<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ANTONI FERDYNAND OSSENDOWSKI





POSTRACH GÓR
POWIEŚĆ









1937
WARSZAWA
NAKŁADEM TYGODNIKA „WIARUS”



Drukarnia Naukowa Warszawa, Rynek Starego Miasta 11







Rozdział I.
W SIEDZIBIE DIABŁA

Każdy chłopak, czy to juhas z połoniny, czy drwal z puszczy, czy flisak-„kiermanycz“ z tratw, płynących z biegiem obu Czeremoszów, — wiedział, że najpiękniejszą dziewuchą na zielonej Wierchowinie będzie — tylko patrzeć — Marinka Hłyszczanka.
— Będzie... — mówili chłopcy-„łeginie“, którym już wąsiki wysypały się pod orlimi nosami. Naśladując starszych, powtarzały to samo podrastające chłopaki, wyrostki zadzierżyste, zwinne, bystrookie.
Dlaczegoż jednak „będzie“, a nie — jest?
Na to złożyło się kilka przyczyn, a wszystkie jednakowo ważne.
Więc najpierw: dziewucha liczyła sobie zaledwie piętnaście lat — ot, taki sobie podlotek, „donia“, mamina córka; po wtóre — z „grażdy“ — ojcowskiej zagrody, zdawało się, że na krok jej samej nie puszczano; po trzecie — płochliwa była i unikała przypadkowych nawet rozmów przy „woryni“, która ciągnęła się wzdłuż drogi, by przez ten płot z drągów nie przedarły się krowiny na zapasową, niekoszoną łąkę; po czwarte — nikt jej nigdy nie widywał na wieczorynkach i innych zabawach, więc chłopcy nie wiedzieli, czy jest wesoła, dowcipna, zaczepna, czy też poważna i niedostępna? Były tam jeszcze inne przyczyny — piąte, szóste i siódme, ale koniec końców — opowiadając sobie o czarnookiej, czarnobrewej i smagłej jak cyganka Marince, młodzież wzdychała do niej całą kupą i prorokowała, że — jeszcze trochę — a wyrośnie na najpiękniejszą dziewuchę w całej Huculszczyźnie.
Tymczasem chłopcy zabiegali o jej względy i robili starania, by spotkać ją na łące, gdy szła po wodę z kubłami do źródła, na „perełazie“ w woryni i wszędzie, gdzie się da...
Rzadko to im się udawało, ale, jeżeli któremuś tam się poszczęściło przydybać Marinoczkę, każdy niezmiernie grzecznie i łagodnie do niej gadał i prawie zawsze ofiarowywał jakikolwiek upominek: jeden pęczek jaskrawych krokusów, niby nasiąkłych słońcem złocistym i kraśnym, drugi — pięknie wylepione z sera kołaczyki, przydymione w stai pasterskiej; ten — bogato „pisane“ i ozdobnie polewane „blyżniuky“ — drobniutkie dwojaki gliniane, które przywiózł z wołoskiej strony płynąc tratwą aż hen do Kut i Czerniowiec; tamten — garść barwnych kamyków z dna Czeremoszu wyłowionych.
Dziewczyna, opuszczając oczy wstydliwie i przebierając palcami sznury korali, wiszące na wysokiej, gwałtownie falującej piersi, przyjmowała dary z podzięką, jednak, gdy pewnego razu Wasyl Szaburak wcisnął jej do ręki szeroki „gerdan“ — wzorzystą opaskę z paciorków, — cofnęła dłoń i uciekła, niczym przez wilka spłoszona łań.
— Hordaja diwczyna!... — długo mruczał potem zbity tym z tropu Wasyl, lecz głupi był, bo nie zrozumiał, dlaczego nie wzięła Marinka gerdanu i czym prędzej odeszła od źródełka, gdzie chłopak wytropił ją już przed zachodem słońca.
Jakżeż by się zdziwili chłopcy z Witlicy, gdyby pewnego dnia spotkali dziewuchę w dziwnym i niezwykłym miejscu.
Nic jednak o tym nie wiedzieli.
W przeciwnym razie nie pożałowaliby zapewne ani czasu, ani nóg i skórzni.
Maj wonczas szedł ku schyłkowi. Pod szczytem Breskulu, tam gdzie przed tysiącami wieków okrywający wonczas ziemię lodowiec wyżłobił i wyrzeźbił głębokie kotły w zboczach grani, szła Marina Hłyszczanka, przedzierała się przez trawy soczyste, wysokie, przez zarośla olch szarych, wiklin i skądś przez wiatr zaniesionej nikłej buczyny.
Szła ostrożnie, bojaźliwie, przystając co kilka kroków, rozglądając się po stronach i nasłuchując czujnie.
Snadź znała dobrze ledwie widzialną, zarośniętą już ścieżynę, bo nie kluczyła po zielonym spychu i nie zmieniała kierunku.
Dotarła wreszcie do krawędzi kotła.
Na jego piargowym dnie — nagim i żółtym — błysnęło nieruchome, czarne zwierciadło jeziorka — małego, sędziwego, bo je niby wspominek czy może ostrzeżenie pozostawił po sobie zagładę niosący lodowiec co teraz odszedł, sczeznął, zaczaił się gdzieś na skrajnej północy — krainie śmierci białej — i... czeka.
Marinka drgnęła i skuliła się cała.
Wiedziała od babki Agaty, że tuż za krawędzią kotła zaczyna się państwo Aridnyka — diabła, który upatrzył sobie na siedzibę dno jeziorka Niesamowitego.
Tam śród długich niby włosy topielic traw głębinnych, kęp wodorostów, płacht burej i miękkiej pleśni obrał sobie leże Nieczysty.
Tłumy sług diabelskich miały tam swoje skrytki tajemne w zwaliskach zatopionych, skamieniałych pni świerkowych.
Straszne to sługi! Dusze morderców okrutnych i cienie samobójców zrozpaczonych.
Od złych mocy w całej kotlinie nieruchome i zatrute zawisły opary.
Marinka widzi je, jak się kłębią, drżą i pełzną po urwisku, w węże szarych smug wyciągnięte. Nic tam nie rosło — ino trochę sitowia po brzegu, gdzie ani zwierz, ani ptak nie zaglądał, a opodal — kilka krzaczków nikłej, szarej turzycy.
Nawet te trawy wodne i ta pleśń oślizgła, wyciągnięte z toni jeziornej, czerniały w mig, gnić poczynały i w szare rozsypywać się truchło.
W wieczory zimowe, gdy po graniach wichry hulały, a po urwiskach stromych i po kujawach kurzyła się zamieć mroźna i ścinała na potokach warkotliwe szypoty, na rzece — wstrzymywała tan wirów w nurtach bezdennych, niewoląc je pod szkliwiem lodowej powłoki, — staruchy szeptały, że wokół jeziorka rośnie czarowna turzyca, jakiej gdzie indziej znaleźć nikt nie potrafi, a pod jej pędami nieznany z nazwy a mocny jak żaden inny — kryje się lubczyk, co krew zapala gorącym płomieniem i serca wiąże, jakby świerk zrośnięty z olszyną.
Od starych watahów z dziedziny słyszała Marinka inne jeszcze bajanie: że fujarka a nawet trembita, w Niesamowitym wymoczona, nabiera głosu tak mocnego, że siedem rzek i siedem wierchów górskich zagłuszyć nie zdoła jej słodkiego grania.
Dlatego to właśnie przekradła się dziewucha aż pod Breskul i, stąpając ostrożnie, bojaźliwie schodzi na dno kotlinki.
Wypadła dziś niedziela.
Rodzice i babka Agata o świcie zbierali się jechać do cerkwi.
Marinoczka żałosnym głosikiem żalić się wtedy poczęła, że jej się „nie może“, że głowa ją boli, a po plecach i piersiach to zimne, to gorące pełzają wężyki. Pozostawili ją w domu starzy i odjechali.
Wonczas to wciągnęła dziewucha na nogi grube, czerwone kapczury — wełniane pończochy, obuła skórznie i wyprowadziwszy ze stajni „Karka“, osiodłała go.
Po chwili szepcąc „odczyny“ wyjechała na drogę i nikt nie spostrzegł nawet, jak zniknęła w borze.
Teraz krzepki konik huculski pasł się na małej polance i opędzał się gzom i komarom.
Marinoczka zbiegła na dno kotlinki. Pod piargami czaiła się „malchowa“ — torfowisko prastare.
Przez gruzy skalne wysączała się jego czarna, to znów czerwona niby krew woda — kwaśna i cuchnąca. Dziewucha szła, słysząc syczenie jej i cmokanie rozmokłej pod piargiem ziemi.
Dziewczyna odróżniała w tych dźwiękach zjadliwy śmiech i zgrzyt kłów wściekłych sług Aridnyka; drżała w niej każda żyłka; dreszcze przebiegały po grzbiecie i wysmukłych, prężnych nogach.
Nic jej wszakże wstrzymać nie mogło. Nawet sam diabeł, gdyby wystawił swój kudłaty łeb z toni i spojrzał na dziewczynę czerwonymi ślepiami.

Musiała dojść do Niesamowitego i — dojdzie!...

...zniknęła w borze

Otuchy dodały jej jaskółki.
Zapędziły się tu za owadami, bo cała chmura ich wisiała nad moczarem. Wesołe, chyże ptaszki z piskiem i drapieżnym świergotem przecięły kotlinkę niby z łuku wypuszczone strzały i prawie pionowo śmignęły w lazurową wyżynę.
Marinka doszła do martwej wody i rozejrzała się bacznie.
— Aha, moja hużwa... — szepnęła i pociągnęła powrósło łykowe. Na drugim jego końcu uwiązana była długa fujarka, starannie z buczyny wyrobiona.
Otarła ją zapaską i zatknęła z tyłu za kołnierz koszuli, zżymając się od zimna i wilgoci na grzbiecie.
Przez chwil kilka szukała śród turzyc małych szarych trawek o białawych kulkach na końcu.
Uzbierała cały ich pęczek i ukryła na piersiach, tam, gdzie tłukło się niespokojnie lękiem ogarnięte, a może pragnące czegoś serce.
Nie oglądając się i przypominając sobie zaklęcia na powrotną drogę, szybko i zwinnie jak kozica ukosem wbiegać poczęła zboczem kotliny.
Niebawem była już poza jej krawędzią i wtedy dopiero żegnać się poczęła, a kajać się przed Spasem-Zbawicielem, a przepraszać, że pogańskich, starodawnych nie porzuciła obyczajów i odczynów, a błagać Chrystusa o łaskę, zmiłowanie i... o serce Jurowe...
Ach, to serce Jurowe!
Nic o nim nie wiedziała Marinka, a wiedzieć chciałaby wszystko, wszyściutko!
Ileż to nocy nie przespała, ileż to razy, przez nikogo nie wyśledzona, wybiegała aż pod Czerłenyj Grehit, gdzie wśród czerwonych złomisk snuły się szare cielska żmij i śmigały jaszczurki kraśne i zielone, skradała się tam po to tylko, by z dala okiem pochwycić wysoką postać Jura, swoją ścieżką powracającego z tajemnej wyprawy...
Nigdy z bliska nie zajrzała mu do źrenic, nigdy nie słyszała jego głosu, ale ujrzawszy go po raz pierwszy, gdy odwiedzała z matulą bydło na połoninie, on zaś przeciął im drogę i zniknął wśród pionów świerkowych, — oddała mu swoje serce i jego serce wzięła w obie dłonie...
Tak się jej zdawało... bo przecież nigdy do siebie słowa nie rzekli i nigdy w pobliżu siebie ani razu nie stanęli.
Ot, tak — mara senna, majak nocy, zwida leśna... dziewczęce marzenia i tęsknice...
I na nie to zdobyła teraz i fujarkę i lubystek najmocniejszy i wiarę w siebie...
— Haw tam! Wszystko osiągnę, bo nawet diabła samego się nie ulękłam! — pomyślała zuchwale i błysnęła białymi, ostrymi jak u kuny ząbkami.
Dopadła Karka, założyła mu wędzidła i wskoczyła na siodło.
Konik ruszył ochoczo przez polanę. Jak gdyby rozumiał, że słońce stoi już wysoko i, zanim z cerkwi przyjadą gazdowie i gazdynie, musi już stać przy żłobie i z potu obeschnąć.
Wiedziała też o tym i dziewczyna i raz po raz spoglądała w rozpromienione niebo, zasnute złocistą pajęczyną.
Jechała, trzymając w ręku fujarkę. Wymokła ona jak należy, rozpęczniała i nasyciła się wszystkim, co dawało jej twardość, dźwięk i siłę.

Oj, dywit si, lude dobri,
Jaka ja
jaka ja!
Oj, zahrajże my muzyka
tei kołomyjki!
Naj ja sobi pohulaju
z weczera do dnynki!

— zanuciła dziewczyna, mrużąc czarne oczy i prężąc piersi, lecz umilkła nagle. Przypomniała sobie, że w tej chwili „lude dobri“ modlą się gorąco przed obrazami Syna Bożego i Przeczystej, gdy tymczasem ona nie tylko, że zadaje się z diabłem, ale jeszcze śpiewa piosenki wesołe.
— Spasi, Chrystos! — szepnęła skruszona i rozpoczęła już modlitwę, gdy Karek zatrzymał się nagle i tak gwałtownie poboczył, że Marinka aż za grzywę uchwycić go musiała, by z siodła nie wypaść.
— A szkne, szczob tobi!... — mruknęła z wyrzutem.
W tej samej chwili z gąszczu podszycia leśnego na ścieżkę wypadł jeleń i stanął.
Dziewczyna rozejrzała w mig kraśnego byka dwudziestaka o szerokiej rozłodze wieńca o grubym, potężnym pniu. Coś wypłoszyło go z ostoi, spędziło z żerowiska lub przestraszyło na tarzowisku. Ale co?
Tego nikt nie zdołałby zgadnąć, zapewne i sam płowy byk nawet, bo stał wyprostowany i wsłuchany w ciszę boru, gdzie w ostępie nieznanym dobiegło go jakieś echo... obcy puszczy szmer, szelest, stąpanie czy głos...
Cóż to spłoszyło jelenia-rogacza?
Przecież nie wilczury? Nie ryś i nie niedźwiedź?
Wtedy nie stałby tak i nie czekał, ino sadził przez krzaki i rwał dalej i dalej...

Tak myślała Marinka wstrzymując konika, by napatrzyć się na jelenia do syta.

Na ścieżkę wypadł jeleń...

Lubiła ten widok wspaniałego zwierza. Nie dziw! Odzywała się w niej krew dziedzicznych kłusowników — drapieżców górskich. Nieodrodna ich córa...
Byk zarzucił nagle rogi na grzbiet i uczynił szalony skok, lecz w tej samej chwili padł strzał.
Nie głośny, a nawet raczej podobny do suchego klaśnięcia bata lub do trzasku podciętego świerczka.
Jeleń potknął się, przebiegł kilka kroków, zrobił jeszcze jeden skok, lecz nogi się pod nim ugięły. Runął z łomotem na ziemię.
Marinka zamarła w niemym oczekiwaniu i radosnym przeczuciu.
Cisza zaległa bór.
Gdzieś głęboko na dnie zarośniętego krzakami wąwozu pędził potok. Dobiegał przygłuszony dalą poszum wody i warkot kamieni, obracanych wartkim jej prądem. Od czasu do czasu zakwiliła gdzieś kania...
Z krzaków przy ścieżce bez szmeru i szelestu wysunęła się kudłata głowa i błysnęły podejrzliwe oczy w czerwonych obwódkach od dymu, czy to długiego czuwania.
Na stary, zaniedbany od dawna płaj wyszedł człowiek. Spojrzał na nią uważnie i nieprzychylnie, rozejrzał się po okolicy.
— Byk po-o-oszedł! — przeciągnął po huculsku i gwizdnął cicho.
— Haw tam! Leży ubity w malinniku! — odparła, głową wskazując kierunek.
— No-o? — udał zdziwienie. — Któż go mógł ubić?
Przyglądał się jej, nie spuszczając z dziewczyny nieruchomych, złych oczu.
— A ty! — odparła ze śmiechem już śmielszym głosem.
— Ja? — wzruszył ramionami niedbale. — Gołymi rękami byka nie zabijesz...
Istotnie nie miał przy sobie strzelby ani innej broni.
Marinka zaśmiała się znowu. Znała się na tych wybiegach. Strzelił i fuzję pod wywrot wtłoczył lub w gęstwinie ukrył.
— Ware, widzę, że jesteś udały łegiń! — powiedziała szyderczo. — Oczami byki ubijasz! Tak, jak Ołeksa Dobosz bartką-toporkiem...
Spuścił nagle oczy, ale po chwili znowu już patrzał i pytał:
— A czyjaż ty taka?
— Gazdowska córka! Marina Mitry Hłyszczana — odparła dumnie.
— Ojżeż? — Znam ja twego rodziciela. Bogaty gazda i szanowny!... — zawołał i chciał coś jeszcze dodać, lecz przypomniał sobie ważniejsze sprawy:
— Żeby tam nie było jakiegoś gadania, nie mów nikomu coś tu widziała i nie wspominaj o mnie... — mruknął wpatrując się w nią ponurym wzrokiem. — Jeżeli, ktokolwiek pytać będzie...
Nie skończył. Jakoś dziwnie targnął głową i schował ją między podniesionymi ramionami, nasłuchując i ostrożnie cofając się ku gąszczu krzaków. Wpadł w nie wreszcie i zniknął, jak tonie w wysokiej trawie zwinna łasica.


— Żeby tam nie było jakiegoś gadania...

Marinoczka poczęła się rozglądać dokoła. Nikogo jednak nie dojrzała na ścieżce ani w szafirowym mroku boru.
Uderzywszy Karka piętami ruszyła naprzód. Nie zdążyła jednak dojechać do starej poręby, gdy konik znów się poboczył i zarył się kopytami w piargu.
— Ach! — westchnęło głośno bijące serce dziewczyny.
Oparty o srebrzysty pień świerka jak gdyby przywarłszy do niego, stał człowiek. W ręku jego połyskiwała lufa karabina.
Marince się zdało, że widzi przed sobą królewicza, chociaż miał on na sobie starą, wypłowiałą kresanię z barwnymi niegdyś sznurkami na tulei, poniszczony serdak i brudną koszulę — wcale nie huculską, bo bez haftów na piersi, kołnierzu i rękawach, szare, załatane na kolanach portki i zrudziałe buty z cholewami.
Marinka jednak nic tego nie spostrzegła. Widziała tylko płową czuprynę, wybijającą się spod ronda kapelusza, siwe oczy bystre i dziwnie płomienne, chudą, sczerniałą na słońcu twarz, małe wąsiki i świeże, kraśne wargi teraz mocno i groźnie zaciśnięte.
— Widziałaś? — spytał szeptem po polsku.
Zrozumiała go jednak i spytała:
— Cóż miałam widzieć?
— No, tego Petra Chabata... co od Wawruczakskiej Roztoki jelenia tropił aż go na tym płaju ubił...
— Widziałam jelenia i człowieka, a nie wiem, czy ten jeleń ubit i czy ów Hucuł — to Chabat. Małoż to ludzi w górach? — powiedziała wymijająco.
Człowiek z karabinem jeszcze mocniej zacisnął wargi i machnął ręką niecierpliwie. Wiedział przecież, iż w puszczy i górach nie w zwyczaju jest odpowiadać na podobne pytania. Spojrzał na dziewczynę władnym wzrokiem i mruknął:
— Czekaj tu na mnie!
Po chwili wszedł w haszcze i przepadł jej z oczu. Szedł tak cicho, że żaden szmer rozsuwanych gałęzi, trzask suchych liści i sęków i zgrzyt kamieni pod nogami nie dobiegał słuchu Marinoczki.
— Ryś! — pomyślała o nim z zachwytem i przycisnęła rękę do serca, które, zda się, chciało z piersi wyskoczyć.
Długo czekała na powrót nieznajomego, aż nagle wyrósł przed nią niby spod ziemi i zsuwając kapelusz na tył głowy powiedział ze śmiechem:
— Chabat na rumuńską przeprawił się stronę, ale ja go wytropię... on miesiąc temu gajowego z Jełowiczory postrzelił...
Przyjrzał się dziewczynie uważniej i mruknął:
— Czyja ty, krasawico?
— Sołtysa witlickiego, Mitry Hłyszczana! — odpowiedziała pokornie.
— Żona? Gazdynia? — roztargnionym głosem myśląc o czymś innym, rzucił pytanie.
Marina zaśmiała się cichutko. Niby szklane dzwoniące paciorki rozsypały się dokoła.
Podniósł na nią oczy w zdziwieniu i nagle parsknął śmiechem.
— Prawda! — zawołał. — Tożeś dziewucha jeszcze, córka sołtysa? Jak masz na imię?
Potrząsnęła główką i odpowiedziała:
— Jakżeż inaczej? Córka! Marina — wołają na mnie.
— Marinoczka! Ho-ho, słyszałem już o tobie, donio-krasawico, słyszałem! Tedy powiem ci tak: nie gadaj nikomu, żeś mnie widziała w puszczy.
— Oj, bacz no, łeginiu! — zaśmiała się chytrze. — Jakżeż bym gadała o tobie, kiedy nie wiem, ktoś ty i skąd!?
— No, to i dobrze! — kiwnął głową jak gdyby uspokojony.
Marinka potrząsnęła główką aż zazgrzytały i zadzwoniły korale na piersiach.
— Nie, nie dobrze! — odparła. — Jam ci o sobie powiedziała, to i ty powiesz!
Zacisnął zęby i zmarszczył czoło. Niby chmura przemknęła przez ściągłą, ciemną twarz.
Pomyślał chwilę i mruknął:
— Jak tak, to i powiem! Jestem Jur Brzeziński z Berezowa, ale teraz od trzech lat mieszkam w Mygle...
— Tedy — „zajdej“ — przybywasz? — uśmiechnęła się chytrze, przykrywając usta dłonią.
— Hej, nie gadaj tak! — tupnął nogą i błysnął oczyma. — My — Brzezińscy w tych stronach od wieków siedzimy... Zasiedział się tutaj ród nasz. Polscy gazdowie starodawni... a ty powtarzasz za głupimi — zajdej!
— Teraz wiem, że nie zajdej, to i mówić nie będę! — szepnęła.
— Dziękuję! — wykrzyknął szczerze. — A nie mów tedy nikomu o byku, którego Chabat zabił, i o tym, żeś mnie na płaju spotkała... bo ludzie niewiedzieć co o nas bajać będą. Wiadomo — pleciugi!
— Nie powiem! — szepnęła znowu, a w duszy inną dała odpowiedź: — Żeby mnie ogniem palili, to i tak nic ode mnie o tobie, miły mój, nie dowiedzą się ludzie!
Czuła, że była to jakby przysięga.
Nie chciała jednak, żeby Brzeziński myślał, że jest głupia i łatwo da się nastraszyć.
Ruszyła konika i podjechała do Jura.
— Wiem ja, że jesteś najlepszym na Wierchowinie strzelcem i że żaden leśniczy, gajowy i policja nic bez ciebie zrobić nie mogą, ale ja nikomu o tobie nie powiem ani o tym byku, co był taki głupi, że się sam zastrzelił.
Zaśmiali się oboje.
— Wiem jeszcze, że pięknie grasz na fujarce, że panowie słuchali ciebie i chwalili w Żabiu — przypomniała sobie po chwili.
Brzeziński podszedł i położył rękę na łęku jej siodła.
Patrzał na nią łagodnym i radosnym wzrokiem.
— Piękna jesteś, śmiała i sprytna! — szepnął. — Nigdy takiej nie spotkałem. Czekaj na mnie pojutrze. Wpadnę do waszej grażdy i piękny upominek ci przyniosę. Będziesz rada?
— Po co upominek?
— Po to, byś o mnie pamiętała...
— A czy trzeba pamiętać długo?
— Trzeba, bo za miesiąc do wojska pójdę...
— Ach, biedońka moja! — wyrwał się Marince rozpaczliwy okrzyk.
Spojrzał na nią bacznie.
— No, biedy nie ma żadnej! Służba — to dobre! Lubię wojsko i cieszę się, krasawico... Gdzieś daleko będę myślał, że piękna Marinoczka wspomina mnie czasem...
— Zawsze będę pamiętać, i w dzień, i w nocy! — wybuchnęła nagle namiętnym głosem.
Wziął ją za rękę, pociągnął ku sobie, a gdy pochyliła się — prawie bezwładna i pokorna — ogarnął ramieniem i wpił się ustami w gorące jej wargi.
Po chwili jednak wypuścił ją i cofnął się.
— Szkoda mi ciebie, dziewczyno miła! Nie bój się, nie skrzywdzę. Jedź z Bogiem! A czekaj pojutrze... Przybiegnę z podarkiem...
Klepnął Karka po zadzie i konik z miejsca ruszył galopem.
Gdy Marina osadziła go i obejrzała się, na ścieżce nikogo już nie było.



