<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX
„NIE CHODY, HRYCIU, NA WIECZORNYCIU“

Taką dobrą radę daje dumka ukraińska.
Nie usłuchał jej Jerzy Brzeziński i poszedł na wieczorynkę.
Stało się to jakoś dziwnie i zupełnie niespodziewanie.
Siedzieli z ojcem i Bartkiem przy stole w izbie. Służąca Rozalka naprędce przyrządzała obiad dla młodego gazdy. Do jego czapki i munduru dziewczynie aż oczy się śmiały i świeciły. Siedzieli więc w oczekiwaniu posiłku, a Jerzy opowiadał o wszystkim — o życiu i służbie w pułku, o Warszawie, o oficerach, manewrach i nawet troszkę, bardzo oględnie o pannie Stefie Szemańskiej.
Bartek wpatrywał się w bratanka jak w tęczę i chłonął każde jego słowo.
Wreszcie Rozalka postawiła na stole barszcz, tłuczone ziemniaki ze skwarkami i kluski z wieprzowiną. Ochoczo wzięli się wszyscy do jedzenia. Ojciec i dziewczyna z radością patrzyli na Jurka i cieszyli się, że smakuje mu domowa strawa.
Jerzy jadł, ale nie tracił czasu i coraz to nowe dorzucał opowiadanie ze swego życia w wojsku, pokazywał domownikom piękny, złoty zegarek ze świecącym się cyferblatem, znak pułkowy i inny — zdobyty na konkursie o mistrzostwo w strzelaniu.
Ojciec i Bartek brali każdy przedmiot do rąk i długo, uważnie go oglądali. Rozalka, gdy przyszła na nią kolej, pociągnęła nagle nosem i z całą pobożnością ucałowała znak pułkowy.
Te rozmowy i oględziny przerwał stuk do drzwi. Weszło kilku chłopców, dawnych znajomych Jerzego.
— Powróciliśmy ze zrękowin Ołeksowych czym prędzej, bo razem z tobą, Jur, zabawić się chcemy! — mówili. — Tyle czasu już nie widzieliśmy się!
— Dziękuję wam — odpowiedział Jerzy — tylko że nie do zabawy mi! Jutro jak najwcześniej, bodaj przed świtem, chciałbym wyjechać przez Hryniawskie góry do Jawornika i — dalej.
Chłopcy poczęli tak serdecznie go prosić, że wreszcie nawet ojciec mruknął:
— Możebyś poszedł, Jureczku, bo inaczej byłaby obraza!
— Dokąd że to pójdziemy? — zainteresował się w końcu strzelec.
— Do sołtysowej „grażdy“ (chaty), bo dziś tam wieczornycę urządzają z tańcami — objaśnił jeden z chłopaków.
— Cóż to im do głowy przyszło? — zdziwił się Jerzy.
— Starsza córka Onysyma ze Stanisławowa przyjechała przedwczoraj, no, to sołtys chce pochwalić się dziewczyną i ludziom ją pokazać, bo, naprawdę, jest co pokazać: taka szykowna teraz Paraska — że aż strach! — opowiadali chłopaki błyskając zębami. — Fiu-fiu, panienka, jaśnie panienka!
Jerzy uśmiechnął się i zmrużył oczy.
— Hej, pokażę ja tej „jaśnie panience“, jak się to głowę zawraca po warszawsku!
Po odejściu przyjaciół położył się na tapczanie i, ponieważ był nieco znużony długą jazdą, zdrzemnął się tęgo.
Obudził się jednak na czas. Ogolił się, wymył, włosy przygładził i począł się ubierać. Nic nie zapomniał. Ubrał się tak dokładnie, jak gdyby wszystkie władze — od kaprala do dowódcy kompanii miały go oglądać. Umieścił na przepisowej stronie znak pułkowy i odznakę sportową, na rękę włożył bransoletkę ze złotym zegarkiem i przyjrzał się sobie w lusterku.
Wyglądał wspaniale z tymi odznakami i „belką“ na naramiennikach.
Że wyglądał pięknie, o tym mógł się przekonać najlepiej z roziskrzonych, pełnych zachwytu oczu i gęstych rumieńców Rozalki.
Dziewucha ledwie ujrzała młodego gospodarza, klasnęła w dłonie, wydała zduszony okrzyk i skamieniała.
