Portret Dorjana Gray'a/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Tytuł Rozdział IX
Pochodzenie Portret Dorjana Gray'a
Wydawca A. F. Mittler
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Nazajutrz rano podczas śniadania zameldowano Bazylego Hallwarda.
— Cieszę się, że cię zastaję, Dorjanie, — rzekł malarz poważnie. — Byłem tu wczoraj wieczorem, powiedziano mi, że jesteś w Operze. Wiedziałem oczywiście, że to niemożliwe. Ale szkoda, że nie zostawiłeś w domu wiadomości, gdzie byłeś naprawdę. Spędziłem straszny wieczór, obawiałem się niemal, że jedna tragedja ściągnie drugą. Powinieneś był zatelegrafować mi, gdy się o tem dowiedziałeś. Przeczytałem tę wiadomość przypadkowo w nadzwyczajnym dodatku „The Globe“, który mi wpadł w rękę w klubie. Przyszedłem tu natychmiast i byłem zrozpaczony, że cię nie zastałem. Nie mogę ci wprost powiedzieć, jak się tą całą sprawą przejąłem. Rozumiem, co musiałeś przecierpieć. Ale gdzie byłeś? Czy byłeś u matki tej dziewczyny? W pierwszej chwili chciałem pójść tam za tobą. Adres był w gazecie. Gdzieś na Euston Road, prawda? Ale nie chciałem się narzucać bólowi, któremu nie mógłbym przynieść ulgi. Biedna kobieta! W jakim ona musi być stanie! I jedyne dziecko nadomiar! Jak ona to wszystko przyjęła?
— Skąd ja to mogę wiedzieć, drogi Bazyli? — mruknął Dorjan Gray, popijając bladożółtego wina z delikatnego, złoconego kieliszka z weneckiego szkła. — Byłem w Operze. Powinieneś był przyjść także. Poznałem lady Gwendolen, siostrę Harry’ego. Byliśmy w jej loży. Czarująca osoba; a Patti śpiewała bosko. Nie mów o tak strasznych rzeczach. O czem się nie mówi, to się wogóle nie stało. Jedynie słowo, powiada Harry, nadaje rzeczom realny byt. Zresztą ona nie była jedynem dzieckiem. Jest jeszcze syn, pewnie piękny chłopak. Ale on nie jest na scenie. Marynarz, czy coś w tym rodzaju. A teraz opowiedz mi o sobie i o swoich pracach.
— Poszedłeś do Opery? — zapytał Hallward bardzo wolno, z tłumionym bólem w głosie. — Poszedłeś do Opery, gdy Sybilla Vane leżała w jakiemś brudnem mieszkaniu? Możesz mówić ze mną o innych czarujących kobietach, o Patti, która śpiewa bosko, zanim dziewczyna, którą kochałeś, zaznała bodaj spokoju w grobie? Kiedy drobne jej zwłoki czeka okropny rozkład!
— Dość, Bazyli! Nie chciałem tego słyszeć! — zawołał Dorjan, zrywając się na równe nogi. — Nie wolno ci mówić o tem. Co się stało, stało się. Co minęło, minęło.
— Dzień wczorajszy nazywasz przeszłością?
— Cóż oznacza czas, który rzeczywiście upłynął? Głupcom tylko potrzeba lat, aby się uwolnić od jakiegoś uczucia. Człowiek, który jest panem siebie samego, może położyć kres zmartwieniu równie szybko, jak znaleźć sobie rozrywkę. Nie chcę być igraszką swych uczuć. Chcę ich używać, korzystać z nich, władać niemi.
— Dorjanie, to okropne! Coś cię zmieniło zupełnie. Wyglądasz jeszcze tak samo uroczo, jak wówczas, gdy codzień przychodziłeś do mojej pracowni i pozowałeś mi do portretu. Ale wtedy byłeś prosty, naturalny i wrażliwy. Byłeś najbardziej niezepsutą istotą w świecie. Teraz, nie wiem, co się z tobą stało. Mówisz, jakbyś nie miał serca, nie miał litości. To wpływ Harry’ego. Widzę to.
Chłopiec zaczerwienił się, podszedł do okna i przez kilka minut spoglądał w zielony, migoczący, zalany słońcem ogród. — Bardzo wiele zawdzięczam Harry’emu, Bazyli, — rzekł wreszcie, — więcej, niżeli tobie. Ty nauczyłeś mię tylko próżności.