Rozdział II.
POŻEGNANIE

Jak nieprzytomna przeżyła, czy prześniła całą niedzielę i poniedziałek zakochana Marinka Hłyszczanka.
Zakochana! Zapewne sama nie zdawała sobie z tego sprawy. Bo i skąd znów tak, w jednej chwili?
Zeszłego lata mignął jej Jur pomiędzy świerczynami, a potem późnym wieczorem przyszedł do stai, gdzie zanocowały z matulą na połoninie u starego wataha, Mikity Mańczuka, o czymś pogwarzył cicho z juhasami i odszedł. I tyle go widziała! A przecież pozostał w jej sercu na zawsze.
Widziała go na jawie i we snach się jej zjawiał — chudy, bystry, nieuchwytny.
Ona to wyśledziła, jakimi płajami i perciami chadza sławny strzelec berezowski. Przekradała się potem na Czerlenyj Grehit i na skały nad hukiem Hromkim, by ujrzeć go z daleka, na jedno mgnienie oka pochwycić go źrenicą, niby błyskawicę, która przecina zwały czarnych chmur.
Ale widać, że i tego dość było, by umiłowało sobie tego strzelca i „zajdeja“ gorące serce dziewczyny — tak młodej jeszcze, że o miłość nikt nawet posądzić by jej nie mógł.
Ona zaś pokochała tego nieznanego jej człowieka, pokochała po raz pierwszy w życiu i z uporem góralki, której każdy dzień jest walką postanowiła, że zdobędzie dla siebie tego chudego, zwinnego jak ryś przybysza.
Wiedziała, że osiedlił się z ojcem w sąsiedniej wsi Mygle i że łeginie i gazdowie rozpowiadają o nim rzeczy dziwne i porywające.
Rozumiała, co to znaczy. Pamiętała przecież, choć mała jeszcze wonczas była, niejakiego Serga Jakimczuka z Uścieryków. O nim też szeptem mówiono, że tyle a tyle rogów jelenich, a skór niedźwiedzich i rysich, a głowacic i pstrągów na rumuńską czy czeską przeszwarcował stronę. Potem nic już nie mówiono o Sergu i tylko babka Agata jakoś się wygadała przy stole, że Jakimczuk postrzelił gajowego, który ścigał go, i już się do rubieży wołoskiej przedzierał kłusownik graniami, gdy go strażnicy zdybali i związanego do Żabia na posterunek odstawili. W dwa miesiące później, gdy słuchała trajlowania dziewuch przy studni, dowiedziała się, iż sądzono Serga za „hołownyctwo“ i jako mordercę powieszono.
Od tej chwili nie zaznała spokoju.
Troskała się i bała o „swego zajdeja“.
Po nocach budziła się i modliła gorąco, prosząc Bogarodzicy, by „miły“ w puszczy nie wpadł na gajowego. O to też błagała świętą Barbarę, która tak łagodnie uśmiechała się do niej ze złotych ram obrazu.
Aż wreszcie odważyła się na dwie wyprawy do Niesamowitego po przez dziką połoninę Charszowatą, gdzie widniały dwie twardą i szarą trawą porosłe mogiłki ludzi niewiedzieć przez kogo zabitych. Przyniosła znad jeziorka — czarowną fujarkę dla „miłego“ i lubystek potężny — na niego też, by tylko o niej jednej myślał, tylko jej pragnął, tylko za nią tęsknił.
Oj, mocny ten lubczyk z martwej kotlinki!
Jeszcze go nie przyrządziła jak się należy z zaklęciami, zaparem, suszonymi skrzydłami nietoperza i białą glinką z jaru nad rzeką, a już pociągnął ku niej chłopaka.
Mówiła z nim, patrzyła w jego oczy szare, widziała, jak wiaterek igrał z płową czupryną miłego, a potem czuła na sobie jego palące po przez serdak dłonie i ogień na wargach od pocałunku gorącego, jak węgiel z watry.
Miłość rozgorzała w niej, jak pożar, co żre stare modrzewie w tajemnych ostrowach puszczańskich.
Czuła Marinka, że nic już jej zagasić nie zdoła. Jur należał już do niej — Marinoczki Hłyszczanki, należał, bo przecież całował ją i przyciskał do siebie tak mocno, że aż jej tchu brakło...
Rozumiała, że mogło być inaczej... Przecież widziała nieraz, jak łeginie objąwszy dziewczyny, uprowadzali je w gąszcz kaliny i czeremchy, a potem dochodziły ją plotki i szepty, szukania gazdyń i dziewuch o różnych biedach kobiecych, które zaczynają się w cieniu kaliny czy pachnącej durmannie czeremchy, a kończą się w mroku domowiny z białych desek świerkowych.
Młoda była, dopiero z dziecinnych wyszła lat, ale wiedziała już niemal o wszystkim, toteż wdzięcznością i zachwytem przepełniało się jej rozkochane serce, że miły uszanował jej dziewictwo i wtedy, gdy pokorna, już oddana mu cała, czekała na swój los, odszedł od niej i więcej się już nie zbliżył.
— Hej, tego nie zrobiłby ani Wasyl Szaburak, ani inni łeginie! — myślała z dumą i miłością.
W tych to wspomnieniach, po raz setny i tysiączny przeżywając każde z osobna, przeżyła Marinoczka dwa straszliwie powolne i wlokące się dni — niedzielę i poniedziałek.
We wtorek Marinoczka obudziła się hen — przed świtem, kiedy jeszcze stary i zły pies łańcuchowy — „Kosmacz“ spał pod gankiem, wyślizgnęła się z chaty i pobiegła ku źródełku, by żywą wodą obmyć twarz, ramiona, szyję i piersi.
Szła boso po trawie, strząsając obfitą rosę i majacząc w lekkiej mgle, powoli wsiąkającej w ziemię i krzaki.
Widział ją tam pluskającą się pod strugą dudek czubaty i pastuszek — niemowa.
Dudek przyglądał się jej z gałęzi modrzewia i dziwował się, bo głową kręcił w prawo i w lewo i czubek nadstawiał, jakby o coś pytając troskliwie. Niemowa zaś, który nocował na skraju łąki przy woryni, pod lasem, oniemiał jeszcze bardziej. Ujrzawszy smagłe i różowe ciało dziewuchy, dwa czarne warkocze na okrągłych ramionach — usta szeroko otworzył i chciał coś wymamrotać, lecz ścisnęło go coś za gardło i tak już pozostał do chwili, aż na perełazie mignęły mu przed oczyma smukłe łydki Marinki i rękawy „szytej“ włóczkami koszuli.
Wtedy dopiero jął porykiwać bezmyślnie:
— Hy... hy... hy... — czym spłoszył dudka, który sfrunął i przeleciawszy nad łączką usiadł na samotnym świerku o strzaskanym wierzchołku.
Śpieszyła się Marinka i od rana była już przygotowana na spotkanie „lubego“. Był to dzień powszedni, więc, by nie zwrócić na siebie uwagi, nie włożyła ani nowego serdaka, ani odświętnej pasiastej zapaski, przebieranej szychem, ani nowych butów z cholewkami, ani korali i gerdanów nie miała na piersiach i na szyi, ani pęków wstęg barwnych i paciorków chrzęszczących. Za to wszystko miała na sobie czyste, okurzone, wygładzone, a zwykłe kierpce — łojem pociągnięte.
Śpieszyła się strasznie, dwa czy trzy razy włosy rozczesała i na nowo warkocze splotła, bo tego dnia niebieska i kraśna wstążka nie spodobały się jej. Związała warkocze żółtą, o barwie gorącej.
Rodzina gazdowska wstawała już od stołu, gdy do chaty wszedł Jur i powitał gospodarzy Chrystusowym pozdrowieniem.
Marinka spostrzegła, że na nią pierwszą padł błysk jego szarych oczu.
— Siadajcie, radzi wam jesteśmy! — powiedział grzecznie poważny Dymitr Hłyszczan, który w tym właśnie czasie sołtysowską podpierał się lagą.
Jur podał wszystkim rękę, a dłoń dziewczyny nieco dłużej przytrzymał, choć tego nikt spostrzec nie mógł.
— Z czym przychodzicie? — z lekkim niepokojem zapytał gazda, gdy przed gościem postawiono dzban z serwatką, pisany kubek pistyński i na talerzu — kromkę chleba.
Lekki uśmiech przemknął po twarzy gościa. Zrobiwszy łyk powiedział:
— Wiecie, gazdo, że kupiliśmy z ojcem grażdę Wartaniuków, bo wszyscy oni wymarli?
— No, jo, słyszeliśmy — kiwnął głową stary — dawny grenadier austriacki.
— Gazdujemy tak, jak gazdowaliśmy dawniej w Berezowie, póki nie podzieliliśmy się, bo rozrodziło się nas ze dwie kopy — uśmiechnął się Jur.
— No, jo, z Bogiem gazdujcie, to dobre... — mruknął stary Hucuł, nie wiedząc do czego dąży niespodziewany gość.
— Dziękuję za przyjazne słowo! — powiedział młody gazda... — Ojciec mój kazał pokłonić się wam pięknie...
— Pokłońcie się mu też od nas...
— Dziękuję, gazdo! A teraz chciałem powiedzieć wam, że krzywda nam się dzieje... wielka krzywda!
Cała rodzina, przysłuchująca się tej rozmowie, pochyliła niżej głowy, by lepiej słyszeć każde słowo; Marinka ręce do piersi przycisnęła, bo bała się, że jej serce pęknie... nie ze strachu o pokrzywdzonego Jura, lecz z miłości, która teraz rozkwitała pysznie i gwałtownie, zasłuchana w dźwięczny, śmiały głos miłego.
— Krzywda, no, to nie dobrze! — pokręcił głową Dymitr i pogładził sobie „habsburskie“ bakobrody.
Wyciągnął zza pasa kapciuch, nabił rzezaną wymyślnie fajeczkę mosiężną busturskiej czy riczczańskiej roboty, pyknął z niej parę razy i podał tytoń gościowi.
— Kurzcie, prosimy! — powiedział uprzejmie.
— Dziękuję, nie kurzę! — odparł i ciągnął dalej. — Gazdowie i chłopaki nie przestają nazywać nas „zajdejami“, a jacyż my przybłędy i przybysze?
— Ach! — wyrwał się cichy okrzyk Mariny.
Wszyscy spojrzeli na nią zdumieni, lecz ona w mig uspokoiła rodzinę szepnąwszy:
— A szczob ją! Pszczoła mnie w nogę użądliła, czy osa...
— Taż biegaj żywo i ziemi mokrej przyłóż kapkę! — poradziła jej matka.
Marinoczka uśmiechnęła się do niej samymi tylko oczyma i pozostała, by słuchać dalej.
Jur, odrzuciwszy z czoła płowy kosmyk i otarłszy wąsiki dłonią, bo właśnie zrobił nowy łyk serwatki — zimnej i smakowitej — mówił poważnym głosem.
— My, gazdo i gazdyni, nie przybłędy jakoweś, nie Tentiuchy, szarapatki i łaty, ino — prawdziwe, odwieczne Wierchowincy! Dziadowie nasi opowiadali, że pięćset, a może i dłużej siedzi nasz ród na Berezowskiej schedzie, co to od naszej familii nazwę wzięła, że z Hucułami w doli i niedoli wespół żyliśmy bez waśni i sporu... My — młodzi myśleli, że to są zwykłe bajdy, staruchów gadanie...
— Dziadowie znają prawdę — wtrącił z wyrzutem Dymitro i znowu pogłaskał grenadierskie bakobrody.
— Jak byście zgadli! — ożywił się gość. — Zeszłego roku jeździł po Wierchowinie jakiś uczony pan ze Lwowa...
— Ze Lwowa, oho! — pokręcił głową gazda.
— Ze Lwowa, uczony — powtórzył Jur — i tak nam gadał, że teraz już wiemy, skąd wywodzi się nasz ród Brzezińskich z Berezowa...
— No, to ród Berezowskich! Słyszeli my o nim — poprawił gościa Hłyszczan.
— Nie! Brzezińskich, bo ród nasz polski, a to Bojki przechrzcili nas na Berezowskich...
— N-nu, Bojki... — zamruczał z pogardą Hucuł, bo nie lubił Bojków.
— Wiemy teraz, że za czasów króla Jagiełły i świętej królowej Jadwigi przybyli nasi dziadowie na Berezowską ziemię i osiedli, bo niczyja była i puszczą okryta; własnymi rękami Brzezińscy wytrzebili na niej las, wykarczowali i ugory przeorali...
— Hej, to sławne było dzieło! — jakby ucieszył się Dymitr. — Tyle narodu teraz tam żyje, orze i sieje! Sławne dzieło, Boże!
— Jakżeż nie Boże?! — zawołał Jur. — A Hucuły wasze wciąż mruczą i mruczą: „zajdeje ci Brzezińscy, przybłędy“! Czyż Kosmacz, Żabie, Krzyworównia, Riczka, Kosów, Berezów i Hryniawa — nie stanowią jednej Wierchowiny?
— A no, a no! — potakiwał gazda pykając fajką.
— Może dlatego my — przybłędy, że Hucuły chodzą do cerkwi, a Brzezińscy — do kościoła?
Stary nic nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami, bo o tych sprawach własnego nie miał zdania, a zresztą obawiał się mówić o nich.
— Jeżeli tak, tedy spytam was — nalegał Jur — czy nasz katolicki Bóg jest inny od waszego? A Zbawiciel-Spas? A Jego Matka Przeczysta? A święty Jur? A święty Jan i inni — czy nie wszystko to samo? Ino wy mnie Jurem Berezowskim nazywacie, a Polacy — Jerzym Brzezińskim, to tak, jak gdybyście wy mówili: „dobre!“, a ja — „dobrze“. Od tego ja się „zajdejem“ nie stanę, choćby o to cała Wierchowina dęba stanęła!
— Wiadomo — wiadomo! Recht mówicie, sprawiedliwie! — potwierdził wywody gościa gazda. — Treba bude nakiwaty chłopcom, szczoby nie brechały...
Rozgniewał się nagle i począł raz po raz pykać kłębami dymu najmocniejszej tabaki własnego przyrządzenia.
— Nakiwajcie, gazdo, bo teraz ja nie chcę robić burdy i mogę jeszcze wytrzymać, ale kiedy powrócę z wojska, wtedy niech wpierw dziesięć razy pomyślą zanim powiedzą „zajdej“, inaczej — twarze im na drugą stronę przekręcę i tak zawsze już będą patrzeć poza siebie!
Błysnął zębami w drapieżnym i groźnym uśmiechu a wszyscy mimo woli wtórowali mu śmiechem, wyobrażając sobie, jak będą wyglądali łeginie z Witlicy i Mygły z twarzami przekręconymi na drugą stronę.
Nie śmiała się tylko Marinka.
Różne myśli świtały w czarnej główce dziewczyny.
Przede wszystkim czuła gniew przeciwko tym, co ośmielali się Brzezińskich „zajdejami“ nazywać i tym brzydkim wyzwiskiem obrażać Jura i jego rodziciela, co gazdował uczciwie jak i inni gazdy na Wierchowinie; potem zasmuciła się, że ona chodzi do cerkwi, a Jur — do kościoła. Chciałaby w niedziele i święta jeździć „na chram“ do kościoła łacińskiego i nie tylko dlatego, że Bóg i Spas i cała Trójca Święta jedna jest i dla Hucułów i dla Polaków, lecz, że Jur modli się nie w cerkwi, ale w kościele; podziwiała potem piękność chłopaka i bystre, ogniste oczy jego, podobne do połyskliwych, szarych szypotów na Czeremoszu, i szerokie ramiona, i wypukłą pierś, i „pyszne“ ubranie.
Oho! Pan Jerzy Brzeziński wiedział co robił.
Odzież wziął tego dnia co najlepszą. Miał buty „oficerskie“ z cholewami, szare spodnie wąskie w kolanach i w górze wolne, szerokie, koszulę szarą z wiśniowym krawatem i marynarkę granatową.
Jeśli tam, w puszczy, w połatanych portkach, brudnej, niczym mazanka, koszuli i wyszarganej kresami wydał się Marinoczce „królewiczem“, to cóż dopiero dziś?!
Taki strojny, taki pyszny, taki „hordyj panycz“!
Serce mocniej bić poczęło we wzburzonej piersi dziewuchy i słodko zamierało chwilami.
Gdy podniosła oczy na Jura, mrużyła je. Zdawało jej się, że bije od niego blask olśniewający.
On zaś tymczasem pochyliwszy się do Dymitra szeptał do niego z ufnością wiedząc, że spotka się ze zrozumieniem i współczuciem.
— Bają ludzie, żem kłusownik i policji na mnie donoszą! Hej, głupie chłopy! Głupie! Ile na Wierchowinie jest kłusowników, tyle ich płaciło kary, czy w więzieniu nawet siedziało... A ja — ani razu! A ja — nic!
— I prawda! Nie słyszeli my o tym — potwierdził sołtys i począł wytrząsać popiół z fajki.
— No, widzicie?! — zawołał gość. — A cóż wy słyszeliście o mnie?
Stary gazda spojrzał na niego nieufnie i zamruczał niechętnym głosem:
— E-e-e, ot bają ludzie, by bajać... Nic złego nie słyszeli my, ino nikt nie wie, co wy robicie... Ojciec z robotnikiem poci się na roli i w lesie, i na rzece, a wy z karabinem po puszczy i połoninach śmigacie... Stąd i poszło, żeście kłusownik...
— Trzeba było zapytać mnie, a nie bajdurzyć po próżnicy! — warknął Brzeziński, ale wnet się pohamował i dodał: — A jeżeli mnie nie wierzycie, to nadleśniczego spytajcie!
— Nadleśniczego?
— Nadleśniczego! On powiedziałby wam, czyją ja robotę robię! — kiwnął głową Jur.
— Tako to, no-no-no! — ni to zdziwił się, ni to czegoś się domyślił gazda-sołtys. — To nie tak, jak o tobie gadają ludzie... że na ciebie sam nadleśniczy zły i grozi pojmaniem i karą.
— Fiut-fiut! — gwizdnął chłopak. — Ta któż, jak nie ja nadleśniczemu znalazłem gawrę, a na ministra wygoniłem kudłacza jak na sznurku!
Zaśmiał się głośno i bystro, wyraziście spojrzał na Marinkę.
Zrozumiała go, czy serce jej własne podszepnęło — nie wiadomo, lecz wstała i cichutko wyszedłszy na dwór, poprzez łączkę, gdzie już stały stogi, przez perełaz w woryni pobiegła hen — do mostku przez potok, pod kamienny krzyż, skąd droga od płaju odbiegała ku Mygli.


Czekała nie długo...

Czekała nie długo.
Nie spostrzegła Jura przedtem, nim stanął przed nią.
Podszedł tak cichutko, jak ryś skrada się do głuszca, gdy ślepy i głuchy tokuje w namiętnym podnieceniu.
Jur wyrósł przed dziewczyną jakby ziemia sama go z wnętrza swego wyparła.
Szare oczy zatopił w jej czarnych źrenicach, ręce położył na miękkich ramionach i powoli przyciągał ku sobie milczącą dziewuchę, rozradowaną i prawie mdlejącą ze szczęścia.
Już poczuła gorący jego oddech na wargach i oczy tuż-tuż przy swoich, lecz w ostatniej chwili odtrącił ją z lekka i syknął przez zęby:
— Ej, doniu, umykaj prędzej...
Potrząsnęła główką i z błagającą pokorą szepnęła:
— Nie umknę, ...bo luby mi jesteś...
Drgnął posłyszawszy to proste, dziewczęce wyznanie i spod wąsów błysnęły mu zęby.
Pohamował się jednak i westchnął chrapliwie.
Marina nie spuszczała z niego oczu i czekała.
Pogrzebał w kieszeni marynarki i wyjął z niej dwa bursztynowe kolczyki.
— Weź to sobie i o mnie wspominaj niekiedy... — powiedział prawie surowym głosem, a po chwili otarł czoło dłonią i całą piersią wciągnął przepojone żywicą powietrze. — Kiedy tak mówisz... tedy słuchaj — ciągnął dalej... Śmiała jesteś i uczciwa... Nikomu nic o mnie nie powiedziałaś... Uczciwa dziewucha!... I ty mi jesteś miła, jak żadna inna w całej Wierchowinie... Ech, gdybym był Berezowskim nie prędko byś stąd odeszła, ale żem — Brzeziński, tedy powiem tak: do wojska idę, a kiedy powrócę, popytam u ludzi: „czy słodka, kraśna donia Dymitra Hłyszczana nie wdziała jeszcze czepca?“ Jeśli wolna będziesz... przyjdę i zapytam o coś ciebie, gazdy i gazdyni... jeśli nie...
— Będę czekała na ciebie, na świętą Trójcę przysięgam, będę czekała! — prawie krzyknęła w radości szalonej i w jednej chwili znikła mu z oczu niby sarna spłoszona.
Jerzy Brzeziński postał na moście chwil kilka, w palce trzaskał, sapał i wzdychał, aż w końcu machnął ręką i znanym mu przesmykiem jął wchodzić na spych, na przełaj, przez bór i złomiska, co zaległy po grani.
Szedł i rozmyślał o tym i owym, a najwięcej o Marinoczce i pobycie w domu jej ojca.
— Dobrzem sobie obmyślił te skargi na obrazę! — uśmiechnął się chytrze. — Zaś tam, dałbym się komuś obrazić?! Jeszcze się taki na ziemi nie urodził! Ale przyjdę w niedzielę do Witlicy niby do znajomków i zajrzę do mojej dziewuchy.
Po chwili jednak potrząsnął głową i znowu ręką machnął.
— Ej, lepiej — nie! Nie trza ognia przykładać do suchej słomy, a jeszcze bardziej do prochu!
Gwizdnął i ręką zrobił szeroki ruch — prawie rozpaczliwy lub pełny ciężkiej rezygnacji i powtórzył przez zaciśnięte zęby:
— Nie i nie!
Bolało go to, że już nie ujrzy jej więcej, bo przypadła, przylepiła mu się do serca sołtysowa Marinka.
A jednak ujrzał ją raz jeszcze i to wzruszyło go bardzo. Ucieszył się jej głęboko, niby matce rodzonej, bo jak matka przyszła do niego — stroskana i smutna.
Marinoczka dowiedziała się od chłopców witlickich, kiedy poborowi z przeszkoleniem wojskowym wyruszają do Kołomyi, i przyszła do Mygli. Wymknęła się z domu z koszykiem niby to po jagody.
Odnalazła Jura przed chatą sołtysa, ale on poznał ją z dala i przybiegł do niej.


Siedli nad rwącym potokiem...
Siedli nad rwącym potokiem i trzymając się za ręce milczeli, wpatrzeni w siebie i zasłuchani w słodki rozhowor młodych serc, które rozumiały się bez słów.