Jerzy był bardzo z siebie zadowolony i wdzięczny Rozalce za jej szczery zachwyt dla jego osoby, postawy i wyglądu, bo widział w tym uznanie nie lada. Przecież Rozalka kawał świata zwiedziła, pracując przez rok we Lwowie i Przemyślu.
Koło godziny ósmej Brzeziński, pożegnawszy domowników, wyszedł za bramę obejścia.
Jesienna, bezksiężycowa noc była czarna jak wnętrze komina. Żaden błysk nie rozświetlał ciemności.
Grażda Brzezińskich stała nad rzeką, na skraju rozrzuconej po górach wsi.
Do domu sołtysa musiał przejść co najmniej ze dwa kilometry. Onysym osiedlił się bowiem nad Jawornickim Potokiem, na zboczu Łysej Kiczery.
Jesień wypadła sucha, więc Jerzy szedł szybko, nie obawiając się, że zabłoci na glanc wyczyszczone przez Rozalkę buty.
Szedł, pogwizdując „Pierwszą Brygadę“, wesoły jak szczygieł i pełen różnych figlów.
Już dochodził do huculskiego wiszącego mostu, przerzuconego przez potok, gdy posłyszał ciche wołanie:
— O-o-o-o... Jur, Jur!
Zatrzymał się i obejrzał wokół. Głos był niewieści, o tym nie wątpił.
Któż by to wołał nań po imieniu?
Uśmiechnął się chytrze.
— Hej, niejedna tu zapewne pamięta mnie jeszcze... nie daleko szukając, choćby ta sołtysowa Paraska! Coś by tam mógł o tym opowiedzieć potoczek Jawornicki i łapy świerkowe na Kiczerze!
— O-o-o-o! Jur, Jur... — dobiegło powtórne wołanie.
W mroku białym pasmem majaczyła ścieżka, ale z prawa i z lewa panowała ciemność. Nawet krzaków leszczyny nie mógł rozejrzeć Jerzy, nawet wysokie buki i resztę boru świerkowego bez śladu pochłonął czarny mrok.
— Cóż u czarta! — dziwił się Jerzy. — Któraż to dziewucha w taką noc sama błąka się po łąkach i zaroślach? A może i nie sama? E-e, musi być sama, bo inaczej nie wołałaby na mnie!
— Jur... Jur... — rozległ się już zupełnie blisko dźwięczny głosik niewieści. — Chodź na prawo pod skały za olszyną... Ju-u-ur!
— Masz tobie! Nieoczekiwana przygoda! — ucieszył się nagle chłopak. — A może to „niawka“ czy rusałka, co wychynęła z potoku?
Myśląc tak uśmiechnął się wesoło.
— Zapewne to Paraska Onysymowa, a może — Hanuś Fedorczuk — fajne obie i dla każdej warto pójść pod skały, za olszyną. Ciekaw, co one gadać mi będą?...
Zeszedł ze ścieżki i szukał jakiegokolwiek przejścia przez haszcze, by nie potargać munduru i nie zsunąć owijaczy. Ledwie jednak wszedł do krzaków, oplotły go czyjeś ramiona i przywarła do niego jakaś postać kobieca.
— Ktoś ty, krasawico? — pytał zdumiony, nie mogąc w mroku rozpoznać twarzy.
— To ja... ja... Marinka, twoja Marinka Hłyszczanka! — posłyszał szept, a w chwilę potem poczuł na wargach swoich gorące pocałunki Marinoczki.
Poznał teraz ją od razu, bo chyba tak całować umiała tylko sołtysowa córka z Witlicy.
Krew uderzyła mu do głowy gorącą falą i zamroczyła. Przygarnąwszy do siebie wiotkie, pokorne ciało dziewczyny począł okrywać pocałunkami jej usta, policzki, oczy i szyję. Prowadził ją gdzieś, sam nie wiedząc, dokąd i co zamierza robić... ale w tej właśnie niebezpiecznej chwili coś niby rozświetliło się w ciemności i przed Jerzym zamajaczyła postać panny Szemańskiej. Patrzyła na niego poważnie, chociaż w źrenicach jej miotało się przerażenie i jakby zawstydzenie.
— Wszelki Duch Pana Boga chwali! — szepnął Jerzy i wypuścił Marinoczkę z objęć.
— Co ci jest, miły mój! — spytała dziewczyna słabym, omdlewającym głosem.
— Nic mi nie jest! — odparł, biorąc się w karby i suchym głosem dodał: — Gdzie szłaś sama po nocy?
