące w życiu. Czy doszło między nimi do sprzeczki, nie dowiedziano się nigdy. Ale nagle ludzie zauważyli, że spotykając się, rozmawiali z sobą mało i że Campbell szybko opuszczał towarzystwo, gdy znajdował się w niem Dorjan Gray. Zmienił się też — był niekiedy dziwnie melancholijny, zdawał się odczuwać niemal niechęć do słuchania muzyki i nigdy nie chciał sam grać, tłumacząc się, gdy nań nalegano, iż tak jest pochłonięty wiedzą, że nie ma czasu na ćwiczenie się. I było to istotnie prawdą. Coraz bardziej interesował się biologją, a nazwisko jego wymienione było raz czy dwa w czasopismach naukowych w związku z pewnemi osobliwemi doświadczeniami.
Takim był człowiek, którego oczekiwał Dorjan Gray. Co sekundę spoglądał na zegarek. W miarę, jak upływały minuty, podniecenie jego rosło. Wreszcie zerwał się i począł chodzić po pokoju tam i zpowrotem, niby piękne, pojmane zwierzę. Stawiał długie, ukradkowe kroki. Dłonie jego były dziwnie zimne.
Czekanie stawało się nieznośnem. Czas zdawał się wlec na ołowianych nogach, podczas gdy jego zagnały szalejące wichry na urwisty skraj czarnej, ziejącej przepaści. Wiedział, co go tam czekało; widział to już i przejęty dreszczem przyciskał zwilgotniałemi palcami płonące powieki, jakgdyby chciał mózg swój oślepić, a źrenice wtłoczyć w oczodoły. Ale daremnie. Mózg miał własny pokarm, a wyobraźnia, którą przerażenie uczyniło groteskową, drżąc i wijąc się z bólu jak zwierzę, tańczyła niby nienawistna marjonetka na scenie i wykrzywiała się szyderczo przez zmieniające się maski. Potem czas stanął nagle. Tak: ten ślepy, dyszący potwór nie pełzał już, a straszliwe zjawy, widząc, że czas nie żyje już, wyskoczyły żwawo, wydarły z grobu ohydną przyszłość i ukazały mu ją. Zajrzał w nią. Skamieniał ze zgrozy.
Wreszcie drzwi otworzyły się, i wszedł służący. Zwrócił nań szklane oczy.
— Mr. Campbell, sir, — rzekł służący.
Westchnienie ulgi wydarło się z zeschłych warg Dorjana, a rumieniec powrócił na jego policzki.
— Proś natychmiast, Franciszku. — Czuł, że był znowu sobą. Napadł tchórzostwa minął.
Służący skłonił się i wyszedł. Po chwili wszedł Alan Campbell, poważe i okryty bladością, którą podkreślały jeszcze czarne jak węgiel włosy i ciemne brwi.
— Alanie! to ładnie z twojej strony. Dziękuję ci, że przyszedłeś!
— Postanowiłem nie przekroczyć nigdy progu twego domu, Gray. Ale napisałeś, że idzie o śmierć lub życie. — Głos jego był twardy i zimny. Mówił z powolnym namysłem. Cień wzgardy leżał w nieruchomych, badawczych oczach, utkwionych w Dorjanie. Trzymał ręce w kieszeniach astrachańskiego surduta i zdawało się, że nie spostrzegł ruchu, którym go pozdrowiono.
— Tak: idzie o śmierć lub życie, Alanie, i więcej, niż dla jednego człowieka. Siadaj.
Campbell siadł przy stole, Dorjan naprzeciw niego. Oczy ich spotkały się. W wejrzeniu Dorjana była bezgraniczna litość. Wiedział, że to, co zamierzał uczynić, było straszne.
Po chwili dręczącego milczenia Dorjan pochylił się i rzekł bardzo spokojnie, ale badając na twarzy gościa wrażenie każdego słowa: — Alanie, na poddaszu tego domu, w zamkniętym pokoju, do którego nikt prócz mnie nie ma dostępu, siedzi przy stole trup. Umarł przed dziesięciu godzinami. Nie zrywaj się i nie patrz na mnie w ten sposób. Kim jest ten człowiek, dlaczego umarł, jak umarł, to sprawy, które cię nie obchodzą. Jedyne, co masz uczynić, to — —
— Dość, Gray. Nie chcę wiedzieć nic więcej. Nie obchodzi mnie, czy to, co powiedziałeś, jest prawdą, czy nie. Zabraniam ci stanowczo wciągać mię w swoje życie. Zachowaj swe straszliwe tajemnice dla siebie. Nie obchodzą mię już.
— Alanie, będą cię musiały interesować. Ta tajemnica będzie cię musiała interesować. Sprawiasz mi ból, Alanie. Ale nie umiem sobie poradzić. Ty jesteś jedynym człowiekiem, który może mię uratować. Muszę cię wciągnąć do tej sprawy. Nie mam wyboru. Alanie, jesteś człowiekiem nauki. Znasz się na chemji i innych podobnych rzeczach. Robiłeś doświadczenia. Jedyne, co masz zrobić, to zniszczyć te zwłoki na górze — zniszczyć tak, aby śladu po nich nie pozostało. Nikt nie wie, że ten człowiek wszedł do mego domu. Wszyscy sądzą, że jest on teraz w Paryżu. Przez szereg miesięcy nie dostrzeże się jego braku. A kiedy się dostrzeże, nie powinno po nim być śladu. Ty, Alanie, musisz zmienić jego trupa i wszystko, co do niego należy, w garść popiołu, którą będę mógł rozprószyć w powietrzu.
— Jesteś szalony, Dorjanie.
— Ach! Czekałem, aż mię nazwiesz Dorjanem.
— Jesteś szalony, powiadam — szalony, jeśli sobie wyobrażasz, że ruszę bodaj palcem, aby ci dopomóc, szalony, że czynisz mi to potworne wyznanie. O cokolwiek tu idzie, nie chcę z tem mieć do czynienia. Sądzisz, że narażę swą opinję dla ciebie? Co mię obchodzi, do jak szatańskiego dzieła dorosłeś?
— To było samobójstwo, Alanie.
— Cieszy mię to. Ale kto go do tego popchnął? Bezwątpienia ty.
— Wzbraniasz się jeszcze uczynić to dla mnie?
— Oczywista, że się wzbraniam. Bezwarunkowo nie chcę mieć z tem nic wspólnego. Nie mogę się troszczyć o hańbę, jaka spadnie na ciebie. Zasłużyłeś na wszystko. Nie żałowałbym cię, gdybym cię widział zbezczeszczonego, publicznie zbezczeszczonego. Jak możesz wymagać ode mnie, na całym świecie właśnie ode mnie, abym się mieszał do tej ohydy? Przypuszczałem, że znasz się na charakterach ludzi. Twój przyjaciel, lord Henryk Wotton źle cię uczył psychologji, choć tylu rzeczy cię uczył. Nic nie skłoni mię do uczynienia bodaj jednego kroku, aby ci dopomóc. Trafiłeś nie na właściwego człowieka. Zwróć się do swego przyjaciela. Nie do mnie.
— Alanie, to było morderstwo. Zabiłem go. Nie wiesz, ile on mi zadał bólu. Jakiekolwiek jest moje życie, on więcej zawinił mej hańbie, niż biedny Harry. Może nie miał tego zamiaru, rezultatu to jednak nie zmienia.
— Morderstwo! Na Boga, Dorjanie, więc już do tego doszedłeś? Nie wydam cię. To nie moja sprawa. Zresztą i bez mojej interwencji możesz być pewien aresztowania. Nikt nie popełnia zbrodni, nie robiąc jednocześnie jakiegoś głupstwa. Ale ja nie chcę z tem mieć do czynienia.
— Musisz z tem mieć do czynienia. Czekaj, czekaj chwilę; wysłuchaj mnie. Tylko wysłuchaj, Alanie. Wszystko, czego wymagam od ciebie, to tylko eksperyment naukowy. Chodzisz do szpitali i kostnic, a okropności, które tam widzisz, nie przerażają cię. Gdyby człowiek ten leżał na zakrwawionym stole w pokoju sekcyjnym lub w cuchnącem labolatorjum, otoczony czerwonemi ściekami, przez które spływa ze stołu krew ludzka, patrzałbyś na niego poprostu jak na wyśmienity przedmiot badań. Włosby ci nie drgnął. Nie przyszłoby ci na myśl, że robisz coś złego. Przeciwnie, miałbyś zapewne wrażenie, że spełniasz coś dobrego dla ludzkości, że pomnażasz sumę wiedzy w świecie, zaspokajasz ciekawość duchową lub coś podobnego. To, czego od ciebie żądam, robiłeś już nieraz. Zniszczyć zwłoki musi być nawet znacznie mniej straszne, niż to, co zwykłeś czynić. A pamiętaj, te zwłoki są jedynym dowodem przeciwko mnie. Jeśli zostaną odkryte, jestem zgubiony; a zostaną odkryte, jeśli mi nie pomożesz.
— Nie mam zamiaru pomagać ci. Zapominasz o tem. Cała ta sprawa jest mi poprostu obojętna. Nie obchodzi mnie ona nic.
— Alanie, proszę cię. Pomyśl, w jakim znajduję się położeniu. Przed twojem przyjściem omal nie zemdlałem ze strachu. Ty sam mógłbyś kiedyś poznać ten strach. Nie! nie myśl o tem. Spójrz na rzecz wyłącznie z naukowego punktu widzenia. Nie pytasz przecież, skąd pochodzą zwłoki, nad któremi dokonujesz eksperymentów. Nie pytaj i teraz. Powiedziałem ci już za wiele. Ale proszę cię o to jedno tylko. Byliśmy niegdyś przyjaciółmi, Alanie.
— Nie mów o owych czasach, Dorjanie: one umarły.
— Umarli nie chcą niekiedy odejść. Ten człowiek nagórze nie chce odejść. Siedzi przy stole z pochyloną głową i rozpostartemi ramionami. Alanie! Alanie! jeśli mi nie pomożesz, jestem zgubiony. Powieszą mnie, Alanie! Czy ty rozumiesz? Powieszą mię za to, co zrobiłem.
— Niema celu przedłużać tej sceny. Stanowczo odmawiam uczynienia czegokolwiek w tej sprawie. Szaleństwem jest z twojej strony żądać ode mnie tego.
— Odmawiasz?
— Tak.
— Proszę cię, Alanie.
— Daremnie.
Ten sam wyraz litości ukazał się w oczach Dorjana Gray'a. Potem wyciągnął rękę, wziął kawałek papieru i napisał coś. Przeczytał to dwa razy, złożył starannie i przesunął przez stół. Potem wstał i podszedł do okna.
Campbell spojrzał na niego zdumiony, wziął papier i rozwinął go. Kiedy go przeczytał, twarz jego okryła się upiorną bladością; opadł bezsilnie na krzesło. Ogarnęło go straszne wrażenie, że jest chory. Zdało mu się, że serce jego w pustej pieczarze zatłucze się na śmierć.
Po dwóch, trzech minutach strasznego milczenia Dorjan odwrócił się, podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu.
— Żal mi ciebie bardzo, Alanie, — szepnął, — ale nie dałeś mi wyboru. Napisałem już list. Oto jest. Widzisz adres. Jeśli mi nie pomożesz, będę musiał go wysłać. Jeśli mi nie pomożesz, wyślę go. Wiesz, jaki będzie skutek. Ale ty mi pomożesz. Niemożliwością jest, abyś się nadal wzbraniał. Chciałem cię oszczędzić. Oddasz mi chyba tę sprawiedliwość. Byłeś okrutny, twardy, bezlitosny. Traktowałeś mnie, jak nikt mnie dotąd nie traktował — w każdym razie nikt z żyjących. Zniosłem wszystko. Teraz na mnie kolej dyktować warunki.
Campbell ukrył twarz w dłoniach; przebiegł go dreszcz.
— Tak, teraz na mnie kolej dyktować warunki, Alanie. Znasz je. Sprawa jest prosta. Chodź, nie denerwuj się tak. Ta rzecz musi być zrobiona. Spójrz jej w twarz i zrób ją.
Jęk zerwał się z warg Campbella, który drżał na całem ciele. Tykanie zegara na gzymsie kominka zdało się dzielić czas na poszczególne atomy męki, z których każdy był ponad jego siły. Miał wrażenie, jakby żelazny pierścień wolno zaciskał się dokoła jego skroni, jakby hańba, którą mu zagrożono, spadła już nań. Ręka, leżąca na jego ramieniu, ciążyła mu jak ręka z ołowiu. Nie mógł jej znieść. Miażdżyła go.
— Chodź, Alanie, musisz się na to zdecydować.
— Nie mogę tego zrobić, — rzekł machinalnie, jakby słowa mogły coś zmienić.
— Musisz. Nie mam wyboru. Nie zwlekaj dłużej.
Alan wahał się chwilę. — Czy jest tam ogień na górze?
— Tak, jest piec gazowy, wykładany azbestem.
— Muszę iść do domu i przynieść sobie pewne rzeczy z laboratorjum.
— Nie, Alanie, nie możesz opuścić tego domu. Napisz na kartce, co ci potrzebne, mój służący pojedzie i przywiezie wszystko.
Campbell skreślił kilka wierszy, wytarł bibułą i zaadresował kopertę do swego asystenta. Dorjan wziął bilet i przeczytał go uważnie. Potem zadzwonił i podał list służącemu z poleceniem, aby wracał jak najszybciej i przywiózł wszystko z sobą.
Gdy drzwi hall’u zamknęły się, Campbell wzdrygnął się nerwowo, potem wstał i podszedł do kominka. Drżał jak w gorączce. Przez dwadzieścia prawie minut żaden z nich nie odezwał się. Mucha brzęczała głośno w pokoju, a tykanie zegara brzmiało jak uderzenia młota.
Gdy wybiła godzina pierwsza, Campbell odwrócił się i spojrzał na Dorjana Gray'a, którego oczy pełne były łez. W czystości i delikatności tej smutnej twarzy było coś, co go czyniło wściekłym. — Jesteś łotrem, nikczemnym łotrem! — mruknął.
— Cicho, Alanie: uratowałeś mi życie, — rzekł Dorjan.
— Twoje życie? Wielkie nieba! co to jest za życie! Spadałeś z nikczemności w nikczemność, aż doszedłeś do zbrodni. Jeśli czynię, co zamierzam uczynić, co zmuszasz mię uczynić, nie czynię tego ze względu na twoje życie.
— Ach, Alanie, — szepnął Dorjan z westchnieniem, — chciałbym, abyś czuł dla mnie tysiączną część tej litości, jaką ja czuję dla ciebie.
Mówiąc to odwrócił się i spojrzał w stronę ogrodu. Campbell nie odpowiedział.
Po dziesięciu minutach zapukano do drzwi i wszedł służący, niosąc dużą mahoniową skrzynkę z chemikaljami, długą rolkę drutu stalowego i platynowego i dwie dziwnego kształtu klamry.
— Czy zostawić to tutaj, sir? — zapytał Campbella.
— Tak, — rzekł Dorjan. — I przykro mi bardzo, Franciszku, że mam dla ciebie jeszcze jedno polecenie. Jak się nazywa ten człowiek z Richmond, który dostarcza orchidee dla Selby?
— Harden, sir.
— A tak — Harden. Musisz pojechać zaraz do Richmond, zobaczyć się z Hardenem osobiście i powiedzieć mu, aby przysłał dwa razy więcej orchidej, niż zamówiłem, i jak najmniej białych. Właściwie wolałbym, aby wcale białych nie było. Dzień jest ładny, Franciszku, a Richmond to piękna miejscowość, gdyby nie to, nie fatygowałbym cię.
— To nic, sir. Kiedy mam wrócić?
Dorjan spojrzał na Campbella. — Jak długo potrwa twój eksperyment, Alanie? — rzekł spokojnym, obojętnym głosem. Obecność trzeciej osoby w pokoju zdawała mu się dodawać niezwykłej odwagi.
Campbell zmarszczył brwi i zagryzł wargi. — Około pięciu godzin, — odpowiedział.
— W takim razie masz czas wrócić o pół do ósmej, Franciszku. Albo czekaj: naszykuj mi wszystko do przebrania się. Możesz nie wracać na ten wieczór. Nie jem dziś w domu, nie będę cię więc potrzebował.
— Dziękuję, sir, — rzekł służący, wychodząc.
— A teraz, Alanie, nie mamy chwili do stracenia. Jaka ciężka jest ta skrzynka! Zaniosę ci ją. Ty weź resztę. — Mówił szybko, tonem rozkazującym. Campbell czuł się zwyciężony. Wyszli razem z pokoju.
Gdy stanęli na najwyższej platformie schodów, Dorjan wyjął klucz i przekręcił go w zamku. Potem zatrzymał się a wyraz zmieszania zjawił się w jego oczach — Sądzę, że ja mogę nie wchodzić, Alanie, — szepnął.
— To mi obojętne. Nie jesteś mi potrzebny, — odparł Campbell chłodno.
Dorjan uchylił drzwi do połowy. Ujrzał przytem ohydną twarz na portrecie w świetle słonecznem. Przed obrazem leżała na podłodze zasłona. Przypomniał sobie, że poprzedniej nocy po raz pierwszy w życiu zapomniał zasłonić fatalne płótno. Chciał już rzucić się naprzód, gdy nagle cofnął się ze zgrozą.
Co to za ohydna, czerwona rosa, wilgotna i błyszcząca, świeciła na jednej ręce, jakby krwawy pot wystąpił z obrazu? Jakie to było straszne! — tem straszniejsze w tej chwili, gdy milczący trup siedzi ciągle przy stole, ten trup, którego groteskowy cień na poplamionym dywanie wskazuje, że nie poruszył się, że był jeszcze tam, gdzie wczoraj.
Zaczerpnął głęboko oddechu, otworzył drzwi nieco szerzej i z odwróconą głową, z oczyma wpół przymkniętemi wszedł szybko do pokoju, zdecydowany ani razu nie spojrzeć nawet na zmarłego. Potem schylił się, podniósł złoto-purpurową kapę i zarzucił ją na obraz.
Zatrzymał się, bojąc się odwrócić, utkwiwszy wzrok w deseniu wiszącej przed nim draperji. Słyszał jak Campbell wniósł ciężką skrzynię, narzędzia i wszystko inne, co potrzebne mu było do straszliwego dzieła. Ciekaw był, czy spotkał się on kiedy z Bazylim Hallwardem, a jeśli tak, co o sobie wzajemnie myśleli.
— Opuść mię teraz, — rzekł za nim twardy głos.
Odwrócił się i wybiegł z pokoju, spostrzegłszy jeszcze tylko, że trup przechylony był na krześle, a Campbell wpatrywał się w jego błyszczącą, żółtą twarz. Gdy zbiegał ze schodów, usłyszał zgrzyt przekręcanego klucza.
Było po siódmej, gdy Campbell powrócił do bibljoteki. Był blady, ale zupełnie spokojny. — Zrobiłem, czego żądałeś, — szepnął. — A teraz, żegnaj. Obyśmy się nigdy więcej nie spotkali.
— Uratowałeś mię od zguby, Alanie. Nie zapomnę tego nigdy, — rzekł Dorjan z prostotą.
Gdy Campbell wyszedł, Dorjan wbiegł nagórę. W pokoju czuć było silny zapach kwasu azotowego. Ale trupa, który siedział przy stole, nie było.