W końcu Marinka głaszcząc dłoń Jura szepnęła cichutko jak gdyby obawiała się, że spłoszy coś drogiego bardzo i zwiewnego:
— Przyniosłam ci, luby mój, krzyżyk z własnej piersi zdjęty, fujarkę, byś grał dla mnie, a ja posłyszę to granie, bo Niesamowite jeziorko siłę fujarce dało... Chciałam zadać ci lubczyka, ino rozmyśliłam się...
— Po co lubczyk, kiedy i bez niego jest miłowanie! — również szeptem odpowiedział jej chłopak.
— Tak i ja pomyślałam i zamiast lubczyka kołaczyk ci święcony przyniosłam — na szczęście, i zdrowie, i wspominki o mnie! Kiedy spojrzysz przez niego w stronę Wierchowiny, o mnie myśleć będziesz... a ja o tobie, to jakby spotkamy się...
Łzy przysłoniły jej smutne, czarne jak noc oczy.
Jemu też żal ścisnął serce.
Ostrożnie objął ją i pocałunkami otarł słone krople łez.
— Lubczyka się napiłem! — powiedział żartobliwie, chcąc ją pocieszyć.
Spojrzała na słońce i szepnęła:
— Pójdę już! Słońce — wysoko, a droga — daleka.
Pożegnali się rzewnie i cicho. Marinka wcisnęła mu do ręki swoje upominki i nie oglądając się odeszła.
On zaś ruszył w górę, ku grażdzie sołtysowej, gdzie zgromadził się już tłum ludzi — odjeżdżających i odprowadzających.
Dobiegały odgłosy pieśni podchmielonych chłopców...



Rozdział III.
Z GÓR DO WARSZAWY

Szybko mknie wart Czeremosza, ale jeszcze szybciej płynie okiem nieogarnięta rzeka czasu.
Doświadczył tego na sobie Jerzy Brzeziński.
Po przybyciu do Kołomyi dowiedział się rekrut, że wyznaczono go do Warszawy.
Hej, daleko do niej z Czarnohory, Beskidów Huculskich i połonin!
Daleko, ale też i ciekawie, i zaszczytnie, bo tak raptem z zatraconej Mygły do stolicy się dostać — to nie byle co!
Więc choć widok bezleśnej równiny raził bystre oczy młodego gazdy, choć od gór rodzimych dobiegały go dalekie powiewy, a we śnie nawet uchem pochwytywał głuchy pomruk puszczy i poświst wiatru w krętych rozpadliskach, choć raz po raz widział siebie na mostku, przy krzyżu witlickim, obok siebie zaś — Marinkę — czarnobrewą krasawicę, która pierwsza o miłowaniu słodkie i śmiałe słowa mu rzekła — wszakże z niecierpliwością wyglądał Warszawy.
Pociąg mknął wciąż po równinie, płaskiej jak stół, a niemal zupełnie pozbawionej lasu, chyba że tam i sam zaczernił się gaik sosnowy czy jakiś nikły młodnik świerkowy, gdzie, żal się Boże, zając nawet nie znalazłby sobie chyba miejsca na leże spokojne.
Jerzy czuł się dziwnie.
Wydawało mu się, że uwiązany jest do dwu sznurów: jeden ciągnął go do Marinoczki, którą w chwili rozmyślań widział pochylającą się ku niemu z siodła, drugi — do stolicy Polski, gdzie mieszkali i pracowali najwięksi dla niego ludzie — Pan Prezydent Rzeczypospolitej i Pan Marszałek — naczelny wódz całego wojska polskiego. I ten to drugi sznurek pociągał go mocniej.
Jerzy Brzeziński gorącym był miłośnikiem wojska i od dawna z nim związany.
Tak, tak — związany. Jeszcze z czasów sławnych, burzliwych, gdy to Komendant Piłsudski pchnął przez Wierchowinę żelazną brygadę karpacką. Wonczas jeden z Brzezińskich — Wojciech wstąpił na ochotnika do osobnej huculskiej kompanii. Virtuti militari dochrapał się w bitwach pod Rafajłową, aż gdzieś pod Pniowem zwaliła go kula wraża, gdyż po tej bitwie Wojciecha nigdy już nikt nie oglądał. Ten to Wojciech, rękę na sercu położywszy, włóczęga był jakich mało, zanim do wojska nie poszedł. Ziemi nie orał, owiec i wołów po połoninach i kujawach gromadzkich nie pasał, rzemiosła żadnego nie znał, a przecież żył i to pysznie.
W czarnej od starości grażdzie jego, za limbową, podziurawioną z niepamiętnych czasów kulami zbójników zagrodą, skarby różne były zebrane i ochoczy był Wojciech do ich pokazywania.
Po jego śmierci gazdyni Wojciechowa Żydom te skarby mężowskie za dobre dolary sprzedała, bo głód i nędza wonczas do chaty zajrzały. A byłoż tam tych skarbów bez liku — a wszystkie odwiecznie huculskie lub z Huculszczyzną jak belki w tratwie związane!
Pistolety bogato srebrem, złotem i koralami nasiekane; bartki-toporki ciężkie, ostre, o lagach rzezanych wytwornie; dawne skałkowe i lontowe samopały, na Turkach, Wołochach i Tatarach w bitwach przez dziadów podobno zdobyte; ciężkie szabliska — proste i krzywe, o wspaniałych rękojeściach, pochwach i jeszcze wspanialszych klingach; prochownice z rogów jelenich i inne — okrągłe, złotem nabijane, żelazne, janczarskie; noże różnych kształtów i ozdób; pasy szerokie, mosiężnymi i srebrnymi guzami nabijane, jak pancerze skórzane; torby różne — ozdobne, mosiężne i haftem kryte; stare obrazy, krzyże kijowskie i atoskie, świeczniki, opaski, i jeszcze raz krzyże — duże, ciężkie — prawdziwe ryngrafy rycerskie, bo uderzywszy w nie — rozprysnąłby się bełt strzały i kula ołowiana rozpłaszczyłaby się, ni to z wosku odlana, i nie ugrzęzłaby pomiędzy gardłem a piersią, gdzie, jak wiadomo, siedlisko sobie obrała... dusza huculska.
Szczególnie cenił Wojciech jedną parę pistoletów o kolbach czarnych, wewnątrz ołowiem obciążonych, i szablę o brzeszczocie ze stali „w ciemne robaczki“ i ze złotą w niej strzałką od gardy aż po to miejsce, gdzie klinga wykrzywiała się lekko.
Najbardziej zaufanym przyjaciołom Wojciech opowiadał, że z tymi to pistoletami i szablą jego pra-pradziad, szlachcic Łeś Berezowski, na czele watachy gazdów wierchowinnych i różnego ludu wolnego zdobywał pniowski zamek możnych Kuropatwów, których, po prawdzie mówiąc, podle zdradzili Prokopeczki — psiarze i sokolnicy dworscy.
Otóż do tego to Wojciecha Brzezińskiego przyczepił się jak rzep mały Jur i pętał się z nim od przełęczy Rogodze i Pantyr aż do Pniowa, a pozostawszy samotny po żołnierskiej śmierci krewniaka, na własną już rękę przy legionach się wieszał, jak len jeleni na suchych łapach świerkowych. Karmili go i poili żołnierze, dziurawym kocem się dzielili, a on słuchał gwizdu kul, trajkotu karabinów maszynowych, jazgotu i skowytu pękających szrapneli, ryku armat i marzył, by porwać karabin i biec, biec do ataku. Ale gdzie by go tam puścili! Za to inne spełniał posługi: czyścił karabiny, że błyszczały jak słońce, na zwiady chodził graniami gór, gdzie nikt inny nie prześlizgnąłby się po zwisach śnieżnych i perciach zlodowaciałych, nosił rozkazy dowódcy do rozproszonych po górach oddziałów, a że honorny był, to i obmyślił coś dla siebie. Żeby nie myślano w baonie, iż ino szczeka po próżnicy, że doszedł tam czy ówdzie, że się chwali czy wymiguje, przynosił świadectwo: na szarych portkach — kraszenyciach lub na pole dziurawego serdaka odciśniętą pieczęć wojskową czy gminną.
Dopiero, gdy odmroził sobie nogi i odleżał się w szpitalu kołomyjskim, kazano mu wracać do Berezowa, zapomnieć tymczasem o wojnie, wojsku i uczyć się w szkole, by na hycla nie urosnąć i „szarapatkę“.
Razem z pewnym żołnierzem, Hucułem, któremu trzy palce ułamek granatu oderwał, powrócił Jur do Berezowa, by oczy i serce rodzicielów swoją mocno zbiedzoną ale zadzierzystą osobą uraczyć i ucieszyć.
Powrócił do rodzinnych pieleszy strasznym bogaczem.
Ho-ho, jak Wierchowina — Wierchowiną wszyscy mu zazdrościli tego karabina nowiuteńkiego i ładownicy ze stu nabojami!
Jur wiedział na co ma użyć tej broni.
Nie darmo przecież jeszcze przed wojną często zaglądał do Wojciecha — krewniaka, co był kłusownikiem i tropicielem, jakich teraz już bodaj w górach i ze świecą nie znaleźć. Stąd i bogactwo jego się poczęło i wstręt do radła, lagi pasterskiej i do rzemiosła.
Chadzał Wojciech ukradkiem na wołoski brzeg i w lasach srogiego kniazia Kantakuzena hulał, jak wicher po halach. Znał tam każdą perć owczą i ścieżynę zwierzęcą. Brał co chciał: jelenie, kozice, kozły, głuszce kraśnobrewe, a w zimie rysie tropił i niedźwiedzie przy gawrze rohatyną bez hałasu kłuł. Za austriackich czasów bogaci i znamienici myśliwcy do Berezowa zaglądali niby to przypadkiem z drogi do Żabia zboczywszy, ale w nocy znikali i z nimi Wojciech-kłusownik.
Za te zakazane wyprawy, trochę niby do wojny podobne, słono kazał sobie płacić zuchowaty rabuś i drapieżca, lecz nie żałowali panowie pieniędzy, bo przygoda z niebezpiecznym na cudzej ziemi polowaniem warta była wydatku, a i zdobycz brano piękną i obfitą. Zarabiał Wojciech swoim procederem więcej niż orką na kamienistej schedzie ojcowskiej, to też puścił ją w dzierżawę ojcu Jura, a sam w lecie i zimie, na wiosnę i na jesieni snuł się po górach i puszczach niczym majak lub zjawa. Snuł się kulejąc, bo mu rumuński strażnik przed laty kulę w biodro wpakował... Z tą kulą tak też poległ Wojciech na polach mołotkowskich pod Pniowem.
Myślał Jur, że przyda mu się karabin z wojny przyniesiony do wypraw kłusowniczych, ale stało się inaczej...
Jechał teraz do Warszawy i klął, że pociąg wlecze się niczym dzik z przebitym kulą grzbietem.
Wreszcie dojechał i stał się żołnierzem.
Nie stał się, tylko przypomniał sobie, jak i co robili ci, z którymi kluczył po zaśnieżonych wierchach i lasach, rozwichrzonych od wichrów.
Tam to była robota!
W pułku wydało mu się wszystko łatwe, wesołe, jasne i radosne.
Zresztą nie mogło być inaczej. Przede wszystkim życie żołnierskie było mu już dokładnie znane i to — w warunkach niezrównanie cięższych — bojowych. Poza tym wszyscy w kompanii — od kaprala do kapitana, rozkochanego w prawdziwych żołnierzach, w mig poznali się na Brzezińskim, wspaniale już wyszkolonym.
Koledzy też garnęli się do wesołego zawsze, dziarskiego i uprzejmego „Hucuła“, jak go nazywali, i darzyli go przyjaźnią i zaufaniem.
Zaczęło się to od pierwszych dni służby, kiedy to niezgrabnych, onieśmielonych, a często i niepojętych rekrutów dowództwo przerabiało na zuchowatych żołnierzy. W kompanii Jerzego było kilku Podhalan — wyrośniętych niby smreki, ognistych chłopów, nieskorych do posłuchu, bo w ich żyłach płynęła wolna, dzika krew góralska; wcielono też do kompanii pięciu Poleszuków — jasnowłosych, niebieskookich olbrzymów milczących i prawie po polsku nie mówiących. Z tymi rekrutami podoficerowie mieli krzyż Pański, bo nie wiadomo było, jak do nich gadać. Górale błyskali wilczymi zębiskami i pogardliwie wzruszali ramionami, gdy posłyszeli, że tego lub tamtego robić nie należy lub zgoła w wojsku nie wolno. Jak to nie wolno, czemu nie należy, jeśli tego pragnie jego dusza spod Szczawnicy, Nowego Sącza, Turki, czy Skolego? Hej tam, kto im zabroni i jak, kiedy tyle krzepy w tych łapskach mają? A znów „wijuny“ poleskie, „czubaryki“ zakazane — draby ogromne, pokraczne, niby wierzby rosochate, o barach, co przez wrota, zda się, nie przepchają, chciałyby tylko jeść i spać, bo w swoim błotnistym, biednym kraju nędzne od dzieciństwa pędziły życie a napociły się, nałaziły po mokradłach i olszyńcach, namozoliły się, by z głodu do reszty nie zmarnieć. Podobał im się wikt żołnierski — i kapuśniak, i kasza, i mięso, i te przeogromne pajdy chleba dobrego, wypieczonego — bez gliny i „lebiody“.
Budziły się te „maszyny“, jak z rozpaczą w głosie nazywał Poleszuków sierżant Bielski, z myślą o jedzeniu i o jedzeniu też śniły przez sen mlaskając wargami i zgrzytając zębami, jak wilczury w oczeretach na skraju hała poleskiego gdzieś na Prypeci, Horyniu czy Stwidze. Do pracy zaś i nauki nie śpieszno im było. Chytre przy tym były te drągale, bo, jak tylko trzeba było chcąc czy niechcąc do roboty się brać, udawały znakomicie, że polskiej mowy i komendy „ani w ząb“ nie rozumieją.
Kłopoty, jakie z góralami i czubarykami miało dowództwo, niekorzystnie nieraz odbijały się na całej kompanii. Wiadomo, że poirytowany i podrażniony kapral czy sierżant na wszystkich rekrutów koniec końców spode łba, nieprzychylnie patrzał, a wtedy łatwo było oberwać jakąś karę lub co najmniej surowe i dosadne upomnienie.
Psuło to nastrój i jak gdyby chmurką przysłaniało horyzont Jerzego Brzezińskiego, któremu się zdawało, że co dnia świeci nad nim słońce, a wszystko dokoła jasne jest i promienne.
Po dwóch tygodniach pobytu w koszarach widząc, jak morduje się z „ofermami“ kapral Jańczyk, Jerzy podszedł do niego i zameldował, że podejmie się górali i „wijunów“ na modłę żołnierską przenicować lub, jeśli trzeba będzie, to i przekuć.
— Diabła wy z nimi zrobicie, Brzeziński! — powątpiewał kapral. — Ja nie mogę dojść z nimi do ładu, to jakże wy z nimi sobie poradzicie? Słuchać was nie zechcą! Podhalanie wydrwią, a czubaryki umyślnie gęby rozdziawią i mruczeć będą: „my ne tutejsze, ne pojmujem!“.
— Toż ja im, panie kapralu, wszystko migiem do łepetyn włożę! — zaśmiał się cicho Jerzy.
— E-e... — tylko ręką machnął kapral. — Poczekam jeszcze dzień — dwa, a później, jak wpakuję któregoś na chleb i wodę, to zrozumieją!
Jańczyk zaklął przez zęby, bo utrapienie miał z tym bractwem, a sierżant Bielski i podporucznik Walczak popędzali go jeszcze, żeby prędzej i prędzej pierwszą „ogładę“ żołnierską zakończył.
— Ja, panie kapralu, jak Boga mego kocham, juhasów i czubaryków na syte brzuchy wszystkiego nauczę! Napatrzył się ja w żelaznej brygadzie, jak nasz sierżant to robił. Poskutkuje!
I nie czekając na wyraźne zezwolenie najbliższej władzy, ochoczo zabrał się do „wychowania“ opornych rekrutów.
Jak to robił, o tym nikt się nie dowiedział, bo sam Jerzy nikomu nie opowiadał, Podhalanie zaś i Poleszuki nie kwapili się pochwalić ukończeniem Jurowej „szkoły“. Jakkolwiek tam było, drągali po trzech już dniach nie można było poznać. Wszystko nagle zrozumieli, uznali za niezłomną prawdę — konieczność posłuchu i rygoru i — pierwsi byli wszędzie.
Zresztą przepadali za kolegą, bo, gdy zachodziła potrzeba, spieszył im z pomocą i radą.
Pewnego razu uratował jednego z górali, gdy na niego padały wyładowywane z auta ciężarowego skrzynie; w innym znów czasie złapał w powietrzu Poleszuka, który malując dach w magazynach poślizgnął się i padał na łeb wymierzywszy w kupę złożonych pod murem cegieł.
Kiedyś siedząc w świetlicy rozpowiadał Jerzy kolegom o swoim życiu w karpackiej brygadzie, o bitwach nad Czarną Bystrzycą, pod Rafajłową, Zeleną, Pasieczną i Mołotkowem, o ziemiankach, okopach i odważnych do szaleństwa dowódcach, a potem o górach, których poza Podhalanami nikt z żołnierzy oczami swymi nie oglądał.
Mówiąc o Czarnohorze i o połoninach, gdzie spotykają się ze sobą czeska i rumuńska granice, zapalił się młody góral.
Przed oczami zasłuchanych żołnierzy jak żywa stanęła najeżona skalnymi i zielonymi wierchami grań karpacka, zahuczały wiatry halne, zawyły śnieżne burze, zawarkotały i plusnęły wspienione wstęgi rzek i szypoty po kamienistych mieliznach, zasyczał nurt — cały w lejach i wirach, gdzie przemykają się chyże pstrągi srebrzyste i gdzie czają się czyhając na zdobycz drapieżne głowacice.
Młody gazda polski opowiadał o tajemnych jeziorkach, gdzie hula i straszy moc nieczysta, o bladych rusałkach, które wychynąwszy z piany rzecznej czepiają się wioseł na darabach a bielą nagich ciał, zielenią oczu i złotem włosów pociągają na głębinę młodych flisaków urodziwych... O leśnych boginkach, pląsających na tajemnych polanach, o biesach, lasowikach, wilkołakach i zwidach wszelakich rozpowiadał powtarzane na Wierchowinie sędziwe, tchnące pogaństwem bajki, drwił z przesądów i zabobonów ciemnych Hucułów, bo sam, choć szukał tych strachów, jednak nigdy nic wykryć nie mógł.
Szukał... Szukał po nieuczęszczanych przez watahów połoninach, po kniei i ostępach puszczańskich, po grehitach — złomiskowych szczytach gorgańskich, pustynnych kopułach Howerli, Popa Iwana i Kizich Ułohów, wśród iglic skalnych na Szpyciach, w głębokich dołach na Czeremoszach, pod hukami na potokach i w nieprzebrniętym gąszczu kosodrzewiny.


Czegóż to szuka na rozległym pustkowiu łowiec zuchwały?

Wspomnienia o wędrówkach po górach obudziły w nim inne też wspomnienia, a tak mocne i żywe, że umilkł i siedział zapatrzony w dal, gdzie przesuwały się przed nim ukochane przez niego, cudowne obrazy.
— Nu-że, mówcie jeszcze, Jurek! — trącił go w bok sierżant Bielski, miłośnik strasznych i dzikich opowieści.
Brzeziński jakimś zmienionym już głosem ciągnął dalej przerwane opowiadanie.
Było teraz inne...
Z krawędzi przepaści i zworów spełzają miękkie, faliste płachty śniegu i odrywając się spadają na dno głębokich wąwozów. Za nimi sunąc leniwie toczy się biała, martwa pokrywa śnieżno-lodowa i zrywa się na skraju spychu padając lawiną. Mkną zwały śniegu skrzepłego na kamień, lodowe odłamy, głazy i piarg zmarznięty. Lawina druzgocze świerki, jodły i buki, przebija sobie przez puszczę białą, strasznie ponurą drogę, przegradza bieg rzeki, aż ta — wściekła, iż uporać się ze śnieżną zawałą nie zdoła, wylewa, podmywa boki dolin, unosi ziemię, krzaki, całe szmaty lasu i przesuwa ogromne złomy skalne.
W borze i na połoninach skrzy się i jarzy śnieżna biel i kurzy się z lekka, gdy smagnie ją raptem wiatr od północy. Góral tnie nartami powierzchnię śniegowej powłoki i biały po sobie pozostawia ślad.
Czegoż to szuka na milczącym pustkowiu łowiec zuchwały?
Od oczu jego nic się tu nie ukryje!
Bystre źrenice odnalazły od dawna dziwne ślady.
Rzekłbyś — człek tu przechodził bosymi stopami. Łowiec wie, że przeszła tędy niedźwiedzica, co usnąć na dobre nie zdążyła, bo mrozy długo nie uderzały, a słońce świeciło i grzało jak na jesieni.
Tropem idąc niedźwiedzim z głębokiego wąwozu dociera do złomisk, na których białe czapy śniegu urosły. Tam pod korzeniami zbutwiałego wywrotu, pod opuszonymi sadzią łapami świerczyny gawrę-legowisko obszerne i ciepłe z piastunem i niedźwiadkami nakłodziła bura kudłaczka...
A opodal, bodaj w tym też uroczysku wyżynnym inne też tropy widnieją — tam rysie, tu kunie; tam znowu lis pomyszkował; w haszczach zając kicał bezpiecznie aż go z żerowiska łasica spłoszyła...
Kto tam dostrzeże i wyliczy wszystkie tropy i ślady, i wąziutkie grządy zwierzęce — wilcze, jelenie, sarnie, a nawet ptasie — bo głuszce i jarząbki swoje też przekładają ścieżyny przez wydmy śnieżne i gąszcz traw oszronionych...
Na wiosnę znów, kiedy zewsząd pobiegną z sykiem i warkotem zimne ruczaje i strugi, kiedy spod kamieni wyjrzą złote i kraśne krokusy, białe, puszyste pierwiosnki i pierwsze kaczeńce, gdy wytrysną nasiąkłe żywicą świeczki na świerkach i otwierać się poczną pączki olsz i buczyny, wtedy po ukrytych wrzosowiskach i czarnych polanach głuszec tany godowe rozpocznie i pienia tajemne, uroczne...
Wiosna... Jerzy Brzeziński milknie nagle, bo serce tłuc mu się w piersi zaczyna gwałtownie, a przed oczami niby na jawie wynurza się z ciemnego boru zarośnięty płaj. Tam na załomie, przy krzakach leszczyny na karym koniku człapie Marinka Hłyszczanka, córka gazdowska.
— Ech! Te jej oczęta czarne, ogniste, te usta kraśne, jak kalina i gorące... Oho, wie że gorące, bo przecież całował je i na starym płaiku i na mostku przy krzyżu, i nad rzeką, gdy przyszła do Mygły, by pożegnać go i podarować mu fujarkę...
Coś chwyta chłopaka za gardło i ściska aż westchnąć nie może, więc macha tylko ręką, otrząsa się ze wspomnień słodkich i mówi:
— Dość już tego bajania, chłopcy! Poczekajcie kapkę, wnet muzykę zrobimy!
Wybiega ze świetlicy i pędzi do swego kuferka, gdzie ukrywa fujarkę, w Niesamowitym wymoczoną.
Powraca i wygrywać poczyna znane huculskie piosenki: „Jakaż to ta połonynka na wesni weseła“ i „sida-rida, sida-rida, sida-ridajdana, a konyky woroneńki, ta konyki ryży!“ a potem wygwizduje skoczne, „hajduky“, „arkany“, kołomyjki i inne motywy taneczne, szalone...
Gra, podśpiewuje i przytupuje, a serce grajka w takt muzyki wybija i wykuwa swoje:
— Marinoczka czarnobrewa, dziewucha moja fajna!...
Niewiadomo, na czym by się ta zabawa w świetlicy skończyła, gdyby Jerzy nie posłyszał tupotu żołnierzy, zrywających się z ław i krzeseł i głośnej komendy kaprala Jańczyka:
— Wstać! Baczność!
Brzeziński szybkim ruchem odłożył fujarkę, skoczył na równe nogi i wyprężył się służbowo.
Do stołu, przy którym stał, szedł pan pułkownik. Miał twarz uśmiechniętą i oczy jak gdyby czymś rozradowane.
Postępujący o krok za nim kapral mówił:
— Melduję posłusznie! O górach rozpowiadał i na fujarce grał szeregowiec Jerzy Brzeziński.
— Dobrze... dobrze — kiwa głową łaskawie dowódca pułku.
Stanął przed Jerzym i obejrzał go od stóp do głowy.
Piękny, zgrabny był chłopak i żołnierską miał już postawę, więc uśmiechnął się doń pułkownik i rzekł:
— Nie wiedziałem, że mamy w pułku Hucuła! Z jakich to stron? Znam Karpaty, bo dowodziłem baonem w 5-ym pułku Strzelców Podhalańskich.
Brzeziński wpatrywał się w śmiałą, poważną twarz dowódcy, zerkał okiem na Krzyż Walecznych z trzema okuciami na wstążce (wiedział, co to znaczy!), na krzyż Virtuti Militari, taki sam, jaki przysłano wdowie po Wojciechu Brzezińskim wraz z pismem o tym, że mąż jej poległ za ojczyznę.
— Skąd jesteście? — powtórzył pułkownik pytanie.
— Melduję posłusznie, panie pułkowniku! Jestem polski gazda z Berezowa i Mygły a nie Hucuł... Jerzy Brzeziński, szeregowiec pierwszej kompanii...
— Doskonale! — przerwał mu dowódca. — Słyszałem jakeście pięknie opowiadali o górach, lasach i zwierzętach... Zapewne byliście gajowym?...
— Melduję posłusznie, panie pułkowniku, na swojej siedzimy ziemi... ino, że ja do łowów od maleńkości przysposobiony...
— To bardzo, bardzo dobrze! — ucieszył się dowódca. — Kapralu, jutro po obiedzie zameldujecie się z Brzezińskim u pana majora Rzęckiego...
— Rozkaz, panie pułkowniku!
— Czołem, chłopcy!
— Czołem, panie pułkowniku! — odkrzyknęli żołnierze.
— Macie, bracie, szczęście! Major Rzęcki — to musicie wiedzieć, najpierwszy w wojsku myśliwy... Tak mi się widzi, że pułkownik coś dla was obmyślił, ino trzymajcie się, trzymajcie!
Brzeziński tylko głową kiwał, bo w uszach wciąż jeszcze brzmiał mu głos fujarki, — daleki, głuchy, ni to echo jego własnego grania, co odbiło się od spychu Breskulu, ciemnego boru nad Witlicą i mknęło teraz przez ostępy puszczańskie i zielone, rozsłonecznione połoniny.