— Do ciebie! — wyszeptała gorąco. — Dowiedziałam się od Wasyla Szaburaka, że jesteś w Mygli, a Onysymowa Paraska przyjechała do mnie prosić na wieczornicę... Chciałam zobaczyć się z tobą i przywitać na osobności, bez ludzi...
— Źle robisz! — mruknął. — Słyszałem, że Huculi już coś bają o tobie i o mnie... po próżnicy.
— Po próżnicy? — powtórzyła przerażonym szeptem. — Wszak mówiłeś, że, gdy powrócisz z wojska, upomnisz się o mnie, miły mój...
Nic na to nie odpowiedział, więc znowu pytała go:
— Przecież mówiłeś?
Westchnął ciężko i mruknął:
— Do końca służby kawał czasu pozostał mi jeszcze, dziewczyno... a, gdy powrócę, dawno w czepku już chodzić będziesz! Cha-cha! Znam ja was. Nie trwały to towar, a kupców na niego kupa i jeszcze kilku!
Starał się obrócić w żart to niespodziewane spotkanie i swoje obietnice.
— To tak? — przeciągnęła nagle Marinoczka. — Nie długie tedy było nasze miłowanie.
— Całowanie, dziewczyno miła, całowanie! — poprawił ją z udaną wesołością i beztroską.
Na to powiedzenie Jerzego Marinoczka ani słowem się nie odezwała. Milcząca i zgnębiona skierowała się ku drodze.
Brzeziński szedł za nią i usiłował rozweselić ją, opowiadając różne kawały i przygody żołnierskie.
Milczała jednak uparcie. Obawiając się tego najwięcej, gdyż czuł się dość niewyraźnie, jął opisywać dziewczynie piękno Warszawy, wspaniałości rewij wojskowych, zabawy w parkach, konkursy sportowe, kina i teatry.
To zaciekawiło ją, słuchała uważnie i parę razy nie mogła się powstrzymać od lekkiego okrzyku zdumienia czy może — niedowierzania.
Uradowany tym, przegadał jak najęty aż do samego domu Onysyma-sołtysa i westchnął z ulgą, gdy weszli wreszcie do zatłoczonej izby.
Pierwszym, którego spostrzegł w tłumie gości, był Wasyl Szaburak. Chłopiec ponurym wzrokiem rozglądał żołnierza i Marinkę, jakby w oczach ich szukając odpowiedzi na jakieś trwożne, jadowite pytanie.
Wyraz twarzy Szaburaka podrażnił strzelca. Zajrzał mu w źrenice i powiedział niedbałym, lekko szyderczym głosem:
— Głupi z was chłop! Kocha się w was Marinoczka, a wy dziewuchę samą puszczacie, bez opieki. Nie godzi się to, brachu! Ja wam to mówię, a wy dobrze zapamiętajcie moje słowa! Nie daj Boże, wilki krasawicę wam porwą...
Szaburak niżej pochylił głowę i coś mruknął, czego Jerzy już nie słyszał, gdyż otoczyły go dziewuchy myglańskie z Paraską na czele. Naprzeciw żołnierza, wyciągając ku niemu dłoń, przecisnął się przez tłum gospodarz grażdy — siwobrody Onysym, sołtys wiejski.
Wszyscy witali Brzezińskiego, oglądali go iskrzącymi się oczyma, częstowali wódką, pierogami i suszonymi śliwkami, wypytywali się o wojsko, Warszawę i służbę, a w głosie tych ludzi Jerzy wyczuwał wyraźnie dumę.
Jakżeż mogłoby być inaczej?!
Chłopak bądź co bądź z ich wsi, młody gazda, „swój“ człowiek nie tylko, że dostał się do tak wspaniałego pułku, ale zdobył aż tyle odznak.
Tak myśleli starsi i młodzi Huculi, ale mołodycie i szczególnie dziewuchy inne miały powody do dumy i zachwytu na widok strzelca warszawskiego.
Ba! któraż to z nich niedawno jeszcze nie przewracała do niego szarych oczu i nie rumieniła się przy spotkaniu z nim. Durzyły się w Jurze, a on, chociaż trzymał się z daleka od ponętnych Hucułek, wszakże jedno i drugie słodkie słówko rzucał, od którego żywiej tłukło się potem serce krasawic. Teraz oczu od niego nie mogły oderwać, bo też dziarsko i „reprezentacyjnie“, jak mawiał sierżant Bielski, wyglądał Jerzy w nowym mundurze, czapce i odświętnych butach. Prawdziwie wojskowa postawa, śmiałe a opanowane ruchy, donośny i wyraźny głos żołnierza imponowały młodym góralkom.