ROZDZIAŁ XV.

Tegoż wieczora Dorjan Gray, ubrany jak najstaranniej, z dużym pękiem fiołków parmeńskich w butonierce, wprowadzony został wśród ukłonów służby od salonu lady Narborough. Skronie tętniły mu, zdenerwowany był bardzo, ale ruchy jego, gdy pochylał się nad dłonią pani domu, były swobodne i pełne wdzięku jak zwykle. Może nigdy nie wydaje się człowiek tak swobodnym, jak wtedy, gdy zmuszony jest grać jakąś rolę. Z pewnością nikomu, kto widział Dorjana Gray'a tego wieczora, nie przyszło na myśl, że przeżył on tragedję tak straszliwą, jak żadna może tragedja naszego czasu. To delikatne palce nie mogły przecież trzymać morderczego noża, te uśmiechnięte wargi z pewnością nigdy nie bluźniły Bogu i dobroci. Dziwił się sam swemu spokojowi, i przez chwilę odczuwał wyraźnie rozkosz podwójnego życia.
Było to nieliczne towarzystwo, zebrane nieco pośpiesznie przez lady Narborough, która, jak się wyrażał lord Henryk, była damą, pokazującą na twarzy resztki rzadkiej brzydoty. Była ona wzorową żoną jednego z naszych najnudniejszych ambasadorów, a pochowawszy męża z należną czcią w marmurowem mauzoleum, którego projekt sama narysowała, i wydawszy córki za bogatych, podstarzałych panów, oddała się teraz zupełnie rozkoszom francuskiej poezji, francuskiej kuchni i francuskiego „esprit", o ile go posiadała.
Dorjan należał do jej wyróżnianych faworytów, powtarzała mu często, iż cieszy się, że nie poznała go w młodości. — Wiem, mój drogi, że zakochałabym się w panu do szaleństwa, — mawiała, — i wyrzekłabym się dla pana wszystkiego. Szczęście, że nie myślano wtedy jeszcze o panu. W owym czasie kapelusze nasze były tak niezdarne, że nigdy nie flirtowałam nawet z nikim. Zresztą była to wina Narborough'a. Był okropnie krótkowzroczny, a to nie przyjemność mieć męża, który nigdy nic nie widzi.
Tego wieczora goście byli dość nudni. Powodem było, jak wyjaśniła Dorjanowi za porządnie zniszczonym wachlarzem, to, że jedna z jej zamężnych córek przyjechała niespodzianie z dłuższemi odwiedzinami, a nadomiar przywiozła z sobą męża. — Uważam to za bezwzględne z jej strony, mój drogi, — szeptała. — Coprawda i ja odwiedzam ją co lata, wracając z Homburga, ale tak stara osoba, jak ja, potrzebuje niekiedy trochę świeżego powietrza, a zresztą ja ją naprawdę budzę z letargu. Nie może pan sobie wyobrazić, jakie oni tam życie prowadzą. To najczystszy, niesfałszowany żywot wiejski. Wstają wcześnie, bo dużo mają do robienia, kładą się wcześnie, bo mało mają do myślenia. W całem sąsiedztwie nie było skandalu od czasu królowej Elżbiety, więc po obiedzie wszyscy sypiają. Niech pan nie siada koło nich. Będzie pan siedział przy mnie i bawił mnie.
Dorjan szepnął grzeczny komplement i rozejrzał się po pokoju. Tak: było to naprawdę nudne towarzystwo. Dwóch osób z pośród obecnych nie widział dotąd nigdy, reszta byli to: Ernest Harrowden, jeden z owych przeciętnych ludzi w średnim wieku, jakich widuje się często w klubach, owych ludzi, nie posiadających wrogów, ale których przyjaciele mają do nich nieprzezwyciężoną niechęć; lady Ruxton, przesadnie ubrana czterdziestosiedmioletnia dama o haczykowatym nosie, usiłująca stale narazić się na kompromitację, ale tak wybitnie brzydka, że ku wielkiemu jej rozgoryczeniu, nikt nie chciał nigdy uwierzyć w coś złego o niej; mrs. Erlynne, bezwzględne zero o wenecko-rudych włosach, sepleniące z wdziękiem; lady Alicja Chapman, córka pani domu, sucha, nudna dama o jednej z owych charakterystycznych twarzy brytyjskich, których, widziawszy je raz, nigdy nie można sobie przypomnieć; wreszcie jej mąż, rumianolice, siwobrode stworzenie, który, jak większość ludzi jego gatunku, mniemał, że niezwykła jowjalność może zastąpić zupełny brak myśli.
Żałował już, że przyszedł, gdy nagle lady Narborough spojrzała na wielki zegar bronzowy, błyszczący wspaniałemi linjami na udraperowanym w kolorze „mauve" gzymsie kominka, i zawołała: — Jak to brzydko ze strony Henryka Wottona, że się tak spóźnia! Posłałam dziś rano na chybił-trafił do niego, i przyrzekł solennie, że nie zrobi mi zawodu.
Wiadomość, że Harry przyjdzie, była dla Dorjana Gray'a pewną pociechą, a gdy drzwi otworzyły się i usłyszał jego melodyjny głos, wypowiadający nieszczere usprawiedliwienie, nie czuł się już znudzony.
Ale podczas obiadu nie mógł jednak jeść. Półmisek po półmisku odsuwał nietknięty. Lady Narborough karciła go ciągle, nazywając to „obelgą dla biednej Adolfiny, która specjalnie dla niego ułożyła menu"; raz poraz spoglądał nań przez stół lord Henryk, dziwiąc się jego milczeniu i roztargnieniu. Od czasu do czasu służący napełniał jego kieliszek szampanem. Pił szybko, a pragnienie jego zdawało się wzmagać.
— Dorjanie, — rzekł wreszcie lord Henryk, gdy podano „chaud-froid", — co się dziś z tobą stało? Jesteś zupełnie zmieniony.
— Pewnie się zakochał, — zawołała lady Narborough, — i boi się wyznać mi to, bo mogłabym być zazdrosna. Ma rację. Byłabym zazdrosna.
— Droga lady Narborough, — mruknął Dorjan z uśmiechem, — od całego tygodnia nie jestem zakochany — nie, naprawdę, odkąd madame de Ferrol opuściła Londyn.
— Jak mogą mężczyźni kochać się w tej kobiecie! — wykrzyknęła stara pani. — Nie rozumiem tego.
— Jedynie dlatego, że pamięta panią jako dziewczynkę, lady Narborough, — rzekł lord Henryk. — To jedyny węzeł, który łączy nas z krótkiemi spódniczkami pani.
— Ona napewno nie pamięta moich krótkich spódniczek, lordzie Henryku. Ale ja przypominam ją sobie doskonale w Wiedniu przed trzydziestu laty, pamiętam jak była „décolletée".
— I teraz jest jeszcze „décolletée“, — odpowiedział lord Henryk, biorąc oliwkę długiemi, wąskiemi palcami; — kiedy nosi elegancką suknię, wygląda jak „édition de luxe" lichego romansu francuskiego. To osoba prawdziwie cudowna i pełna niespodzianek. Niezwykła jest jej wrażliwość co do uczuć rodzinnych. Gdy umarł trzeci jej mąż, włosy jej stały się złote zupełnie ze zmartwienia.
— Jak możesz, Harry! — zawołał Dorjan.
— Dość romantyczne wyjaśnienie, — roześmiała się pani domu. — Ale jej trzeci mąż, lordzie Henryku! Nie chce pan chyba powiedzieć przez to, że Ferrol jest czwartym?
— Bezwątpienia, lady Narborough.
— Nie wierzę panu ani słowa.
— Niech pani zapyta mr. Gray'a. To jeden z jej najbliższych przyjaciół.
— Czy to prawda, mr. Gray?
— Ona tak twierdzi lady Narborough, — rzekł Dorjan. — Pytałem, czy nosi, jak Małgorzata z Navarry, zabalsamowane serca swoich mężów u pasa. Odpowiedziała, że nie, bo żaden z nich nie miał serca.
— Czterech mężów! Daję słowo, to „trop de zêle".
— „Trop d'audace", powiedziałem jej, — odparł Dorjan.
— Och! ona jest dość odważna na wszystko, mój drogi. A jakim człowiekiem jest Ferrol? Nie znam go.
— Mężowie pięknych kobiet należą do sfery złoczyńców, — rzekł lord Henryk, popijając wina.
Lady Narborough uderzyła go wachlarzem. — Lordzie Henryku, nie dziwię się wcale, iż świat twierdzi, że pan jest złośliwy.
— Który świat tak twierdzi? — zapytał lord Henryk, podnosząc brwi. — Musi to być chyba tamten świat. Z tym jestem w najlepszych stosunkach.
— Każdy, kogo znam, twierdzi, że pan jest złośliwy, — zawołała stara pani, potrząsając głową.
Lord Henryk przybrał na chwilę poważny wyraz. — To doprawdy ohydne, — rzekł wreszcie, — jak ludzie potrafią dziś mówić o kimś za jego plecami rzeczy absolutnie i najzupełniej prawdziwe.
— Czyż on nie jest niepoprawny? — zawołał Dorjan, pochylając się na krześle.
— Spodziewam się, — rzekła pani domu z uśmiechem. — Ale naprawdę, jeśli wszyscy uwielbiacie tak madame de Ferrol, będę musiała wyjść zamąż po raz drugi, aby wejść w modę.
— Nie wyjdzie pani już nigdy zamąż, lady Narborough, — wtrącił lord Henryk. — Była pani zbyt szczęśliwa. Jeśli kobieta wychodzi po raz drugi zamąż, czyni to dlatego, że gardziła pierwszym mężem. Jeśli mężczyzna żeni się po raz drugi, czyni to dlatego, że uwielbiał pierwszą żonę. Kobiety próbują szczęścia; mężczyźni rzucają je na kartę.
— Narborough nie był doskonałym, — zawołała stara pani.
— Gdyby nim był, nie kochałaby go pani, — brzmiała odpowiedź. — Kobiety kochają nas za nasze wady. Jeśli mamy dość wad, wybaczą nam wszystko, nawet rozum. Obawiam się, że nie zaprosi mię już pani teraz na obiad, lady Narborough; ale to czysta prawda.
— Owszem, to prawda, lordzie Henryku. Gdybyśmy was nie kochały za wasze wady, coby z wami było? Żaden z was nie zdołałby się ożenić. Bylibyście zbiorowiskiem nieszczęśliwych kawalerów. Nie, bezwątpienia małoby was to zmieniło. Dzisiaj wszyscy mężczyźni żonaci żyją jak kawalerowie, a kawalerowie jak żonaci.
— „Fin de siècle", — mruknął lord Henryk,
— „Fin du globe“, — odpowiedziała pani domu.
— Chciałbym, aby to był „fin du globe", — rzekł Dorjan z westchnieniem. — Życie to wielkie rozczarowanie.
— Ach, mój drogi, — zawołała lady Narborough, naciągając rękawiczki, — niech pan nie mówi, że wyczerpał pan życie. Jeśli mężczyzna mówi tak, znaczy to, że życie jego wyczerpało. Lord Henryk jest naprawdę złośliwy, a ja pragnę niekiedy, abym nią była; ale pan jest stworzony, aby być dobrym — wygląda pan jak sama dobroć. Muszę panu wyszukać ładną żonę. Lordzie Henryku, czy i pan nie jest zdania, że mr. Gray powinien się ożenić?
— Stale mu to powtarzam, lady Narborough, — rzekł lord Henryk z ukłonem.
— Musimy więc rozejrzeć się za odpowiednią partją dla niego. Dziś wieczorem poszukam starannie w Debrecie i sporządzę spis odpowiednich panienek.
— Z podaniem ich wieku, lady Narborough? — zapytał Dorjan.
— Oczywiście, z podaniem ich wieku, nieco sprostowanego. Ale nie trzeba się śpieszyć. Chcę, aby to było tem, co „The Morning Post" nazywa dobranym związkiem, i abyście byli oboje szczęśliwi.
— Jakież to głupstwa mówią ludzie na temat szczęśliwych małżeństw! — zawołał lord Henryk. — Mężczyzna może być szczęśliwy z każdą kobietą. Jeśli jej tylko nie kocha.
— Ach! jaki z pana cynik! — zawołała stara pani, cofając swoje krzesło i dając znak lady Ruxton. — Musi pan przyjść do mnie znowu na obiad. Jest pan doskonałym środkiem wzmacniającym, znacznie lepszym, niż te, które mi przepisuje Sir Andrew. Ale musi mi pan powiedzieć, jakich ludzi chce pan zastać. Będzie to czarujące towarzystwo.
— Lubię mężczyzn z przyszłością i kobiety z przeszłością, — odparł lord Henryk. — A może sądzi pani, że byłoby to wyłącznie damskie towarzystwo?
— Obawiam się, — rzekła lady Narborough ze śmiechem, wstając od stołu. — Przepraszam najmocniej, droga lady Ruxton, — dodała, — nie spostrzegłam, że pani pali jeszcze.
— Nic nie szkodzi, lady Narborough. Palę o wiele za dużo. Muszę się na przyszłość ograniczać.
— Ależ nie, lady Ruxton, — rzekł lord Henryk. — Powściągliwość to rzecz fatalna. „Dość" to tyle co posiłek. Więcej niż „dość" to już uczta.
Lady Ruxton spojrzała nań z zaciekawieniem. — Musi mnie pan odwiedzić któregoś popołudnia i objaśnić mi to wszystko, lordzie Henryku. Wygląda to na bardzo ciekawą teorję, — rzekła i wyszła z pokoju.
— Nie zajmujcie się tylko za długo polityką i plotkami, — zawołała lady Narborough od drzwi. — Bo my się tam nagórze napewno zaczniemy kłócić.
Mężczyźni roześmiali się, a mr. Chapman powstał uroczyście z końca stołu i przeszedł na pierwsze miejsca. Dorjan Gray zmienił miejsce i usiadł obok lorda Henryka. Mr. Chapman zaczął mówić donośnym głosem o sytuacji w Izbie Gmin. Atakował swoich przeciwników. Słowo „doktryner" — słowo straszliwe dla duszy brytyjskiej — powtarzało się raz poraz w jego wybuchach. Analfabetyczny prefiks służył jako ozdoba krasomówcza. Wyciągał „Union Jack'a" na wyżyny myśli. Dziedziczna głupota rasowa — nazywał ją jowialnie zdrowym rozsądkiem Anglików — była, jego zdaniem, najsilniejszym szańcem społeczeństwa.
Uśmiech przemknął po ustach lorda Henryka; odwrócił się i ujrzał Dorjana Gray'a.
— Lepiej ci, mój kochany? — zapytał. — Czujesz się, widzę, nieszczególnie przy obiedzie.
— Czuję się zupełnie dobrze, Harry. Jestem zmęczony. To wszystko.
— Byłeś czarujący wczoraj wieczorem. Mała księżna jest tobą zachwycona. Powiedziała mi, że przyjedzie do Selby.
— Obiecała przyjechać dwudziestego.
— Czy Monmouth też będzie?
— O, tak, Harry.
— Nudzi mię strasznie, prawie tak samo jak ją. Ona jest bardzo mądra za mądra jak na kobietę. Brak jej owego nieokreślonego wdzięku słabości. Nóżki z gliny czynią dopiero złoto obrazu wartościowem. Jej nóżki są bardzo ładne, ale nie są z gliny. Powiedziałbym, białe nóżki porcelanowe. Były już w ogniu; a czego ogień nie niszczy, to hartuje. Miała już doświadczenia.
— Jak długo jest zamężna? — zapytał Dorjan.
— Powiada, że wieczność. Sądząc z parostwa, zapewne dziesięć lat, ale dziesięć lat z Monmouth'em to istotnie wieczność, pomnożona o doczesność. Kto będzie poza tem?
— Och, Willoughby'owie, lord Rugby z żoną, nasza dzisiejsza gospodyni, Geoffrey Clouston, zwykli goście. Prosiłem lorda Grotriana.
— Lubię go, — rzekł lord Henryk. — Wiele osób nie sympatyzuje z nim, ale ja uważam, że jest zachwycający. Ubiera się z pewną przesadą, ale okupuje to nadmiarem kultury. To typ prawdziwie współczesny.
— Nie wiem, czy będzie mógł przyjść, Harry. Może będzie musiał pojechać z ojcem do Monte Carlo.
— Ach, jaka to straszna rzecz ci krewni! Postaraj się, żeby przyjechał. Ale dlaczego to, Dorjanie, uciekłeś wczoraj tak wcześnie? Wyszedłeś przed jedenastą. Co robiłeś potem? Czy poszedłeś zaraz do domu?
Dorjan spojrzał na niego zukosa i zmarszczył brew. — Nie Harry, — rzekł po chwili, — wróciłem do domu dopiero koło drugiej.
— Byłeś w klubie?
— Tak, — odparł Dorjan. Potem zagryzł wargi. — Nie, nie byłem. Nie poszedłem do klubu. Włóczyłem się po ulicy. Nie pamiętam już, co robiłem... Jaki ty jesteś ciekawy, Harry! Chcesz zawsze wiedzieć, co się robiło a chcę zawsze zapominać, co robiłem. Wróciłem o pół do trzeciej, jeśli chcesz wiedzieć dokładnie. Zapomniałem klucza i służący musiał mi otworzyć. Jeśli chcesz potwierdzenia, możesz go zapytać.
Lord Henryk wzruszył ramionami. — Mój drogi chłopcze, co mię to obchodzi! Przejdźmy do salonu. Dziękuję za sherry, mr. Chapman, dziękuję. Co ci się przydarzyło, Dorjanie. Opowiedz mi, co. Jesteś dziś jakoś nieswój.
— Nie troszcz się o mnie, Harry. Jestem rozdrażniony i zdenerwowany. Przyjdę do ciebie jutro albo pojutrze. Wytłumacz mię przed lady Narborough. Nie wejdę nagórę pójdę do domu. Muszę pójść do domu.
— Dobrze, Dorjanie. Spodziewam się, że wstąpisz jutro na herbatę. Księżna będzie.
— Postaram się przyjść, Harry, — rzekł Dorjan, wychodząc. Jadąc do domu, wiedział, że lęk, który, jak mu się zdawało, zdusił, powraca jednak. Przypadkowo pytanie lorda Henryka wyprowadziło go na chwilę z równowagi, a równowaga była mu teraz potrzebna. Trzeba było zniszczyć niebezpieczne przedmioty. Wzdrygnął się. Nie mógł znieść myśli o dotknięciu ich.
A przecież trzeba to było zrobić. Wiedział o tem i zamknąwszy drzwi bibljoteki, otworzył ukrytą szafkę, do której wrzucił walizkę i płaszcz Bazylego Hallwarda. Na kominku palił się duży ogień. Dorzucił jeszcze kilka polan. Zapach tlącego się sukna i skóry był straszny. Trzy kwadranse trwało, zanim wszystko było spalone. Pod koniec czuł się zupełnie wyczerpany i chory, zapalił kilka pastylek algerskich w miedzianej kadzielnicy, a ręce i twarz przemył zimnym octem piżmowym.
Nagle drgnął. Oczy jego nabrały dziwnego blasku, nerwowo zagryzł wargi. Pomiędzy dwoma oknami stała wielka szafa florencka z hebanu, inkrustowanego słoniową kością i lazurytem. Patrzał na nią, jak na coś, co go pociągało, a jednak przejmowało lękiem, jakby zawierała coś, czego pożądał, a co go niemal napawało wstrętem. Oddech jego stał się szybszy. Ogarnęło go dzikie pożądanie. Zapalił papierosa i rzucił go. Powieki jego opadły, długie rzęsy dotykały prawie policzków. Ale ciągle jeszcze patrzał na szafę. Wreszcie zerwał się z kanapy, podszedł do szafy i otworzył ją i dotknął ukrytej sprężyny. Trójkątna szuflada wyskoczyła. Palce jego zbliżyły się do niej instynktownie, zagłębiły się i pochwyciły coś. Była to mała szkatułka chińska z czarnej laki ze złotym pyłem, artystycznie wykonana; po bokach były rysunki wzburzonych fal, otoczonych jedwabnemi sznurami z okrągłemi kryształami i frendzlą z plecionych nitek metalowych. Otworzył ją. Wewnątrz była zielona maź z woskowym połyskiem, o dziwnie ciężkim i oszołamiającym zapachu.
Wahał się przez kilka minut, z dziwnie nieruchomym uśmiechem na twarzy. Potem zadrżał, jakby w pokoju było nieznośnie gorąco, wyprostował się i spojrzał na zegarek. Brakowało dwudziestu minut do dwunastej. Odstawił szkatułkę, zamknął szufladę i wszedł do sypialni.
Gdy w mroku nocnym rozległ się miedziany dźwięk zegara, bijącego północ, Dorjan Gray, w lichem ubraniu, z szalem dokoła szyi, cicho wymknął się ze swego domu. Na Bond Street spotkał dorożkę z dobrym koniem. Skinął na nią i cichym głosem podał adres.
Dorożkarz potrząsnął głową. — To dla mnie za daleko, — rzekł.
— Oto suweren za drogę, — rzekł Dorjan. — Jeżeli pojedziecie szybko, dostaniecie drugiego.
— Dobrze, sir, — odpowiedział dorożkarz, — za godzinę będzie pan na miejscu, — i gdy gość wsiadł, zawrócił konia i pomknął w stronę rzeki.


