Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/XIV
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Franciszek Morawski | |
Pochodzenie | Portrety literackie | |
Wydawca | Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego | |
Data wyd. | 1867 | |
Druk | N. Kamieński i Spółka | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tom | |
| ||
Indeks stron |
Po zmartwieniach publicznych znowu zabłysnął promień błogosławieństwa nad domem wielko-polskiego wieszcza... Życie nasze przewija się jak różnobarwna wstęga, raz uśmiechem, raz łzami, nadzieją i smutkiem, pogodą i burzą, szczęściem i niedolą. I w życiu poety-żołnierza-rolnika, tak samo bywało. Po tęsknotach wygnania, po wstępnych trudach gospodarnego zawodu, błyska mu pociecha w postanowieniu córki; znowu po krwawéj burzy co wybiła tyle nadziei na łanie Ojczyzny — zaświeciło mu szczęście syna.
O jakżeż on odmłodniał, ile życia i ognia mu przybyło, kiedy pisał następujący list z Reinertz pod d. 28 lipca 1847 r.:
„Dziwne zdarzenia! Sztafeta zatrąbiła mi przed oknem. Otwieram — Tadzio otrzymał rękę panny Zofii Taczanowskiéj. Zadrżałem pod piorunem szczęścia; bo tylko z Ojczyzną mógłbym być szczęśliwszy! Wsiadam na pocztę i jakby ów duch w Manfredzie pędzący na nawałnicy, spadłem tu w Reinertz. Cóż to za nieoszacowane dziecie. Może wybór syna tyle jéj wdzięku dodaje, ale gdyby i obcą mi była, raz ją ujrzawszy, marzyłbym ją mimowolnie. Tak daleko jak Pireneje od Himalai, jak twój ojciec (Kaj. Koźmian) od Słowackiego, jak pan Michał od Hegla, tak daleką ona jest od waszych lwic warszawskich. Raz ją ujrzawszy, nie podobna nie uczuć pociągu do uważania jéj niepospolitości, do wuczenia się w nią, jak mówią Niemcy. Wzrok ma istotnie najpiękniejszych Madon. Dobra dziecinną dobrocią, mało świata znająca, zwłaszcza z czarnéj jego strony. Naiwna, czuła, jakaś smętność całą jéj postać owiewa. W życiu mojem nie widziałem tyle prostoty i prawdy. Syn mój gorąco się kocha, a ja w obojgu rozmiłowany. Co to za szczęście wszystkie dzieci postanowić i dobrze.“
Serca mego nowe dziecie,
Zosiu, oczom, duszy miła;
Tyś ostatnie życia kwiecie
Już nad grobem mi uwiła.
Mnóstwo strat się w życiu zniosło,
Mało serca ran zawarło,
I co bujnym kwiatem rosło,
Albo zwiędło, albo zmarło.
Lecz kto silnie z Bogiem trzyma,
Temu wiele odmłodnieje;
Tak i teraz moja zima
Waszém słońcem się ogrzeje.
Wami dzień się mój rozświeci,
I noc błogą zleje ciszę;
A pieśń szczęścia dobrych dzieci
W snach mię złotych ukołysze,
O spiesz w dom nasz, w te podwoje,
Gdzie cię radość łzą powita,
Gdzie zgadując litość twoję
Już się nędzarz o cię pyta.
Pójdź ukochać lud téj wioski,
Syny to są wspólnéj ziemi;
Słuchaj głosów żalu, troski,
I niekiedy zapłacz z niemi.
O, z nich każdy w czas niedługi
Serce z sercem twém zaślubi;
Panią tylko widzą sługi,
Sam chłop Matką zwać ją lubi.
Wchodź usłanym w kwiaty progiem,
Spiesz w dom nowéj ci Luboni,
Z młodém szczęściem, starym Bogiem,
Z dłonią w syna mego dłoni.
Tak, gdy pełny zdrój łask tryśnie,
Które Ojcu Bóg objawi,
Daj mu rękę — niech ją ściśnie,
Czoło — niech je błogosławi. —
Pogoda domowego szczęścia, prędko sposępniała mu w burzach jakie przebiegały widokrąg polityczny w roku 1848. O krwawych wypadkach w Poznańskiém nie znajduję wzmianki w jego listach; są tylko późniejsze daty, odnoszące się i do tych wstrząśnień, co nawiedziły różne stolice i kraje.