Niebawem trzech Żydków poczęło grać do tańca. Tańczono kołomyjkę, polkę i walca, które z miast przywędrowały już na Wierchowinę. Dawne tam dziadowskie hopaki w prysiady i tropoty, różne hajduki i arkany — odrzucone już zostały z pogardą. Dzicz! Ciemnota!
Chłopaki nie śpiewają już dawnych „zachętek“:

„Sida-rida, sida-rida, sida ridajdana!
„A konyky woroneńki ta konyky ryży!“

ale za to półgłosem nucą jakieś „modre Dunaje“, a nawet „tanga“.
Jerzy obtańcowywał wszystkie dziewuchy, najczęściej jednak zapraszał Paraskę i okręcając szeptał jej do ucha:
— Panna Paraska tak piękna, że aż oczy rwie!
„Panna“ rumieniła się coraz bardziej i promieniała, jak słońce. Sam Jur mówi, że jest piękna i nazywa ją — panną! Zaraz widać — inteligentny kawaler!
Ale w jakimś tańcu z „odbijanym“ musiał zatańczyć z Marinoczką, gdyż stanęła przed nim i Paraską i klasnęła w dłonie, błyskając groźnie oczyma.
— Dopchać się do ciebie nie można, wciąż tańczysz i tańczysz! — powiedział, żeby wytłumaczyć, dlaczego dotychczas nie zatańczył z nią. — Rojno koło ciebie, jak od much przy miodzie. Nie dziwota, najpiękniejsza tu jesteś!
Nie dała się złapać na komplement Jura. Spojrzała na niego ponuro i skacząc drobniutkimi kroczkami w tańcu, spytała:
— Toś nic staremu gaździe o mnie nie powiedział?
— Jakiemu gaździe? — nie zrozumiał Jerzy.
— Panu ojcu twemu, rodzicielowi!
— O czym miałem mu mówić? — wzruszył ramionami Brzeziński, przeczuwając, do czego zmierza dziewucha.
Ona jednak, zajrzawszy mu w oczy, znowu szepnęła:
— To tak?!
W tych dwóch słowach Jerzy wyczuł pogróżkę. Porwał go gniew, więc ścisnąwszy ją mocniej w tańcu, rzucił syczącym głosem:
— Czyś ty oszalała? Małoż to razy różne słowa miłosne mówią do ciebie młodzi? I cóż z tego?! Nie skrzywdziłem ciebie i tobie nie przysięgałem. Całowałem w puszczy, na mostku i na brzegu rzeki przed poborem? Ano, całowałem! A teraz ty przysięgnij mi na Spasa i Trójcę Świętą, żeś nikogo innego nie całowała?
Marinoczka milczała marszcząc ciemne brwi i zaciskając wargi.
Przed oczami Jerzego zamajaczyła nagle zawzięta, wściekła twarz Szaburaka.
Chłop stał tuż za muzykantami i wzroku nie spuszczał z żołnierza tańczącego z Marinką.
Jerzy zamierzał już pozłościć górala i udać, że coś szepce dziewczynie do ucha, lecz w źrenicach Wasyla dojrzał wielki ból i niepokój. Wyprostował się więc natychmiast i sztywnie trzymając w objęciach Marinkę, przesunął się po izbie, mówiąc do niej przyjaznym głosem:
— Radzę tobie, dziewucho miła, wyjść za Wasyla! Kocha on ciebie i cierpi bardzo z zazdrości i obawy. Dobrego miałabyś męża, jestem tego pewny.
— Tyś lepszy! — odparła z uporem.
Westchnął i mówić począł łagodnie, przekonywująco:
— Myśmy nie dla siebie stworzeni, Marinoczko! Wierzaj mi! Nieba chciałbym ci przychylić, ale nie ożenię się z tobą... Ja nie utrzymam się w górach, mam inne zamiary i w wojsku długo jeszcze służyć będę... Tam jest moje życie, nie na Wierchowinie, nie w rodzinie! Zrozum to i porzuć myśl o mnie. Bądźmy przyjaciółmi, Marinoczko!
Dziewczyna milczała, a było to milczenie uparte i nieprzychylne, prawie wrogie.
Posadził ją wreszcie na ławie i odszedł do chłopaków, którzy wołali go do stołu, gdzie Onysym częstował gości wódką, nalewając ją z „bariwoczki“ — beczułki, ozdobionej wypalonym rysunkiem i misterną rzeźbą huculską.