ROZDZIAŁ XVI.

Zimny deszcz zaczął mżyć a latarnie uliczne wyglądały w kroplistej mgle brudno i blado. Zamykano właśnie szynki, a ponurzy mężczyźni i kobiety stali grupami przed drzwiami. Z jednej karczmy dolatywała wrzawa jakiegoś ohydnego śmiechu. W innych kłócili się i krzyczeli pijacy.
Dorjan Gray, wciśnięty w głąb powozu, z kapeluszem, nasadzonym głęboko na czoło, obserwował obojętnie plugawą hańbę wielkomiejską, raz poraz powtarzając w duchu słowa, które lord Henryk wypowiedział do niego pierwszego dnia ich znajomości: „Duszę leczyć zmysłami, a zmysły duszą". Tak, to była tajemnica. Próbował tego często i chciał znowu spróbować. Istniały jaskinie palaczy opjum, gdzie można sobie było kupić zapomnienie, jaskinie zgrozy, gdzie wspomnienie dawnych grzechów rozwiewało się wobec grzechów nowych.
Księżyc, podobny do żółtej czaszki, zwisał nisko na niebie. Od czasu do czasu wielka, bezkształtna chmura zasłaniała go niby ramieniem. Lampy gazowe stawały się coraz rzadsze, ulice węższe i bardziej ponure. Raz woźnica zmylił drogę i musiał wracać pół mili. Z konia buchała para, gdy przejeżdżali kałuże błota. Boczne okienka powozu pokryte były szarą mgłą.
„Duszę leczyć zmysłami, a zmysły duszą!" Słowa te ciągle brzmiały mu w uchu! Zaprawdę, dusza jego była chora śmiertelnie. Czy zmysły istotnie mogły je uleczyć? Przelana została krew niewinna. Czem można to odpokutować? Ach! nie istniała za to pokuta! ale jeśli przebaczenie było niemożliwe, możliwe było zapomnienie, postanowił więc zapomnieć, wymazać to z pamięci, zdeptać, jak się depcze żmiję, gdy kąsa. Bo i jakież prawo miał Bazyli mówić do niego tak, jak mówił? Kto uczynił go sędzią nad innymi? Powiedział rzeczy, które były straszne, potworne, nie do zniesienia.
Dorożka wlokła się naprzód, zdawało mu się, że coraz wolniej. Otworzył okienko i zawołał na woźnicę, aby jechał szybciej. Ohydny głód opjum zaczął go nękać. Gardło paliło go, a delikatne jego dłonie zaciskały się kurczowo. Jak szalony uderzył konia laską. Dorożkarz roześmiał się i uderzył batem. Gdy się Dorjan roześmiał, woźnica zamilkł.
Droga wydała mu się nieskończenie długą, a uliczki wyglądały jak czarne sieci pełzającego pająka. Monotonja stawała się nieznośna, a gdy mgła zgęstniała, uczuł lęk.
Przejeżdżali koło odosobnionych cegielni. Mgła przerzedziła się, mógł rozróżniać dziwne piece w kształcie flaszek, z żółto-czerwonemi, wachlarzowatemi językami płomieni. Gdy przejeżdżali, zaszczekał pies, a wdali odezwała się mewa wędrowna. Koń potykał się w bróździe, potem uskoczył wbok i pomknął raźniej.
Po pewnym czasie pozostawili za sobą gliniastą szosę i jechali znowu przez źle wybrukowane ulice. Większość okien tonęła w ciemnościach, ale tu i ówdzie na oświetlonych firankach ukazywały się fantastyczne sylwetki cieniów. Patrzał nie z ciekawością. Poruszały się jak potworne marjonetki i wykonywały ruchy żywych istot. Nienawidził ich. Głucha wściekłość wrzała w jego sercu. Gdy skręcili na rogu, jakaś kobieta zawołała na nich od drzwi, a dwaj mężczyźni biegli za nimi kilkaset jardów. Woźnica pogroził im batem.
Powiadają, że namiętność wpędza myśl w błędne koło. Z pewnością zaciśnięte wargi Dorjana Gray'a powtarzały raz poraz owe subtelne słowa o zmysłach i duszy, aż znalazł w nich zupełny wyraz swego nastroju, a przez zgodę ducha usprawiedliwił namiętności, które i bez tego usprawiedliwienia byłyby zawładnęły jego umysłem. Z komórki do komórki pełzała w jego mózgu jedna myśl; dzikie pożądanie życia, najstraszliwsze pożądanie ludzkie, napinało każdy nerw, każdy fibr do stanu mocy. Brzydota, której nienawidził niegdyś, gdyż czyniła wszystko rzeczywistem, stała mu się teraz z tego samego powodu droga. Brzydota była jedyną rzeczywistością. Ordynarna kłótnia, jaskinia ohydy, brutalna przemoc zdezorganizowanego życia, nikczemność złodzieja i wyrzutka, wszystko to w intensywnej aktualności wrażenia było bardziej żywe, niżeli wszelkie wdzięczne postaci sztuki, niżeli marzycielskie cienie pieśni. Tego mu było potrzeba do zapomnienia. W ciągu trzech dni będzie wolny.
Woźnica zatrzymał nagle pojazd przed czeluścią ciemnej uliczki. Ponad niskiemi dachami i kanciastemi kominami domów wznosiły się czarne maszty okrętów. Na rejach wisiały niby żagle upiorne strzępy białej mgły.
— To gdzieś tutaj, sir, prawda? — zapytał dorożkarz ochrypłym głosem przez okienko.
Dorjan zerwał się i rozejrzał dokoła. — Dość, — odpowiedział, wyskoczył z dorożki i wręczywszy woźnicy umówioną zapłatę, skierował się ku wybrzeżu. Tu i ówdzie, na dziobie statku kupieckiego płonęła latarnia. Światło migotało i drżało w kałużach. Z parowca oceanicznego, który zasilano węglem, bił snop czerwonego światła. Szlamista droga wyglądała jak mokry płaszcz nieprzemakalny.
Pobiegł wlewo, oglądając się często, czy go ktoś nie goni. W siedem czy osiem minut przybył do małego, brudnego domku, wciśniętego między dwie faktorje. W jednem z górnych okien stała lampa. Przystanął i zapukał w umówiony sposób.
Po chwili usłyszał kroki na korytarzu, odsunięto łańcuch. Drzwi otworzyły się cicho, Dorjan wszedł, nie przemówiwszy ani słowa do skulonej postaci, cofającej się przed nim w cień. Na końcu korytarza wisiała podarta, zielona zasłona, chwiejąca się na wietrze, który wtargnął za nim z ulicy. Odsunął ją i wszedł do długiego, niskiego pokoju, wyglądającego jakby był niegdyś salą taneczną trzeciego rzędu. Jaskrawe, migoczące lampy gazowe, odbijające się mętnie w opstrzonych przez muchy lustrach, przymocowane były do ścian. Za niemi znajdowały się brudne reflektory z wydrążonej cyny, rzucające drżące płaty światła. Podłoga była wysypana żółtemi wiórami, zdeptanemi tu i ówdzie z błotem i zbrukanemi czarnemi plamami rozlanych napojów. Kilku Malajczyków siedziało przy małym piecyku, grając w kości i pokazując w rozmowie lśniące zęby. W jednym kącie leżał na stole, wcisnąwszy głowę w ramiona, pijany marynarz, a przy pstro metalowym szynkwasie, biegnącym wzdłuż ściany, stały dwie chude kobiety, które szydziły ze starego człowieka, czyszczącego ze wstrętem rękawy swojej kurtki. — Myśli, że go czerwone mrówki oblazły, — zaśmiała się jedna, gdy Dorjan przechodził. Człowiek spojrzał na nią przerażony i zapiszczał.
Na końcu sali były małe schodki, prowadzące do ciemnego pokoju. Gdy Dorjan przeskoczył trzy stopnie, uderzyła go ciężka woń opjum. Zaczerpnął głęboko oddechu, a nozdrza jego zadrgały z rozkoszy. Kiedy wszedł, jakiś młodzieniec o miękkich, żółtych włosach, pochylony nad lampką, aby zapalić długą wąską fajkę, spojrzał na niego i z wahaniem skinął głową.
— Ty tutaj, Adrjanie? — szepnął Dorjan.
— A gdzież miałbym być? — odparł młodzieniec obojętnie. — Nikt nie chce więcej mówić ze mną.
— Myślałem, że opuściłeś Anglję.
— Darlington nie przedsięweźmie przeciw mnie nic. Brat mój ostatecznie zapłacił weksel. George także ze mną nie rozmawia... Wszystko mi jedno! — dodał z westchnieniem. — Póki się to ma, nie potrzebuje się przyjaciół. Myślę, że miałem już za wielu przyjaciół.
Dorjan drgnął i rozejrzał się po groteskowych postaciach, leżących dokoła na zwyczajnych materacach w fantastycznych pozach. Powyginane członki, otwarte usta, nieruchome, matowe oczy fascynowały go. Wiedział, w jakich niebiosach oni cierpieli, jakie ponure piekła uczyły ich tajemnic nowych radości. Szczęśliwsi byli pod tym względem od niego. On był w więzieniu myśli. Pamięć, niby ohydna choroba, pożerała jego duszę. Od czasu do czasu zdało mu się, że widzi spoglądające na niego oczy Bazylego Hallwarda. Ale czuł, że nie może tu pozostać. Obecność Adrjana Singletona niepokoiła go. Chciał być w miejscu, gdzie nikt nie wiedział, kim jest. Chciał uciec przed sobą samym.
— Idę do innego lokalu, — rzekł po chwili.
— Ku dokom?
— Tak.
— Jest tam pewnie twoja warjatka. Tu jej już ścierpieć nie mogą.
Dorjan wzruszył ramionami. — Zmęczyły mię już kobiety, które kochają. Kobiety, które nienawidzą, są daleko bardziej zajmujące. Przytem materjał jest lepszy.
— Zupełnie ten sam.
— Wolę go, napijmy się. Potrzeba mi czegoś.
— Mnie niczego nie trzeba, — mruknął młodzieniec.
— Chodź, chodź.
Adrjan Singleton podniósł się ociężale i podszedł z Dorjanem do szynkwasu. Drab w zniszczonym turbanie i brudnym surducie skrzywił się w uśmiechu na powitanie, stawiając przed nimi butelkę wódki i dwa kieliszki. Kobiety zbliżyły się i zaczęły szwargotać. Dorjan odwrócił się do nich tyłem i głosem ściszonym rzekł coś do Adrjana Singletona.
Złośliwy uśmiech skrzywił twarz jednej z kobiet.
— Bardzośmy dziś dumni, — rzekła drwiąco.
— Na Boga, nie mów dzisiaj do mnie, — zawołał Dorjan, tupiąc nogą w podłogę. — Czego chcesz? Pieniędzy? Masz. Tylko nie mów do mnie.
Dwie czerwone iskry zabłysły na chwilę w opuchłych oczach kobiety, ale zgasły natychmiast, a oczy jej odzyskały poprzedni szklany i tępy wyraz. Odrzuciła głowę w tył i pożądliwemi palcami zgarnęła monety ze stołu. Towarzyszka jej patrzała na nią z zazdrością.
— To na nic, — westchnął Adrjan Singleton. — Ja już nie wrócę. Co to wszystko znaczy? Jestem tu bardzo szczęśliwy.
— Gdybyś czegoś potrzebował, napiszesz do mnie, prawda? — rzekł Dorjan po chwili.
— Może.
— Więc dobranoc.
— Dobranoc, — odpowiedział młodzieniec, schodząc nadół i wycierając suche usta chusteczką. Dorjan skierował się ku drzwiom z bolesnym wyrazem twarzy. Kiedy uniósł zasłonę, z umalowanych warg kobiety, której dał pieniądze, wydarł się ohydny śmiech.
— Odchodzi, djable nasienie! — zachichotała głosem ochrypłym.
— Psiakrew! — odpowiedział, — nie nazywaj mnie tak.
Klasnęła palcami. — Wolisz, żeby cię nazywać Uroczym Księciem? — zawołała za nim.
Śpiący marynarz zerwał się, słysząc te słowa, i dziko rozejrzał się dokoła. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. Wypadł z izby w pościgu.
Dorjan Gray szedł po deszczu wzdłuż wybrzeża. Spotkanie z Adrjanem Singletonem dziwnie go przejęło, zadawał sobie pytanie, czy winien był istotnie ruinie tego młodego życia, co mu tak brutalnie zarzucał Bazyli Hallward. Zagryzł wargi i na przeciąg jednej sekundy w oczach jego zaigrał smutek. Ale właściwie, co go to wszystko obchodziło? Dni były zbyt krótkie, aby brać jeszcze na siebie jarzmo cudzych grzechów. Każdy człowiek żyje własnem życiem i płaci za nie własną cenę. Szkoda tylko, że tak często trzeba płacić za jeden błąd. Ciągle i ciagle trzeba tylko płacić. W stosunkach jego z ludźmi los nigdy nie zamykał rachunków.
Istnieją chwile, jak twierdzą psychologowie, kiedy żądza grzechu, lub tego, co świat grzechem nazywa, tak opanowuje człowieka, że każdy fibr ciała, każda komórka mózgu brzemienna jest straszliwemi impulsami. Mężczyzna czy kobieta tracą w takich chwilach wolną wolę. Jak automaty zbliżają się do swych straszliwych celów. Nie mają wyboru, a sumienie ich nie żyje, a jeśli nawet żyje jeszcze, to poto tylko, aby nadać urok ich buntowi, czar ich nieposłuszeństwu. Gdyż wszystkie grzechy, jak powtarzają niezmordowanie teologowie, są grzechami nieposłuszeństwa. Kiedy ów duch wysoki, owa jutrzenka zła, strącony został z nieba, to strącony został za bunt.
Bez czucia, z myślą skoncentrowaną na złem, z duchem zbrukanym, z duszą zgłodniałą buntu, mknął Dorjan przed siebie, przyśpieszając coraz bardziej kroku, ale gdy wszedł w ciemny zaułek, przez który przechodził często, aby sobie skrócić drogę do podejrzanego lokalu, do którego szedł i teraz, uczuł nagle, iż ktoś chwyta go ztyłu, i za nim mógł się zdobyć na obronę, rzucony został na mur, a brutalna pięść chwyciła go za gardło.
Walczył obłędnie o życie i ze straszliwym wysiłkiem oderwał dławiące go palce. W tej chwili usłyszał trzask odwodzonego kurka rewolweru i ujrzał błyszczącą lufę stalową, skierowaną wprost w swoją głowę, przed sobą zaś ciemną postać niskiego, krępego człowieka.
— Czego chcecie ode mnie? — wykrztusił.
— Cicho bądź, — rzekł napastnik. — Jeżeli się poruszysz, zastrzelę cię.
— Oszalałeś. Co ci zrobiłem?
— Złamałeś życie Sybilli Vane, — brzmiała odpowiedź, — a Sybilla Vane była moją siostrą. Zabiła się. Wiem o tem. Tyś winien jej śmierci. Poprzysiągłem zabić cię za to. Lata całe szukałem cię. Nie miałem tropu ani śladu. Dwoje ludzi, którzy mogli cię opisać, nie żyło. Nie wiedziałem o tobie nic, znałem tylko imię, którem cię nazywała. Dzisiaj usłyszałem je przypadkowo. Pojednaj się z Bogiem, dzisiejszej nocy umrzesz.
Dorjan Gray drżał ze strachu. — Nie znałem jej nigdy, — jąkał. — Nigdy o niej nie słyszałem. Oszalałeś chyba.
— Zrobiłbyś lepiej, wyznając swoje grzechy, bo jakem James Vane, umrzesz teraz. — Była to straszna chwila. Dorjan nie wiedział, co czynić lub mówić. — Na kolana! — zawołał napastnik. — Daję ci minutę czasu na załatwienie swoich porachunków z sumieniem, — nie więcej. Dzisiejszej nocy wyjeżdżam do Indyj i chcę pierwej tę sprawę załatwić. Minutę. To wszystko.
Dorjan opuścił ramiona. Znieruchomiały ze zgrozy, nie wiedział, co robić. Nagle błysnęła mu zbawcza myśl. — Stój, — zawołał. — Jak dawno umarła twoja siostra? Mów prędko!
— Przed osiemnastu laty, — rzekł marynarz. — Dlaczego pytasz? Co lata mają do rzeczy?
— Osiemnaście lat, — roześmiał się Dorjan triumfalnie. — Osiemnaście lat! Postaw mię pod latarnią i spójrz na moją twarz!
James Vane wahał się przez chwilę, nie wiedząc, co to ma znaczyć. Potem chwycił Dorjana Gray'a za ramię i wyciągnął go z zaułka.
Choć chwiejące się na wietrze światło było słabe i niepewne, wystarczyło jednak, aby pokazać mu straszną omyłkę, którą najwidoczniej popełnił, gdyż twarz człowieka, którego chciał zabić, kwitła najświeższą młodością, nieskalanym czarem dziecięcym. Był to chłopiec lat co najwyżej dwudziestu, niewiele, a może wcale nie starszy, niż jego siostra, kiedy się przed wielu laty żegnali. Jasne było, że nie był to człowiek, który złamał jej życie.
Puścił go i zatoczył się wtył — O Boże! O Boże! — zawołał, — a ja byłbym was zabił!
Dorjan Gray zaczerpnął głęboko oddechu. — Omal nie popełniliście ciężkiej zbrodni, człowieku, — rzekł, patrząc nań surowo. — Niech to będzie dla was ostrzeżeniem, aby nie brać na siebie zemsty.
— Wybaczcie mi, panie, — mruknął James Vane. — Wprowadzono mię w błąd. Przypadkowe słowo w tej przeklętej norze naprowadziło mię na fałszywy ślad.
— Idźcie lepiej do domu i odłóżcie broń, bo źle się to może dla was skończyć, — rzekł Dorjan, odwracając się, i wolno odszedł ciemną ulicą.
James Vane stał na ulicy znieruchomiały z przerażenia. Drżał od stóp do głowy. Po kilku minutach ukazał się ponury cień, sunący wzdłuż wilgotnych murów, wyszedł na światło i czającemi się krokami podszedł blisko do niego. Uczuł jakąś dłoń na swojem ramieniu i obejrzał się zaskoczony. Była to jedna z kobiet, które piły pierw przy szynkwasie.
— Dlaczego go nie zabiłeś? — syknęła, zbliżając chudą twarz do jego twarzy. — Kiedy wybiegłeś od Daly'ego, wiedziałam, że go ścigasz. Głupcze! Trzeba go było zabić. Ma moc pieniędzy, a gorszy jest od najgorszego.
— To nie ten człowiek, którego szukam, — odpowiedział James Vane, — a cudzych pieniędzy mi nie trzeba. Trzeba mi życia pewnego człowieka. Ten, czyjego życia pragnę, musi mieć teraz koło czterdziestki. A to chłopiec zaledwie. Dzięki Bogu, że nie splamiłem sobie rąk jego krwią.
Kobieta roześmiała się gorzko. — Chłopiec zaledwie! — rzekła szyderczo. — Człowieku, toż to już osiemnaście lat prawie, jak Uroczy Książę zrobił ze mnie to, czem jestem.
— Kłamiesz! — zawołał James Vane.
Podniosła dłoń ku niebu. — Przysięgam na Boga, że mówię prawdę.
— Na Boga?
— Niech mnie ziemia pochłonie, jeżeli to nieprawda. On jest najgorszy z tych, co tu przychodzą. Powiadają, że zaprzedał djabłu duszę za ładną twarz. Osiemnaście lat jest prawie, odkąd go znam. Niewiele się zmienił od tego czasu. Ale ja tak, — dodała, śmiejąc się kurczowo.
— Przysięgasz?
— Przysięgam, — odpowiedziały jak echo ohydne usta kobiety. — Ale nie zdradź mnie przed nim, — syknęła; — boję się go. Daj mi trochę pieniędzy na nocleg.
James Vane zaklął, odepchnął ją i wpadł w boczną uliczkę, ale Dorjan Gray znikł już. Kiedy się odwrócił, kobiety także już nie było.


ROZDZIAŁ XVII.