„Co do wiadomości, tych nie żądajcie odemnie. Mogłyby tam donoszone, być przeszkodą, abyście najmniejszéj o nas nie mieli wieści. Czasem niby się nieco rozjaśnia i znowu większa burza grozi następnie. Wiadomości więc jednego dnia pisane, już nazajutrz mogą być zatarte nowemi. Onegdaj we Wrocławiu znowu się zaburzyło potężnie, lecz bez złego skutku. Padło pewnie znów coś ofiar, co i u nas, jak wszędzie teraz się zdarzyło. Groźnie, i bardzo groźnie na świecie. Bóg wie, co z nami tu będzie... Znowu o milę z tąd bójka chłopstwa z żołdakami, i to z niepotrzebnych drażnień. Cała nadzieja, że może rozkazy z Berlina od króla położą tamę niegodziwościom naszych prowincyonalnych Niemców.“
W téj materyi list z 23 lipca:
...„Jędrzejowi ktoś powiadał, żem zdemoralizowany zupełnie. Fałsz to. Gdybym nie znał dziejów, niepomniał jak się każda prawda krwią i łzami wyrabiała; gdybym nie był pewnym, że Bóg wszystko prowadzi, i gdzie chce doprowadzi, upadłbym na duszy niezawodnie; ale tak nie jest. Nieznośny tylko dla serca szlachetnego smutek, że ów światły, rozsądny i porządny lud germański, najniższym z wszystkich się pokazał. Cywilizacya faktyczna dowiodła, czém jest w swych owocach. Nie oparta na religii, w chwilach stanowczych nie przemogła obrzydliwego egoizmu, najbrudniejszéj chciwości, najchytrzejszych podstępów. Niema siły moralnéj, bo czyż widzisz choć jedno wielkie poświęcenie się osobiste lub majątkowe? niema światła politycznego, bo z niczem do końca trafić nie mogą; nie ma chrześciańskiéj miłości, bo same niezgody i duma i pogarda wszystkiego, co nie jest Niemcem; a przytém strach na obie strony Europy, strach z trzydziestołokciowemi uszami! Móżnaż nowéj budowie Niemiec wróżyć jakąkolwiek trwałość? We Francyi przynajmniéj są, mimo wielu niedorzeczności, wielkie poświęcenia się; poznano, że jędrności trzeba dodać rządowi; lała się wprawdzie krew, ale téż wiele kupiła, uderzono w samo jądro złego. Tu zaś w Niemczech zdają się rozkoszować w rozrabianiu złego, w wikłaniu, gmatwaninie. Taką iluzyę stracić zupełnie o narodzie tak niedawno wzorowym, i na którym wiele budowano nadziei, na jego wrodzonym porządku, spokojności i takiém świetle — to dla całéj ludzkości musi być smutkiem graniczącym z rozpaczą. Wzięły wprawdzie na chwilę teraz przewagę prawe strony tak w Berlinie jak i Frankfurcie; tam przez odrzucenie wniosku Jakobiego, tu przez wybranie Zawiadowcy Niemiec; ale nie trzeba myśleć, że lewa zwalczoną; na moment ona tylko dała się wciągnąć, aby coś przecie postanowić, lecz nie wyrzekła jeszcze swego ostatniego słowa. Ostatnie zwycięztwo w Paryżu uratowało całą społeczność, bo gdyby nie było tego zwycięztwa, jużby się ta krwawa i brudna radykalizmu i komunizmu rzeka była dotąd po świecie rozlała, a najsrożéj po Niemczech, gdzie tego szkaradnego żywiołu okazało się więcéj niż gdziekolwiek, a nawet w teorye scientyficznie uorganizowany po głowach, w najrojniejsze utopie wykształcony. Nikt ani pojmuje jaki stosunek może się ułożyć między Reichsverwezerem i sejmem frankfurckim, między arcy-księciem i panującymi niemieckimi. Cóż oni uczynić mogą dobrego swym ludom, jak potrafią rządzić, gdy z dołu u siebie podkopywani, a z góry w takiéj podległości więzieni. Szczególna to Unia; dziwna jak mara; fantazya gorączki i strachu, a mądra jak talmud jaki!