Jerzy po rozmowie z Marinoczką stracił humor. Czuł wyrzuty sumienia, że zbyt porywczo i nieoględnie rzucanymi słowami wzbudził nadzieję w pragnącym miłości sercu prostej dziewuchy góralskiej, a teraz sprawia jej ból i zawód.
Chłopcy, przepijając do Jerzego, żartowali i figlowali, nie zapominając jednak, że mówią do polskiego żołnierza. Wreszcie jeden z dobrze już podchmielonych chłopów klepnął Brzezińskiego po ramieniu i zawołał:
— Ależ fajnie wytupywałeś tę kołomyjkę! Dziewuchą wywijałeś niby wicher gałęzią bukową!
— Ano — nie dziw, bo tańczył z kochanicą — Marinką Hłyszczanką — rozległ się nagle jakiś zły głos.
Jerzy szybko się obejrzał. Tuż za nim stał Wasyl Szaburak i wyzywająco spoglądał na niego.
— Dać w pysk i zwalić z nóg! — podszepnęła mu usłużna myśl, ale na szczęście nadbiegła inna i przypomniała mu: — Na służbie jesteś! Nie masz prawa robić burdy i narażać munduru i honoru!
Jerzy odsapnął głośno i, podchodząc do Wasyla, rzucił spokojnym lecz twardym głosem:
— Wstydźcie się, chłopcy! Krzywdzicie dobrą, uczciwą dziewuchę, trajlując po głupiemu. Baczcie, by się o nią ktokolwiek nie upomniał, bo będzie źle.
— Kto ma się upomnieć? — wybuchnął nagle suchym, złym śmiechem Wasyl. — Chyba ty, ale ty się nie upomnisz, bo ciebie to ani ziębi, ani grzeje!
Jerzy odszedł od niego, postawił na stole niedopitą szklaneczkę z wódką, obciągnął na sobie mundur i zbliżył się do Szaburaka.
Patrząc mu w oczy powiedział z naciskiem:
— Przede wszystkim nie „tykajcie“ mnie, panie Szaburak, bom was do tego nie upoważnił. Jestem starszy strzelec, Jerzy Brzeziński, i żądam, żeby nieznajomi mówili do mnie: „pan Brzeziński“, albo „pan żołnierz“. Zrozumiano?! Gdybym nie był w wojsku, to bym wiedział, jak z „panem“ Szaburakiem trza gadać, ale teraz nie mogę. Nie wiem, co macie przeciwko mnie, ale widzę, że macie. Trza nam o tym pomówić w cztery oczy... no, to i pogadamy, kiedy swoje tu sprawy skończę. Spotkamy się i jak zechcecie, tak nasze porachunki załatwimy, bo ja na każdy sposób się zgodzę. Wy będziecie wybierać — czy mam mówić wam do rozumu, czy do... pyska. Zgoda? No, to i szlus, załatwione! Ale jeszcze coś chcę rzec, tym razem do was, chłopcy. Jeżeli którykolwiek z was obrazi głupim słowem córkę sołtysa witlickiego, Marinę, my z panem Wasylem Szaburakiem pouczymy was, jak należy szanować dobre imię i cześć dziewczyny. Pamiętajcie o tym, druhy!
Koło stołu zapanowało milczenie. Rozproszył je sam Jerzy. Podszedł do sołtysa i podał mu szklankę.
— Napijmy się, panie Onysym! Chcę wam podziękować za zabawę i zaproszenie. Już koguty po raz drugi pieją. Późno! O świcie muszę wyjechać. Powrócę do Mygli za dwanaście dni. Bywajcie zdrowi i szczęśliwi!
Pożegnawszy wszystkich po kolei obejrzał się, szukając oczyma Szaburaka. W izbie go już nie było.
Jerzy wyszedł za bramę sołtysowej grażdy i rozmyślając nad zajściem na zabawie, szedł ku domowi.
Dochodził już do mostku nad Jawornickim Potokiem, gdy nagle posłyszał jakiś szmer w krzakach, a po chwili przeciągły gwizd przelatującego mu nad uchem kamienia.
— A-a, to aż takie sprawy?! — syknął i, namacawszy bagnet skoczył ku krzakom, wołając: — Wychodź, Wasylu, jeśli tak ci spieszno, to i dziś pogadać z sobą możemy!