Rozdział IV.
BOHATER W NURTACH RZEKI

W niedzielę kapral z Brzezińskim zameldowali się u majora Rzęckiego.
— Podobno jesteście z Podkarpacia i znacie się na łowiectwie? — spytał major bystro patrząc na Jerzego.
— Tak jest, panie majorze! — odpowiedział szeregowiec.
Oficer pomyślał chwilę i spojrzał na kaprala pytająco, oczami wskazując na Brzezińskiego.
— Jak tam w kompanii?
— Melduję posłusznie — dobry żołnierz i staranny. Przeszedł przed służbą przeszkolenie wojskowe.
— Świetnie! Bardzo się cieszę — powiedział major, wciąż przyglądając się żołnierzowi, wyprostowanemu w postawie zasadniczej. — Po manewrach nasz pułk zaprosił na polowanie oficerów zagranicznych. Wydzierżawiliśmy tereny między Lidową Górą a potokiem Szybeny...
Jerzy nie wytrzymał i zapominając przed kim stoi aż w dłonie klasnął:
— Toż to najpierwsze miejsce, i na rykowiska jelenie, i na głuszcowe toki, i na ostoje dzicze! — zakrzyknął.
Kapral nieznacznie kopnął Jerzego nogą i doprowadził go do opamiętania. Chłopak zesztywniał znowu i ręce rozlatane do boków z całej siły przycisnął.
— Tak też mi o tym nadleśniczy mówił i miejsce to wziąć doradzał — ucieszonym głosem powiedział major Rzęcki udając, że nic nieprzepisowego nie zauważył. — Czy znacie tamte okolice, Brzeziński?
Jerzy z trudem powstrzymał się od nowego wybuchu, więc tylko kark mu się zaczerwienił, sam zaś jeszcze bardziej się wyprostował.
Błyskając białymi zębami odparł:
— Tak jest, panie majorze! Znam całą Wierchowinę wzdłuż i wszerz!
— Doskonale! Świetnie! — mruczał major. — Po manewrach tedy przydacie się naszemu towarzystwu łowieckiemu. Polować na nowych terenach będziemy przez trzy dni, a musimy pokazać cudzoziemcom, że Polska jest prawdziwym rajem myśliwskim. Trzeba tak wszystko zorganizować, żeby zagranicznikom te łowy ze trzy lata się śniły!
— Rozkaz, panie majorze! — wtórował mu Brzeziński, a w jego szarych oczach coraz chciwsze i drapieżniejsze zapalały się ogniki.
Spostrzegł to oficer i spytał:


Jerzy patrzał na majora niemrugającym wzrokiem...
— Często tam bywaliście?

Jerzy patrzał na majora niemrugającym wzrokiem i mówił:
— Tak jest, panie majorze! Na wiosnę podchodziłem tokujące koguty i strzelałem gęsi i kaczki na przelocie, gdy opadały czasem na jezioro Szybene; na jesieni słuchałem, jak ryczą jelenie i trykają się rogami; w zimie — tropiłem wilki, rysie, lisy a koło Lidowej wypatrywałem barłogu niedźwiedziego, bo tam same staruchy kładą się... najosobliwiej lubią to miejsce, hen — spoza Orawy tam ciągną i zza czeskiej granicy. Ale to dla zabawy tylko szukałem barłogów....
— Rozumiem... rozumiem! — uśmiechając się kącikiem ust mruknął major. — To i w lecie też musieliście zaglądać w tameczne uroczyska?
— Tak jest, panie majorze, latem też chodziłem, żeby wiedzieć, co się dzieje w kniei, jak i ile hoduje się młodego miotu. Pan nadleśniczy pytał o to niekiedy i różni panowie, którzy ze Stanisławowa i Lwowa zajeżdżali w nasze strony — meldował bez zająknięcia się żołnierz.
— Hm... hm... tak, tak — kiwał głową major Rzęcki. — Dobrze, że tacy jak wy — łowcy nie są kłusownikami, bo wtedy zwierzyny i na lekarstwo by nie zostało!
Jerzy Brzeziński nagle uświadomił sobie, że słowa te major skierował ku niemu. Teraz dopiero zrozumiał, co znaczyły ostre, podejrzliwe spojrzenia oficera i jego dziwne, czegoś doszukujące się pytania. Żołnierz stał wyprostowany i milczał.
— Za zgodą dowódcy pułku pojedziecie z nami na to polowanie do pomocy gajowym — oznajmił major. — Człowiek miejscowy może nam się bardzo przydać, chociaż gajowi znają tam wszystko.
Brzeziński nagle prychnął, sapnął ale wnet się połapał i wyprostował się jeszcze bardziej.
— Co chcieliście zameldować, Brzeziński? — spytał zaciekawiony major Rzęcki.
— Melduję posłusznie, że gajowy Onysym Świrczyk i Hryć Bajbała, za pozwoleniem pana majora, — ofermy straszne! Służyły zawsze u Żydów, które ino puszcze trzebiły... Tacy gajowi znają się na tym, gdzie i jakie drzewa rosną, jak ryzy klecić dla spuszczania belek na jezioro, ale do polowania nie są sposobni, ta oni odyńca od lochy nie odróżnią i... żadnego kłusownika nie pochwycą... Ta joj, gdzie im tam do tego?
Znowu kark mu pokraśniał i błysnęły zęby.
— Może być... Wy zapewne wiecie, co mówicie — mruknął major nieznacznie mrużąc jedno oko. — Najgorsze to, że nie potrafią obronić łowiska przed kłusownikami... Podobno u was na Huculszczyźnie rozpanoszyło się to bractwo strasznie!
Jerzy nic nie odpowiedział. Stał wbijając wzrok w tajemnicze, budzące w nim teraz niepokój oczy majora, który podszedłszy do Jańczyka i strzelca powiedział:
— Możecie już iść, chłopcy, a z wami, Brzeziński, pomówię jeszcze po manewrach...
Kapral i Jerzy powrócili do koszar.
Brzeziński tego dnia miał przepustkę na miasto.
Nie mógł dość się nacieszyć, że dostał się do Warszawy, gdzie wszystko mu się podobało. Coraz bardziej zaczynał rozumieć to wielkie miasto, gdzie na każdym placu, skrzyżowaniu ulic zachodziły niegdyś wypadki niezmiernie ważne, stanowiące o losach Polski.
Podczas pogadanek oficerów w świetlicy, Brzeziński dowiadywał się jeżeli nie zupełnie nowych rzeczy, bo przecież ukończył szkołę powszechną i sporo książek przeczytał, ale za to ogromnie interesujących go szczegółów, a śród nich — takich, które tu w Warszawie można było oglądać własnymi oczyma.
Dowódca kompanii bardzo pięknie opowiadał pewnego razu o nocy listopadowej, kiedy to podchorążowie warszawscy rozpoczęli wojnę z zaborcą moskiewskim i wtargnęli do Belwederu, żeby porwać wielkiego księcia Konstantego.
Od tego czasu najbardziej ulubionym spacerem młodego żołnierza stał się park Łazienkowski, gdzie patrząc na pałac Belwederski żywo i wyraźnie wyobrażał sobie napad podchorążych na znienawidzonego Moskala.
Lubił też przechadzać się alejami parku i wsłuchiwać się w pogwar starych lip i klonów, świergot ptaków i zgrzyt żwiru pod nogami. Zapominał wtedy na chwilę, gdzie się znajduje, i stanąwszy w najdalszym i najcichszym zakątku rozległego parku słyszał dobiegające go z daleka znajome głosy strzelistych świerków, jodeł rozłożystych i zielonych buków o potężnych i grubych konarach, śród których gnieździły się płowe turkawki i swarzyły się z drozdami i szpakami. Gdy pod stopami jego zazgrzytał gruby żwir, mimo woli rozdymał nozdrza w oczekiwaniu, że pochwycą świeży powiew, napływający od wartu rzeki, co na piarg zmełła toczące się z wierchów skały.
Z tych marzeń wyrywały go prawie zawsze małe dzieci, nadbiegające wesołą czeredą. Szczebiotały niby duże, ruchliwe wróble, zaglądały wszędzie i każdy zakątek parku napełniały wesołą wrzawą.
Budził się wtedy i rozglądał wokół jak gdyby w zdumieniu z trudem uświadamiając sobie, że nie stoi wśród puszczy na Czerlenym Grehicie ani na zielonej połoninie Hnitesie, skąd, zdawało się, było tak blisko, tylko rękę wyciągnąć, do lazurowej kopuły nieba i płomiennej tarczy słonecznej.
W swoich stronach lubił tak stać na Hnitesie i patrzeć w bezkresną dal. Jak okiem sięgnąć rozbiegały się tam we wszystkich kierunkach — na polską, rumuńską i czeską ziemię — łańcuchy gór, ni to niebieskie i zielone bałwany nieznanego morza, które znieruchomiało nagle w rozfalowaniu ogromnym.
Rozmyślając o tym, co było tak niedawno i co jest teraz, poczynał dziwić się niepomiernie i robić sobie gorzkie wyrzuty.
Jeszcze przed dwoma tygodniami, ile razy spojrzał na fujarkę, czy dotknął srebrnego krzyżyka na piersi, ledwie posłyszał szmer liści i poczuł silniejszy powiew wiatru, myśl jego biegła natychmiast ku czarnobrewej dziewczynie, „jego“ Marince. A teraz? Teraz coraz rzadziej wspominał ją. Coś jakby zasnuło jej smagłą twarz i całą postać, a przez mgłę nie przeświecały już jej oczy czarne i płomienne, nie dobiegał go niski głos dziewuchy i jej dźwięczny śmiech.
Rozumiał Jerzy, że coś rozdzielało ich i odrywało od siebie, ale nie wiedział, że tą mocą zwyciężającą jego miłość był czas, oddalenie, nowe wrażenia, praca i ciągłe żołnierskie nad sobą panowanie.
Robił sobie wyrzuty za swoją niewierność i zobojętnienie, gdyż myślał, że Marinka tęskni za nim, płacze po nocach i oczekuje z utęsknieniem swego chłopaka.
— Napiszę do niej! — postanowił w końcu i natychmiast z przykrością a nawet lekką pogardą przypomniał sobie, że zapewne nigdy nie była w szkole (jakaż tam może być szkoła w Witlicy!) i ani czytać, ani pisać nie umie.
Tak więc nie napisał, bo i po co, kiedy sama przeczytać nie potrafi.
Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień coraz bardziej zapominał o kraśnej Hłyszczance.
Błąkając się po parku Łazienkowskim jak dawniej myślał o swoich górach, zielonych wierchach, złomiskach skalnych, ciemnych puszczach, które sto razy przemierzył własnymi stopami, ale nie wiązał już tych wspomnień z dziewczyną huculską, co sama mu miłość swoją wyznała.


...i wyciągnął tonące dzieci na brzeg.

Przed manewrami służba i szkolenie wypełniały mu całe dnie tak, że nie pozostawało już czasu na żadne wspomnienia i jakieś tęsknoty, chociaż, jak wiadomo, trudno jest żyć góralowi bez gór. Wyrywał się jednak Brzeziński do swego ulubionego parku i usiadłszy gdzieś na uboczu na ławce poczynał oddychać głębiej i myśleć o różnych rzeczach i wypadkach ale coraz częściej o zbliżających się manewrach i o zapowiedzianej przez majora Rzęckiego rozmowie o łowach na Szybenym.
Gdy tak rozmyślał siedząc pewnej niedzieli na swojej ławce, niedaleko kanału, płynącego do stawu, i przyglądał się stadom opasłych karpiów leniwie żerujących koło brzegu, przybiegło w pewnej chwili dwoje dzieci — chłopczyk i dziewczynka. Bawiły się dużą niebieską piłką i goniły ją, by kopnięciem nóżki odrzucić dalej.
Przebiegająca blisko kanału dziewczynka potknęła się nagle i uczepiła się bluzki braciszka. Chłopczyk stracił równowagę i upadł. Dzieci potoczyły się do wody i wpadłszy na głębinę poszły na dno.
Brzeziński nie namyślając się ani chwili skoczył do kanału i wyciągnął tonące dzieci na brzeg. Rozejrzał się dokoła, lecz nikogo nie spostrzegł. Mokry powyżej pasa, z wodą chlupiącą w butach i opadającymi owijaczami, żołnierz zaczął ratować maleństwa, które porządnie nałykały się wody i mułu. Zanosiły się oboje od kaszlu, płakały zachrypniętymi głosikami i rączkami rozmazywały po bladych policzkach czarne, lepkie błoto i zielone, galaretowate nici wodorostów.
Jerzy uspakajał je jak umiał, ale że jego do nich przemówienia przypominały raczej słowa komendy, więc nic nie skutkowało. Brzdące wysapawszy wreszcie z siebie wszystką wodę darły się wniebogłosy a coraz głośniej i przeraźliwiej.
Krzyki ich i płacz zwabiły publiczność. Otoczono żołnierza i dzieci i wypytywano go, co się stało.
Brzeziński opowiedział krótko i zwięźle.
— Ta nic! Szczeniaki tonęły, tak ja skoczył do wody i wyciągnął. A teraz to drze się, niby kto je ze skóry obdzierał. Też to — delikatne! Ta woda — ciepła, a takie to chuchro wyje niby je z przerębli wyciągnięto.
Gniewny był na brzdąców, więc nawet splunął.
— Patrzcie, patrzcie! — zawołała jakaś mocno umalowana pani. — Bohater! W ubraniu rzucił się do nurtów i uratował tonące w rzece dzieci!
Brzeziński zezem spojrzał na mówiącą i wypalił:
— Ta na głowę paniusia upadła, czy co? Tak tuż tej wody kot napłakał. Ta gdzież tu bohater? Ta gdzie tu można utonąć? Chyba tylko takie szczeniaki małe, bo to nierozumne jeszcze i pcha się do wody!
— Czyje to dzieci, panie żołnierzu? — spytał jakiś pan w grubych okularach.
— Nie moje! — burknął tracąc resztki cierpliwości przemoczony i swoim wyglądem zmieszany Jerzy, który dbał ogromnie, aby wszystko na nim leżało przepisowo — wygładzone, oczyszczone i dopasowane. Zresztą inaczej być nie mogło, bo instruktor wypuszczając żołnierza na miasto oglądał go od podeszwy do orzełka na czapce i nic nie przepuścił, a czasem to i drużynowy lustrował bacznie i surowo.
Nikt nie wiedział, co dalej ze wszystkim tym robić.
Brzeziński chciałby odejść jak najprędzej, by gdzieś na słońcu obsuszyć się choć trochę i wodę z butów wylać, lecz ruszyć się nie mógł, gdyż gapiąca się publiczność otoczyła go, a panie uspokajały i pieściły drące się dzieciaki.
Wreszcie przez tłum przecisnęła się młoda, skromnie ubrana panienka, do której dzieci przytuliły się natychmiast i cicho już łkając drżały z zimna.
— Nie wolno dzieci pozostawiać samych bez opieki! — rzucił surowym głosem pan w okularach.
— Tak! Tak! — skrzeknęła jak sroka pani z umalowaną twarzą. — Gdyby nie ten szlachetny żołnierz, zginęłyby biedactwa w nurtach rzeki. Pięknie, nie ma co, opiekuje się pani swoimi dziećmi.
Panienka pobladła i stała z opuszczonymi oczami, zgnębiona rozlegającymi się wyrzutami, których nie skąpili jej obcy i obojętni ludzie.
Brzezińskiemu żal się zrobiło biedaczki, więc napuścił na siebie marsa naśladując bardzo udanie sierżanta Bielskiego i zamruczał:
— Ta joj, po co tyle gadania?... Brzdące się wyrwały spod paninej opieki, dały nogę, no, i wpadły do wody... Wielka rzecz! Nic się im nie stało... Ta pani wszak tego nie chciała! Samo się zrobiło i — szlus!
Panienka z wdzięcznością spojrzała na Brzezińskiego.
Spojrzenie to było bardzo łagodne i bardzo piękne, bo i oczy były piękne — duże, szafirowe, otoczone czarnymi rzęsami i również łagodne, choć jeszcze przerażone.
— Cóż ja teraz zrobię z wami, moje wy biedactwa? — szepnęła panienka prawie z rozpaczą i pochyliła się nad tulącymi się do niej dziećmi, żeby ukryć przed gapiami łzy, które mimo woli napłynęły jej do oczu.
Zrozumiał to Jerzy i wnet ułożył plan. Był przecież żołnierzem i to nie tylko od dnia poboru ale z dawnych jeszcze czasów, gdy to na portkach i serdaku przynosił kapitanowi Żukowi z brygady karpackiej odciśnięte pieczęcie wojskowe. Umiał sobie radzić w każdej okoliczności i nigdy głowy nie tracił.
Właśnie w tej chwili przypomniał sobie budynek Pomarańczarni w parku. Przechodząc koło niej przyglądał się zawsze dozorcom. Byli to niezawodnie inwalidzi wojenni — nie inaczej, gdyż w przeciwnym razie skąd by się wzięły Krzyże Walecznych i medale na ich piersiach?
— Proszę pani — mruknął do panienki — ta chodźmy do Pomarańczarni! Tam wysuszymy tych mikrusów, no, i ja też do porządku się doprowadzę, bo wyglądam jak jasna cho... O, przepraszam! Wypsnęło mi się niestosowne słowo....
W tłumie rozległy się żarty. Na twarzy panienki przemknął cichy uśmiech. Uchwyciła się planu żołnierza i porwawszy dziewczynkę na ręce zawołała:
— Maniusiu, trzymać się mnie za szyję! Kaziu, idź przy mnie!...
Przecisnęli się wreszcie przez tłum i czym prędzej podążyli ku oszklonej budowli Pomarańczarni. Jerzy chmurzył brwi i klął w duchu widząc, że pozostawia po sobie mokre ślady. Za każdym krokiem woda głośno i jakby drwiąco cmokała mu w butach i wypluskiwała na żwir i cementowe płyty chodnika.
Nadrabiał więc miną, szedł dziarsko i sprężyście jak gdyby chcąc tym wyrazić, że nic szczególnego się nie stało. Ach, mokry jest? No, to i cóż, że mokry? Zachciało mu się wleźć do kanału z karpiami, to i wlazł. Ale nikomu w ogóle nic do tego!
Żeby jednak odwrócić od siebie uwagę przechodniów, przekomarzał się z Kaziem, mrużył to jedno, to drugie oko, robiąc „błyskawicę“, aż zziębnięty chłopaczek zaczął się uśmiechać do niego i wreszcie z całym zaufaniem podszedł i wziął go za rękę.
W Pomarańczarni Jerzy zawinął się szybko i wszystko w jeden mig załatwił.
Dozorcy-inwalidzi, posłyszawszy o wypadku, zaprosili wszystkich do siebie, napalili w żelaznym piecyku i, póki dzieci i „bohater z nurtów rzeki“ suszyli się przy ogniu, żona jednego z dozorców zakrzątnęła się koło herbaty, by napoić czymś ciepłym ofiary wypadku.
Panna Stefania Szemańska — tak się przedstawiła panienka gospodarzom i Jerzemu, któremu dopiero teraz zdołała wyrazić swoją wdzięczność, — tuląc do siebie drzemiące w cieple dzieciaki, opowiadała niespokojnym i wzruszonym głosem:
— Na pewno stracę posadę u państwa Buskich... chociaż w niczym nie zawiniłam! Cóż ja mogłam na to poradzić? Państwo wiecie, jaki tłok panuje na esplanadzie koło jeziora z łabędziami? Ani się przepchać! Jakiś pan zaczął chlebem karmić ryby i publiczność rzuciła się, żeby zobaczyć karpie... Tłum porwał ze sobą Maniusię i Kazika i rozdzielił nas. Próżno starałam się prześlizgnąć w ciżbie... Zupełnie straciłam z oczu swoich małych wychowanków! Kilka razy obiegłam jezioro dokoła i główną aleję aż do kawiarni, ale ślad po nich zaginął. Wreszcie przypadkowo skierowałam się wzdłuż kanału i tam dopiero znalazłam uratowane przez pana Brzezińskiego dzieci! Okropność — mogłyby przecież utonąć!
Przerażona tą myślą ukryła twarz w dłoniach.
Jerzy uważał za stosowne uspokoić pannę Stefanię. Głosem wesołym i beztroskim powiedział:
— Ta jak pani może coś takiego myśleć? Żeby mikrusy się potopiły, kiedy wokół tyle ludzi chodzi i żołnierzy? Każdy nawet nie taki brzdąc, jak te panine smyki, może wpaść do rowu, jeżeli się poślizgnie, ale żeby odrazu utonąć, gdzie to widziane?!
Zaśmiał się głośno i prawym bokiem powracając się do czerwonego już od ognia piecyka dorzucił:
— Myślałem, że smyków karpie zjedzą, bo to grube tałajastwo kupą tam pływało!
Wszyscy odpowiedzieli mu śmiechem, a nawet niespokojna twarz panny Szemańskiej rozjaśniła się nieco.
— Ależ, droga moja pani — wtrąciła się do rozmowy żona jednego z inwalidów — w domu powie pani, że był ścisk i tłok, no, i ktoś tam zepchnął dzieci do wody. Wielka rzecz! O — patrzcie: usnęły już dzieciaki! Prześpią się, ogrzeją i o wszystkim zapomną!...
Zdjęła z krzesełka rozwieszone ubranka i poszła do kuchni, by je trochę przeprasować.
Po herbacie, podziękowawszy dozorcom za gościnę i pomoc, Jerzy wraz z panienką i zupełnie już wesołymi „mikrusami“ wyszli z parku.
Przy bramie zamierzał już pożegnać pannę Stefanie, gdy panienka podniosła na niego piękne oczy i powiedziała cichym, błagającym głosem:
— Niech pan będzie do końca dobry! Proszę odprowadzić nas do domu — to niedaleko, przy Bagateli... Poświadczy pan, że ja nie jestem winna....
Jerzy uśmiechnął się domyślnie i odpowiedział:
— Ho-ho, ma pani pietra przed tymi swymi... jak ich tam!...
— Państwo Buscy są bardzo mili i kulturalni, ale przecież mogą mieć słuszną do mnie urazę za wypadek i stracą zaufanie... Pozostanę bez pracy... Mam matkę i młodszą siostrzyczkę, którym muszę pomagać... Tyle napracowałam się, żeby się stać nauczycielką... poszczęściło mi się dostać dobrą posadę... i raptem...
Umilkła i załamała ręce w rozpaczy.
.....wszystko stracić? — szepnęła.
Jerzy był poruszony tym prostym i szczerym opowiadaniem i zrozumiał obawy panienki.
— Rozkaz! — mruknął. — Odprowadzę panią i będę świadkiem... Ta ja im już takie „niewidy“ rozpowiem, że sam w nie uwierzę!...
Zaśmiał się i ujął Kazia za rączkę.
— Maszeruj, szkrabie, w nogę! — powiedział do niego. — Lewa, prawa, lewa, prawa, raz, dwa...
W mieszkaniu państwa Buskich Brzeziński niby to oburzonym głosem opowiedział rodzicom małych ofiar o głupiej publiczności, co to bez powodu tłoczy się jak na jarmarku i małe dzieci do wody wtrąca na nic nie uważając.
— Ta cywile jednym słowem, szanowny panie! — mówił pouczającym tonem. — Gdyby tak wyszkolono ich chodzić w szeregu, wszystko byłoby do ładu i składu, a tak — to ino bigos... i przykrość!
Jeszcze raz napiwszy się u państwa Buskich herbaty z arakiem i grubym kawałkiem babki, Jerzy odmaszerował wreszcie odprowadzany wdzięcznym spojrzeniem panny Stefanii i rykiem Kazia, który wcale nie chciał rozstawać się z nowym przyjacielem.
W bramie koszar natknął się Brzeziński na kaprala Jańczyka.
Od bacznego oka wprawnego służbisty nie ukrył się jakiś niezwykły wygląd żołnierza.
— Hm.... — zamruczał. — Co się z wami dzieje, Brzeziński?... Coś jakby nieprzepisowego... Wyglądacie tak, niby ktoś was żuł, żuł, a że nie smakowity widać jesteście, to wypluł takiego pomiętego... No, meldujcie, co to było?
Żołnierz opowiedział o wypadku, w którym na krótko stał się „bohaterem ratującym dzieci tonące w nurtach rzeki“, powołał się na świadków — dozorców w Pomarańczarni, na pannę Szemańską i państwa Buskich.
— No, tedy sprawiedliwie, przepisowo sobie poczynaliście! — pochwalił kapral i nagle parsknął śmiechem.
— Nie chodźcie więcej, Brzeziński, koło wody, bo to dobre dla marynarki, a nie dla piechoty! — powiedział.
— Tak jest, panie kapralu! — zgodził się Jerzy. — Strasznie podle śmierdzi błoto w sadzawce. Ta ja nie wiem, jak mogą w niej wytrzymać te karpie... U nas na Wierchowinie rzeki — czyste, żadnego błota, same kamienie i żwir....
— Dobra! — kiwnęła głową władza. — U siebie właźcie do wody, ile razy wam to do głowy przyjdzie, ale w parku Łazienkowskim łaźcie po dróżkach, nie po kanałach. Zrozumiano?
— Rozkaz, panie kapralu! — jak echo odpowiedział Brzeziński i zrobiwszy zwrot pomaszerował do koszar, słysząc za sobą głośny śmiech kaprala i żołnierzy z warty przy bramie.
Idąc uśmiechał się do siebie na wspomnienie o całej przygodzie parkowej, ale nagle spoważniał, gdyż wydało mu się, że dziś do życia jego wtargnęło coś nowego i niezmiernie ważnego.