— Tak, spotkała mię za to kara, Dorjanie — ale spotka mię jeszcze kiedyś.
— Nie wiem, co masz na myśli, Bazyli, — zawołał Dorjan Gray, odwracając się. — Nie wiem, czego chcesz. Czego ty chcesz?
— Chcę owego Dorjana Gray’a, którego malowałem, — rzekł artysta smutno.
— Bazyli, — rzekł chłopiec, podchodząc do niego i kładąc mu dłoń na ramieniu, — przyszedłeś za późno. Wczoraj, gdy usłyszałem, że Sybilla Vane zabiła się — —
— Zabiła się! Wielkie nieba! Czy to pewne? — zawołał Hallward, spoglądając na niego z przerażeniem.
— Mój drogi Bazyli! Nie sądzisz chyba, że to był zwykły przypadek? Oczywiście zabiła się sama.
Starszy z mężczyzn ukrył twarz w dłoniach. — Okropność, — szepnął, i przeniknął go dreszcz.
— Nie, — rzekł Dorjan Gray, — niema w tem nic okropnego. To jedna z wielkich romantycznych tragedyj naszej epoki. Z reguły aktorzy wiodą życie jak najpospolitsze. Są dobrymi mężami, dobremi żonami, czy czemś podobnie nudnem. Wiesz, co mam na myśli — cnotę drobnomieszczańską i tak dalej. Jakże inną była Sybilla! Życie jej było najpiękniejszą tragedją. Zawsze była bohaterką. Ostatniego wieczora — tego wieczora, gdy ją widziałeś — grała źle, bo poznała rzeczywistość miłości. Kiedy poznała jej nierzeczywistość, umarła, jak umarłaby Julja. Cofnęła się w sferę sztuki. Miała w sobie coś z męczennicy. Śmierć jej ma w sobie całą patetyczną beznadziejność męczeństwa, całe jego strwonione piękno. Ale, jak już powiedziałem, nie myśl, że nie czułem bólu. Gdybyś był przyszedł wczoraj we właściwej chwili — o pół do szóstej, czy trzy na szóstą — zastałbyś mię we łzach. Nawet Harry, który tu był, który przyniósł mi tę wiadomość, nie miał pojęcia o tem, co przecierpiałem w istocie. Cierpiałem bezgranicznie. Potem to przeszło. Nie mogę powtórzyć swych uczuć. Tego nie potrafi nikt, prócz ludzi sentymentalnych. A ty jesteś bardzo niesprawiedliwy, Bazyli. Przychodzisz tu, aby mię pocieszyć. To pięknie z twojej strony. Zastajesz mię pocieszonego i jesteś wściekły. Jakże jesteś w tem podobny do filantropów! Przypominasz mi historję, którą opowiadał Harry, o pewnym filantropie, który poświęcił dwadzieścia lat życia, aby zwalczyć jakąś niesprawiedliwość, czy też zmienić jakieś krzywdzące prawo — nie pamiętam już, o co to szło. Wreszcie zwyciężył i wtedy doznał najwyższego rozczarowania. Nie miał już co robić, konał wprost z nudów i stał się niepoprawnym mizantropem. A poza tem, mój drogi, stary Bazyli, jeśli mię chcesz istotnie pocieszyć, naucz mię, jak zapomnieć o tem, co się stało, lub patrzeć na to z punktu widzenia artystycznego. Czy to nie Gautier pisał o „la consolation des arts”? Przypominam sobie, że znalazłem kiedyś w twojej pracowni mały tomik w welinowej oprawie i natknąłem się na to cudowne zdanie. Tak, ja nie jestem jak ów młodzieniec, o którym opowiadałeś mi, gdy jechaliśmy razem do Marlow, jak ów młodzieniec, który mawiał, że żółty jedwab może go w każdem strapieniu życia pocieszyć. Lubię piękne rzeczy, które można brać do ręki, dotykać. Stary brokat, zielony bronz, wyroby z laki, rzeźby w kości słoniowej, piękne okolice, zbytek, przepych, wszystko to może coś dać. Ale temperament artystyczny, który te rzeczy stwarzają, a przynajmniej pobudzają, jest dla mnie ważniejszy. Stać się widzem własnego życia, znaczy to, jak powiada Harry, uwolnić się od bólów życia. Wiem, że to, co mówię, jest dla ciebie niespodzianką. Nie dostrzegłeś, jak się rozwinąłem. Kiedy mię poznałeś, byłem uczniakiem. Teraz jestem mężczyzną. Mam nowe namiętności, nowe myśli, nowe ideały. Jestem inny, ale nie powinieneś mnie dlatego mniej kochać. Jestem zmieniony, ale musisz pozostać nadal moim przyjacielem. Oczywiście lubię Harry’ego bardzo. Ale wiem, że ty jesteś lepszy od niego. Nie jesteś silniejszy — nazbyt się lękasz życia — ale jesteś lepszy. Jakże my byliśmy szczęśliwi razem! Nie porzucaj mnie, Bazyli, i nie zaprzeczaj mi. Jestem, czem jestem. Nic w tem nie można zmienić.