Bóg wie, jak długo w świecie trwać będzie ten zamęt. Znikła dawniéj feudalność, późniéj arystokracya i przywileje szlachty, weszła w nasze prawa przemysłowa burżoazia, a nie w obowiązki. My, czy grad, ogień, nieurodzaj, zaburzenia, zawsze zarobek dać musimy; zawsze myśleć o drzewie, mieszkaniu, chorobach, nieszczęściach naszego pracownika, i choć zbankrutujemy, nowy właściciel wsi przyjmuje znowu te obowiązki. Przemysłowce zać płacą dziennie za robotę i o resztę nie pytają, czy robotnik ma rodzinę, czy będzie miał czém żyć na starość, czy chory, umierający. Wzrastała przy kapitałach mnożących się przez fabryki liczba robotników, i do zastraszającéj wzrosła masy. Legislacye nie zważały na to; przyszły biedniejsze lata, pozamykano fabryki, warsztaty, bo już tyle milionów co dawniéj nie przynosiły, i na kark rządów i społeczeństwa zwalono krocie wyrobników. Tu całe złe — i Bóg wie, jak temu zaradzą, bo wszędzie i chłopstwo głowy podnosi. Ostatnia ta warstwa społeczeństwa poruszyła się, a więc i ostatnia powinna być rewolucya światowa; bo po téj warstwie najniższéj już chyba tylko prosięta zostają. Może to potrwać ze czterdzieści lat; ale zdaje się, że już koniec będzie tym wstrząśnieniom socyalnym świat burzącym, i Bóg wielkie amen wyrzecze.“
Oby spełniły się te przewidywania! Atoli kwestya proletaryatu zażegnywana sztucznym środkiem przebudowywania Paryża, nie może się nazwać rozwiązaną. Choćby wszystkie stolice poszły za tym przykładem, to tylko na pewien czas wstrzymają burzę. Niebezpieczeństwa proletaryatu są wynikiem sił życia i interesów skoncentrowanych w stolicach; jedna decentralizacya mogłaby przywrócić naturalny stan społeczeństwu. Za dawnych czasów królowie przenosili często rezydencyę do miast prowincyonalnych, i to było jedną z przyczyn, dla czego ludność napływowa trzymała się w pewnéj równowadze.
Zawierucha niemiecka w pamiętnym roku najbardziéj ciężyła na sercu naszemu poecie — i niedziw, bo się o nią prawie ocierał. Znowu więc o niéj pisze:
„Inaczéj jak Bóg stwarzać chcą Niemcy. Ten stopniowo wszystkiemu rozwijać się kazał, ci z ciemnéj i duszącéj głębi w najwyższą chcą skoczyć eteryczność. Jak zaczęli od negacyi przez protestantyzm, tak negowali w filozofii, tak negują i jedynie negują w polityce, a nic zbudować nie umieją. Obwiniali nas zawsze co do ucisku chłopów, a przecież po regulacyi jeszcze się objawiły u nich takie daniny i ciężary, jakich nasi przed regulacyą nigdy nie znali. Kiedy od chłopów niemieckich krocie petycyi podano do sejmu, od nas zaledwo dwie.“
Niepodobna mi pominąć listu pisanego do synowca[1], posła w sejmie berlińskim. Wytrawność polityczna Morawskiego, jego trafny, ogarniający rozsądek, można powiedzieć, stanowczo rozciął kwestye abstencyi, która późniéj i na innych sejmach debetowaną była w kole polskiém i doprowadziła do mniéj szczęśliwych postanowień.
„Pisałeś podobno, że przy rozpoczęciu dyskusyi o demarkacyę[2] rzucicie sejm na zawsze. Ja zupełnie przeciwnego jestem zdania, i zdaje się dobrego. Protestować trzeba zawsze, wszędzie, przed Bogiem, narodami, królami, dziejami — ale dezerterować z przykrego stanowiska nie należy. Cóżbyś mówił o tym żołnierzu, który widząc że batalia już z pewnością przegraną będzie, nie walczył do ostatka, lecz opuszczał miejsce i zemknął do stryja, jak mówią w obozach.