Rozdział V
PRZED WYMARSZEM

Pracy w kompanii miał Jerzy coraz więcej. Instruktor, drużynowy, plutonowy, sierżant i młodsi oficerowie nie żałowali trudu, by żołnierzy wyszkolić jak najlepiej i do bardzo odpowiedzialnych manewrów przygotować tak, żeby nie było żadnego zamieszania i przykrości.
Jerzy, który z zapałem zwykle słuchał wykładów i pogadanek w świetlicy, gdyż chciwy był nauki i książki pochłaniał jak pijak — wódkę, teraz rzadziej już tam zaglądał.
Oficerowie przed manewrami cały swój czas oddawali bezpośrednio zajęciom na placu i w strzelnicy. Żołnierze, zmęczeni całodzienną niemal pracą, nie uczęszczali prawie do czytelni, więc i Brzeziński, któremu wieczorami dobrze się już kleiły oczy, z rzadka tylko wpadał do świetlicy, by przejrzeć świeży numer „Polski Zbrojnej“ i „Wiarusa“, gdyż, choć znużony, chciał wiedzieć, co się dzieje na świecie Bożym.
Ze wszystkich ćwiczeń najbardziej lubił Jerzy pracę w strzelnicy.
Swój karabin poznał znakomicie i dawał sobie radę z jego „fanaberiami“, bo wiadomo, że karabiny — to chytre i nieraz złośliwe maszyny — jedne obniżają, drugie — przenoszą kulę, inne znów zbaczają to w prawo, to w lewo.
Bywają tacy żołnierze, co przez cały czas służby uporać się z podobnymi sztuczkami nie potrafią. Jerzy Brzeziński do takich jednak nie należał.
Przypomniał sobie dokładnie, jak to „przystrzeliwał“ przyniesiony z brygady karpackiej karabin, i sposoby te zastosował do swojej broni służbowej. Po paru dniach ostrego strzelania znał już swój karabin na wylot i nie istniało, zdawało się, pozycji, odległości, warunków i celu, żeby Jerzy mógł chybić. Kładł niemal kulę przy kuli z dowolnej odległości, z której mógł rozejrzeć dokładnie cel.
Sztuka przystosowania się do broni, posiadanej przez Jerzego, wielką okazała przysługę całej kompanii, ponieważ chłopak widząc jak się mozolą i klną żołnierze na swoją broń, co to „strzela jak sama chce“, począł doradzać, w jaki sposób należy ją korygować. Odbiło się to niebawem na wynikach strzelania kompanii.
Kapral Jańczyk, który polubił przeszkolonego, bystrego i chętnego zawsze „Hucuła“, nazywając go czasem „Jurkiem“, a czasem „gazdą“ z zadowoleniem przyglądał się strzelaniu swego faworyta i mruczał do starych strzelców:
— Ten to ci, brachu, strzela! Gdyby tak zarządzono w tym roku zawody o mistrzostwo strzeleckie, posłalibyśmy Brzezińskiego, no, nie?
— Panie kapralu — wtrącił jeden z instruktorów — wczoraj umyślnie wypytywałem we wszystkich kompaniach o dobrych strzelców. Są... są, ale to wszystko średniaki i niepewni — dziś walą dobrze, a jutro do luftu... Nasz Brzeziński, choćby go ze snu obudzić, wskoczy i będzie strzelać jak w jasny dzień!
— Właśnie, właśnie! — potakiwał Jańczyk. — Długo mu się przyglądałem, ale teraz widzę, że takiego strzelca-pewniaka jeszcze nigdy nie mieliśmy.
Słuchy o tak wybornym strzelcu dotarły do dowódcy pułku.
Pewnego razu, gdy w strzelnicy znajdował się pluton, w którym służył Brzeziński, pułkownik wraz z dowódcą batalionu, majorem Rzęckim, weszli do strzelnicy i sami już ocenić mogli zdumiewającą celność strzałów młodego żołnierza.
— Czy zawsze tak trafiacie? — zapytał Jerzego pułkownik.
— Tak jest, panie pułkowniku! — odpowiedział Brzeziński. — Ze swego karabina jeszcze lepiej mi idzie.
— Jakżeż może być lepiej? Chyba na dziesięć strzałów macie jedenaście trafień? — zaśmiał się pułkownik.
— Panie pułkowniku, melduję posłusznie, że w biegu czy w locie zwierza i ptaka nigdy nie chybię.
Tu do rozmowy wmieszał się major Rzęcki, co widząc kapral Jańczyk czym prędzej stanął przy Brzezińskim. Na wszelki wypadek, by chłopak nie palnął czegoś nieprzepisowego.
— A skądżeż, Brzeziński, macie karabin i jaki? — spytał Jerzego major.
— Pan kapitan Grzegorzewski podarował mi, gdy z kompanią żegnałem się po szpitalu — objaśnił żołnierz. — Jest to rosyjski karabin, zdobyczny spod Zielenej, przystrzelany!
— Panie majorze... — podszepnął strzelcowi kapral.
— Panie majorze... — powtórzył jak echo zmieszany nieco Jerzy.
Major jednak nie skończył na tym pytaniu i zadał nowe:
— Z takiego karabina chyba tylko z bliska strzelacie do zwierzyny?
Brzeziński ożywił się nagle i całą piersią wciągnąwszy powietrze i nie mogąc już się pohamować począł mówić szybko:
— Melduję posłusznie, że jeżeli lecącemu głuszcowi założyć przed głową ze dwa metry, to na dwieście kroków się nie chybi! Jeleniowi trza mierzyć w chrapy, tedy na komorę wypadnie, dzikowi brać należy według grzbietu — a zwali się...
— No, a niedźwiedziowi jak? — poddał major i przechylił głowę na bok.
— Melduję, że niedźwiedzia ubić — żadna to sztuka!... Z legowiska gramoli się wolno, w biegu zaś — nie szparki, niemrawy, a duży, to każdy by trafił... albo jeszcze rysia! Taż siedzi on na sęku albo truchtem bieży grzędem!...
— Co to „grząd“? — wtrącił pytanie pułkownik.
— Melduję posłusznie: tak się zowie ścieżka, wydeptana przez zwierzęta puszczańskie, panie pułkowniku! — odpowiedział żołnierz.
Kapral nieznacznie nadepnął Jerzemu na stopę. Dawał mu tym znak, żeby jęzora zbytnio nie popuszczał, bo wydało mu się, że za śmiało chłopak i za dużo gada.
Brzeziński jednak nie zrozumiał tego ostrzeżenia. Zmieszany nagle i zdziwiony spojrzał bezradnie na swego drużynowego.
— Tak, ta-ak! — przeciągnął w zamyśleniu major. — Nie wątpię już, że strzelaliście często i do jeleni, i do głuszców, i do niedźwiedzi, a nawet do rysi, choć to ponoć rzadka u was zwierzyna...
— Ta joj, taż rysi po kniei wodzi się nie mało, ino podejść je trudno — czujne i płochliwe to koty...
— Panie majorze... — warknął Jańczyk.
— Płochliwe koty, panie majorze! — poprawił się natychmiast szeregowiec.
— To bardzo ciekawe i bardzo ważne! — mruknął major spojrzawszy na pułkownika.
Ten uśmiechnął się i kiwnął głową.
Gdy wychodzili ze strzelnicy, dowódca pułku wyjął papierośnicę i częstując majora rzekł:
— Sądzę, że będzie pan major miał pociechę z tego Hucuła polskiego! Mając go przy sobie pokaże pan cudzoziemcom urok naszych polowań górskich w całej okazałości.
Major zaśmiał się cicho i odparł:
— Istotnie — bardzo mi się przyda Brzeziński! Zna się on na łowach i cały teren ma jakby w kieszeni... Ale cóż za ironia losu! Ja — jeden z najzajadlejszych wrogów kłusownictwa i zwariowany zwolennik sportowych sposobów polowania — będę miał za pomocnika właśnie raubszyca i to jakiego jeszcze!
Major wybuchnął głośnym śmiechem.
— Czyżby pan uważał Brzezińskiego za...
— Ależ, panie pułkowniku, jest to typ najdrapieżniejszego kłusownika! Ryś, tygrys, wilk i lis w postaci ludzkiej! Ale to nic! Już ja tego drapieżnika tak urobię, że on właśnie stanie się najlepszym obrońcą zwierzyny. Czy może pan pułkownik wyobrazić sobie, ile on musiał wytępić zwierzyny, mając tak diabelsko celne oko, tę zwinność góralską i nieludzką wprost wytrzymałość?!
— Rzeczywiście! Mógłby się stać groźnym drapieżcą! — westchnął pułkownik.
— On już był drapieżcą! — zawołał major. — Ale... na przyszłość nim nie będzie. Moja w tym głowa!... Urobię go, panie pułkowniku, ulepię na nowo, przefasonuję!
Dowódca pułku śmiał się szczerze, wsłuchując się w namiętny głos znakomitego myśliwego.
— Dwóch wrogów: sportowiec i kłusownik w jednym zaprzęgu! — żartował pułkownik.
— Dwóch przeciwników, ale wrogów nie! — odparł major. — Ja z Brzezińskim mam wiele wspólnego. O ile mogę sądzić, uznaje on bądź co bądź terminy łowieckie, kiedy dozwolone są polowania na ten lub inny rodzaj zwierzyny, a poza tym — obaj jednakowo nienawidzimy... przedsiębiorców drzewnych, trzebiących lasy i rozpędzających zwierzęta i ptaki!
Po tej rozmowie z pułkownikiem i majorem w kompanii poczęto przepowiadać, że po manewrach, jeżeli „gazda“ nie pokpi strzelania, naszyją mu zapewne „belkę“ na naramienniki.
W końcu lipca, gdy pozostawało zaledwie kilka dni do wymarszu na manewry, Jerzy w ostatnią niedzielę wyszedł na miasto. Odwiedził jak zwykle ulubione swoje miejsce: Stare Miasto — resztki dawnej, piastowskiej Warszawy, po której pozostały pałac książąt Mazowieckich, część murów, wąskie uliczki i przyciesie najstarszych domów mieszczan; plac z zamkiem królewskim i pałacem „pod blachą“, gdzie mieszkał bohaterski książę Józef, który pozostawił wojsku polskiemu potężne hasło: „Honor i Ojczyzna!“; grób Nieznanego Żołnierza; kościół św. Krzyża z figurą Chrystusa, Belweder, gdzie troskał się o wolność i moc Polski Wielki Marszałek Józef Piłsudski i gdzie rozpoczęła się rozpaczliwa wojna polsko-rosyjska roku 1831-go, aż wreszcie — park Łazienkowski, ze starymi lipami, teatrem na wysepce i pomnikiem króla Jana III-go.
Usiadłszy w wąskiej, bocznej alejce począł rozmyślać o swoim życiu.
Dobrze mu się ono ułożyło i nie miał żadnych kłopotów.
W kompanii czuł się swojsko, nie miał wrogów, uzyskał wielu oddanych sobie przyjaciół; lubili go instruktor, kapral i sierżant; życzliwie uśmiechali się doń oficerowie, a nawet sam kapitan parę razy podziękował mu w imieniu służby.
Z domu przychodziły też dobre nowiny.
Ojciec pisał, że dzierżawca w Berezowie płaci regularnie, a w Mygle dobre będą mieli urodzaje żyta, jęczmienia, owsa i ziemniaków. Donosił stary gazda, pan Jan Brzeziński, że krowy i owce ocieliły się szczęśliwie, że posłał bydło na połoninę Chryszczowatą do znajomego wataha na wypas i że daleki krewniak, sierota Bartek, również, jak i oni — Brzeziński, a z przezwiska — Słowak, pracuje sumiennie, wieczorami zaś pięknie grywa na fujarce lub też podśpiewuje.
Ta wiadomość uspokoiła Jerzego. Westchnął z ulgą, bo mu ciężar spadł z piersi.
Odpisał ojcu, jak mu się tu w Warszawie żyje, i nakazywał usilnie, by Bartka do szkoły posyłał, a jeśli chłopak upierać się będzie, batem — mu doradzić.
— Fujarka i śpiewki — to dobre w wolnych chwilach, ino takie rzadko się zdarzają, a dla tego, żeby żyć po ludzku, — nauka potrzebna... Tak Bartkowi, ojciec, powiedzcie, a o bacie, jakby co, nie zapomnijcie, bo wtedy tylko dobrze, kiedy porządek jest i posłuch! Jak u nas w pułku nie przymierzając. Tyle narodu, kupa, tłumy!... Gdyby to były cywile, no — gotowy jarmark i bałagan, a że jest komenda i dyscyplina — to i porządek też jest i ład aż miło — tak się kończył list syna do pana Jana Brzezińskiego, gazdy w Mygle.
Właśnie dziś siedząc w parku myślał Jerzy o liście ojca i o swej na niego odpowiedzi, ale w pewnej chwili spostrzegł biegnącego ku sobie chłopczyka, który wyciągał ku niemu rączki i wykrzykiwał:
— Lewa, prawa, raz, dwa! Lewa, prawa....
Jerzy poznał Kazia.
— Cóż to? — zdziwił się. — Czyżby takiego szkraba samego puścić mogli rodzice do parku? Tylko patrzeć, znowu do karpiów śmignie!
Za chwilę jednak na zakręcie ścieżki pokazała się panna Stefania z Maniusią.
Panna Szemańska z daleka już powitała żołnierza ruchem parasolki.
Jerzy złapał rozpędzonego chłopaka i trzymając go za rękę poszedł naprzeciwko znajomej.
Usiedli na ławce, dzieciaki zaś wgramoliły się Jerzemu na kolana i poczęły rozglądać i liczyć guziki na jego mundurze, dotykać sprzączki pasa, bagnetu i wreszcie chciały koniecznie zedrzeć z niego czapkę, żeby się dobrać do błyszczącego orzełka. Na to już strzelec nie mógł pozwolić, więc wywiązała się natychmiast komiczna walka śród śmiechu i wesołego wrzasku atakujących „szkrabów“.
Zwabiona piskiem rozbawionego drobiazgu jakaś staruszka przysiadła się na ławce i z rozczuleniem patrzyła na rozdokazywane dzieciaki. Ze łzami w oczach pochyliła siwą głowę ku Brzezińskiemu i szepnęła dobrotliwie:
— Jakich to ślicznych doczekał się pan bobasków!
Jerzy przy tych słowach zerwał się raptownie z ławki.
Dzieciaki posypały się z jego kolan jak szyszki ze świerku i poczęły się drzeć wniebogłosy, gdyż Kazio stłukł sobie trochę kolano o kant ławki, a Maniusia zadrapała paluszek.
Brzeziński stanął tymczasem przed staruszką i przemówił jej do rozumu:
— Ta, mojaż pani, ta gdzież pani ma oczy? Ja żołnierz i miałbym mieć dzieci i jeszcze, od czego Boże uchowaj, — żonę? Ta proszę pani, jak to może być? Taż to i nieustawowo! I nijak być nie może! Ta mojaż pani, mojaż pani dobrodziko!
Panna Szemańska przykrywając twarz torebką zanosiła się od śmiechu.
Kazio i Maniusia widząc śmiejącą się wychowawczynię i staruszkę przestali płakać i wynaleźli sobie od razu nową zabawę. Ponieważ Jerzy zapewne pod wpływem oburzenia czy zdumienia stanął przed staruszką szeroko rozstawiwszy nogi małe łobuziaki poczęły przechodzić przez tę „bramę“ rechocząc przy tym wesoło.
Przyjrzawszy się jednak baczniej staruszce i jej figlarnym oczom strzelec zrozumiał, że zażartowała sobie z niego, więc parsknął śmiechem i mruknął:
— To też pani dobrodzika na kawał mnie nabrała i nabiła w butelkę!
— Za żart nie można się gniewać — powiedziała uśmiawszy się do łez. — Ale pan żołnierz jedno to nie dobrze powiedział!
— Ta cóż znów takiego? Może jeszcze jakiś kawał?
— Nie! Wcale nie kawał — upierała się starowina. — Powiedział pan, żeby Bóg pana uchował przed żoną. Taki przystojny z pana młodzian i z pewnością niejedna panienka zapatruje się na takiego zucha? Hej, hej, znajdzie się taka, co pana usidła, a wtedy jak się to mówi: Panie Boże nie pomoże!
Słowa te obudziły nagle w sercu Jerzego wspomnienie o Marince Hłyszczance, co to wonczas na ścieżce w pobliżu Breskulu, a potem też... ale w tej chwili urwały się myśli, gdyż panna Stefania wstała i zawołała na dzieci:
— Kaziu, Maniusiu! Trzeba włożyć pantofelki! Powracamy już do domu — podwieczorek na nas czeka!
Jerzy odprowadził pannę Szemańską i dzieci na Bagatelę aż do samego domu.
Rozmawiali sobie z nauczycielką z całą szczerością.
Opowiedział jej o Berezowie i Mygle, o ojcu i kulawym krewniaku Wojciechu, o tym, jak sam będąc małym chłopakiem pętał się przy wojsku, o przeszkoleniu i pracy w „Strzelcu“, ale ani słówkiem nie wspomniał o spotkaniu z czarnobrewą Marinką na wąskiej ścieżynie w puszczy.
Nauczycielka spostrzegła, że ile razy młody żołnierz wymawiał słowa: wierchy, połoniny, Czeremosz i inne — tyle razy rumieńce występowały mu na twarzy, a w oczach zapalały się dziwnie gorące ognie.
— Kocha pan swoje góry? — spytała.
— Piękna jest nasza Wierchowina! — zawołał radośnie i, ucieszony, że może teraz mówić o niej, długo rozpowiadał o ciemnych uroczyskach puszczańskich, o rozsłonecznionej zieloności łąk wysokogórskich, o wodospadach huczących i wspienionych, o zatopionych w Czeremoszu olbrzymich limbach, pod którymi czają się rusałki, o zaśnieżonych w zimie szczytach Howerli, Piekuna, Bratkowskiej, Jawornika, o tratwach, płynących w bryzgach i pianie, o komorach i skarbach watażki zbójnickiego — Dobosza, o jeleniach, sarnach, drapieżnym rysiu, zgrajach głodnych wilków i burym władcy puszczy — niedźwiedziu....
— Pięknie pan opowiada! — westchnęła mimo woli panna Szemańska. — Pięknie i porywająco! Jakbym widziała przed sobą te góry i bory! Chciałabym być tam kiedyś... No, ale to nie dla mnie....
— Dlaczego? — spytał ze współczuciem, gdyż posłyszał nuty smutku w głosie nauczycielki.
— Bo podróż taka jest zapewne bardzo kosztowna... — odparła z prostotą i z własnej woli zaczęła opowiadać z kolei o sobie.
Jerzy dowiedział się, że panna Stefania pochodzi z niezamożnej rodziny ziemiańskiej z Kowieńszczyzny. Podczas rewolucji bolszewickiej i tworzenia się państwa litewskiego rodzice jej stracili wszystko. Ojca już nie miała, gdyż zmarł przed kilku laty i teraz musiała opiekować się schorowaną matką i młodszą siostrą.
— My też ze szlachty pochodzimy — wtrącił Brzeziński — tylko że zbiedniała, schłopiała i... zhuculała do reszty!
Zaśmiał się z jakąś nieznaną mu przedtem goryczą i jak gdyby zażenowaniem.
— To — głupstwo! — machnęła ręką nauczycielka. — Żyjemy w czasach narodzin nowego szlachectwa. Prawo do niego daje uczciwa, rozumna i uporczywa praca dla dobra i obrony narodu, społeczeństwa i całej Polski....
Powiedziała to z mocą i przekonaniem, co go znacznie ośmieliło ale zarazem i zawstydziło. Pomyślał bowiem, że po swych wyczynach na wojnie, praca jego samodzielna była zbyt drobna, nieznacząca i mało miała wspólnego z dobrem narodu i z obroną całej Polski.
Zawstydził się natychmiast, poczuł wyrzuty sumienia a nawet gniew na siebie, że dotychczas nie przychodziło mu to do głowy, jak gdyby nie był Polakiem, tylko kimś, kogo Polska nic a nic nie obchodzi.
Nachmurzył więc czoło i powiedział ze smutkiem:
— Zaraz po wojsku zabiorę się do takiej prawdziwej roboty, o jakiej pani mówiła...
— A czyżby pan postępował inaczej?
— Ta młody ja jeszcze był to i dumy, ot tak — cielak bez myśli — rzucił pogardliwie.
— Powiem panu, co myślę! — zaczęła bardzo poważnym głosem. — Jestem przekonana, że w tych czasach sporów, waśni, nieładu i zamieszania (nic w tym zresztą nie ma dziwnego, gdyż państwo nasze nie istnieje nawet dwudziestu lat) — wojsko jest jedyną naszą siłą i na zewnątrz i wewnątrz, dlatego słusznie postępuje ten, kto w wojsku służy, nie po to tylko, by „odrobić“ swój termin poborowy!
Jerzy zamyślił się i po dłuższej chwili zauważył:
— Żołnierz też może pozostać nadterminowym i dojść do stopnia podoficerskiego!... Mógłbym i ja to uczynić, bo lubią mnie w kompanii i, powiem pani w tajemnicy, — tak myślę, że jestem w pułku najpierwszym strzelcem, bo od maleńkości przysposobiony jestem do karabina i strzelania...
— Boję się dawać jakąkolwiek radę! — odpowiedziała. — Ma pan sporo jeszcze przed sobą czasu na namyślenie się i postanowienie....
— A Marinoczka będzie na mnie czekać i czekać... A jakże! Figa z makiem! — pomyślał i z obawą podniósł oczy na nauczycielkę.
Popatrzyła na niego łagodnym spojrzeniem pięknych, szafirowych oczu i przyjaźnie podała mu dłoń obciągniętą rękawiczką.
— Musimy już pożegnać pana, panie Jerzy — rzekła cicho. — Jesteśmy już w domu.
— Ta jakaż szkoda! Dobrze mi z panią — szepnął z prostotą. — Teraz to już chyba, hej — we wrześniu dopiero się zobaczymy, bo za dwa dni — wymarsz na manewry!
— Dokąd? — spytała.
— Sam nie wiem, ale gdybym nawet wiedział — nie powiedziałbym. Tajemnica wojskowa!
— Ach prawda! Zapomniałam! — zawołała, lecz po chwili dodała: — Gdy pan powróci, ja zaś będę w Warszawie, to musimy się częściej widywać...
— Ta jaż, proszę pani, choć... — zaczął uradowany Jerzy, lecz panna Szemańska przerwała mu:
— Chciałabym się panu odwdzięczyć! Ale czym? Postanowiłam nauczyć pana mówić poprawnie po polsku, bo pan używa takich zwrotów, jak „ta jaż, proszę pani...“, „ta joj“, „ja myślał“, „ja chciał“, a poza tym wszystkie te huculskie słowa, jak „jyzwor“ zamiast wąwozu, „łegiń“ — zamiast młody człowiek, „gazda“ a nie gospodarz i wiele innych — tego w mowie należy się wyzbyć, bo pan przecież nie jest Hucułem, tylko Polakiem....
— Z naszej zielonej, słonecznej Wierchowiny! — wtrącił z cichym śmiechem.
— Prawda, prawda — zapomniałam, ale i tak coś uradzimy i jakoś się pogodzimy — ja ustąpię, pan odejmie — to i targu dobijemy! — zaśmiała się potrząsając mu rękę.
Uścisnął mocno malutką jej dłoń; musiał wycałować Kazia i Maniusię, gdyż berbecie ciągnęły ku niemu swoje zaróżowione buzie, więc nie było innej rady.
Wreszcie ostatnie — „czołem“ i odszedł.
Miał jeszcze sporo czasu do powrotu do koszar, więc powrócił znów do parku i na tej samej ławce, gdzie siedział obok panny Szemańskiej, długo i serdecznie myślał o niej i o tym, że namolne szkraby dobrze jednak zrobiły, że postanowiły wpaść do wody i pozwoliły się uratować....