Malarz był dziwnie przejęty. Chłopiec był dlań bezgranicznie drogi, a indywidualność jego stała się punktem zwrotnym w jego twórczości. Nie mógł znieść myśli o dalszem czynieniu mu wyrzutów. Zresztą, obojętność jego była zapewne tylko przemijającym nastrojem. Tyle w nim było dobrego, tyle szlachetnego.
— Dobrze, Dorjanie, — rzekł wreszcie ze smutnym uśmiechem. — Od tej chwili nie będę mówił z tobą więcej o tym strasznym wypadku. Mam nadzieję, że nazwisko twoje nie będzie w to wmieszane. Śledztwo odbędzie się dziś popołudniu. Czy dostałeś wezwanie?
Dorjan potrząsnął głową, a wyraz zniecierpliwienia przemknął po jego twarzy, gdy usłyszał słowo „śledztwo“. Wszystko to było tak brutalne i trywjalne. — Nie znają mojego nazwiska, — rzekł.
— Ale ona znała je przecież?
— Tylko imię, a jestem pewien, że nie powtórzyła go nikomu. Powiedziała mi kiedyś, że wszyscy byli niezmiernie ciekawi, kim jestem, a ona odpowiadała zawsze, że nazywam się „Uroczy Książę”. To było ładnie z jej strony. Musisz mi zrobić portret Sybilli, Bazyli. Chciałbym mieć po niej coś więcej, niż wspomnienie kilku pocałunków i kilku oderwanych patetycznych słów.
— Spróbuję, Dorjanie, jeśli ci to sprawi przyjemność. Ale musisz przyjść do mnie i pozować mi znowu. Bez ciebie nie mogę ruszyć naprzód.
— Nie mogę ci nigdy więcej pozować, Bazyli. To niemożliwe! — zawołał Dorjan, cofając się.
Malarz spojrzał na niego. — Drogi chłopcze, co za nonsens! — zawołał. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że ci się mój obraz nie podoba? Gdzie on jest? Dlaczego zasłoniłeś go parawanem? Pozwól mi go zobaczyć. To najlepsze dzieło, jakie stworzyłem. Odsuń, proszę cię, parawan, Dorjanie. To brzydko ze strony twego służącego, że ukrywa tak moje dzieło. Gdy tylko wszedłem, uczułem natychmiast, że pokój wygląda inaczej.
— Mój służący nie ma z tem nic wspólnego, Bazyli. Nie sądzisz chyba, że pozwalam mu rządzić w swoim pokoju? Co najwyżej rozstawia niekiedy kwiaty — to wszystko. Nie; zrobiłem to sam. Światło było za silne dla portretu.
— Światło! Chyba nie, mój kochany? To dla niego wspaniałe miejsce. Pozwól mi go zobaczyć. — I Hallward skierował się w kąt pokoju.
Okrzyk przerażenia zerwał się z warg Dorjana Gray’a skoczył pomiędzy malarza i parawan. — Bazyli, — rzekł blady bardzo, — nie możesz go zobaczyć. Nie życzę sobie tego.
— Nie mogę zobaczyć własnego dzieła! nie mówisz tego poważnie. Dlaczegóż nie miałbym go zobaczyć? — zawołał Hallward ze śmiechem.
— Jeśli będziesz usiłował zobaczyć go, Bazyli, słowo honoru, że póki życia nie odezwę się do ciebie więcej. Mówię poważnie. Nie dam ci wyjaśnienia i nie żądaj go. Ale pamiętaj, jeśli dotkniesz tego parawanu, wszystko między nami skończone.
Hallward stał jak rażony gromem. Spoglądał na Dorjana Gray’a w zupełnem oszołomieniu. Nie widział go takim nigdy jeszcze. Chłopiec był blady z gniewu, a białka jego oczu wyglądały jak krążki z błękitnego ognia. Drżał na całem ciele.