W tydzień później Dorjan Gray siedział w oranżerji Selby Royal i rozmawiał z piękną księżną Monmouth, która znajdowała się wśród gości wraz z mężem swoim, przeżytym, sześćdziesięcioletnim panem. Była to pora herbaty, a łagodne światło przesłoniętej koronkami lampy, stojącej na stole, oświetlało delikatną porcelanę i kute srebro serwisów, koło których krzątała się księżna. Białe jej dłonie poruszały się z wdziękiem między filiżankami, a pełne, czerwone wargi uśmiechały się, gdy Dorjan szeptał jej coś. Lord Henryk, rozparty w trzcinowym fotelu, wyściełanym jedwabiem, spoglądał na nich. Na kanapie koloru brzoskwiniowego siedziała lady Narborough, udając, że słucha opowiadania księcia o ostatnim chrabąszczu brazylijskim, którego zdobył do swej kolekcji. Trzej młodzi panowie w starannych toaletach popołudniowych podawali kilku paniom herbatniki. Towarzystwo składało się z dwunastu osób, a na następny dzień spodziewano się jeszcze kilku.
— O czem państwo rozmawiacie? — zapytał lord Henryk, podchodząc do stołu i stawiając swoją filiżankę. — Spodziewam się, że Dorjan opowiedział ci o moim projekcie przemianowania wszystkiego, Gladyso. To wspaniały pomysł.
— Ale ja nie chcę wcale zmienić imienia, Harry, — odpowiedziała księżna, spoglądając na niego czarownemi oczyma. — Jestem zupełnie ze swego imienia zadowolona, a przypuszczam, że i mr. Gray zadowolony jest ze swego.
— Moja droga Gladyso, to też żadnego z nich nie chcę zmienić. Oba są doskonałe. Myślałem specjalnie o kwiatach. Wczoraj zerwałem sobie do butonierki orchideę. Był to przepięknie nakrapiany okaz, ponętny jak siedem grzechów głównych. Nie zastanawiając się nad tem, zapytałem ogrodnika, jak ona się nazywa. Odpowiedział mi, że jest to piękny egzemplarz „Robinsoniany" czy czegoś równie strasznego. Smutna to prawda, ale zatraciliśmy zdolność nadawania rzeczom pięknych nazw. Nazwy to wszystko. Nigdy nie spieram się o postępki. Jedyna moja dyskusja dotyczy słów. Dlatego nienawidzę brutalnego realizmu w literaturze. Kto potrafi nazwać motykę motyką, powinien zostać skazany na kopanie. To jedyna rzecz, do której się nadaje.
— Ale w takim razie, jak mamy nazywać ciebie, Harry? — zapytała księżna.
— Jego imię brzmi książę Paradoks, — rzekł Dorjan.
— Uznaję je natychmiast, — zawołała księżna.
— Nie chcę słyszeć o tem, — roześmiał się lord Henryk, siadając na fotelu. — Od etykietki trudno się uwolnić. Zrzekam się tego tytułu.
— Królewskie Wysokości nie mogę abdykować, — ostrzegły go piękne usta.
— Więc mam bronić swego tronu?
— Tak.
— Cytuję wczorajsze prawdy.
— Wolę dzisiejsze fałsze, — odpowiedziała księżna.
— Rozbrajasz mię, Gladyso, — zawołał lord Henryk, widząc jej swawolny humor.
— Tarczę ci tylko wytrącam, Harry, nie oszczep.
— Nie podnoszę go nigdy przeciw piękności, — odparł lord Henryk z wytwornym gestem.
— W tem właśnie twój błąd, Harry, wierz mi. Przeceniasz piękność.
— Jak możesz mówić coś podobnego. Przyznaję, że uważam za lepsze być pięknym, niż dobrym. Ale nikt nie jest bardziej ode mnie gotów przyznać, że lepiej jest być dobrym, niż brzydkim.
— Więc brzydota jest jednym z siedmiu grzechów głównych? — zawołała księżna. — Cóż będzie z tem porównaniem do orchidei?
— Brzydota jest jedną z siedmiu cnót głównych, Gladyso. Ty, jako dobra toryska, nie powinnaś jej lekceważyć. Piwo, biblja i siedem cnót głównych uczyniły Anglję tem, czem jest dzisiaj.
— Więc nie kochasz swej ojczyzny? — zapytała księżna.
— Żyję w niej.
— Tem łatwiej ci ją ganić.
— Czy mam powtórzyć zdanie Europy jako swoje? — zapytał lord Henryk.
— A cóż o nas mówią?
— Że Tartuffe przeniósł się do Anglji i otworzył sobie sklepik.
— Czy to twoje zdanie, Harry?
— Pozostawiam je tobie.
— Nie mogę go potrzebować. Jest zbyt prawdziwe.
— Nie obawiaj się. Żaden z twych ziomków nie pozna opisu.
— Jest praktyczny.
— Jest raczej przebiegły, niż praktyczny. Kiedy sporządza bilans, przeciwstawia pieniądz tępocie, obłudę występkowi.
— A jednak dokonaliśmy rzeczy wielkich.
— Nałożono nam wielkie jarzmo, Gladyso.
— Unieśliśmy je.
— Aż do giełdy.
Księżna potrząsła głową. — Ja wierzę w naszą rasę, — rzekła.
— Odznacza się żywotnością bezczelnych.
— Rozwija się.
— Rozkład bardziej mnie nęci.
— A sztuka? — zapytała księżna.
— Jest chorobą.
— Miłość?
— Złudzeniem.
— Religja?
— Wytworną namiastką wiary.
— Jesteś sceptykiem.
— Nigdy! Sceptycyzm to początek wiary.
— Więc czem jesteś?
— Wyjaśniać znaczy to ograniczać.
— Daj mi nić.
— Nici się rwą. Błądzisz w labiryncie, Gladyso.
— To twoja wina. Mówmy o czem innem.
— Nasz gospodarz jest pięknym tematem. Przed laty ochrzczono go imieniem Czarującego Księcia.
— Ach! Nie przypominaj mi o tem, — zawołał Dorjan Gray.
— Nasz gospodarz jest dzisiaj trochę twardy, — rzekła księżna i zarumieniła się. — Przypuszcza, że Monmouth poślubił mię z powodów czysto naukowych, jako najlepszy okaz współczesnego motyla.
— Ale spodziewam się, że nie będzie pani chciał kłuć szpilką, księżno, — roześmiał się Dorjan.
— Ach! To robi moja garderobiana, mr. Gray, kiedy się na mnie gniewa.
— A o co gniewa się na panią, księżno?
— Z najbłahszych powodów, mr. Gray, zapewniam pana. Naprzykład, gdy przychodzę do domu dziesięć przed dziewiątą i mówię jej, że muszę być ubrana na pół do dziewiątej.
— Jakie to niemądre z jej strony! Powinna ją pani skarcić.
— Nie mam odwagi, mr. Gray. Wymyśla mi kapelusze. Czy przypomina pan sobie, jaki kapelusz nosiłam na zabawie ogrodowej u lady Hilstone? Nie przypomina pan sobie, ale to bardzo ładnie z pańskiej strony, że pan udaje, iż pamięta. Zrobiła go z niczego. Każdy dobry kapelusz zrobiony jest z niczego.
— Jak wszelka dobra sława, Gladyso, — wtrącił lord Henryk. — Każde wrażenie, jakie się sprawia, stwarza nowego nieprzyjaciela. Aby być popularnym trzeba być przeciętnym.
— Nie dotyczy to kobiet, — rzekła księżna, potrząsając głową; — a kobiety rządzą światem. Powiadam ci, że nie możemy znieść przeciętności. My, kobiety, powiedział ktoś, kochamy uszami, jak wy, mężczyźni, oczyma, jeżeli wogóle kochacie,
— Zdaje się, że nigdy nic innego nie robimy, — mruknął Dorjan.
— Ach! w takim razie pan nigdy nie będzie kochał prawdziwie, mr. Gray, — odpowiedziała księżna z udanym żalem.
— Droga Gladyso! — zawołał lord Henryk. — Jak możesz mówić coś podobnego? Romans żyje powtarzaniem się, a powtarzanie zmienia żądzę w sztukę. Zresztą każda miłość jest jedyną miłością. Różnorodność objektu nie wpływa na jednolitość namiętności. Wzmacnia ją tylko. Możemy mieć w życiu co najwyżej jedno wielkie doświadczenie, a tajemnica życia polega na powtarzaniu go jak najczęściej.
— Nawet gdy się zostało przez nie zranionym, Harry? — zapytała księżna po chwili.
— Wtedy tem bardziej, — odpowiedział lord Henryk.
Księżna odwróciła się i osobliwym wzrokiem spojrzała na Dorjana Gray'a. — Co pan na to mówi, mr. Gray? — zapytała.
Dorjan wahał się przez chwilę. Potem odrzucił głowę i roześmiał się.
— Zgadzam się zawsze z Harry'm, księżno.
— Nawet gdy nie ma racji?
— Harry ma zawsze rację, księżno.
— I filozofja jego czyni pana szczęśliwym?
— Nie szukałem nigdy szczęścia. Kto szuka szczęścia? Szukałem rozkoszy.
— I znajdował je pan, mr. Gray?
— Często. Za często.
Księżna westchnęła. — Ja szukam spokoju, — rzekła, — a jeśli nie pójdę się teraz przebrać, nie będę go miała dziś wieczorem.
— Przyniosę pani kilka orchidej, księżno, — zawołał Dorjan, zerwał się i wszedł do oranżerji.
— Flirtujesz z nim nierozważnie, — rzekł lord Henryk do swojej kuzynki, powinnaś się mieć na baczności. On jest fascynujący.
— Gdyby nim nie był, nie byłoby walki.
— Więc Grecy przeciw Grekom?
— Jestem za Trojanami. Walczyli o kobietę.
— Zostali pokonani.
— Bywają rzeczy gorsze od porażki, — odpowiedziała księżna.
— Galopujesz bez cugli.
— Tempo stwarza życie, — brzmiała odpowiedź.
— Zapiszę to sobie dziś wieczorem.
— Co?
— Że sparzone dziecko lubi ogień.
— Nie tknął mnie nawet ogień. Skrzydła mam nieuszkodzone.
— Używasz ich do wszystkiego prócz ucieczki.
— Mężczyźni dali kobietom odwagę. To nowe doświadczenie dla nas.
— Masz rywalkę.
— Kogo?
Roześmiał się. — Lady Narborough, — szepnął. — Uwielbia go.
— Żałuję bardzo. Zamiłowanie do starożytności jest dla nas, romantyków, niebezpieczne.
— Romantyków! Używacie metod naukowych.
— Mężczyźni nauczyli nas ich.
— Ale ich nie wyjaśnili.
— Określ naszą płeć, — padło wyzwanie.
— Sfinksy bez tajemnic.
Księżna spojrzała na niego z uśmiechem.
— Jak długo mr. Gray nie wraca! — rzekła. — Chodź, pomożemy mu. Nie powiedziałam mu, jaki jest kolor mej sukni.
— Ach! musisz stosować kolor sukni do jego kwiatów, Gladyso.
— Byłoby to przedwczesnem poddaniem się.
— Sztuka romantyczna zaczyna się od punktu kulminacyjnego.
— Muszę sobie zarezerwować odwrót.
— Na sposób partyjski?
— Oni szukali bezpieczeństwa na pustyni. Jabym się na to nie zdobyła.
— Niezawsze pozostawia się kobietom wybór, — odparł lord Henryk, gdy z końca oranżerji doszedł ich zdławiony jęk, po których nastąpił głuchy stuk padającego ciężko ciała. Wszyscy zerwali się. Księżna znieruchomiała z przerażenia. Z trwogą w oczach pobiegł lord Henryk między szumiącemi palmami i znalazł Dorjana, leżącego w omdleniu, twarzą ku ziemi na brukowanej podłodze.
Zaniesiono go natychmiast do błękitnego salonu i położono na kanapie. Po chwili przyszedł do siebie i rozejrzał się nieprzytomnie dokoła.
— Co się stało? — zapytał. — Och! Przypominam sobie. Czy jestem tu bezpieczny, Harry? — Drżał.
— Drogi Dorjanie, — odpowiedział lord Henryk, — zemdlałeś tylko. Nic więcej. Jesteś widocznie przemęczony. Nie schodź lepiej do obiadu. Ja cię zastąpię.
— Nie, zejdę, — rzekł Dorjan, wstając. — Wolę zejść. Nie mogę być sam.
Poszedł do swego pokoju przebrać się. Przy stole okazywał dziką, beztroską wesołość, ale od czasu do czasu przejmował go nagły dreszcz trwogi, gdy sobie przypominał bladą jak chusta, przyciśniętą do szyby oranżerji twarz James'a Vane.


ROZDZIAŁ XVIII.