Walka ta może, pewno nawet bezużyteczna; ale powinność i bezużytecznego prawa opuszczać nie dozwala. Trzeba kielich do dna spełnić i wciąż i zawsze, choćby wiekami ciągnęła się walka. Cóżbyście wreszcie zyskali waszym odjazdem? Odtąd w ręku Niemców raz na zawsze zostałyby wszystkie interesa księstwa do sejmu należące. Ostatniego peryodu prawa, ostatniego cala ziemi polskiéj bronić tam potrzeba; ostatnim, umierającym nawet głosem jeszcze bronić! W téj stałości cała nasza wartość, godność i przyszłość! Nic łatwiéj jak wieko grobowe zamknąć i osłonić się cnotą rezygnacyi. Wolno to indywiduom, lecz nigdy narodom, bo tu jeden za drugiego, jeden za wszystkich odpowiadać winien, wszystkich i wszystkiego bronić. Sądzę, że tak się téż stanie, bo o tylu zrywaniach sejmu w Poznaniu dawniéj, a teraz w Berlinie, słyszałem, że mniemam, iż jak zawsze tak i teraz zgubny ten zamiar spełznie na niczém.
Nakoniec zdaje mi się, iż wcale może do dyskusyi nad tą materyą nie przyjdzie; jako skończoną w Frankfurcie uważać ją będą, a zwłaszcza dla tego, że Brandeburg w swojéj mowie zagajającéj nie wyrzeka się wcale działań Frankfurtu z téj epoki, gdy nas ćwiertowano.“
W tymże duchu pisze do drugiego synowca swego Józefa obranego posłem na sejm w r. 1852.
„Był czas, w którym mi mówiłeś: „„Szczęśliwy czas waszego pokolenia, boście przynajmniéj mogli coś zrobić dla kraju, i wspomnieniem dawnych, choć bezkorzystnych zasług, uzacnić waszą starość.““ — Otóż teraz przez wybór ostrowski (w Ostrowie) nadarza ci się podobna pora. Niewymawiaj się więc. Przyjm urząd deputowanego. Zdolności twoje, obywatelski obowiązek, rzecz religii, która jest w niebezpieczeństwie, wymagają tego po tobie. Winieneś coś nakoniec i imieniowi naszemu. Wiem, że niedogodność z tąd w domu i przykrości w Berlinie cię czekają; lecz inni przemogli te zawady, miałżebyś ty jeden zważać na nie? Nie idzie tu o mowy, lecz o dyskusye w komisyach, o ścisłość i jedność w zdaniu grona polskiego; możesz się wiele przyczynić do rozjaśnienia jednych, utrzymania drugich. Wszyscy przyznają ci podobne zalety, a moc charakteru i prawość duszy ułatwią ci drogę. Prawda, że trzeba wiele wiary i cierpliwości i zręczności nawet, lecz czemuż i tych niedostawać by ci miało? Skorym zawsze byłeś do poświęcenia siebie, gorącym w sprawach kraju i religii; nie cofaj więc nogi, rzuć się w nowy zawód, przyjm, ruszaj do Berlina i uciesz starego stryja, który cię zawsze kochał i cenił i więcéj w tobie widział, niż ty sam w sobie. Wczoraj z twoim teściem mówiłem; niewątpi, że przyjmiesz. Pozwól mi pewność jego podzielać.“
W liście o parę lat późniejszym znowu pisze do tegoż w téj materyi, dołączając uwagi swoje z powodu wojny na wschodzie:
„Zdolności, wybór obywateli, potrzeba szerszego życia, powołały cię do Berlina, gdzie tak godnie z obowiązku twego się uiszczasz, a umiesz zarazem żyć sercem i duszą w kole domowém, gdzie, jak to mój Manfred powiada:
kłócą się wzniosłe myśli z niskiemi potrzeby.
boć do tylu klęsk domowych dołożono ci w całéj pełności i tegoroczną, a ty znosisz to, przyjmujesz z pokorą, nie opuszczasz rąk, działasz. Pamiętasz na to, najbardziéj chrześciańskie przysłowie: Aide-toi, le ciel t’aidera, w którém jest zarazem i wiara i czyn. Niechże ci Bóg tak błogosławi, jak ja ośmielam się błogosławić, błogosławi na żonie, dzieciach i wszystkiém. Niech doda wyższéj siły!