— Dorjanie!
— Nie mów!
— Ale co się stało? Oczywiście nie nalegam, jeżeli sobie nie życzysz, abym zobaczył obraz, — rzekł malarz chłodno, odwracając się i podchodząc do okna. — Naprawdę, to przecież niedorzeczność, że nie wolno mi zobaczyć własnego obrazu, zwłaszcza, że jesienią chciałem go wystawić w Paryżu. Będę go musiał zapewne przedtem jeszcze raz powerniksować, tak że muszę go jednak kiedyś zobaczyć, dlaczegóż więc nie dzisiaj?
— Wystawić go! Chcesz go wystawić? — zawołał Dorjan Gray, przejęty dreszczem zgrozy. Więc świat miał poznać jego tajemnicę? Ludzie mają przejrzeć misterjum jego życia? To niemożliwe. Czuł, że coś — nie wiedział co — musi się stać natychmiast.
— Tak; spodziewam się, że nie będziesz miał nic przeciwko temu. Georges Petit chce zebrać moje najlepsze prace i urządzić specjalną wystawę na rue de Sèze, zamierza ją otworzyć pierwszego października. Będziesz pozbawiony portretu tylko na jeden miesiąc. Myślałem, że przez tak krótki czas obejdziesz się bez niego. Zresztą napewno będziesz wtedy w podróży. A jeśli ukrywasz go stale za parawanem, nie może ci na nim tak bardzo zależeć.
Dorjan Gray potarł czoło ręką. Pokryte było kroplami potu. Czuł, że stoi na skraju strasznego niebezpieczeństwa. — Mówiłeś mi przed miesiącem, że nie wystawisz go nigdy, — zawołał. — Dlaczego zmieniłeś postanowienie? Ludzie, którzy twierdzą, że są konsekwentni, tak samo ulegają kaprysom, jak inni. Jedyna różnica, że wasze kaprysy są niedorzeczne. Nie zapomniałeś chyba, jak zapewniałeś mię solennie, że nic w świecie nie zmusi cię do posłania tego obrazu na wystawę. To samo mówiłeś do Harry’ego.
Urwał nagle, a w oku jego błysnął płomień. Przypomniał sobie, jak lord Henryk powiedział do niego kiedyś pół żartem, pół serjo: „Jeśli chcesz się kiedyś ubawić, zapytaj Bazylego, dlaczego nie chce wystawić twego portretu. Powiedział mi kiedyś, była to dla mnie rewelacja“. Tak, może i Bazyli miał swoją tajemnicę. Postanowił go zapytać i wybadać.
— Bazyli, — rzekł, podchodząc do malarza blizko i patrząc mu prosto w twarz, — każdy z nas ma swoją tajemnicę. Powiedz mi swoją, a ja ci moją zdradzę. Dlaczego wzbraniałeś się wystawić obraz?
Malarz drgnął mimowoli. — Dorjanie, gdybym ci to powiedział, lubiłbyś mię może mniej, a z pewnością śmiałbyś się ze mnie. Nie mógłbym znieść jednego ani drugiego. Jeśli żądasz, abym nie oglądał nigdy twego portretu, zgadzam się. Mogę patrzeć na ciebie samego. Jeśli chcesz, aby najlepsze moje dzieło ukryte było na zawsze przed światem, zgadzam się i na to. Przyjaźń twoja jest mi droższa, niż rozgłos i sława.
— Nie, Bazyli, musisz mi to powiedzieć, — nalegał Dorjan Gray. — Sądzę, że mam prawo wiedzieć to. — Trwoga jego znikła, a ciekawość zajęła jej miejsce. Był zdecydowany wydobyć z Hallwarda jego tajemnicę.
— Siadajmy, Dorjanie, — rzekł malarz przygnębiony. — Siadajmy. I odpowiedz mi pierw na jedno pytanie. Czy dostrzegłeś w tym obrazie coś osobliwego? — coś czego prawdopodobnie zrazu nie spostrzegłeś, a co ci się nagle objawiło?
— Bazyli! — zawołał Dorjan, chwytając drżącemi dłońmi poręcze fotelu i spoglądając na przyjaciela dzikiemi, nieruchomemi oczyma.