Rozdział VI
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE

Skończyły się wyprawy do parku Łazienkowskiego i westchnienia do ojczystej Wierchowiny, gdzie w Witlicy tęskniła za Jurem Marinoczka Hłyszczanka... Te westchnienia Jerzego, co prawda, to coraz częściej się... rozdwajały. Jedna ich część mknęła ku mostkowi nad potoczkiem, gdzie tak gorąco całowała go dziewucha; druga — błądziła alejami w Łazienkach, szukając zgrabnej sylwetki panny Stefanii Szemańskiej...
Ale co tu o tym długo mówić? Skończyło się wszystko, prysnęło, wsiąkło w dni i noce, wypełnione pracą, przemarszami, patrolami, wartami, strzelaniem, kopaniem szańców i innymi ćwiczeniami na manewrach.
Ani chwili wolnego czasu nie miał Jerzy Brzeziński na rozmyślanie o własnych sprawach, na jakieś tam marzenia i westchnienia. Kapral Jańczyk, sierżant Bielski, młodsi oficerowie i sam kapitan Dereń-Grzmotnicki robili wraz z kompanią największy wysiłek, by cały pułk mógł się wykazać jak najlepszymi wynikami. Nie istniało dla nich nic niemożliwego. Kompania wykonywała po nocach długie przemarsze, w bród i wpław forsowała rzeki itd.
Co prawda, to kapitan miał szczęście, gdyż do swojej kompanii dostał takich turów, że mógł, zda się, z nimi z miejsca na miejsce góry nawet przesuwać. Ludzie się zżyli z dowództwem i pomiędzy sobą; nie wynikało tu żadnych sporów pomiędzy żołnierzami. Każdy szeregowiec przejął się ambicją swego pułku i dla jego honoru nie cofnąłby się przed żadną pracą i wysiłkiem. Wiedząc, jak nie szczędzą swych sił żołnierze, jak sumiennie wykonywają wszystkie najtrudniejsze i najzawilsze rozkazy, kapitan Grzmotnicki zacierał tylko ręce i uśmiechał się radośnie.
— Z takimi zuchami czego by się nie dokonało na wojnie! — myślał nieraz bojowy oficer.
Z szczególnym zadowoleniem przyglądał się dowódca Jerzemu Brzezińskiemu.
Chłopak schudł, sczerniał, lecz wyglądał znakomicie. Zdawało się, że mięśnie ma splecione z mocnych rzemieni — twardych jak stal i giętkich.
Jerzy nie miał nigdy znużonego wyglądu. Robił wszystko z niebywałą łatwością, jak gdyby to nic go nie kosztowało, a przykładem swoim i zapałem porywał całą kompanię.
„Wychowani“ przez niego Podhalanie i Poleszucy, wpatrzeni w Jerzego jak w tęczę, nie ustępowali mu w niczym, na pierwsze skinienie gotowi iść za nim.
Kapral, spostrzegłszy to, powiedział pewnego razu do sierżanta:
— Mir ma nasz Jurek u chłopców. Dość mu powiedzieć, że trzeba zrobić to czy tamto, a w mig zrobi wszystko, bo mu cała kompania pomoże...
— Udał się nam ten chłopak, nie ma co! — zgodził się sierżant.
O zaletach żołnierskich Brzezińskiego wiedzieli dokładnie oficerowie, a dowódca kompanii obszernie o tym meldował majorowi Rzęckiemu, który, słysząc to, uśmiechał się i mruczał:
— Widzę, że pierwszorzędny z niego żołnierz, ale ja go jeszcze nie rozgryzłem... co do jego przeszłości! Wydaje mi się...
I dowódca batalionu zaczynał wypowiadać kapitanowi swoje obawy. Jak wynikało ze słów majora, nie wyzbył się on podejrzenia, że Jerzy Brzeziński w górach swoich trudnił się kłusownictwem. Myśl ta gnębiła majora, bo, jako oficer, obywatel i myśliwy, uważał kłusownictwo za poważną zbrodnię.
Jednak obawy majora znikły wkrótce. Stało się to zupełnie przypadkowo, ale za to raz na zawsze rozproszyło wszystkie wątpliwości dowódcy batalionu.
Dywizja, do której należał nasz pułk, dostała dwa dni odpoczynku, gdyż zakończono właśnie pierwszą część manewrów.
Do pułku, rozkwaterowanego w namiotach w pobliżu miasteczka, przyjechali goście — oficerowie z dowódcą sąsiedniego pułku.
Podczas wspólnej kolacji w zaimprowizowanym kasynie nawiązała się rozmowa o projektowanym polowaniu reprezentacyjnym z udziałem oficerów cudzoziemskich.
— Trudno będzie panu majorowi zorganizować takie polowanie w ciężkim terenie górskim — zauważył jeden z gości, zwracając się do majora Rzęckiego. — Znam tamte okolice dobrze, gdyż w cywilu jestem nadleśniczym w sąsiedztwie z jeziorem Szybene... Miejscowi gajowi nie znają się na polowaniu.
— Pan porucznik mówi zapewne o Onysymie Świerczyku i Hryciu Bajbale? — spytał major Rzęcki.
— To pan major słyszał już o nich? — zdziwił się porucznik.
I wtedy to Rzęcki opowiedział o Brzezińskim, którego zamierzał wziąć sobie do pomocy, lecz miał jedno poważne zastrzeżenie, dotyczące uprawianego zda się przez niego kłusownictwa...
— Przepraszam pana majora — przerwał mu porucznik — czy to nie Jerzy Brzeziński z Berezowa, co to przed kilku laty przeniósł się z ojcem do Mygli?
Major kiwnął głową i z zaciekawieniem oczekiwał dalszych wyjaśnień porucznika.
A ten aż zerwał się z krzesła i począł się śmiać na cały głos.
— Jerzy Brzeziński — kłusownik! A to pyszne! Przecież, panie majorze, ten chłopak uważany jest w górach jako najstraszniejszy dla kłusowników i nieubłagany wróg!
— Co pan powiada! — ucieszył się Rzęcki. — No, dobrze, lecz w takim razie, w jaki sposób Brzeziński, jak zresztą sam to mówił, tak dużo polował w górach i doskonale zna się na łowach?
Porucznik usiadł i częstując majora papierosem zaczął opowiadać:
— W rewirze jawornickim zachorował najlepszy gajowy — Polak spod Kosowa, Kalicki Roman — że musiał to być uczciwy stróż dobra państwowego niech o tym świadczy to, że w czasie wojny służył jako sierżant w żelaznej brygadzie karpackiej...
— Co się tam mówi o karpackiej brygadzie? — zainteresował się nagle dowódca sąsiedniego pułku, dawny oficer brygady.
— Mówimy właśnie o byłym sierżancie Romanie Kalickim, panie pułkowniku — odpowiedział porucznik.
— O Kalickim! — zawołał pułkownik. — Ja go znam doskonale! W bitwie pod Rafajłową i Zeleną odznaczył się i dostał „krzyż walecznych“. Co się z nim dzieje? Tęgi żołnierz i rozumny!
— Pełni obowiązki gajowego w leśnictwie jawornickim, ale przed trzema laty zachorował na gruźlicę — opowiadał porucznik. — Długo o tym nie wiedziano, aż pewnego rana przyszedł do nadleśniczego młody góral i zameldował, że podczas wojny koło Pantyru ów chory gajowy znalazł go zamarzniętego i wyratował, więc teraz on pragnie mu się odwdzięczyć. Kalickiemu pozostawało do emerytury tylko dwa i pół lata, więc chłopiec prosił o pozwolenie, by mógł gajowego zastąpić bez poborów... Po długich naradach dyrekcja lasów dała zezwolenie i od tego czasu gajowego zastępował Brzeziński.
— Przecież ja i Brzezińskiego znam! — zawołał znów pułkownik. — Chociaż — nie... Tamten poległ pod Pniewem....
— A właśnie — wmieszał się do rozmowy porucznik Walczak, — nasz Brzeziński był spokrewniony z tamtym zabitym....
— Czekajcie no, czekajcie! — uderzył się w czoło pułkownik. — Czy to nie Jurek? Pętał się z nami taki chłopaczyna i wielkie nam oddał przysługi! Straciłem go z oczu, gdyż po wojnie byłem dłuższy czas za granicą, a chciałbym dla tego chłopaka wystarać się o „virtuti militari“, bo nieraz swoimi wywiadami w ciężkich i niebezpiecznych ratował nas tarapatach.
Pułkownik ożywił się na wspomnienie o karpackiej kampanii i szczerze się ucieszył dowiedziawszy się, że „pętający“ się przy pułku Jurek odnalazł się i to jako doskonały żołnierz warszawskiego pułku.
Major posłał natychmiast ordynansa po niego.
W tym samym czasie Jerzy siedział przed namiotem i coś wygrywał na swojej fujarce. Żołnierze słuchając jego gry rozsiedli się dokoła przyszywając sprzączki i guziki do bluz i spodni, naprawiając buty i pasy. Kapral Jańczyk zsunąwszy czapkę na tył głowy ćmił fajeczkę i przeglądał kupioną w miasteczku świeżą gazetę.
I nagle jak burza wpadł ordynans i krzyknął na całe gardło:
— Szeregowiec pierwszej kompanii, Brzeziński, do dowódcy batalionu! Piorunem!


Jerzy coś wygrywał na swojej fujarce...
Jerzy grając głowił się nad tym, dla kogo właściwie gra, a raczej czego by pragnął więcej: czy żeby go słyszała Marinoczka, która tę fujarkę w diabelskim moczyła jeziorku, czy też panna Stefania — taka zawsze poważna i dobra dla niego?

— Brzeziński, biegnijcie do pana majora! — powtórzył rozkaz kapral i podszedł do chłopca, aby obejrzeć, czy wszystko ma w porządku.
— Ruszajcie! — powiedział niespokojnym głosem, usiłując domyśleć się, po co właściwie dowódca wzywa Jurka.
Gdy Jerzy stanął przed oficerami, wyprężony jak struna, zbliżył się do niego pułkownik, który chciał go widzieć. Brzeziński poznał go od razu i zapominając na chwilę, gdzie się znajduje i do kogo mówi, zawołał wzruszonym głosem:
— Pan kapitan Żuk! Mój kapitan!
Opamiętał się wszakże w jednej chwili i znowu się wyprężył spostrzegłszy oznaki pułkownikowskie na ramionach „swego kapitana“, lecz trwało to jedną tylko chwilę, bo pułkownik przygarnął żołnierza do piersi i powiedział wzruszonym głosem:
— Jur, szkrabie jeden, mikrusie zatracony, ależeś, chłopie, urósł i zmężniał! Pamiętasz, jakeśmy się wkopali pod Doboszanką i choć „siadłszy płacz“ ani kroku dalej postąpić nie mogliśmy.
— Bo to zaspy były wtedy okrutne i dujawica, panie pułkowniku! — wtrącił Jerzy.
— Ale ty wszakże przebrnąłeś — dodał pułkownik.
— Taż ja, panie pułkowniku, deski sobie porobiłem ze świerku — objaśnił Brzeziński — to się i przeszło przez zaspy, a potem to już granią biegłem aż hen, do Rafajłowej na zwiady i podsłuchy.
— Pamiętam o tym, pamiętam — kiwał głową pułkownik — potem to już nie spotykaliśmy się, bo ja poszedłem na dowództwo pułku... Długo pamiętałem o tym, żeby przedstawić ciebie do „virtuti militari“, bo wszak bez ciebie nie wyszlibyśmy wonczas z wąskiej dolinki Piennego, a ty wtedy coś tam od Moskali oberwałeś.
— E-e, bagatelka, trochę mnie kula za łydkę capnęła, panie pułkowniku — zaśmiał się Brzeziński.
— Trochę, czy nie trochę, ale zasłużyłeś się rzetelnie... Dobrze, że odnalazłem ciebie, to może, choć późno, da się jakoś naprawić! — mówił pułkownik z zadowoleniem wpatrując się w dziarską, żołnierską postać Jerzego.
— To taki oto ten wasz kłusownik? — zażartował dowódca pułku chytrze patrząc na majora Rzęckiego.
Major jednak nie dawał jeszcze za wygranę i począł znowu wypytywać porucznika, który w cywilu zajmował stanowisko nadleśniczego.
Ten ciągnął przerwane opowiadanie:
— Powiadam panu, że chłopak najlepiej od wszystkich gajowych znał służbę, a co do pomysłów, śmiałości i przebiegłości — drugiego takiego nie znaleźć na całej Huculszczyźnie! Widocznie przebudziła się w nim krew dawnych wojskowych osadników na Podkarpaciu, gdzie ich królowie w różnych czasach rozrzucali dla obrony granic od węgierskiej strony i od tatarskich zagonów. Myśmy nazywali go „rysiem“, bo, panie majorze, Brzeziński jak ten ryś skradać się umiał do każdej zwierzyny, wszystko wypatrzył i przeliczył niby bydło w oborze czy drób w kurniku...
Porucznik zaśmiał się nagle i szepnął:
— Na Czarnohorze i w górach Hryniawskich Huculi inne wszakże mu nadali przezwisko. Inaczej tam nie mówiono o nim, jak „Postrach gór“, bo też i był postrachem dla kłusowników i szkodników wyrąbujących i podpalających puszczę. Nie robił on z nimi żadnych ceregieli i w mig odzwyczaił drabów od wypraw złodziejskich! Ileż to razy robiono na niego zasadzki, ale miał niucha jak ryś i zawsze wywijał się szczęśliwie!
— To ciekawe, to bardzo ciekawe! — mruczał major.
— Pan zdziwi się jeszcze więcej, panie majorze, kiedy panu opowiem, co zrobił Brzeziński, kiedy do naszej puszczy zakradać się poczęli Huculi i gajowi spoza Białego Czeremoszu, z rumuńskiego brzegu.
— Proszę opowiedzieć, panie poruczniku! — prosił major.
— Nie wiem jak to było, ale tych zagranicznych kłusowników któryś z gazdów ukrywał u siebie, a może nawet wspólnie z nimi był w zmowie z pewnym kupcem leśnym, którego koniec końców wpakowano do ula. Jakby tam nie było, wybijali nam kłusownicy co najtęższe jelenie, a w zimie zakłuli dwie szczenne niedźwiedzice po barłogach. Niedomagał już wonczas stary Kalicki i nie miał sił robić dalekich obchodów. Za to gdy począł zastępować go Brzeziński, te wyprawy zakordonowe jak nożem uciął. A wie pan, panie majorze, jak? Zwąchał się z trzema chłopakami, takimi jak sam chwatami, i począł kłusaczyć w lasach towarzystwa łowieckiego, do którego należała sama arystokracja rumuńska. Straszne porobił tam spustoszenia, a gdy skargi doszły do naszych władz, Brzeziński oświadczył, że wszystko będzie cicho i spokojnie, jeżeli rumuńscy kłusownicy nie będą przechodzić na polski brzeg. W przeciwnym razie zagroził, że wystrzela wszystkie kozice i sprowadzone z Kanady jelenie-wapiti w rezerwacie na Kalenskulu. No, i uciszyło się wszystko!
— Ale i w naszych górach polował Brzeziński, bo sam mi o tym wspominał — zauważył major.
— Prawda — polował! Nawet i w moim nadleśnictwie też strzelał stare jelenie, rysie i niedźwiedzia-samotnika zabił, co na bydło i juhasów napadał, bo odstrzelić te sztuki kazała dyrekcja lasów — tłumaczył majorowi porucznik.
— Rozumiem teraz wszystko! — zawołał wreszcie ucieszony Rzęcki. — Przekonał mnie pan do tego Brzezińskiego.
— Bardzo dzielny chłopak z niego! — powiedział porucznik. — Jemu to zawsze polecaliśmy odstrzały, bo on z całą pewnością kładł zwierzynę, nigdy jej nie zranił, więc nie męczyła się, zdychając powoli...
— Rozumiem, rozumiem! — kiwał głową Rzęcki i obejrzał się, by rzucić okiem na Brzezińskiego, lecz żołnierz już opuścił kasyno.
— Teraz to już jestem spokojny o wszystko i pewny, że my z nim urządzimy takie łowy, jakich dawno nie bywało! — zawołał major wpadając w wyborny humor.
W tym samym czasie Jerzy stał przed sierżantem i kapralem, otoczony tłumem żołnierzy, i opowiadał o tym, co go spotkało w kasynie u panów oficerów.
— To wyście tacy? — zdumionym głosem spytał go sierżant Bielski.
— Bohater?... — dodał kapral.
Jerzy wzruszył ramionami i odpowiedział z cichym śmiechem:
— Ta jakiż tam bohater! Ot taki zwykły szczeniak, co bez rozumu to i owo zrobił dla zabawy czy tam psoty... Ta co ja...
Brać żołnierska na te słowa ryknęła wielkim śmiechem.
Brzeziński usiadł spokojnie na dawnym miejscu i rozpoczął na nowo przerwany koncert.
Wspomnienia jego były jednak w tej chwili daleko od Marinoczki i panny Stefanii. Myśli jego biegły ku przełęczy Pantyrskiej, gdzie młodzi, bohaterscy legioniści postawili wysoki krzyż, a jakiś mały, czerniawy kapral wyrżnął na jego podstawie słowa, które Jerzy zapamiętał na całe życie:

Młodzieży polska, patrz na ten krzyż,
Legiony polskie dźwignęły go wzwyż,
Przechodząc góry, doliny i wały,
Do Ciebie, Polsko, i dla Twej chwały.

Jak na jawie snuły się przed oczyma Jerzego zaśnieżone wierchy, czarne, pełne mroku ostępy puszczańskie, rozbrzmiałe i strwożone setkami głosów ludzkich, łomotem siekier i trzaskiem padających drzew, gdyż brać legionowa waliła świerki budując groble dla armat i taborów; a potem zamajaczyły przed nim obłoczki pękających szrapneli i dymy wybuchających granatów, dobiegło echo trajkotu karabinów maszynowych i wypłynęła z jakiejś mgły postać wąsatego, mrukliwego i spokojnego zawsze sierżanta Kalickiego, a potem — wesoła, jak gdyby beztroska twarz kapitana Żuka, który teraz powrócił do prawdziwego swego nazwiska i dowodzi pułkiem.
— A jednak przypomniał sobie o mnie — takim szkrabie, wieszającym się przy jego kompanii! — pomyślał z wdzięcznością Brzeziński.
W tej chwili wspomnień o zgiełkliwych i burzliwych czasach wojennych nic już innego nie zaprzątało Jerzemu głowy, gdyż wszystko zmalało, zbladło wobec wielkiej, niezapomnianej doby, przeżywanej przez całą Polskę rwącą się do niepodległości, zwycięstwa i sławnej przyszłości.
Nie zauważył nawet Jerzy, że przestał dąć w swoją fujarkę.
— Pohrajcie szcze! — poprosił go Poleszuk Wasiuk dotykając jego ramienia.
— Zagrajcie, zagrajcie, Jurek! — prosili też inni koledzy.
Brzeziński uniósł głowę i błysnął oczyma.
— Dobra! — zawołał. — Kiedy prosicie — to zagram wam!
I zagrał... Mazurka Dąbrowskiego — tę najśmielszą, niepohamowaną, zda się cały świat wyzywającą na bój pieśń bohaterów.