Radbym cię słyszał mówiącego o obecnym stanie świata. Dla mnie coś tajemniczego mają: ta niewidoma siła, która pcha naprzód Ludwika Napoleona, ta wiara w coś nieodgadnionego, i ten spokojny zgon Mikołaja, obarczonego tylą krzywdami jego ofiar, łzami tylu sierót, brzękiem kajdan tylu milionów. Wielkie czasy, to prawda, lecz ludzie, jak w 1848 za mali na takie zdarzenia, zwłaszcza w wojennym zawodzie. Z obu stron same mierności. Nie tak wielki jestem strategik, a przecież w swoim czasie wskazałem Stasiowi[3] na mapie wszystkie błędy, które w ówczas popełniono tak w bitwach jak i w oblężeniu. Odgadłem je, bo były zbyt widoczne. Canrobert, jest to nasz Skrzynecki; mężny, nie bez talentu, ale w ciaśniejszym zakresie. Raglan stary niedołęga. Bosquet zda się mieć najwięcéj życia, najzdolniejszy, błyskawicznego postanowienia. Czém więcéj być może? niewiadomo. Omer Pasza jenialnie prawdziwie odgadł ważność Kalafatu; w innych wypadkach był zwyczajnym; w skórę od Moskali dostanie, jeźli bez Francuzów na czystém polu bój wyda. Dziwna to wojna, niepodobna do żadnéj. Pokryli się wszyscy w swoich dziurach, i za okopami siedzą. Oblężony Sebastopol; oblężeni oblegający; oblężona Eupatorya! Gdyby przynajmniéj od Bałakławy korpus oddzielnie grożący raz odparto na dobre; ale i tego nie. W marcu jeszcze musi być coś ważnego, bo rzeczy nadto daleko zaszły. Nie pojmuję możności zgody na konferencyach. Pokój trudniejszy, niż za Mikołaja, bo koncesye przez nowego cara zrobione, położonoby na karb słabości jego charakteru, i sparaliżowałyby całe jego panowanie. Musi się jeszcze wprzód lać krew szeroko......
Śmiałem się tu z dyskusyi czy Oberhaus czy Herrenhaus przyjąć? przypomniało mi to nocnych stróży z Krasickiego bajki:
I o to się kłócili przez lat kilkanaście:
Jan wołał: gaście ogień! Jędrzéj: ogień gaście!“
Polityka świata, do któréj przyczepialiśmy tyle nadziei, podaje mu wątek do wielu trafnych postrzeżeń i żalów z doznanych zawodów. O traktacie paryskim tak się wyraża:
„Odebrałem list twój i dziękuję z wdzięcznością za pamięć. W tym roku (1856) zabijającym tyle drogich mi osób i tyle rojonych nadziei narodowych, niebardzo do serca przylegają życzenia. Wszystko zda się zwodniczém; sama boleść prawdą. Doznajesz i ty tego codziennie w Berlinie, i jak się chlubię tobą, tak i szczerze cię żałuję.
Mamy więc pokój, dziecko ciężkiego połogu. Niewiem, jaki los jego będzie, ale przewidzieć można, że będzie jakieś dziwaczysko, bo trudne do strawienia dla Rosyi to poniżenie, trudne i to przeistoczenie zupełne dla Turcyi, w któréj krwawą przewiduję rewolucyę, równie jak dla Rosyi jeżeli inną drogą nie pójdzie. Znam ja dobrze Rosyę. Niema tam miłości ojczyzny, ale jest bardziéj niż gdzieindziéj wygórowana duma narodowa, są wreszcie dość liczni ludzie głęboko myślący. Zdaje się, że Cesarz panujący czuje potrzebę radykalnych zmian, ale jak sam na własne uszy słyszałem, i Aleksander I. i Mikołaj w części, czuli to i chcieli, a przecież wkrótce im ręce opadły i uznali niepodobieństwo. Wiara, obyczaje przywykłość do złego wiekowa, stoją na zawadzie, a zwłaszcza ciemnota i interesa osobiste panów.