Nazajutrz nie opuszczał domu, spędzając prawie cały czas w swoim pokoju, chory ze śmiertelnego lęku, a jednak obojętny wobec życia. Owładnęła nim świadomość, że jest ścigany, otoczony, tropiony. Drżał, gdy firanki poruszały się na wietrze. Martwe liście, miotane o oprawne w ołów szyby, wydawały mu się, jak własne roztrwonione postanowienia i dzika skrucha. Gdy zamykał oczy, widział znowu twarz marynarza za mokrą szybą, a przerażenie ściskało znowu jego serce.
Ale może to było tylko złudzenie, które zemsta wywlekła z mroku i które ukazywało mu ohydne zjawy kary. Życie było chaosem, ale wyobraźnia miała straszliwą logikę. Wyobraźnia szczuła grzechy na skruchę. Wyobraźnia dawała każdemu przestępstwu jego potworny płód. W zwyczajnym świecie rzeczy źli nie otrzymują kary, dobrzy nagrody. Silny osiąga powodzenie, słabi muszą ulec. Oto wszystko. Zresztą, gdyby ktoś obcy kręcił się koło domu, służba lub dozorcy widzieliby go. Gdyby dostrzeżono na grządkach ślady stóp, ogrodnicy donieśliby o tem. Tak: to było tylko złudzenie. Brat Sybilli Vane nie powrócił, aby go zabić. Odjechał okrętem, aby rozbić się gdzieś zimą na morzu. Przed nim był bezpieczny. Człowiek ten nie znał przecież nawet jego nazwiska. Maska młodości uratowała Dorjana.
A jednak, jeśli to nawet było złudzenie tylko, jakie to straszne, że sumienie mogło wywoływać takie zjawy zgrozy, dawać im kształt cielesny i ruch. Jakież to będzie życie, jeśli dzień i noc cienie jego zbrodni patrzeć będą z cichych kątów, szydzić zeń z tajemnych nor, przy uczcie szeptać mu na ucho, we śnie budzić go lodowatemi palcami. Kiedy myśl ta wżarła się w jego mózg, pobladł z trwogi i zdało mu się, jakby powietrze stało się nagle zimniejsze. O! w jakiejż dzikiej chwili obłędu zabił swego przyjaciela! Jak przeraźliwem było samo wspomnienie tej sceny! Widział znowu wszystko. Każdy ohydny szczegół ukazywał mu się ze spotęgowaną wyrazistością. Z czarnej jaskini czasu wznosił się straszliwy, spowity w szkarłat, obraz jego grzechu.
Kiedy lord Henryk przyszedł do niego o szóstej, zastał go płaczącego jak człowiek, któremu pęka serce.
Dopiero trzeciego dnia odważył się wyjść. W przejrzystem, przesyconem wonią jodeł powietrzu zimowego poranku było coś, co przywróciło mu dawną radość i zapał. Ale nietylko fizyczne okoliczności otoczenia spowodowały tę zmianę. Własna jego natura zbuntowała się przeciw dręczącej męce, która chciała zbezcześcić i pogwałcić jego doskonały spokój. U subtelnych i wrażliwych charakterów zdarza się to zawsze. Silne ich namiętności muszą się ugiąć lub załamać. Zabijają człowieka, albo same umierają. Płytki żal i płytka miłość żyją długo. Wielka miłość i wielki ból niweczą się same przez swą pełnię. Poza tem zrozumiał, że był ofiarą smaganej lękiem wyobraźni, a teraz spoglądał na swą poprzednią trwogę z odrobiną współczucia i dużą dozą pogardy.
Po śniadaniu przechadzał się przez godzinę z księżną po ogrodzie, następnie wyjechał przez park, aby się przyłączyć do myśliwych. Szron świecił na trawie, niby gródki soli. Niebo było odwróconą czarą z błękitnego metalu. Cienka warstwa lodu otaczała płytkie jezioro, porosłe sitowiem.
Na skraju lasu sosnowego spotkał Sir Geoffrey'a Cloustona, brata księżnej, który wyrzucał właśnie z dubeltówki dwa puste naboje. Dorjan wyskoczył z powozu, rozkazał woźnicy odprowadzić konie do domu i poszedł naprzeciw swego gościa po zwiędłem, splątanem poszyciu.
— Dobre miałeś polowanie, Geoffrey'u? — zapytał.
— Nieszczególne, Dorjanie. Myślę, że większość ptactwa wyleciała w pole. Spodziewam się, że po lunchu, gdy przejdziemy na nowy teren, będzie lepiej.
Dorjan wlókł się obok niego. Ostre, aromatyczne powietrze, brunatne i czerwone światełka, igrające w lesie, ochrypłe głosy naganiaczy, rozlegające się od czasu do czasu, donośne strzały fuzyj, następujące po nich, wszystko to upajało go i dawało mu poczucie wspaniałej wolności. Ogarnęła go beztroska szczęścia, obojętność radości.
Nagle z gęstej kępy starej trawy, o jakieś dziesięć jardów przed nimi, wyskoczył zając o nastawionych czarno nakrapianych słuchach i długich skokach. Biegł wprost ku gęstwie olch. Sir Geoffrey złożył się, ale we wdzięcznych ruchach zwierzątka było coś, co oczarowało Dorjana do tego stopnia, że zawołał: — Nie strzelaj, Geoffrey'u. Pozwól mu żyć.
— Co za nonsens, Dorjanie! — uśmiechnął się jego towarzysz, a gdy zając skoczył w gęstwinę, wypalił. Rozległy się dwa krzyki, śmiertelny krzyk zająca, który jest straszny, i śmiertelny krzyk człowieka, który jest przeraźliwszy.
— Na Boga! Trafiłem naganiacza! — zawołał Sir Geoffrey. — Co to za głupiec stanął naprzeciw fuzji! Nie strzelać tam! — zawołał na cały głos. — Człowiek raniony!
Pierwszy naganiacz nadbiegł z kijem w ręku.
— Gdzie, sir? gdzie on jest? — wołał. Równocześnie strzały ustały na całej linji.
— Tu, — odpowiedział Sir Geoffrey wściekły, biegnąc w stronę gęstwiny. — Dlaczego nie trzymacie swoich ludzi w porządku? Zepsuliście mi całe polowanie.
Dorjan obserwował ludzi, wchodzących w gęstwinę i rozsuwających giętkie gałęzie. Po kilku minutach wyszli, ciągnąc zwłoki. Odwrócił się przerażony. Miał wrażenie, jakby nieszczęście szło za nim wszędzie, gdzie się zwrócił. Słyszał, jak Sir Geoffrey pytał, czy człowiek ten rzeczywiście nie żyje, i jak naganiacz odpowiedział twierdząco. Las ożywił się zjawami. Miljardy nóg stąpały, niezliczone głosy brzmiały cicho. Wielki, miedzianopióry bażant przemknął przez gałęzie.
Po kilku minutach, które Dorjanowi wydały się niby nieskończone godziny bólu, uczuł dłoń na swojem ramieniu. Wzdrygnął się i obejrzał.
— Dorjanie, — rzekł lord Henryk, — może lepiej zarządzę na dzisiaj koniec polowania, Brzydkoby to wyglądało, gdyby się polowało nadal.
— Chciałbym, aby się to na zawsze skończyło, Harry, — odpowiedział Dorjan z goryczą. — Wszystko to jest wstrętne i okrutne. Czy ten człowiek...?
Nie mógł dokończyć zdania,
— Niestety, — odparł lord Henryk. — Dostał cały ładunek śrutu w pierś. Musiał umrzeć natychmiast. Chodź; pójdziemy do domu.
Uszli obok siebie z pięćdziesiąt jardów w kierunku szosy, nie mówiąc nic. Potem Dorjan spojrzał na lorda Henryka i rzekł z ciężkiem westchnieniem: — To zły omen, Harry, bardzo zły omen,
— Co? — zapytał lord Henryk. — Ach! Ten wypadek pewnie. Mój drogi, na to nic nie można poradzić. To była jego własna wina. Poco wchodził na linję strzału? Zresztą to nas nie obchodzi. Niemiłe to dla Geoffrey'a. Nie powinno się sypać pieprzu w naganiaczy. Ludzie powiadają potem, że się jest partaczem. A Geoffrey nie jest nim; jest dobrym strzelcem. Ale nie warto mówić o tem.
Dorjan potrząsnął głową. — To zły omen, Harry. Mam wrażenie, że jednego z nas spotka coś strasznego. Może mnie, — dodał, pocierając skroń z wyrazem bólu.
Starszy przyjaciel uśmiechnął się. — Jedyna rzecz straszna na świecie, to „ennui", Dorjanie. To grzech, za który niema wybaczenia. Ale wątpię, czy doznamy nudy, jeśli ludzie nie będą przy stole gadali o tej historji. Muszę im powiedzieć, że sprawa powinna zostać zatuszowana. A omen to rzecz nieistniejąca. Los nie wysyła heroldów. Jest na to zbyt mądry albo zbyt okrutny. Zresztą, coby ci się miało stać, Dorjanie? Masz wszystko, czego człowiek może zapragnąć na świecie. Niema człowieka, któryby się z tobą chętnie nie zamienił.
— Niema człowieka, z którymbym się ja nie zamienił, Harry. Nie śmiej się w ten sposób. Mówię czystą prawdę. Temu biednemu wieśniakowi, który umarł właśnie, lepiej jest, niż mnie. Nie lękam się śmierci. Jej nadejście nie zastrasza mnie. Potworne jej skrzydła szumią koło mnie w ołowianem powietrzu. Na miłość Boga! czy nie widzisz tam za drzewami człowieka, który mnie obserwuje, który czatuje na mnie?
Lord Henryk spojrzał w kierunku, który wskazywała drżąca dłoń Dorjana. — Tak, — rzekł z uśmiechem, — widzę ogrodnika, który czeka na ciebie. Przypuszczam, że chce cię zapytać, jakie kwiaty pragniesz mieć dziś wieczorem na stole. Jaki ty jesteś okropnie nerwowy, mój kochany. Kiedy będziemy znowu w Londynie, musisz pójść do mojego lekarza.
Dorjan odetchnął z ulgą, gdy ujrzał zbliżającego się ogrodnika. Sługa dotknął kapelusza, spojrzał z wahaniem na lorda Henryka i wyciągnął list, który podał swemu panu. — Jaśnie pani kazała mi czekać na odpowiedź, — rzekł.
Dorjan wsadził list do kieszeni. — Powiedzcie jaśnie pani, że przyjdę zaraz, — rzekł chłodno. Sługa odwrócił się i szybko odszedł w stronę domu.
— Jak chętnie robią kobiety rzeczy niebezpieczne, — roześmiał się lord Henryk. — To jedna z ich cech charakterystycznych, które mi się w nich najbardziej podobają. Kobieta flirtuje z każdym mężczyzną, póki inni patrzą.
— Jak chętnie ty mówisz rzeczy niebezpieczne, Harry! W tym wypadku mylisz się jednak. Lubię księżnę bardzo, ale nie kocham jej.
— A księżna kocha cię bardzo, ale cię lubi mniej, jesteście więc doskonałą parą.
— Powtarzasz plotki, Harry, a plotki nigdy nie mają podstawy.
— Podstawą plotek jest niemoralna pewność, — rzekł lord Henryk, zapalając papierosa.
— Poświęciłbyś każdego, Harry, za jeden epigramat.
— Świat idzie z własnego popędu na ołtarz ofiarny, — brzmiała odpowiedź.
— Chciałbym móc kochać, — zawołał Dorjan Gray z głębokim tonem patosu w głosie. — Ale zdaje mi się, że zatraciłem namiętność i zapomniałem pożądania. Jestem zbyt skoncentrowany na sobie. Własna osobowość stała mi się ciężarem. Chcę uciec, odejść, zapomnieć. Głupio było wogóle z mojej strony, że tu przyjechałem. Myślę, że zatelegrafuję do Harvey, aby przygotowano jacht. Na jachcie jest się bezpieczniejszym.
— Bezpieczniejszym przed czem, Dorjanie? Trapi cię jakiś niepokój. Dlaczego mi nie powiesz, co to jest? Wiesz przecież, że dopomógłbym ci.
— Nie mogę ci tego powiedzieć, Harry, — odpowiedział Dorjan smutno. — Jestem zresztą sam pewien, że to tylko twór mojej wyobraźni. Ten nieszczęśliwy wypadek wytrącił mię z równowagi. Mam straszne przeczucie, że spotka mię coś podobnego.
— Co za absurd!
— I ja tak myślę, ale nie mogę wpłynąć na to, że mam takie uczucie. Ach! Ale oto księżna. Wygląda pani, jak Artemida w stroju spacerowym. Jak pani widzi, wróciliśmy, księżno.
— Słyszałam o wszystkiem, mr. Gray, — odpowiedziała księżna. — Biedny Geoffrey zupełnie stracił głowę. A przytem pan prosił go, aby nie strzelał do zająca. Jakie to dziwne!
— Tak, to było dziwne. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Kaprys zapewne. Taki był zgrabny ten smyk. Ale przykro mi, że pani o tem opowiedziano. To brzydki temat.
— I nudny temat, — wtrącił lord Henryk. — Nie ma zupełnie podłoża psychologicznego. Jakieby to było zajmujące, gdyby Geoffrey uczynił to rozmyślnie! Chciałbym znać człowieka, który popełnił prawdziwe morderstwo.
— Jakie to okropne, co mówisz, Harry! — zawołała księżna. — Nieprawdaż, mr. Gray? Harry, mr. Gray znowu czuje się niedobrze. Mdleje prawie.
Dorjan wyprostował się z trudnością i zmusił do uśmiechu. — To nic, księżno, — mruknął; — nerwy moje są zupełnie wytrącone z równowagi. To wszystko. Obawiam się, że za dużo chodziłem dziś rano. Nie słyszałem, co Harry powiedział. Czy to było tak okropne? Musi mi to pani przy sposobności opowiedzieć. Zdaje się, że muszę się położyć. Wybaczycie mi państwo, nieprawdaż?
Stanęli przed wspaniałemi schodami, wiodącemi z oranżerji na taras. Gdy szklane drzwi zamknęły się za Dorjanem, lord Henryk odwrócił się i spojrzał na księżnę rozmarzonym wzrokiem. — Bardzo go kochasz? — zapytał
Nie odpowiadała długo, wpatrzona w otaczający ich krajobraz. — Samabym chciała to wiedzieć, — rzekła wreszcie.
Lord Henryk potrząsnął głową. — Świadomość bywa fatalna. Nieświadomość wywiera na człowieka urok. Mgła czyni rzeczy cudownemi.
— Można zgubić drogę.
— Wszystkie drogi prowadzą do tego samego punktu, moja droga Gladyso.
— A jest nim?
— Rozczarowanie.
— To było moim debjutem w życiu, — westchnęła.
— Przyszedł do ciebie w koronie.
— Znużyły mię liście wawrzynu.
— Do twarzy ci w nich.
— Tylko w życiu publicznem.
— Będziesz odczuwała ich brak, — rzekł lord Henryk.
— Nie chcę uronić ani listka.
— Monmouth ma uszy.
— Starość jest głucha.
— Nigdy nie był zazdrosny?
— Pragnęłabym, aby był.
Lord Henryk rozejrzał się, jakby szukając czegoś.
— Czego szukasz? — zapytała księżna.
— Rękojeści twego rapiru, — odparł lord Henryk poważnie. — Zgubiłaś ją.
Księżna uśmiechnęła się. — Pozostała mi jeszcze maska.
— Upiększa twoje oczy, — brzmiała odpowiedź.
Uśmiechnęła się po raz drugi. Zęby jej wyglądały jak białe pestki w szkarłatnym owocu.
Dorjan Gray leżał na kanapie w swoim pokoju nagórze, a każdy fibr jego ciała drżał w trwodze. Życie stało się dlań nagle ohydnem jarzmem. Straszliwa śmierć biednego naganiacza, zastrzelonego jak zwierzę w gęstwinie, wydała mu się niby zjawa, zwiastująca jego własną śmierć. Kiedy lord Henryk w przypadkowym kaprysie wypowiedział swój cyniczny żart, omal nie zemdlał.
O piątej zadzwonił na służącego i wydał mu polecenie, aby spakował jego rzeczy na nocny kurjer do miasta i kazał zaprząc na pół do dziewiątej. Nie chciał spędzić ani jednej nocy więcej w Selby Royal. Było to miejsce, pełne złych przeczuć. Śmierć chodziła tu w słońcu. Trawa w lesie splamiona była krwią.
Następnie skreślił bilet do lorda Henryka, donosząc mu, że jedzie do miasta poradzić się lekarza, i prosząc, aby tymczasem bawił jego gości. Kiedy wkładał bilet do koperty, zapukano i służący oznajmił, że pierwszy naganiacz chce z nim mówić. Zmarszczył brew i zagryzł wargi. — Niech wejdzie, — rzekł po chwili wahania.
Gdy naganiacz wszedł, Dorjan wyjął z szuflady książeczkę czekową i otworzył ją.
— Przychodzicie pewnie z powodu tego nieszczęśliwego wypadku, który się wydarzył rano, Thorntonie? — zapytał, ujmując pióro.
— Tak, sir, — odpowiedział naganiacz.
— Czy ten biedak był żonaty? Czy miał kogoś na utrzymaniu? — zapytał Dorjan znudzony. — Jeżeli tak, niech nie zaznają nędzy, poślę im, co uważacie za potrzebne.
— Nie wiemy, kto on jest, sir. Dlatego pozwoliłem sobie przyjść tutaj.
— Nie wiecie, kto on jest? — zapytał Dorjan obojętnie. — Jak to rozumiecie? Czy to nie był któryś z waszych ludzi?
— Nie, sir. Nigdy go przedtem nie widziałem. Zdaje się, że to jakiś marynarz, sir.
Pióro wypadło z ręki Dorjana, zdawało mu się, że serce przestaje w nim bić.
— Marynarz? — zawołał. — Marynarz, powiadacie?
— Tak, sir. Wygląda jak marynarz; tatuowany jest na obydwóch ramionach i tak dalej.
— Czy znaleziono przy nim coś? — rzekł Dorjan, pochyliwszy się do przodu i wpatrując się w naganiacza rozwartemi oczyma. — Coś, co pozwalałoby stwierdzić jego nazwisko?
— Trochę pieniędzy, sir — niewiele, i sześciostrzałowy rewolwer. Nazwiska nie można stwierdzić. Wygląda zupełnie przyzwoicie, sir, i bardzo był zahartowany. Myślimy, że to marynarz.
Dorjan zerwał się. Ogarnęła go straszliwa nadzieja. Uczepił się jej kurczowo. — Gdzie jest trup? — zawołał. — Żywo! Chcę go zaraz zobaczyć.
— Złożyliśmy go w pustej stajni w Home Farm, sir. Ludzie nie chcą mieć tego w domu. Powiadają, że trup przynosi nieszczęście.
— W Home Farm! Idźcie tam natychmiast i zaczekajcie na mnie. Powiedzcie któremu z gromów, żeby mi przyprowadził konia. Nie. Lepiej nie. Sam pójdę do stajni. Będzie prędzej.
W niespełna kwadrans później Dorjan galopował po wielkiej szosie. Drzewa mknęły obok niego w upiornym korowodzie, a czarne cienie zdawały się przeskakiwać mu przez drogę. Przy jakichś białych wrotach koń uskoczył wbok i omal go nie zrzucił. Smagnął go szpicrutą po szyi. Koń pomknął jak strzała w mrok. Kamyki podskakiwały pod jego kopytami.
Wreszcie przybył do Home Farm. Dwaj ludzie stali na dziedzińcu. Dorjan zeskoczył z siodła i rzucił im cugle. W najodleglejszej stajni migotało światełko. Coś mu szeptało, że tam znajduje się trup. Pobiegł do drzwi i położył dłoń na klamce.
Potem zawahał się na chwilę, gdyż czuł, że stoi wobec odkrycia, od którego zależał spokój lub niepokój jego życia. Wreszcie pchnął drzwi i wszedł.
Na kupie worków leżały w kącie zwłoki mężczyzny, w grubej koszuli i niebieskich spodniach. Pstra chustka przykrywała mu twarz. Obok migotała brudna świeca, wetknięta w butelkę.
Dorjan wzdrygnął się. Czuł, że ręka jego nie byłaby zdolna ściągnąć tej chustki, i przywołał jednego z parobków.
— Zdejmcie mu to z głowy. Chcę zobaczyć twarz, — rzekł, wspierając się o odrzwia.
Kiedy parobek spełnił rozkaz, Dorjan zbliżył się. Z warg jego zerwał się okrzyk radości. Człowiekiem, ustrzelonym w gęstwinie, był James Vane.
Stał jeszcze kilka minut, patrząc na trupa. Kiedy jechał do domu, w oczach miał łzy, gdyż wiedział, że jest bezpieczny.


ROZDZIAŁ XIX.