— Widzę, że zauważyłeś. Nie mów nic. Zaczekaj, aż usłyszysz, co ci mam do powiedzenia. Dorjanie, od chwili, gdy się z tobą zetknąłem, osobowość twoja wywierała na mnie najdziwniejszy wpływ. Zawładnąłeś moją duszą, moim umysłem, moją siłą twórczą. Byłeś dla mnie widzialnem ucieleśnieniem niewidzianego nigdy ideału, którego wspomnienie nawiedza nas artystów, niby cudowne marzenie. Ubóstwiałem cię. Byłem zazdrosny o każdego, z kim mówiłeś. Chciałem cię mieć wyłącznie dla siebie. Szczęśliwy byłem wtedy jedynie, gdy byłeś przy mnie. Jeśli cię nie było, obecny byłeś jeszcze w mojej sztuce... Oczywiście nie okazywałem ci tego. Byłoby to niemożliwe. Nie pojąłbyś tego. Ja sam zaledwie to pojmowałem. Wiedziałem tylko, że spoglądam twarzą w twarz doskonałości i że świat stał się mym oczom cudownym — może zbyt cudownym, gdyż w takiem obłędnem ubóstwieniu jest niebezpieczeństwo, zarówno niebezpieczeństwo utracenia tego obłędu, jak i niebezpieczeństwo zachowania go nadal... Mijał tydzień za tygodniem, a ja coraz bardziej pogrążałem się w tobie. Potem nastąpił nowy okres rozwoju. Rysowałem cię jako Parysa w misternej zbroi i jako Adonisa w stroju myśliwskim, z błyszczącym oszczepem. W wieńcu ciężkich kwiatów lotosu siedziałeś na dziobie łodzi Adrjana, spoglądając na zielone fale Nilu. Pochylałeś się nad cichem źródłem lasu greckiego i widziałeś w milczącem srebrze wody cud oblicza. A wszystko było takie, jaką powinna być sztuka, nieświadome, idealne i dalekie. Pewnego dnia, sądzę, że fatalnego dnia, postanowiłem namalować wspaniały twój portret, namalować cię takim, jakim byłeś w istocie, nie w szacie umarłych wieków, ale we własnym twym stroju i we własnej twej epoce. Nie wiem, czy to realizm metody, czy też sam cud twej istoty sprawił, że widziałem oto bez mgły i zasłony. Ale wiem, że podczas tej pracy każda plama barwna zdawała się odsłaniać mi mą tajemnicę. Lękałem się, że i inni mogliby się dowiedzieć o mem ubóstwieniu. Czułem, Dorjanie, że powiedziałem za wiele, że za wiele włożyłem w ten obraz z siebie samego. Wówczas to postanowiłem nie wystawiać tego obrazu. Byłeś tem trochę zdziwiony; ale nie mogłeś wówczas zrozumieć, co to dla mnie oznaczało. Gdy powiedziałem o tem Harry’emu, wyśmiał mię. Ale mnie to nie obchodziło. Kiedy obraz był gotów i siedziałem przed nim sam, czułem, że miałem słuszność. W kilka dni później opuścił moją pracownię, a gdy tylko uwolniłem się od nieznośnego uroku jego obecności, wydało mi się głupiem widzieć w nim coś więcej ponad dowód, że ty jesteś piękny, a ja umiem malować. I teraz jeszcze mam wrażenie, jakoby błędem było przypuszczać, że namiętności, towarzyszące tworzeniu, objawiają się w dziele. Sztuka jest zawsze bardziej abstrakcyjna, niż przypuszczamy. Forma i barwa mówią o formie i barwie – oto wszystko. Zdaje mi się niekiedy, że sztuka ukrywa przed artystą więcej, niż mu objawia. Tak więc, gdy otrzymałem to zaproszenie z Paryża, postanowiłem portret twój posłać jako główne moje dzieło na wystawę. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że mógłbyś się temu sprzeciwić. Przyznaję teraz, że masz rację. Obraz ten nie może być wystawiony. Nie gniewaj się na mnie, Dorjanie, że powiedziałem to wszystko. Jesteś, jak wyraziłem się kiedyś do Harry’ego, stworzony, aby być ubóstwianym.
Dorjan Gray odetchnął głęboko. Policzki jego nabrały znowu barwy, a na ustach zaigrał uśmiech. Niebezpieczeństwo minęło. Chwilowo był bezpieczny. Czuł jednak bezgraniczną litość dla malarza, który dopiero co uczynił przed nim tak osobliwe wyznanie, i zapytywał siebie, czy on sam będzie kiedyś tak pod wrażeniem osobistości jakiegoś przyjaciela. Lord Henryk posiadał ten urok, że był bardzo niebezpieczny. Ale to było wszystko. Był zbyt mądry i zbyt cyniczny, aby go prawdziwie lubić. Czy zjawi się kiedy człowiek, który natchnie go takiem ubóstwieniem? Czy życie gotowało dlań i to?