Słyszałeś zapewne o rozmowie Cesarza francuzkiego z Władysławem Zamojskim. Jest to jakieś ni to ni owo. Dziwił się że w Galicyi i Prusiech niewypełniany jest względem nas traktat wiedeński. Fałsz, komedya!“
W późniejszym liście tak się wyraża o cesarzu Ludwiku Napoleonie:
„Co do wniosków politycznych, które czynisz w liście, bardzo mi pochlebiły, bo moje są kubek w kubek takie same, z tą różnicą, że ty zdasz się mieć więcéj sympatyi niż ja do Napoleona. Nie przeczę ja mu wielkiego talentu i oględności, lecz jako człowieka niedość go znam, a więc nie ufam. Nic téż i nic dla Polski, a przynajmniéj dla Polaków nie uczynił dobrego, choć były chwile po temu.“
Zapewne trudno to ludziom głębszych przekonań i gruntownych zasad, do których Morawski należał, sympatyzować z monarchą, biorącym za podstawę swoich działań r. 1789 i robiącym go niejako regulatorem politycznych sumień. Taki punkt wyjścia, jeźli komu to Polakom niewróżył żadnéj nadziei; Polska rozbijająca się za niepodległością, za samoistnym bytem, nie mogła w przewrocie spółecznego porządku znaleść swego zbawienia. Jakoż dawny porządek przewrócił się do dna, a jéj istnienie stało się tém więcéj problematyczném. Czuł to Morawski, kiedy patrząc na zamęt zrobiony w świecie, nazwał go chorobą w przesileniu. W téj myśli w jednym liście do Jędrzeja Koźmiana zrobił on następującą diagnozę stanu moralnego Europy:
„Najwięcéj żyję życiem przeszłości. Radbym, jak się myślącéj należy istocie, żyć i ideą przyszłości, nie samolubnie zasklepiać się w obecności, nie jednostronnie w przeszłość tylko wlepiać oczy. Ale cóż, gdy téj przyszłości nie ma, bo nie ma idei, któraby na jéj przewodniczkę wyrobić się mogła. Nikt nie wie, jak się ta przyszłość uorganizuje w czasie, jaka będzie jéj barwa, myśl, charakter, i co następnemu po sobie zapowie wiekowi. To, co teraz zdala przewidujem — jest tylko błotem, nocą, szturmem wichru, wściekłością i głupstwem z jednéj strony, z drugiéj niezgrabnością, przesadą w uporze, ślepotą na dzieje; z obu stron zaś brakiem szczerości, religii, i wymaganiem od świata téj perfekcyi w każdym systemacie, do jakiéj ludzkość najwyżéj stojąca nigdyby zdolną nie była. Jest to więc dopiéro kryzys bolesna, choroba z maligną i konwulsyami, złe w całém wytężeniu, na które z obawą tylko i przerażeniem patrzyć można, lecz nic pewnego jeszcze dostrzédz niepodobna Bóg, co z zamętu świat wywiódł, sam jeden tyle sprzeczności zharmoniować zdoła. My mu tylko psujem wszystko, lecz on zawsze wywiedzie z tego ład, jaki sobie zamierzył. Kiedy? jak? to nie nasza rzecz wiedzieć. Były takie chwile i w Rzymie i w średnich wiekach, a przecież świat wylazł ze swego błota w sposób nieprzewidziany w czasach chaosu.“
Tę spójność i ufność w ułożenie się zwichrzonych rewolucyami stosunków, dawała mu mocna wiara, głębokie przekonanie religijne. Horacyuszowski impavidus obojętnie depcze po ruinach; chrześciański poeta radby mieć lutnię Amfiona, żeby na dźwięk jéj powstały głazy i nowe z nich życie wytrysło. Jedna myśl, jedna harmonia przenikająca różne strony i objawy życia, robi tak wdzięczną, tak sympatyczną postać wielkopolskiego wieszcza, że tylko potrzeba tak zawichrzonych pojęć i czasów jak nasze, aby bez wielkiego rozgłosu minęła. W części może i sam temu był winien, że go tak nie znano, jak znanym być zasługiwał; polubiwszy ciszę, w ciszy pracował, czynił bez rozgłosu, co nie przeszkadzało dobremu ziarnu, które sypał na bliską rolę, wschodzić i zdrowo i silnie na pożytek ojczyzny. Widzieliśmy jak w poufnych listach zaczepiał o każdą bieżącą kwestyę, oceniał jéj doniosłość, wskazywał z jakiéj strony brać ją należy, w jakim kierunku rozwijać. Były to pomysły jednéj, lub kilku osobom udzielone: te zaś uderzone ich gruntowną trafnością, często na téj powadze rozwijały swój wpływ na całą prowincyę lub okolicę. Ten rodzaj publicystyki nie mający zwykłego gazetowego rozgłosu, nie zwracał téż uwagi oddaleńszych stron kraju. Opinia dzienna lubująca się, w bengalskich efektach, nie troszczy się o najszczytniejsze cnoty spełnione za kulisami. Opinia dzienna nie jest téż opinią potomności; wielkości jéj rodzące się jak grzyby po deszczu, przechodzą jak grzyby.