— Na nic mi twoje zapewnienie, że chcesz się stać dobry, — mówił lord Henryk, zanurzając białe palce w czerwonej czarce miedzianej z wodą różaną. — Jesteś zupełnie doskonały. Proszę cię, nie zmieniaj się tylko.
Dorjan potrząsnął głową. — Nie, Harry, zbyt wiele strasznych rzeczy zrobiłem w życiu. Nie chcę ich więcej robić. Rozpocząłem wczoraj swoje dobre postępki.
— Gdzie byłeś wczoraj?
— Na wsi, Harry. Byłem zupełnie sam w małym zajeździe.
— Mój drogi chłopcze, — rzekł lord Henryk z uśmiechem, — na wsi każdy może być dobry. Niema tam pokus. Dlatego ludzie, którzy mieszkają poza miastem, są tak niecywilizowani. Cywilizację nie tak łatwo zdobyć. Istnieją tylko dwie drogi, aby ją osiągnąć. Przez kulturę lub przez zepsucie. Ludność wiejska nie ma sposobności ani do jednego, ani do drugiego, popada więc w stagnację.
— Kultura i zepsucie, — powtórzył Dorjan. — Zaznałem jednego i drugiego. Straszne to dla mnie, że się je razem spotyka. Gdyż ja mam nowy ideał, Harry. Chcę się zmienić. Zdaje się, że już jestem zmieniony.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze, na czem polegał twój dobry czyn. A może ich już więcej popełniłeś? — zapytał lord Henryk, nakładając sobie na talerzyk czerwoną piramidkę okrytych pyłkiem poziomek i dziurkowaną łyżeczką w kształcie muszli sypiąc na nie cukier.
— Opowiem ci, Harry. Jest to historja, którejbym nikomu innemu nie opowiedział. Oszczędziłem kogoś. Brzmi to jak przechwałka, ale ty wiesz, co mam na myśli. Była piękna i dziwnie podobna do Sybilli Vane. Przypuszczam, że to mię przedewszystkiem do niej pociągnęło. Przypominasz sobie Sybillę, nieprawdaż? Jak to dawno! Oczywiście Hetty nie była kobietą z naszego stanu. Była tylko wiejską dziewczyną. Ale kochałem ją naprawdę. Jestem pewien, że ją kochałem. Przez cały ten przepiękny maj tegoroczny jeździłem tam dwa lub trzy razy tygodniowo, żeby ją zobaczyć. Wczoraj spotkaliśmy się w małym ogrodzie owocowym. Kwiecie jabłoni zasypywało jej włosy, a ona śmiała się. Mieliśmy uciec dzisiaj o świcie. Ale nagle postanowiłem opuścić ją tak podobną do kwiatu, jak ją poznałem.
— Sądzę, że nowość tego uczucia musiała być dla ciebie prawdziwą rozkoszą, Dorjanie, — przerwał lord Henryk. — Ale mogę zakończyć twoją idyllę. Dałeś jej dobrą radę i złamałeś jej serce. To był początek twojej poprawy.
— Harry, jesteś straszny! Nie powinieneś mówić tak brzydkich rzeczy. Serce Hetty nie jest złamane. Naturalnie rozpaczała i tak dalej. Ale hańba nie spadła na nią. Może żyć jak Perdita, w swoim ogródku, pełnym mięty i kaczyńców.
— I opłakiwać niewiernego Florizela, — rzekł lord Henryk, przechylając się ze śmiechem na krześle. — Kochany Dorjanie, miewasz najdziecinniejsze kaprysy. Czy sądzisz, że ta dziewczyna zadowolni się już kiedykolwiek człowiekiem swego stanu? Prawdopodobnie poślubi kiedyś brutalnego woźnicę, albo szczerzącego zęby chłopa. Ale to, że znała ciebie, że ciebie kochała, nauczy ją gardzić swoim mężem, i będzie nieszczęśliwa. Z punktu widzenia moralności nie mogę wyrzeczenia twego postawić wysoko. Nawet jako początek nie jest to wiele. Zresztą, skąd wiesz, że Hetty już teraz nie pływa jak Ofelja po jakimś oświetlonym gwiazdami stawie młyńskim, otoczona pięknemi liljami wodnemi?
— Nie mogę ciebie słuchać, Harry! Drwisz ze wszystkiego, a potem wysnuwasz najstraszliwsze tragedje. Żałuję, że ci to opowiedziałem. Jest mi obojętne, co o tem sądzisz. Wiem, że postąpiłem słusznie. Biedna Hetty! Kiedy dziś rano przejeżdżałem koło folwarczku, ujrzałem w oknie jej białą twarzyczkę, niby kwiat jaśminu. Ale nie mówmy o tem więcej i nie usiłuj mnie przekonać, że pierwszy dobry czyn, jaki spełniłem od wielu lat, pierwsza odrobina samozaparcia, jakiej się nauczyłem, jest czemś w rodzaju grzechu. Chcę się stać lepszym. Stanę się lepszym. Opowiedz mi coś o sobie. Co słychać w mieście? Dawno już nie byłem w klubie.
— Ciągle się jeszcze mówi o zniknięcu Bazylego.
— Przypuszczałem, że się już przez ten czas znudzono tym tematem, — rzekł Dorjan, nalewając sobie wina i lekko marszcząc brew.
— Mój kochany, mówi się o tem dopiero sześć tygodni, a publiczność angielska w istocie nie dorosła jeszcze do większego wysiłku, jak jeden temat na miesiąc. Ale w ostatnich czasach miała szczególne szczęście. Dostała mój rozwód i samobójstwo Alana Campbella. Teraz ma tajemnicze zniknięcie artysty. Scotland Yard obstaje przy twierdzeniu, że mężczyzna w szarym płaszczu, który wyjechał dziewiątego listopada pociągiem o północy do Paryża, był biednym Bazylim, natomiast policja francuska jest zdania, że Bazyli nigdy do Paryża nie przyjechał. Prawdopodobnie dowiemy się za dwa tygodnie, że go widziano w San Francisco. To godne uwagi, że ktokolwiek zniknie, zawsze widziany ma być w San Francisco. Musi to być cudowne miasto. Musi posiadać wszystkie ponęty świata pozagrobowego.
— Jak sądzisz, co się stało z Bazylim? — zapytał Dorjan. Trzymał swego burgunda pod światło i dziwił się, że może tak spokojnie rozmawiać na ten temat.
— Nie mam pojęcia. Jeżeli Bazyli chce się ukrywać, to nie moja sprawa. Jeżeli nie żyje, nie chcę o nim myśleć. Śmierć to jedyna rzecz, która mię przeraża. Nienawidzę jej.
— Dlaczego? — zapytał Dorjan głosem znużonym.
— Dlatego, — rzekł lord Henryk, podnosząc do nosa złotą pokrywkę otwartego naczynia z winegretem, — że można zaprzeczyć wszystkiemu, prócz niej. Śmierć i wulgarność to jedyne dwie rzeczy w wieku dziewiętnastym, których się nie można pozbyć dyskusją. Wypijmy kawę w pokoju muzycznym, Dorjanie. Musisz mi zagrać Chopina. Człowiek, z którym uciekła moja żona, przepięknie grał Chopina. Biedna Wiktorja! Bardzo ją lubiłem. Dom jest bez niej dość pusty. Oczywiście małżeństwo jest przyzwyczajeniem, złem przyzwyczajeniem. Ale żałuje się nawet utraty najgorszych przyzwyczajeń. Może tych właśnie najbardziej. Są one tak istotne jako części składowe osobowości człowieka.
Dorjan nie odpowiedział, lecz wstał, wyszedł do sąsiedniego pokoju, siadł przy fortepianie i począł przebiegać palcami po białych i czarnych klawiszach z kości słoniowej. Kiedy podano kawę, przerwał grę, spojrzał na lorda Henryka i zapytał: — Harry, czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że Bazyli mógł zostać zamordowany?
Lord Henryk ziewnął. — Bazyli był lubiany i nosił zawsze lichy zegarek Waterbury. Dlaczegoby go miano zamordować? Na to, aby mieć wrogów, był za mało mądry. Oczywiście w sztuce był genjuszem. Ale można malować jak Velasquez, a być przytem niezmiernie ograniczonym. Był dla mnie raz tylko ciekawy, kiedy mi przed laty opowiadał o swojej czci dla ciebie i o tem, że jesteś dominującym motywem w jego sztuce.
— Bardzo lubilem Bazylego, — rzekł Dorjan z odcieniem smutku w głosie. — Ale powiadają, że został zamordowany?
— Och, niektóre gazety twierdzą, że tak jest. Mnie się to wydaje absolutnie nieprawdopodobne. Wiem, że istnieją w Paryżu straszne nory, ale Bazyli nie był człowiekiem, który uczęszczał do takich miejsc. Nie był ciekawy. To była jego główna wada.
— Cobyś powiedział, Harry, gdybym ci wyznał, że ja zamordowałem Bazylego Hallwarda? — rzekł Dorjan. Po wypowiedzeniu tych słów obserwował lorda Henryka bacznie.
— Powiedziałbym, mój kochany, że pozujesz na charakter, z którym ci nie do twarzy. Wszelkie przestępstwo jest wulgarne, jak wszelka wulgarność jest przestępstwem. Morderstwo nie zgadza się z tobą, Dorjanie. Przykro mi, jeśli urażam przez to twą próżność, ale zapewniam cię, że to prawda. Przestępstwo należy wyłącznie do sfer niższych. Nie potępiam ich bynajmniej. Wyobrażam sobie, że przestępstwo jest dla nich tem, czem dla nas sztuka, mianowicie środkiem do osiągnięcia niezwykłych podniet.
— Środkiem do osiągnięcia podniet? Przypuszczasz więc, że człowiek, który popełnił morderstwo, mógłby to samo przestępstwo popełnić po raz drugi? Nie mów mi tego.
— O! wszystko staje się rozkoszą, co się robi za często, — zawołał lord Henryk ze śmiechem. — To jedna z najważniejszych tajemnic życia. Sądzę jednak, że morderstwo jest zawsze fałszywym krokiem. Nie powinno się nigdy robić niczego, o czem nie można rozmawiać po obiedzie. Ale dajmy spokój biednemu Bazylemu. Byłbym rad, gdybym mógł wierzyć, że spotkał go tak romantyczny koniec, jak napomknąłeś; ale nie mogę. Przypuszczam, że spadł z omnibusu do Sekwany, a konduktor zatuszował skandal. Tak: przypuszczam, że taki był jego koniec. Widzę go niemal jak leży na grzbiecie pod brudno-zieloną wodą, a czarne łodzie mkną ponad nim, zaś długie rośliny splatają się z jego włosami. Wiesz, nie przypuszczam, aby on jeszcze wiele dobrego stworzył. W ostatnich latach bardzo się opuścił w malarstwie.
Dorjan westchnął, a lord Henryk przeszedł przez pokój i pogłaskał dziwaczną papugę jawajską, wielkiego ptaka o szarem upierzeniu, różowej piersi i takim samym ogonie, kołyszącego się na bambusowym drążku. Kiedy wąskie palce lorda Henryka dotknęły jej, papuga opuściła białe pomarszczone powieki na czarne, przezroczyste oczy i zaczęła pochylać się naprzód i wtył.