— Dziwne to dla mnie, Dorjanie, — rzekł Hallward, — że dostrzegłeś to wszystko w portrecie. Dostrzegłeś to naprawdę?
— Dostrzegłem coś, — odparł Dorjan, — coś, co wydało mi się bardzo osobliwe.
— Więc teraz pozwolisz mi go obejrzeć?
Dorjan potrząsnął głową. — Nie proś mnie o to, Bazyli. Bezwarunkowo nie mogę ci pozwolić stanąć przed obrazem.
— Ale kiedyś później?
— Nigdy.
— No, może masz rację. A teraz dowidzenia, Dorjanie. Jesteś jedynym człowiekiem, który wywarł wpływ na moją sztukę. Cokolwiek stworzyłem dobrego, zawdzięczam tobie. Ach! nie wiesz, ile mię kosztowało powiedzieć ci to wszystko, co powiedziałem.
— Kochany Bazyli, — rzekł Dorjan, — cóż ty mi powiedziałeś? Poprostu, że podziwiałeś mię zbytnio. To nie jest nawet komplementem.
— Nie miałem zamiaru mówić ci komplementów. To była spowiedź. Teraz, gdy ja uczyniłem, mam uczucie, jakby coś opadło ze mnie. Nie należy nigdy przyoblekać swego uwielbienia w słowa.
— Spowiedź ta zgotowała mi wielkie rozczarowanie.
— Czego się spodziewałeś, Dorjanie? Nie zauważyłeś chyba czegoś więcej w portrecie, nieprawdaż? Poza tem nic w nim nie było szczególnego?
— Nie, poza tem nie było w nim nic szczególnego. Dlaczego pytasz? Ale nie powinieneś mówić o uwielbieniu. To głupie. Ty i ja, jesteśmy przyjaciółmi, Bazyli, i musimy nimi pozostać.
— Masz przecież Harry’ego, — rzekł malarz smutno.
— O, Harry’ego? — zawołał Dorjan Gray z lekkim uśmiechem. — Harry mówi we dnie rzeczy niewiarogodne, a wieczorem czyni nieprawdopodobne. Właśnie w ten sposób, jak ja chciałbym żyć. Nie sądzę jednak, abym się udał do Harry’ego w strapieniu. Przyszedłbym raczej do ciebie, Bazyli.
— Będziesz mi pozował znowu?
— Niemożliwe!
— Przez opór swój łamiesz moje życie artystyczne, Dorjanie. Nikt nie spotyka dwóch ideałów. A mało kto spotyka jeden.
— Nie jestem w stanie wytłumaczyć ci tego, Bazyli, ale nie mogę ci więcej pozować. Nad portretem tym unosi się jakieś fatum. Ma on własne życie. Przyjdę do ciebie na herbatę. Będzie to tak samo miłe.
— Obawiam się, że dla ciebie milsze, — mruknął Hallward z żalem. — A teraz dowidzenia. Żal mi bardzo, że nie będę mógł nigdy już zobaczyć obrazu. Ale tego niepodobna już zmienić. Rozumiem, co czujesz przy tem.
Gdy malarz opuścił pokój, Dorjan Gray uśmiechnął się do siebie. Biedny Bazyli! jak mało wiedział o prawdziwej przyczynie! I jakie to dziwne, że nie musiał się zdradzić ze swoją tajemnicą, lecz przeciwnie, nieomal przypadkiem, zdołał wydrzeć przyjacielowi jego tajemnicę? Ileż wyjaśniła mu ta dziwna spowiedź! Niedorzeczna zazdrość malarza, jego dzikie oddanie, przesadne panegiryki, dziwne milczenie, — zrozumiał to teraz wszystko i zasmucił się. Widział coś tragicznego w tej przyjaźni, zabarwionej tak romantycznie.
Westchnął i zadzwonił. Na wszelki wypadek trzeba było ukryć portret. Nie mógł się narażać na niebezpieczeństwo odkrycia. Szaleństwem było, że pozostawił go bodaj godzinę w pokoju, do którego każdy z jego przyjaciół miał wstęp.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Oscar Wilde i tłumacza: Marceli Tarnowski.