Rozdział VII
PRZYGODY NA MANEWRACH

Po wypoczynku pułk przerzucono na inny odcinek frontu manewrowego.
Po jednym nocnym marszu zatrzymano całą grupę nad brzegiem rzeki, gdzie saperzy w największym pośpiechu budowali most pontonowy.
Kompania kapitana Derenia-Grzmotnickiego odmaszerowała na wskazane jej miejsce na ostre strzelanie. Na te ćwiczenia niespodziewanie przybył dowódca pułku z majorem Rzęckim.
Okazało się potem, że byli oni obecni w innych też kompaniach, by mieć osobiste wrażenia o przygotowaniu strzeleckim żołnierzy i spośród najlepszych strzelców wybrać tych, którzy mogliby wziąć udział w zawodach, jakie zamierzał ogłosić dowódca korpusu.
Meldując dowódcy pułku kapitan oznajmił:
— Panie pułkowniku, z mojej kompanii można bez żadnego ryzyka posłać trzech strzelców: Jerzego Brzezińskiego, Stanisława Warusarza i Hrycia Wasiuka. Ci nie zawiodą!
Oficerowie zbliżyli się do strzelających szeregowców i przyglądali się ćwiczeniom.
Kapitan miał słuszność: wskazani przez niego strzelcy mogli stanąć do każdego, najbardziej trudnego nawet współzawodnictwa.
Pułkownik był rozpromieniony i mówił do oficerów z ożywieniem:
— Wyeliminujemy z pułku trzydziestu pierwszorzędnych strzelców, urządzimy dla nich dodatkowe strzelanie i z tych wybierzemy pięciu, bo tylko tylu może wystawić każdy pułk, jak stoi w rozkazie.
Gdy pułkownik dał wszystkie potrzebne wskazówki i zakończył swoje uwagi, kapitan Dereń przykładając dłoń do daszka czapki — zameldował:
— Czy pan pułkownik nie zechciałby przyjrzeć się, jak Brzeziński strzela do ruchomego celu? Warto to widzieć, bo ja podobnej celności nigdy przed tym nie spotykałem.
— Bardzo jestem ciekaw! — zawołał pułkownik i usiadł na kamieniu leżącym na brzegu rzeki.
Kapitan wydał potrzebne rozkazy sierżantowi, który natychmiast pobiegł do rowu gdzie w ukryciu siedział jako obserwator kapral Jańczyk.
Wkrótce po powrocie sierżanta, nad okopem przed rowem zaczęła się posuwać zbita z desek postać żołnierza.
Leżący na stanowisku odległym o sto pięćdziesiąt metrów od celu Jerzy Brzeziński przycisnął już karabin do ramienia, gdy nagle zwrócił oczy ku sierżantowi i mruknął:
— Panie sierżancie, gdzie mam trafić: w brzuch, pierś czy głowę?
Sierżant struchlał obawiając się, że Brzeziński nie zdąży wypuścić kuli, zanim Jańczyk dojdzie do końca rowu, więc w pośpiechu syknął:
— Strzelaj, psia krew, abyś tylko trafił!
— No, ja mu tedy kulę we łbie umieszczę! — odszepnął strzelec i pochylił głowę ku kolbie.
Padł strzał, a jednocześnie czerwona chorągiewka wskazała miejsce trafienia.
— Głowa!... — wrzasnął sierżant.
— Powrotny ruch! — zakomenderował kapitan.
Drugi strzał... Czerwona chorągiewka znowu dotknęła głowy.
— Strzał z odległości trzystu kroków! — posłyszał strzelec nowy rozkaz.

Brzeziński popędził ku drugiej linii i strzelił stamtąd dwukrotnie, trafiając w pierś postaci.

Brzeziński strzelał dwukrotnie...

Piąty i szósty strzał oddał z odległości pięciuset metrów, a obie kule ugrzęzły w ruchomym celu.
— Niewiarogodna celność i pewność strzału! — zachwycał się dowódca pułku.
Major Rzęcki zacierał tylko ręce i z zadowolenia wydymał wargi. Myślał o tym, że na wielkim polowaniu postawi Brzezińskiego tuż za pewnym starym generałem cudzoziemskim i każe chłopakowi strzelać jednocześnie z nim.
— W huku własnej strzelby generał nie posłyszy drugiego wystrzału i będzie przekonany, że to on sam położył jelenia czy dzika!
Uśmiechał się chytrze na tę myśl i znowu zacierał ręce.
Zaczął kropić deszcz.
Kompanię odwołano do namiotów, gdyż ołowiane chmury zaciągnęły całe niebo i groziły ulewą. Istotnie spadła, a tak szalona, że nie zdążyła nawet wsiąkać w piach, zbierała się w wielkie rozlewiska i strumyki, które wdzierały się do namiotów.
Ponieważ ulewny deszcz ogarnął duży teren, rzeka poczęła szybko wzbierać.
Mknęła z pluskiem i warkotem żółto-szarych fal, tworzyła wirujące leje, a na załamaniach łożyska szalała w bryzgach i pianie.
Saperzy przemoknięci aż do nitki pławili i ustawiali pontony. Wściekły nurt co chwila porywał je i szamotał się z ludźmi.
Ciężka to była i niebezpieczna praca.
Nagle prąd zerwał jeden z pontonów.
Utrzymywała go jedna tylko lina, wyprężona jak struna.
Jakiś mały, chudy żołnierz uchwyciwszy ją obiema rękami usiłował podciągnąć ponton, by wskoczyć do niego i bosakiem podprowadzić na wyznaczone miejsce.
Pochylony nad wartem żołnierz ciągnął linę, aż nagle ta z głośnym klasnięciem pękła, saper zaś tracąc równowagę niby z procy ciśnięty wpadł do wody. Rozległ się rozpaczliwy krzyk i głowa żołnierza natychmiast znikła w falach i pianie.
— Tonie! Tonie! — rozległy się przerażone okrzyki żołnierzy.
Posłyszeli to strzelcy i wypadli z namiotów. Za chwilę stali już nad rzeką i wpatrywali się w czubate, spienione fale, chociaż nic w nich nie można było dojrzeć i tylko o jakie sto kroków płynął obracając się w wirach czarny, osmolony ponton.
Brzeziński jak jeleń począł biec z prądem, wyprzedził ponton, przebiegł ze dwieście kroków dalej i wypadłszy na wystający cypelek rzucił się do rzeki.
Żołnierze widzieli migające wśród fal brązowe, opalone ramiona kolegi. Chwilami znikały w wzburzonej zwarze, a wtedy strzelcy mruczeli:
— Nurkuje... szuka Jur topielca...
Na brzeg wyszli wszyscy oficerowie wraz z pułkownikiem, zaniepokojonym i zasmuconym tym wypadkiem.
— Wypłynął! Wypłynął! — wołali żołnierze spostrzegłszy Jerzego wyrzucającego ręce ponad wodę.
Brzeziński zbliżał się już do załomu, gdzie wart bił w stromy brzeg przelewając się tu wysokim wałem przez niedużą kępę, zarosłą wiklinowym haszczem, który teraz całkiem zniknął pod wodą.
Brzeziński nie dając się znieść prądowi kręcił się koło zatopionej kępki i raz po raz dawał nura.
W pewnej chwili wyskoczywszy wysoko z wody raz jeszcze zniknął w głębinie.
Gdy wynurzył się wszyscy zobaczyli, że płynie działając jedną ręką.
Major Rzęcki śledzący Jerzego przez lornetkę polową zawołał:
— Widzę wyraźnie, że ciągnie coś za sobą. Zapewne przełapał unoszonego prądem sapera. Z trudem płynie... Koło tego cypelka woda kipi i burzy się najsilniej. Na miły Bóg, pogrążył się!... Prędzej dajcie łódź!... Nie... wypłynął znowu!... Posuwa się mozolnie... Prąd odpycha go i znosi... Zginie, jeżeli pomoc nie nadąży!
Saperzy tymczasem zepchnąwszy łódź na wodę wiosłowali ze wszystkich sił.


...mozolił się z wyciągnięciem nieprzytomnego sapera...
Major nie odrywając szkieł od oczu przyglądał się walce Brzezińskiego z prądem aż krzyknął radośnie.

— Dotarł do brzegu... czepia się gałęzi... stanął... Chwała Bogu!
Odetchnął z ulgą i obejrzawszy się dokoła powiedział wzruszonym i poważnym głosem:
— Prawdziwy bohater i żołnierz!
Tymczasem Brzeziński dopłynąwszy do brzegu mozolił się z wyciągnięciem nieprzytomnego sapera aż wypchnął go wreszcie na piach i sam się wygramolił.
Oddychał ciężko i czuł ból w mocno zaciśniętych szczękach.
Ujrzawszy zbliżającą się łódź oprzytomniał nieco i spojrzawszy w szare, rozpłakane niebo przeżegnał się.
Łódź przybiła do brzegu.
Saperzy rzucili się do nieprzytomnego kolegi i poczęli ściągać z niego ubranie.
Przybyły z nimi felczer przystąpił do swoich czynności.
Jerzy siedział i błędnym wzrokiem przyglądał się saperom, topielcowi i felczerowi.
Na pytania żołnierzy nie odpowiadał. Słyszał wszystko i rozumiał, lecz nie mógł ust otworzyć, gdyż szczęki miał jeszcze zwarte potężnym skurczem mięśni.
Siedział bez ruchu aż do chwili, gdy blady a raczej siny topielec uniósł powieki i począł oddychać krztusząc się i kaszląc.
Nikt z saperów nie spostrzegł, kiedy Brzeziński wstał i powolnym, ociężałym krokiem zniknął za krzakami, gdzie wysokim brzegiem biegła droga polna.
Dreszcze przebiegały mu po całym ciele, bo zerwał się silny wiatr i szybko oziębił powietrze.
Tuż przed namiotami naprzeciw Jerzemu szedł dowódca pułku. Chłopak wyprężył się i począł odbijać krok, ale pułkownik ręką dał mu znak, by szedł wolno.
— Przebierzcie się i zameldujcie u mnie! — powiedział wpatrując się w zsiniałą twarz strzelca.
— Rozkaz, panie pułkowniku! — odpowiedział przerywanym od dreszczu głosem Jerzy.
W namiocie zastał już plutonowego i kaprala Jańczyka, którzy czekali na niego z suchą bielizną i ubraniem.
— Chwat z was, Jurku — mruczał jakimś dziwnym, nieswoim głosem Jańczyk. — Żołnierz jak się widzi. Zawsze na posterunku... w dzień i w nocy... zawsze!
Pomagali mu ściągnąć trzewiki, mokre ubranie i bieliznę i jak niańki ubierali go we wszystko suche.
Jańczyk przez cały czas nie przestawał mruczeć:
— Jak powrócicie od pułkownika, pogadamy sobie... Taka okazja... Taki dzień ważny!...
W namiocie dowódcy pułku zebrało się kilku oficerów.
Brzeziński wszedł i wyprostował się przy wejściu.
Pułkownik podszedł do niego i podał mu szklaneczkę koniaku.
— Napijcie się, — powiedział — byście się nie zaziębili.
Brzeziński wychylił trunek i znowu się wyprostował.
— Uczynek wasz był żołnierski, bohaterski i chrześcijański! Zasłużyliście na najwyższą pochwałę, którą też umieszczę w rozkazie dziennym. Przedstawię was do medalu za ratowanie ginących.
— Dziękuję, panie pułkowniku! — odpowiedział Jerzy.
— Panie majorze! — zwrócił się pułkownik do dowódcy batalionu. — Proszę zwolnić Brzezińskiego na dwie doby od służby. Niech wypocznie i odleży się.
— Rozkaz, panie pułkowniku!
— No, a co tam z tym saperem? Jakeście go znaleźli? — spytał pułkownik.
— Ta już chyba całkiem dobrze, panie pułkowniku, mruga i prycha! — odpowiedział radosnym głosem strzelec. — Szukałem go na warcie, a potem zmiarkowałem, że na kępę go zawlecze, bo tam parł cały prąd! Zaplątał się w wiklinie i tam go pochwyciłem, panie pułkowniku!
— Świetnie pływacie! — zauważył major.
— Od maleńkości nawykły jestem, panie majorze.
— Ale trudno wam wszakże było koło tego cypelka?
— Bo tam, panie majorze, kipiel i zwara! — tłumaczył się Jerzy. — Jedną ręką płynąć nie sposobnie było.
Gdy Brzeziński już wychodził, zatrzymał go porucznik, który z cywila przybył na przeszkolenie.
Rozpowiadano o nim, że jest bogatym fabrykantem.
Porucznik poklepał Jerzego po ramieniu i zdjąwszy z ręki zegarek podał strzelcowi.
— Weźcie to sobie ode mnie na pamiątkę! — szepnął.
Brzeziński nie wiedział, co ma z tym zrobić i jak postąpić, lecz major uśmiechając się do niego powiedział:
— Weźcie, bo porucznik daje to wam z czystego serca!
— Dziękuję, panie poruczniku! — zawołał ucieszony Jerzy.
Gdy wyszedł z namiotu pułkownika, kapral już czatował na niego.
— Chodź, chłopie! — mruknął. — Napijesz się wódki i zagryziesz gorącą kiełbasą. Spreparowaliśmy z plutonowym taki sobie wcale niezły podwieczorek. Nie można przecież nie uczcić bohatera!
Zaśmiali się obaj wesoło i niebawem wchodzili już do namiotu sierżanta.
Na jakiejś skrzyni dymiła smakowicie menażka na spirytusowej maszynce, widniała flaszka wiśniówki i trzy kromki chleba.
Trącili się kieliszkami, wypili po jednym „większym“, zagryźli smażoną kiełbasą z czosnkiem, a wtedy przemówił sierżant Bielski krótko i węzłowato:
— Pociechę mamy z ciebie, Jurku! Jak tak zawsze będzie — to i tobie i nam na pożytek to wyjdzie. No, jeszcze po jednym i — szlus!
Wychylili kieliszki a wtedy Brzeziński opowiedział, co go spotkało w namiocie pułkownika.
— Dwa dni zwolnienia dostałeś?! — zawołał plutonowy. — To ci się upiekło, chłopie! Stąd pięć kilometrów do miasteczka. Wcale niczego sobie miasteczko. Na rynku, koło ratusza i kina fajne, ja ci powiadam, panienki chodzą i oczyskami na żołnierzy zerkają. Ho-ho! Jedną taką widziałem, że aż mi ognie w ślepiach stanęły. Piękna! Taka prawdziwa Miss Owcza Wólka! Jak Boga mego — taka fajna! Tylko gdzie ty tam na kwaterze staniesz? Chyba na posterunku policji... Cha-cha! Z wartą honorową, co?
Gdy Jerzy pokazał swoim podoficerom prezent od porucznika, Jańczyk rozejrzawszy zegarek zawołał:
— Prawdziwe złoto! „Omega“ — dobry zegarek! To dopiero prezent co się zowie!
— Co to dla niego? Bogacz! — zauważył plutonowy.
— Bogacz, nie bogacz, a setny, rozumiejący człek! — surowym głosem upomniał go sierżant Bielski. — Serce i zrozumienie — to grunt, bracie!
— Pewno! — potwierdził kapral żując ostatni kawałek kiełbasy.
Obawy plutonowego co do kwatery dla Brzezińskiego okazały się płonne.
Starosta dowiedziawszy się o bohaterskim czynie strzelca i danym mu urlopie zaprosił go do starostwa i umieścił w gościnnym pokoju. Brzeziński idąc do miasta obiecywał sobie zajrzeć do kina i zrobić przegląd „fajnych panienek“, które tak zachwyciły plutonowego, lecz inaczej to wszystko wypadło.
Pan starosta zaprosił Jerzego na obiad do siebie i poznajomił go ze swymi synkami.
Chłopcy oczu oderwać nie mogli od dziarskiego strzelca, tym bardziej, że ojciec opowiedział im wszystko, co słyszał o nim od dowódcy pułku.
Podczas obiadu Jerzy rozgadał się na dobre.
Pięknie i zajmująco opowiadał o wartkich rzekach huculskich, o srebrzystych pstrągach, czatujących na zdobycz pod kamieniami i zatopionymi kłodami, o drapieżnych głowacicach i o jeleniach, co to przychodzą o świcie na wodopój i w różowej poświacie brzasku wydają się niby złote.
To opowiadanie popsuło wszystkie plany Jerzego.
Chłopaki rano i wieczór wyciągały go na łapanie ryb. Szli z wędkami na pobliskie jezioro i chwytali okonie, płotki i liny przy radosnych okrzykach synków starosty. Całe dwa dni spędził Jerzy łapiąc ryby, wysypiając się i jedząc za trzech.
Pułk swój odnalazł o dwa kilometry dalej, gdzie odbywały się ćwiczenia kopania rowów strzeleckich i stawiania zagród z drutu kolczastego.
Pociągnęły się znowu dni ćwiczeń, wart, patroli i marszów.

Pewnego razu przyszedł do niego uratowany przezeń mały saper z podziękowaniem.

...chwytali okonie, płotki i liny...

— Ta dajcie mi spokój! — zamachał na niego rękami Jerzy. — Taż wy byście to samo zrobili!
I na tym się skończyło. Później saperów przerzucono na inny odcinek, a pułk szkolono dalej, ucząc sposobów ataku pod zasłoną dymową.
Podczas wykonywania jednego z ruchów manewrowych, gdy pierwszy batalion forsownym marszem szedł na wskazaną mu pozycję, zdarzył się wypadek, który mógłby pociągnąć za sobą smutne skutki.
Gdy batalion przechodził w pobliżu niewysokiego wzgórza, szosą jechała kareta jednego z okolicznych ziemian. Ciągnęła ją czwórka zaprzężonych cugiem koni. Nagle coś się stało z zaprzęgiem. Konie poczęły stawać dęba, biły tylnymi nogami i zrzuciły stangreta i siedzącego na koźle lokaja. W następnej chwili cały zaprzęg zawrócił ostro i z dość stromego pagórka pomknął drogą, zatłoczoną przechodzącym wojskiem.
Nikt nie wątpił, że rozhukane konie wpadną na maszerujące szeregi, potratują i pomiażdżą ludzi.
Rozległa się komenda oficerów.
Żołnierze poczęli wskakiwać do głębokiego rowu przy szosie, drudzy rozbiegli się po polu, inni uciekali wzdłuż drogi.
Już konie dobiegały prawie do szosy, gdy z pierwszej kompanii wypadł naprzeciwko zaprzęgowi Jerzy Brzeziński, a za nim pędził sierżant Bielski. Jerzy w biegu rozwijał płaszcz, sierżant krzyczał coś do niego jak gdyby wydając jakieś rozkazy lub coś doradzając.
Konie były coraz bliżej.
Galopowały z tupotem kopyt, chrapały wściekle i wyrzucały z pysków płaty białej piany.
Zataczając się i robiąc gwałtowne skoki z głuchym dudnieniem, dzwonieniem i brzękiem toczyła się ciężka kareta.
Rozpędzone, oszalałe koniska płaszczyły się nad ziemią brzuchami niemal dotykając nawierzchni szosy.
Zdawało się, że nic już wstrzymać ich nie zdoła, chyba, że upadną z ostatecznego wyczerpania.
Biegnący ku nim Bielski i Brzeziński rozstąpili się nagle i zatrzymawszy się na jedną chwilę jak wilki skoczyli ku rozbieganym koniom. Patrzący na nich oficerowie z szosy i strzelcy z rowu nie spostrzegli nawet, kiedy pierwsza para koni oderwała się nagle od zaprzęgu i znacznie już wolniej galopowała wymachując przeciętymi postronkami, aż w końcu zatoczyła koło i potrząsając łbami kłusem podążyła ku widniejącym w oddali zabudowaniom dworskim.
Najciekawsze jednak widowisko oczekiwało widzów, gdy sierżant i Brzeziński przyskoczyli do drugiej pary.
Jerzy jedną ręką uczepiwszy się cugli przyciągnął łby końskie tak, że się otarły o siebie, i robiąc ogromne susy lewą ręką zarzucił rozwinięty płaszcz na głowy rozszalałych szkap. W tej samej chwili Bielski wskoczył na jednego z koni i z całej siły ciągnąc cugle, zawracał zaprzęg na prawo hamując jego bieg.
Kareta mknąc własnym rozpędem i spotkawszy opór, gdyż konie ciągnęły ją już w prawo, przechyliła się nagle i zaorawszy się kołami przewaliła się na bok. Koniska oślepione płaszczem Jerzego i ściągnięte cuglami znajdującymi się w ręku Bielskiego chrapiąc i robiąc bokami stanęły jak wryte.
Zewsząd biegli strzelcy i otoczyli kołem wywróconą karetę i chrapiące konie. Do sierżanta Bielskiego podjechał major Rzęcki i patrząc na niego i na Brzezińskiego powiedział:
— Dziękuję wam! Mogłoby stać się nieszczęście, gdyby mi te zwariowane szkapy potratowały ludzi.
Batalion ruszył dalej.
W tyle pozostali tylko Bielski z Brzezińskim.
Sierżant obmotywał sobie nogi owijaczami, bo mu opadły, Jerzy zaś zwijał płaszcz i przytraczał go do tornistra. Skończywszy z tym — biegiem dopędzili kompanię.
Przed zakończeniem manewrów pułk stanął w lesie pomiędzy trzema wsiami.
Do dowódcy pułku przyjechał w odwiedziny generał, gdyż cała grupa miała dzień przerwy.
Oficerowie omawiali z generałem przebieg manewrów oraz szczegóły strzelania.
Na strzelaniu w pułku na pierwsze miejsce wybili się, jak się należało spodziewać, wskazani przez kapitana Derenia — Brzeziński, Warusarz i olbrzymi Poleszuk, Wasiuk, a poza nimi jeszcze dwóch innych strzelców.
Ta grupa po skończonych manewrach stanęła do rozgrywki w konkurencji całego korpusu.
Strzelcy mieli poważnych współzawodników, lecz zajęli w strzelaniu pierwsze miejsce, zdobyte przez Brzezińskiego, trzecie — przez górala tatrzańskiego i szóste, na którym okazał się Wasiuk, bo zdjął go nagle strach i w rezultacie otrzymał wyniki gorsze, niż podczas zwykłego strzelania w pułku.
Po tych zawodach Jerzy dostał wreszcie upragnioną „belkę“ i od tej pory już jako starszy strzelec stawał się już „władzą“ w swojej kompanii.
Był z tego niezmiernie dumny i tego samego jeszcze dnia napisał dwa listy z radosną nowiną o swojej nominacji.
W jednym donosił o swym wyróżnieniu i radości ojcu, drugi zamierzał wyprawić do Marinoczki, lecz po pewnym namyśle podarł go i napisał inny — do panny Stefanii Szemańskiej — list poważny a zarazem serdeczny.
Odpowiedź na niego otrzymał niespodziewanie szybko. Panna Stefa dziękowała mu za radosną nowinę, składała powinszowanie i w krótkich słowach opisywała swoje życie na letnisku podwarszawskim, na samym zaś końcu umieściła uwagę, że przy zdolnościach „miłego pana Jurka“ można pójść wysoko, lecz, żeby nic mu nie stanęło na przeszkodzie, powinien wielu jeszcze rzeczy się nauczyć i nie poprzestawać na tym, co mu dała szkoła powszechna w Berezowie.
— A zatem — pisała panienka — zajmiemy się tym z siostrą moją i tak pana Jureczka przeszkolimy, że będzie mądry i uczony jak prawdziwy profesor!
Brzeziński otrzymawszy tak serdeczny list od panny Szemańskiej nie posiadał się z radości. Pokazał go nawet sierżantowi Bielskiemu; ten zaś odczytawszy go uśmiechnął się chytrze i powiedział:
— Zadurzyła się w tobie panienka! Czuję pismo nosem...
— Ta nu, jakżeż to może być?! — aż przeraził się Jerzy. — Taka panienka — szlachetna, uczona...
— A ty to kto? Tyś żołnierz — to, bracie, stan najszlachetniejszy, a uczonym i tak będziesz, skoro obie panienki zawezmą się na ciebie! Cha-cha-cha!
Śmiał się razem z sierżantem i Jerzy Brzeziński, ale był to śmiech nie żartobliwy, lecz pełen szczęścia i serdecznej radości.