— Tak, — rzekł lord Henryk, odwracając się i wyjmując chusteczkę z kieszeni; — w malarstwie opuścił się zupełnie. Jakby coś stracił. Stracił ideał swojej sztuki. Odkąd ty i on nie byliście bliskimi przyjaciółmi, przestał być wielkim malarzem. Co was rozdzieliło? Pewnie cię nudził. Jeżeli tak jest, to nie wybaczył ci tego nigdy. Jest to cechą ludzi nudnych. Ale co się stało z tym cudownym portretem twoim, który malował Bazyli? Zdaje się, że od czasu ukończenia nie widziałem go więcej. Ach! Przypominam sobie, opowiadałeś mi przed laty, że wysłałeś go do Selby, a po drodze obraz zginął, czy został skradziony. Nie odzyskałeś go już? Jaka szkoda. To było prawdziwe arcydzieło. Pamiętam, że chciałem go kupić. Szkoda, że tego nie zrobiłem. Pochodził z najlepszego okresu twórczości Bazylego. Od tego czasu dzieła jego stanowiły ową dziwną mieszaninę kiepskiej umiejętności i dobrych chęci, co daje każdemu artyście prawo do miana reprezentanta sztuki brytyjskiej. Czy ogłaszałeś wówczas zgubę? Powinieneś był.
— Nie pamiętam, — rzekł Dorjan. — Przypuszczam, że ogłaszałem. Ale nigdy tego obrazu prawdziwie nie lubiłem. Żałuję, że pozowałem do niego. Wspomnienie jego jest mi nienawistne. Dlaczego mówisz o nim? Przypomina mi zawsze te dziwne wiersze — z „Hamleta" zdaje się — jakże one brzmią? —

„Niby obraz bólu,
Oblicze bez serca".

Tak: ten portret był taki.
Lord Henryk roześmiał się. — Jeśli człowiek ujmuje życie z punktu widzenia artystycznego, głowa jest dlań sercem, — odpowiedział, siadając na fotelu.
Dorjan Gray potrząsnął głową i uderzył kilka cichych akordów na fortepianie. — Niby obraz bólu, — powtórzył, — oblicze bez serca.
Lord Henryk przechylił się w fotelu i spojrzał na niego z pod nawpół przymkniętych powiek. — Nawiasem mówiąc, Dorjanie, — rzekł po chwili, — co człowiekowi z tego, jeśli zdobędzie cały świat, a zatraci — jak brzmi ta cytata? — własną duszę?
Muzyka urwała się, a Dorjan Gray zerwał się i utkwił wzrok w przyjacielu. — Dlaczego pytasz mnie o to, Harry?
— Mój drogi, — rzekł lord Henryk, podnosząc w zdumieniu brwi, — zapytałem cię, bo sądziłem, że możesz mi dać odpowiedź. To wszystko. Ubiegłej niedzieli szedłem przez park i koło Łuku Marmurowego ujrzałem gromadkę brudnych ludzi, słuchających ulicznego kaznodziei. Kiedy przechodziłem, usłyszałem, jak człowiek ten postawił swoim słuchaczom to pytanie. Brzmiało bardzo dramatycznie. Londyn obfituje w takie sceny. Dżdżysta niedziela, niezdarny chrześcijanin w czarnym surducie, krąg chorowitych, bladych postaci pod zdartemi dachami ociekających parasoli i cudowne zdanie, wykrzyknięte w powietrze przez histeryczne wargi — w swoim rodzaju było to nawet bardzo ładne, prawie podniecające. Bliski byłem tego, aby powiedzieć owemu człowiekowi, że duszę posiada sztuka, a nie człowiek. Obawiam się jednak, że nie byłby mnie zrozumiał.
— Przestań, Harry. Dusza to straszliwa rzeczywistość. Można ją kupić, sprzedać, wymienić. Może ona być zatruta lub udoskonalona. Każdy z nas posiada duszę. Wiem o tem.
— Jesteś tego zupełnie pewien, Dorjanie?
— Zupełnie pewien.
— Ach! W takim razie to złudzenie. Wszystko, co się odczuwa, jako zupełnie pewne, jest fałszem. To fatalizm wiary i zasada romantyzmu. Jaki ty jesteś poważny! Nie bądźże tak poważny. Co ciebie lub mnie obchodzą zabobony naszej epoki? Nie: wyrzekliśmy się wiary w duszę. Zagraj coś. Zagraj mi nokturn, Dorjanie, a grając, opowiedz mi cichym głosem, w jaki sposób zachowałeś swą młodość. Musisz mieć jakąś tajemnicę. Jestem zaledwie o dziesięć lat starszy od ciebie, a twarz mam pomarszczoną, przeżytą i żółtą. Ty zaś jesteś prawdziwie cudowny, Dorjanie. Nigdy nie wyglądałeś bardziej czarująco, jak dzisiejszego wieczora. Przypominasz mi dzień, kiedy cię po raz pierwszy ujrzałem. Byłeś wtedy trochę nieobciosany i lękliwy, ale istotnie niezwykły. Oczywiście zmieniłeś się, ale nie co do wyglądu. Chciałbym, abyś mi zdradził swoją tajemnicę. Aby odzyskać młodość zdobyłbym się na wszystko, z wyjątkiem gimnastyki, wczesnego wstawania i noszenia się z godnością. Młodość! Niema nic równego. Absurdem jest mówić o niedoświadczeniu młodości. Słucham tylko sądów ludzi, znacznie młodszych ode mnie. Wyprzedzają mię. Życie odsłoniło im swoje tajemnice. A co do starszych, to sprzeciwiam im się zawsze. Robię to z zasady. Spytaj ich o zdanie w sprawie jakiegoś wczorajszego zdarzenia, a oni ci powtórzą uroczyście opinje, jakie panowały w roku 1820, gdy noszono wysokie kołnierze, we wszystko wierzono, a nic nie wiedziano. Jakie to ładne, co grasz! Chciałbym wiedzieć, czy Chopin napisał to na Majorce, gdy wiatr jęczał wokół willi, a słona piana obryzgiwała szyby? To tak cudownie romantyczne. Jakie to szczęście, że istnieje jeszcze sztuka, która nie jest naśladownictwem! Nie przerywaj sobie. Potrzebuję dziś muzyki. Wydaje mi się, że jesteś wieczyście młodym Apollinem, a ja przysłuchującym ci się Marsjasem. Miewam zgryzoty, o których ty nic nie wiesz, Dorjanie. Tragedją starości nie jest to, że się człowiek staje stary, ale że pozostaje młody. Przeraża mię chwilami własna szczerość. Ach, Dorjanie, jaki ty jesteś szczęśliwy! Jakie ty miałeś cudowne życie! Wysączyłeś wszystko do dna. Miażdżyłeś winne grona na podniebieniu. Nic nie pozostało przed tobą ukryte. A wszystko było dla ciebie niczem więcej, jak brzmieniem muzyki. Nie zmieniło cię. Jesteś ciągle jeszcze ten sam.
— Nie jestem ten sam, Harry.
— Owszem: jesteś ten sam. Radbym wiedzieć, jak upłynie reszta twego życia. Nie zepsuj jej przez rezygnację. Teraz jesteś doskonałym typem. Nie czyń siebie samego niedoskonałym. Jesteś bez błędu. Nie potrząsaj głową: wiesz, że tak jest. I nie łudź się, Dorjanie. Życiem nie rządzi wola lub chęć. Życie jest kwestją nerwów, i fibrów, i powoli budowanych komórek, w których kryje się myśl, w których marzy namiętność. Możesz się uważać za bezpiecznego, sądzić, że jesteś silny. Ale przypadkowy odcień barwy w pokoju lub na niebie porannem, specjalna woń, którą kiedyś lubiłeś i która przynosi ci subtelne wspomnienie, wiersz z zapomnianego utworu poetyckiego, który czytałeś niegdyś, motyw melodji, której już nie grasz — powiadam ci, Dorjanie, to są rzeczy, od których zależy nasze życie. Browning wspomina gdzieś o tem; ale własne nasze zmysły tworzą nam życie. Bywają chwile, gdy nagle doleci mnie woń białego bzu, a wówczas przeżywam na nowo najdziwniejszy miesiąc mego życia. Chciałbym móc się z tobą zamienić, Dorjanie. Świat oburzał się zawsze na nas obu, ale ciebie stale ubóstwiał. I będzie cię ubóstwiał zawsze. Jesteś typem, którego epoka nasza pragnie, a którego się jednak boi. Tak się cieszę, że nigdy nie stworzyłeś niczego, nie wyrzeźbiłeś posągu, nie namalowałeś obrazu, nigdy nie wydałeś nic z siebie! Życie było twoją sztuką. Siebie samego uczyniłeś muzyką. Twoje dni były sonetami twemi.
Dorjan wstał od fortepianu i pogładził włosy rękoma. — Tak, życie było wspaniałe, — mruknął, — ale nie chcę więcej tego życia. A ty nie powinieneś przemawiać do mnie z taką przesadą. Nie wiesz o mnie wszystkiego. Przypuszczam, że gdybyś wiedział, odwróciłbyś się ode mnie. Śmiejesz się. Nie śmiej się.
— Dlaczego przerwałeś grę, Dorjanie? Zagraj mi ten nokturn jeszcze raz. Spójrz na wielki księżyc barwy miodu, zawieszony w mrocznem powietrzu. Czeka na ciebie, abyś go zaczarował, a gdy będziesz grał, zbliży się ku ziemi. Nie chcesz? Więc chodźmy do klubu. To był cudny wieczór, zakończmy go cudnie. U White'a jest ktoś, kto pragnie cię poznać — młody lord Poole, najstarszy syn Bournemouth'a. Kopjuje już twoje krawaty i prosił mnie, abym ci go przedstawił. Zachwycający jest, przypomina ciebie.
— Nie sądzę, — rzekł Dorjan ze smutnem spojrzeniem. — Ale jestem dziś zmęczony, Harry. Nie pójdę więcej do klubu. Jest już prawie jedenasta, chcę się wcześniej położyć.
— Zostań jeszcze. Nigdy jeszcze nie grałeś tak, jak dzisiejszego wieczora. W uderzeniu twem było coś cudownego. Miało ono więcej wyrazu, niż słyszałem kiedykolwiek.
— To dlatego, że chcę się stać dobry, — odparł Dorjan z uśmiechem. — Jestem już trochę zmieniony.
— Wobec mnie nie możesz się zmienić, Dorjanie, — rzekł lord Henryk. — Ty i ja będziemy zawsze przyjaciółmi.
— A jednak zatrułeś mię kiedyś książką. Nie powinienem ci tego wybaczyć. Harry, przyrzeknij mi, że nigdy więcej nie pożyczysz nikomu tej książki. Przynosi ona nieszczęście.
— Mój kochany, zaczynasz naprawdę moralizować. Niedługo zaczniesz wędrować, jak nawróceni, jak zmartwychwstańcy, i ostrzegać ludzi przed grzechami, któremi się znużyłeś. Jesteś na to zbyt czarujący. Zresztą to nic nie pomoże. Ty i ja jesteśmy, czem jesteśmy, i będziemy, czem będziemy. Powiadasz, że jesteś zatruty przez książkę: taka rzecz nie istnieje. Sztuka nie ma wpływu na czyny. Niweczy ona pragnienie czynu. Jest dostojnie niepłodna. Książki, które świat nazywa niemoralnemi, to książki, które ukazują światu jego hańbę. To wszystko. Ale nie mówmy o literaturze. Przyjdź do mnie rano. Chcę wyjechać konno o jedenastej. Możemy pojechać razem, a potem zabiorę cię na lunch do lady Branksome. To czarująca dama i chcę się ciebie poradzić w sprawie kilku gobelinów, które zamierzam kupić. A może będziemy jedli u naszej małej księżnej? Powiada, że nie widuje cię już. Może zmęczyłeś się Gladysą? Tak sobie pomyślałem. Mądry jej języczek działa człowiekowi na nerwy. W każdym razie bądź u mnie o jedenastej.
— Czy muszę przyjść koniecznie, Harry?
— Naturalnie. Park jest teraz przepiękny. Zdaje się, że takiego bzu nie było od owego roku, kiedy cię poznałem.
— Dobrze. Przyjdę o jedenastej, — rzekł Dorjan. — Dobranoc, Harry. — Kiedy stał przy drzwiach, zawahał się na chwilę, jakby miał jeszcze coś do powiedzenia. Potem westchnął i wyszedł.