Dobiegł do małej polanki, gdzie było trochę jaśniej. I tu właśnie z dwóch naraz stron napadło go trzech chłopów. Jeden rozpędziwszy się zboczem stromo spadającej polany nie mógł na czas się zatrzymać, więc strzelec uskoczywszy mu z drogi podstawił nogę. Napastnik z łomotem runął na kupę kamieni. Jęczał i nie mógł się podnieść.
Dwóch innych biegło wolniej. Jerzy poznał w ciemności wysoką, ciężką sylwetkę Szaburaka i od razu ułożył plan bitwy, której nie mógł już nie przyjąć.
Szybko, robiąc duże susy, pobiegł ku atakującym go przeciwnikom, a tak kluczył i zwodził ich, że odeszli od siebie daleko. Wtedy strzelec z całym impetem wpadł na jednego z chłopów i stosując zasady boksu, czego uczono w pułku, po dwóch starciach zadał mu taki cios w szczękę, że aż chrzęsło coś i zgrzytnęło. Ugodzony knock-out‘em napastnik padł na wznak i leżał bez ruchu.
Szaburak z daleka cisnął raz jeszcze kamieniem. Tym razem trafił Jerzego. Kamień rozciął mu skórę nad uchem. Nie zatrzymało to jednak strzelca. Klnąc głośno pomknął ku Wasylowi, lecz ten nie odważył się na pojedynek i począł uciekać w stronę krzaków.
Jerzy stanął i krzyknął:
— Myślałem, że z tobą warto gadać. Teraz widzę, żeś pies tchórzliwy. Ale ja ciebie i tak znajdę, drabie, i pouczę po swojemu...
Postawszy chwilkę i zacisnąwszy chustką ranę zawrócił ku domowi.
Bramę znalazł otwartą. Wszedł cicho, zamknął ją starannie i wyciągnąwszy ze studni kubeł wody przemył ranę, tamując płynącą krew.
Długo jeszcze pozostawał na dworze. Musiał przecież odmyć krew na mundurze, bo spore jej plamy widniały na prawym ramieniu i rękawie.
— Ale tamtych tom uczciwie poczęstował! — mignęła mu chełpliwa myśl.
Trwało to jednak krótką chwilę. Zasępił się natychmiast i zaklął.
— Niedobrze to wypadło! — mruczał. — Jestem tu tylko dla urządzenia łowów, a tymczasem w bójki się wdaję. Tfu — do diabła! Też potrzebne mi to było, jak dziura w moście! Major w mig spostrzeże bliznę nad uchem i trza będzie do raportu stanąć! Oj, źle! Z tą blizną wszelako dam sobie radę... Wyproszę u ojca starą „kłepanię“ — czapę z nausznikami, to major i niedopatrzy się niczego... Aby tylko gadania jakiego nie było, bo wtedy wszystko się wykryje! No, a cóż miałem robić? Uciekać? Pozwolić, żeby Huculi myśleli, że polski żołnierz, strzelec warszawskiego pułku uląkł się trzech drabów?! Hej! Niech mnie major do paki wsadzi, ale ja inaczej postąpić nie mogłem... Może lepiej samemu o wszystkim panu majorowi powiedzieć... stanąć do raportu i — tyle tego... Co będzie, to będzie, ale przynajmniej ciężar mi z serca spadnie...
Cicho stąpając po skrzypiących deskach ganku na palcach wszedł do sieni. Ujrzał w ciemności Rozalkę. Stała milcząc i jak gdyby czekała na niego.
— Rozalka... — szepnął Jerzy.
Podbiegła do niego i, zdawało się, że wnet zarzuci mu ręce na szyję, lecz Brzeziński szepnął znowu:
— Powieś mundur koło pieca, by wysechł do świtu!
Dziewczyna, trzymając w ręku mundur, stała wpatrzona w młodego gazdę. Jerzemu wydało się, że w ciemności widzi błyski w jej oczach.
Pochylił się ku niej i zanucił cichutko:

— Hej, nie chodý ty, Hryciu, na weczornyciu,
Bo na weczornyci dziewki czarownice...

Zaśmiał się i wszedł do izby, zamknąwszy drzwi na hak.
Z dziedzińca grażdy dobiegł go zachrypnięty głos jakiegoś spóźnionego koguta. Jerzy spojrzał na zegarek. Wskazówka stała na drugiej...
— Późno... — mruknął żołnierz układając się na tapczanie.
W kącie za piecem chrobotać poczęła mysz. Nie słyszał już tego. Usnął od razu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.