ROZDZIAŁ XX.

Noc była piękna, a tak ciepła, że Dorjan wziął palto na rękę i nie zawiązał nawet chustki jedwabnej na szyi. Kiedy szedł do domu, paląc papierosa, minęło go dwóch młodzieńców w strojach wieczorowych. Usłyszał, jak jeden szepnął do drugiego: „To Dorjan Gray". Przypomniał sobie, jakie zadowolenie sprawiało mu to zwykle, gdy zwracano na niego uwagę, przyglądano mu się lub mówiono o nim. Teraz nużyło go już słyszeć swoje nazwisko. Połowa uroku, jaki wywierała nań wioska, w której przebywał ostatnio, polegała na tem, że nikt nie wiedział, kim on jest. Mówił często dziewczynie, w której wzbudził miłość do siebie, że jest ubogi, a ona wierzyła mu. Powiedział jej raz, że jest zły, a ona wyśmiała go i odparła, że źli ludzie są zawsze starzy i bardzo brzydcy. Jak ona umiała się śmiać! — jak śpiewający drozd. A jaka była ładna w bawełnianych sukienkach i wielkich kapeluszach! Nie wiedziała nic, ale posiadała wszystko, co on stracił.
Kiedy przyszedł do domu, służący nie spał jeszcze, czekając na niego. Odesłał go do łóżka, rzucił się na kanapę w bibljotece i zaczął rozmyślać o niektórych zdaniach lorda Henryka.
Czy to istotnie prawda, że nie można się zmienić? Czuł niepohamowane pożądanie nieskalanej czystości swego chłopięctwa — swego różowo-białego chłopięctwa, jak powiedział kiedyś lord Henryk. Wiedział, że się zbrukał, że ducha swego wypełnił zepsuciem, a wyobraźnię natchnął grozą; że wywierał zły wpływ na innych i odczuwał przy tem okrutną radość; i że ze wszystkich żywotów, z któremi się zetknął, najpiękniejsze właśnie i najbardziej obiecujące przywiódł do hańby. Ale czy to było nie do odpokutowania? Czy nie było dlań już nadziei?
Ach! w jakiejże przeklętej chwili pychy i namiętności wyrzekł pragnienie, aby obraz nosił jarzmo jego dni, a on zachował niezmącony blask wiecznej młodości! Wszystkie jego błędy stąd pochodziły. Lepiejby było, gdyby każdy grzech jego życia niósł mu rychłą i nieuchronną karę. W karze było oczyszczenie. Nie „Odpuść nam nasze winy" ale „Ukarz nas za nasze przewinienia” winna brzmieć modlitwa ludzi do sprawiedliwego Boga.
Misternie rznięte lusterko, które lord Henryk podarował mu przed tak wielu laty, stało na stole, a białe kupidynki uśmiechały się jak dawniej dokoła. Ujął je, jak owej straszliwej nocy, gdy po raz pierwszy dojrzał zmianę fatalnego obrazu, i dzikiemi, przesłonionemi łzami oczyma patrzał w jego błyszczącą powierzchnię. Ktoś, kto go kochał do szaleństwa, napisał niegdyś do niego obłędny list, który kończył się temi bezbożnemi słowami: „Świat jest zmieniony, gdyż ty stworzony zostałeś ze złota i kości słoniowej. Linie twoich ust kreślą na nowo historję". Przypomniał sobie te słowa i powtarzał je raz po raz. Potem uczuł wstręt do własnej piękności, rzucił lusterko na podłogę i zdeptał je nogami na srebrną miazgę. Piękność sprowadziła nań zgubę, piękność i młodość, o którą się modlił. Gdyby nie te dwie rzeczy, życie jego mogłoby być nieskalane. Piękność była dlań tylko maską, młodość oszustwem. Czemże była młodość w najlepszym wypadku? Zielonym, niedojrzałym okresem, okresem płytkich kaprysów i bezsilnych myśli. Dlaczego nosił jej szatę? Młodość zniszczyła go.
Lepiej było nie myśleć o przeszłości. Niepodobna już było zmienić jej. Musiał myśleć o sobie, o swojej przyszłości. James Vane spoczął w bezimiennym grobie na cmentarzu w Selby. Alan Campbell zastrzelił się pewnej nocy w laboratorjum, nie zdradziwszy tajemnicy, którą mu wówczas narzucił. Tak jak rzeczy stały, podniecenie zniknięciem Bazylego Hallwarda musiało wkrótce ustać. Już słabło. Był najzupełniej bezpieczny. I nie śmierć Bazylego Hallwarda najbardziej ciążyła mu na sumieniu. To śmierć za życia jego własnej duszy tak go trapiła. Bazyli namalował ów portret, który mu zniszczył życie. Tego nie mógł mu wybaczyć. Ten portret winien był wszystkiemu. Bazyli mówił do niego straszne słowa, a on zniósł je cierpliwie. Morderstwo było tylko obłędem chwili. A samobójstwo Alana Campbella nastąpiło z jego własnej woli. Alan chciał tego sam. Jego to nic nie obchodziło.
Nowe życie! Oto czego potrzebował. Oto na co czekał. Bezwątpienia zaczął je już. Przynajmniej oszczędził niewinność. Nigdy więcej nie będzie napastował niewinności. Będzie dobry.
Kiedy myślał o Hetty Merton, zastanowił się, czy też obraz w zamkniętym pokoju zmienił się. Chyba nie był już tak straszny, jak pierw? Może jeśli życie jego będzie czyste, zdoła wymazać z jego oblicza piętna złych namiętności. Może oznaki zła już znikły. Postanowił zobaczyć.
Wziął lampę ze stołu i wszedł nagórę. Kiedy otwierał drzwi, uśmiech radości przemknął po jego młodzieńczej twarzy i zabawił na niej chwilę. Tak, stanie się dobry, a ten ohydny obraz, który ukrył, nie będzie w nim więcej budził zgrozy. Miał uczucie, jakby jarzmo już było z niego zdjęte.
Wszedł wolno i jak zwykle zamknął za sobą drzwi, potem zerwał z portretu purpurową zasłonę. Okrzyk bólu i oburzenia padł z jego warg. Nie dojrzał zmiany, tylko w oczach był wyraz fałszu, a koło ust nabrzmiała zmarszczka obłudy. Portret był jeszcze tak samo ohydny — ohydniejszy niż pierw, jeśli to możliwe — a szkarłatny cień na ręce wydał mu się jeszcze połyskliwszy, jeszcze bardziej podobny do świeżo przelanej krwi. Dorjan zadrżał. Czyżby to próżność tylko popchnęła go do jedynego dobrego czynu? Albo pragnienie nowych wrażeń, jak powiedział lord Henryk z szyderczym uśmiechem? Lub może żądza odgrywania roli, która skłania nas do spełniania szlachetniejszych czynów, niżeli to wynika z naszej natury? Albo wszystko to razem? I dlaczego czerwona plama stała się większa, niż poprzednio? Wyglądała, jak straszliwa choroba, która wżarła się w zgrubiałe palce. Krew była na malowanych stopach, jakby kapała na nie, — krew nawet na dłoni, która nie trzymała noża. Spowiadać się? Czy miał się spowiadać? Oddać się samemu w ręce władzy? Dać się zabić? Roześmiał się. Czuł, że myśl ta była potworna. A jednak, gdyby nawet wyznał, któż mu uwierzy? Nigdzie ani śladu zamordowanego. Wszystko, co doń należało, było zniszczone. Sam spalił wszystko, co było nadole. Świat powiedziałby poprostu, że oszalał. Zamkniętoby go, gdyby się upierał przy tej historji... Ale obowiązkiem jego było wyznać, znieść publicznie hańbę, publicznie czynić pokutę. Istniał Bóg, który wzywał ludzi, aby spowiadali się z grzechów swoich zarówno ziemi, jak niebu. Nic, cokolwiekby uczynił, nie mogło go oczyścić, póki nie wyzna swoich grzechów. Swoich grzechów? Wzruszył ramionami. Śmierć Bazylego Hallwarda wydawała mu się drobnostką. Myślał o Hetty Merton. Gdyż to zwierciadło jego duszy, w które patrzał, było fałszywem zwierciadłem. Próżność? Ciekawość? Obłuda? Czyż nic innego nie było w jego wyrzeczeniu się? Było w niem coś więcej. Tak przynajmniej myślał. Ale kto to mógł wiedzieć?... Nie. Nie było w niem nic więcej. Z próżności ją oszczędził. Obłuda nałożyła mu maskę dobroci. Z ciekawości zakosztował wyrzeczenia się. Zrozumiał to teraz.
Ale to morderstwo — czyż ma go prześladować całe życie? Czyż zawsze nosić ma brzemię swej przeszłości? Czy ma je rzeczywiście wyznać? Nigdy. Istniało jeszcze tylko jedno świadectwo przeciw niemu. Obraz — to było to świadectwo. Musi go zniszczyć. Dlaczego zwlekał z tem tak długo? Niegdyś sprawiało mu przyjemność obserwować jego zmiany i starzenie się. Teraz nie znajdował w tem już przyjemności. Obraz ten nie dawał mu spać nocami. Kiedy wyjeżdżał, napełniał go trwogą, że obce oczy mogłyby go zobaczyć. Wniósł on melancholję w jego namiętności. Samo wspomnienie tego obrazu zatruło mu wiele chwil radości. Był on dla niego niby sumienie. Tak, był jego sumieniem. Musi go zniszczyć.
Rozejrzał się i dostrzegł nóż, którym zabił Bazylego Hallwarda. Czyścił go często, aż nie pozostało na nim ani plamki. Błyszczał i świecił się. Ten nóż zabił malarza, więc zabije i dzieło malarza wraz ze wszystkiem, co to dzieło oznaczało. Zabije przeszłość, a gdy ona będzie zabita, Dorjan będzie wolny. Zabije to potworne życie duszy, a bez jego ohydnych ostrzeżeń Dorjan będzie miał spokój. Chwycił nóż i przebił nim obraz.
Rozległ się krzyk i stuk upadku. Krzyk ten był tak straszliwy w swej trwodze śmiertelnej, że przerażona służba zbudziła się i wybiegła ze swoich pokojów. Dwaj panowie, którzy przechodzili nadole przez plac, zatrzymali się i spojrzeli na wielki dom. Poszli dalej, aż spotkali policjanta, i wrócili z nim. Policjant zadzwonił kilka razy, ale nikt nie otwierał. Z wyjątkiem światełka w oknie poddasza, dom pogrążony był w ciemnościach. Po chwili policjant odszedł i przystanąwszy pod sąsiednim portykiem, obserwował dom.
— Czyj to dom? — zapytał starszy z panów.
— Mr. Dorjana Gray'a, sir, — odpowiedział policjant.
Panowie spojrzeli na siebie, odchodząc, i uśmiechnęli się. Jeden z nich był wujem Sir Henryka Ashtona.
Tymczasem nawpół ubrani domownicy cichym szeptem rozmawiali w służbowej części domu. Stara mrs. Leaf płakała i załamywala ręce. Franciszek był blady jak śmierć.
Po kwadransie sprowadził stangreta i drugiego lokaja i razem weszli na górę. Zapukali, ale nie otrzymali odpowiedzi. Poczęli wołać. Wszędzie cisza. Wreszcie po daremnych usiłowaniach wyważenia drzwi weszli na dach, a stamtąd spuścili się na balkon. Okna ustąpiły łatwo: ramy były spróchniałe.
Kiedy weszli, ujrzeli na ścianie wspaniały portret swego pana, jak go widywali do ostatniej chwili, w całym uroku niezrównanej młodości i krasy. Na podłodze leżał trup, w ubraniu wieczorowem, z nożem w sercu. Był zwiędły, pomarszczony, ohydny. Dopiero po pierścieniach go poznali.


KONIEC.







  1. Przypis własny Wikiźródeł tekst nieczytelny, prawdopodobnie Mam pewność
  2. Księga dyplomacji angielskiej (przyp. tłum.)
  3. Te i następne wiersze w przekładzie Jana Kasprowicza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Oscar Wilde i tłumacza: Marceli Tarnowski.