Rozdział VIII
KREW GÓRALSKA

Jesień ustaliła się piękna. Przychodziła w złocie i czerwieni drzew, łagodna i słoneczna. Pułk powrócił już z manewrów i po zainstalowaniu się w koszarach miał teraz więcej wolnego czasu.
Brzeziński po otrzymaniu przepustki obleciał cały park Łazienkowski, lecz nigdzie panny Szemańskiej nie spotkał. Nie widzieli panienki również dozorcy z Pomarańczarni, gdyż zwykle zaglądała do nich, wdzięczna za okazaną jej niegdyś pomoc.
Jerzy zrozumiał, że państwo Buscy nie powrócili jeszcze z letniska, zresztą sprawdził to rozmówiwszy się z dozorcą domu przy ul. Bagateli. Zasmuciło go to, lecz nie było rady, więc musiał czekać cierpliwie.
Ale nie sądzone mu było doczekać się tym razem powrotu panny Stefanii.
Był to już początek września i nad ranem dął zimny wiatr. Powietrze ocieplało się dopiero w południe.
— Ta co oni tam robią na letnisku w taki ziąb i w te noce ciemne? — irytował się Brzeziński próżno wyglądając panienki i jej wychowanków w alejach zasypanych opadającymi liśćmi lip i kasztanów.
Pewnego razu powróciwszy do koszar dowiedział się, że major Rzęcki szukał go.
Strzelec natychmiast zameldował się u dowódcy batalionu.
Major odesławszy adiutanta zapalił papierosa i przymrużywszy jedno oko powiedział:
— Coś mi się widzi, że w górach rozpoczęło się już rykowisko.
— Tak jest, panie majorze! Młode byki powinny już porykiwać po niskich połoninach, bo to dla nich sam czas! — odezwał się Jerzy.
Major kiwnął głową i dodał:
— My pozostawimy młodzież w spokoju. Niech sobie podrasta.
— Rozkaz!
— Jednak, jakby tam nie było, musimy już wyruszyć, Brzeziński. Sami dobrze rozumiecie, że trzeba ustalić kilka rykowisk dla pięciu czy sześciu najważniejszych gości... Dla innych urządzimy polowanie na wilki i dziki z naganką.
— Rozkaz, panie majorze! Znam ja wilcze przesmyki koło Szybenego, w Czarnej Roztoce... Na pewno wyjdą! O świniach to już nic nie powiem, bo tego dużo po buczynach....
Rzęcki słuchał uważnie i oglądał leżącą przed nim mapę Huculszczyzny.
— No, tak! — powiedział po długim namyśle. — Jutro pojedziemy na wywiad na Szybene. Ale czy jest tam jaka chata, żeby można było przenocować?
— Ta jakżeż, panie majorze! — ożywił się Brzeziński. — Leśniczówka przy drodze do Burkutu, a potem — na samej klauzie Szybenieckiej — druga. Dobre pomieszkanie, wygodne!... Tam nieraz stawali panowie myśliwi!
Tak się też stało.
Nazajutrz rano siedzieli obaj w pociągu i następnego dnia przybyli już do Kosowa. Przez Hryniawą i góry konno dojechali do Jawornika i stąd już dotarli do leśniczówki w pobliżu jeziora Szybene.
Rozejrzawszy się po niewysokich, lesistych szczytach przyszli do przekonania, że są to dobre miejsca dla rykowisk kozłów, lecz jelenie wybierały sobie wyższe łąki, zaciśniejsze i bardziej odludne. Przekoczowali więc na klauzę do zawiadowcy tamy, przez którą spuszczono do Czeremoszu spiętrzoną w jeziorze wodę, by mogła porwać tratwy i nieść je aż do Kut.
Ale i tu niedługo popasali.
— Panie majorze, najlepiej nam będzie w gajówce Onysyma Świrczyka, bo tam cicho i spokojnie. Porębów dawno nie robiono, dzieci Onysym nie ma, przeto i hałasu mniej — doradził pewnego razu Jerzy.
Po ulokowaniu się w kurnej, straszliwie brudnej gajówce, major z mapą i planem wydzierżawionej puszczy w rękach poznawał teren przyszłych polowań, kreślił istniejące w nim ścieżki i umieszczał różne wybitne, rzucające się w oczy miejsca i znaki — tam małe torfowisko w głębokiej rozłodze, tu złamaną jodłę lub dziwnych kształtów skałę, w innym znów punkcie — wyschłe łożysko potoku lub resztki spalonego szałasu.
Ważne to było dla orientacji w rozległym i nieznanym terenie.
W tym samym czasie Jerzy Brzeziński z wypożyczoną od gajowego ciupagą przepadał na wywiadach i podsłuchach, jakby przygotowując wielką bitwę.
Parę razy chodził z nim razem major — wytrwały piechur i alpinista.
Mógł więc w zupełności ocenić zalety swego pomocnika.
Brzeziński nie zrozumiałby nawet, gdyby go zapytano nagle, czy czuje zmęczenie. Mógł czuć gorąco, głód i pragnienie, ale na to były znane mu sposoby — cień paproci i haszczy olszowych, jagody i orzechy, wreszcie — dzwoniące wszędzie strumyczki czystej, zimnej wody źródlanej. Ale zmęczenie? Tego zrozumieć by nie potrafił.
Major z zachwytem przyglądał mu się, kiedy chcąc niepostrzeżenie dotrzeć do ukrytej w puszczy polany Jerzy wspinał się po niemal prostopadłym urwisku, a potem przyciskając się do srebrzystych pionów świerkowych stapiał się z nimi w jednolitą szarość znikając sprzed oczu. W marszu nie potrącał kamieni, nie potykał się na wystających z ziemi korzeniach, nie szeleścił gałęziami przedzierając się przez największy gąszcz i nie rozkołysał zwisającej nad ścieżką łapy świerkowej. Chodził, skradał się, prześlizgiwał i przemykał ni to cień bezcielesny, ni to zwierz najczujniejszy.
Te to łowieckie zalety Jerzego dały też świetne wyniki.
Strzelec odszukał tajemne polanki, na których dojrzał głębokie ślady racic jelenich, pozostawione przez byki płatki piany na liściach runa leśnego i zadraśnięcia od rogów na korze drzew. Zbadawszy takie miejsce określił ilość przychodzących tu byków i łani i przekonał się, że w pobliżu rykowisk zaczaiła się groźna dla jeleni zgraja — niedźwiedź, dwa rysie i wilki, przychodzące tu z połonin, skąd biegł ich trop przez uroczyska puszczańskie.
Wypatrzył też Jerzy wrzosowiska i runo z krzaczków czarnych jagód, łochyni i borówek, gdzie na wiosnę musiały tokować głuszce, podsłuchał cichy poświst jarząbków i pomyślał, że myśliwi będą mieli pociechę z tego łowiska na wiosnę, w jesieni i zimie.
— Ha — mruknął do siebie — i w lecie też, bo w tym potoku, co w wąwozie mknie po złomiskach, rojno zapewne od pstrągów!
Rzeczywiście — gdy stanął nad wspienionym wartem i przyglądał się przelewającym się przez skały strugom, spostrzegł niebawem srebrne ciała ryb usiłujących przeskoczyć spadające kaskady i dostać się do źródlisk potoku.
Cały tydzień spędził major z Brzezińskim w okolicach Szybenego.
Po powrocie do Warszawy major Rzęcki otrzymał zgodę wyższej władzy na wysłanie Brzezińskiego raz jeszcze do puszczy, by mógł wszystko przygotować do polowań i zbudować koło gajówki zdatny do mieszkania schron, w czym miał mu dopomóc inżynier z sąsiedniego nadleśnictwa, oficer rezerwy warszawskiego pułku. Władze dały takie wyjątkowe zezwolenie, gdyż chodziło o to, by jak najwspanialej wypadły łowy, urządzane dla cudzoziemskich oficerów, którzy roznieśliby potem po różnych państwach sławę polskiej puszczy i doskonałej organizacji łowieckiej.
Jerzy ucieszył się z oczekującej go podróży do Wierchowiny, ale zarazem gryzła go myśl, że długo jeszcze nie zobaczy panny Szemańskiej.
W wolnych od zajęć godzinach poprosił o przepustkę i pobiegł na Bagatelę.
Z radością dowiedział się, że państwo Buscy już powrócili z Józefowa i że nauczycielka codziennie przed południem prowadzi Kazia i Maniusię do parku Łazienkowskiego.
Pierwszej zaraz niedzieli Brzeziński wybrał się do parku i spotkał nareszcie pannę Stefanię. Ucieszyła mu się szczerze, a dzieci uczepiły się jego rękawów jak dwie duże pijawki.
Musiał im opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami o manewrach, przygodach, zawodach strzeleckich i otrzymanej „belce“, która ogromnie zaimponowała Kaziowi, i wreszcie o odbytej już i oczekującej go wkrótce podróży w góry.
— Szczęśliwy pan — ujrzy pan najpiękniejszą część Polski! — westchnęła panna Stefania.
— Chciałbym tam być z panią, wszystko pokazać, opowiedzieć o sławnych zbójnikach i wielkich, możnych panach, po których pozostało trochę ruin zamków i dużo wspominków — odpowiedział rozmarzonym głosem Jerzy.
Panna Szemańska podniosła na niego oczy i raptownie się zarumieniła.
On jednak nie spostrzegł tego. W chwili bowiem tego nieuświadomionego wyznania miłosnego poczuł ostry wyrzut sumienia.
— Marinoczka Hłyszczanka!... obiecałem, że po służbie upomnę się o nią... A teraz? E — e głupi jestem! Taż to takie obiecanki-cacanki do serca bierze? Ot — bajdurzenie, wesołe przelewki!... — śmigały myśli usłużne, śliskie, wykrętne.
Jednak w sercu pozostawała mu jakaś nieustępliwa gorycz.
— Obiecałeś? Obiecałeś przecież? — judził go jakiś głos wewnętrzny.
Psuło mu to radosne chwile obcowania z panną Stefą, a myśli te opadały go zawsze, ilekroć serdeczniej do niej przemawiał i dłużej wpatrywał się w jej poważne, łagodne oczy.
Taką sposobność miał jeszcze przez dwie niedziele, a kiedy w trzecią poprosił sierżanta Bielskiego o przepustkę do wieczora, ten zamachał na niego rękami i zawołał:
— Szlus, chłopie, z tymi spacerkami i umizgami! Po mszy musisz zameldować się w mieszkaniu pana majora. Wczoraj jeszcze telefonował do kancelarii. Tak mi się widzi, że niebawem już pofruniesz, brachu, na tę swoją Huculszczyznę zatraconą... Nie podoba mi się całe to latanie! Jesteś strzelcem, czy nie? Jesteś! No, to musisz w pułku siedzieć, a nie tłuc się tam po jakichś zakazanych wertepach!
Jerzy milczał. Stracił on nagle chęć do wyjazdu i odwiedzenia rodzinnych stron. Nie chciało mu się rozstawać z panną Stefą, szczególnie teraz, gdy, jak mówiła, wraz z siostrą obmyśliły już dla niego cały plan nauki.
— E-ech! — westchnął Brzeziński, ale służba — nie drużba, więc powróciwszy z kościoła czym prędzej poszedł do majora. Wpuszczono go od razu do gabinetu dowódcy batalionu.
— Siadajcie! — powiedział major wskazując mu krzesło. — Musimy się naradzić, bo, zdaje mi się, że cięższą niż myślałem będziemy mieć robotę. Nowe kłopoty, niespodziewane kłopoty!
Jerzy zdumionym wzrokiem patrzał na dowódcę.
— Co by to były za nowe kłopoty? — głowił się spostrzegając niepokój i troskę w oczach oficera.
— Powiem wam, ale to tajemnica, rozumiecie? — mruknął Rzęcki.
— Tak jest, panie majorze! — zerwał się natychmiast z krzesła strzelec.
— Siadajcie i słuchajcie uważnie, bo to poważna sprawa! — mówił major. — Otrzymałem doniesienie, że w zakordonowych dziennikach pisano już o przygotowywanym przez nas polowaniu. Ci pismacy wszystko muszą wywąchać! Wiedzą już o terenie Szybenego i o tym, że dużo tam mamy zwierzyny. Obawiam się, że pociągną tam wnet kłusownicy. Rozumiecie, Brzeziński?
— Tak jest, panie majorze — odpowiedział Jerzy.
— Musimy więc teraz zorganizować szczególnie pilną ochronę naszego terenu, bo nie możemy wszak dopuścić, żeby łowy się raptem nie udały.
— Tak jest! — ucieszył się Jerzy zrozumiawszy, o co się troska major. — Tak jest! Tylko, że ja tak myślę, iż na naszej stronie na taką sprawę nikt się nie targnie.
— Może być, może być... — zgodził się major Rzęcki. — Musimy wszakże być na baczności.
— Tak jest, panie majorze, strzeżonego i Pan Bóg strzeże — dorzucił Brzeziński.
— Właśnie o to mi chodzi! — zawołał Rzęcki. — Polegam na was bardzo, ale gdybyście coś niebezpiecznego spostrzegli, zwróćcie się z moim listem, który dla was przygotuję, do nadleśniczego w Jaworniku.
— Tak jest, panie majorze, dziękuję! — odparł Jerzy. — Ja rychło zwęszę, co i jak tam się święci.
Pomyślawszy chwilę dodał z cichym śmiechem:
— Mam ja tam swój wywiad! Moi chłopcy w mig o wszystkim mi doniosą, panie majorze!
— Doskonale! Przygotujcie się, Brzeziński, do drogi, a potem przyjdźcie do mnie raz jeszcze. Pomówimy o szczegółach polowania i urządzeniu obozu dla myśliwych. Jutro rano otrzymacie wszystkie papiery i pieniądze, a o dwunastej z minutami odjedziecie z dworca Głównego.
— Rozkaz, panie majorze! — odpowiedział strzelec.
— Bądźcie zdrowi! Przygotujcie się dobrze i dokładnie. Możecie już iść, Brzeziński.
— Czołem, panie majorze!
Pożegnawszy dowódcę batalionu Jerzy wyszedł.
Resztę dnia spędził na porządkowaniu i pakowaniu rzeczy do kuferka, do którego nie zapomniał też włożył buteleczki z benzyną i „kamień“ do czyszczenia plam na mundurze. Wieczorem do późna siedział obok majora Rzęckiego pochylony nad mapą nadleśnictwa jawornickiego i studiował obwód jeziora Szybene. Był to duży teren, gdyż i prywatni właściciele posiadający swoje majątki w tej części Huculszczyzny upoważnili oficerskie towarzystwo myśliwskie do trzech dni łowów w swoich lasach, doceniając propagandowe znaczenie takiego polowania reprezentacyjnego.
— Czy dacie sobie radę, Brzeziński? — troskał się major.
— Ta joj, panie majorze! Taż ja tam po nocy każdą polowaczkę, trapasz, ścieżynę, kamień i przesmyk znajdę! — zawołał Jerzy. — Po tamtych berdach i ostępach chodzę jak tu nie przymierzając po parku Łazienkowskim.
Urwał nagle, bo przed oczyma stanęła mu mglista sylwetka panny Stefy.
— No, daj Boże, daj Boże! — ucieszył się major. — Tylko ucho i oko miejcie nad wszystkim, Brzeziński, bo powiadam wam, że od tego honor naszego towarzystwa, a poczęści i pułku zależyć będzie. Na tydzień przed polowaniem przyjadę, by wszystko obejrzeć i ostatecznie zarządzić.
— Rozkaz, panie majorze! Wszystko narychtuję, jak się widzi — uspokajał dowódcę Jerzy.
Nazajutrz, otrzymawszy instrukcje, dokumenty i pieniądze pożegnał kompanię i odjechał.
Nazajutrz był już w Kosowie, gdzie wyszukał jakiegoś gazdę, powracającego z rynku do Uścieryków. Obiecawszy mu dwa złote zabrał się ze swoim kuferkiem na jego wóz i ruszył piękną drogą na Hryniawę.


Wartem Czeremoszu płynęły daraby...

Z lewa od siebie Brzeziński miał szumiący, biały od piany potok, na prawo — szczeciną świerków okryte góry, nad sobą zaś błękitne niebo lub zwisające gałęzie buków i olch.
Wyjechali wreszcie na drogę biegnącą brzegiem Czeremosza. Wartem jego płynęły daraby. Na tratwach przy wiosłach stali flisacy-kiermanycze w haftowanych kieptarach i kapeluszach filcowych ozdobionych barwnymi sznurami i połyskliwymi „trysunkami“ z włóczki, szychu i paciorków.
Spuszczona z tam woda pędziła spiętrzoną falą, a w jej pianie i bryzgach migotliwych nurzały się tratwy kierowane mocną ręką, omijały kamienie, zatopione kłody świerkowe i wystające, ostre skały przylądków na załamaniach koryta.
Kwiliły drapieżne jastrzębie i kanie, szczebiotał w gąszczu drobiazg skrzydlaty, kukała kukułka i jęczała w mroku puszczy żółta, płochliwa „żołna“.
Gazda, który podpił sobie w karczmie żydowskiej, gdzie mu wyciągnięto część pieniędzy zarobionych ze sprzedaży wełny i babskich haftów, spał na dobre, więc Jerzy wyjąwszy mu z rąk lejce popędzał małe, ale silne „karki“ huculskie. Biegły raźno, gdyż wiedziały już, że powracają do domu, gdzie gazda puści je na zieloną łąkę, przez którą zbiegał do Białego Czeremosza szumiący, zimny potoczek górski. To też parskały, wymachiwały ogonami odpędzając bąki i muchy i ciągnęły drabiniasty wóz, który przewalał się przez kamienne płyty, zapadał się do głębokich kolein i dzwonił, skrzypiał tak żałośnie jak gdyby za chwilę miał rozsypać się na drobne kawałki.
Brzeziński na nic nie zwracał uwagi. Myślał tylko o tym, że od Uścieryków brzegiem biegnie wąska dróżyna przez las bukowy i, gdy dotrze do przełęczy Hreńskiej, można już stąd dojrzeć leżącą niżej polanę i pierwsze chaty Mygli. Tam rozparła się po zboczach gór rozrzucona w nieładzie wieś. Otaczał ją zewsząd wieniec zielonych gór, za którymi na północy przyczaiła się Witlica... z chatą sołtysa, Dymitra Hłyszczana... Być może w tej chwili na moście nad rzeczką niby kwiat wielobarwny miga kraśna Marinoczka. Nie przeczuwa nawet, że on — strzelec Brzeziński z każdym tupotem kopyt koników zbliża się do niej, a potem, może dziś jeszcze przed wieczorem...
— Będziemy uczyły pana, bo nie wolno zatrzymać się na tym, co dała panu szkoła powszechna... — dobiega go z daleka ciepły, głęboki głos panny Szemańskiej i radosne krzyki szkrabów:
— Pan Jezy, nas pan Jezy!....
Znowu poczuł się na rozdrożu i aż się rozgniewał na siebie samego. Splunął czarną od kurzu ślinę, przetarł zasypane piaskiem oczy i popędził konie usiłując myśleć o spotkaniu z ojcem, o opracowanym razem z majorem planie łowów na Szybenem i o różnych innych rzeczach, aby tylko nie zaprzątać sobie głowy Marinoczką i panną Stefą, bo jedna z nich jakby ciągnęła go na lewo, druga — na prawo, a obie tak kusząco, tak słodko, że aż strach go ogarniać począł.
— Czyhają na mnie, jak te nasze huculskie „niawki“ i „dziewki leśne“, co po polanach pląsają przy świetle miesiąca! — uśmiechnął się Brzeziński chcąc rozproszyć przykre uczucie strachu.
— Haw tam, Juro! — dobiegł go nagle głośny okrzyk i wyrwał z zadumy.
Ściągnął lejce i obejrzał się. Spostrzegł, że minął kilku chłopców, siedzących na skraju drogi. Powracali zapewne z cerkwi, bo byli ubrani odświętnie a na nowych kapeluszach barwiły się i świeciły pstre, złociste „trysunki“. Poznał ich — swych niedawnych kompanów i druhów.
Jeden z nich Wasilko Dawidczuk biegł już do niego z wyciągniętą ręką, inni zerwali z głowy kapelusze i stali, wpatrzeni w żołnierza jak w obraz w cerkwi.
— Juro, Juro... — mruczał wzruszony, barczysty Wasilko. — Taż chyba to ty?
— Ano ja, któżby był inny — odpowiedział wesoło Brzeziński. — Bywajcie chłopaki! Chodźcież tu! Czegóż to stoicie niczym świątki przy drodze?
Otoczyli go kołem, ściskali za ręce i z zachwytem oglądali zakurzony mundur i czapkę z orzełkiem.
— Na urlop jedziesz? — spytał go Wasilko. — Hej, chłopie, jest jedna taka, co, jak nam się widzi, oczy wypatrzyła ciebie wciąż wyglądając.
Chłopcy parsknęli głośnym śmiechem i tylko jeden z nich nachmurzył brwi i mocniej zacisnął zęby. Spostrzegli to towarzysze i drwić z niego zaczęli:
— Nie w smak to Wasylowi Szaburakowi, bo dziewczyna go nie chce...
— Nie dla psa kiełbasa, nie dla wrony róża....
— On dwie pary chodaków zdarł przez grań do Marinki drałując....
— Jak drałował tak i powracał. Z harbuzem!... Cha-cha-cha!....
Jerzy spojrzał w ponurą twarz i gniewne oczy Szaburaka, którego przed tym nie znał, bo chłopak z innej pochodził wsi. Po chwili wzruszył ramionami obojętnie i zdumionym głosem spytał:
— O czym wy trajlujecie, chłopcy? Jaka to Marinka? Ja o żadnej nie myślę, bo mam swoją panienkę w Warszawie....
— Nie syp prochem w ślepie, bo i tak nie uwierzymy! Ot co! A kto ci dał fujarkę z Niesamowitego? A do kogoż to przed służbą do chaty chodziłeś, niby to ze skargą do sołtysa. Ty — wilczura!
— E-e, nie lubię takiego brechania! — rozgniewał się Jerzy. — Gadacie bez rozumu, a może komukolwiek to szkodzi czy tam krzywdę robi!... Mnie tam teraz nic — ino służba w głowie.
Ostatnie słowa wypowiedział radosnym głosem, gdyż w tej samej chwili dojrzało w nim postanowienie:
— Nie zobaczę się z Marinoczką, bo już widzę, że ludziska ostrzą na niej złe, obleśne jęzory. Po cóż mam szkodzić dziewczynie i sadła za skórę zalewać temu mocno zakochanemu w niej Szaburakowi? Nie pójdę do Witlicy... zresztą — i czasu na to nie starczy... jutro bowiem machnę zaraz na Szybene....
Ucieszył się z tego postanowienia. Zdało mu się wonczas, że z dwóch „niawek“ jedna znikła zupełnie, druga zaś pozostała daleko... daleko.
— Moja panna Stefa... — szepnęły same wargi bezdźwięcznie.
Jerzy zaśmiał się wesoło i spytał:
— Skąd to całą gromadą idziecie?
— Do Wiertkała, na zrękowiny Ołeksy — odpowiedzieli chórem.
— Żeni się Ołeksa? Ten chromy? — dopytywał się Brzeziński.
— Ano — on! Bierze córkę popa Banczurskiego, wiesz — tę dziobatą.
— Taż ona już mocno stara?
— Ołeksa zaś kulawy — jak raz para! — parsknął śmiechem figlarny Nikodem Hawryluk — ten co umiał piosenki ucieszne na poczekaniu układać.
Chłopcy żarcik jego poderwali i tarzając się od śmiechu śpiewać poczęli:

— Popowna nosata —
— Dziewucha szczerbata!
— Hej, kobyłka kara,
— Krasawica stara!
— A Ołeksa kuternoga,
— Taka wola Boga.

— Ołeksa chromy, a Mania stara —
— Taka z nich dobrana para!
— Hej, kobyłka kara!
— Hej, dobrana para!

Śpiew obudził chłopa. Zerwał się nagle, przetarł oczy i przerażony czymś zgarnął lejce i zaciął konie. Wóz zniknął w kłębach kurzu. Jerzy ledwie zdążył machnąć ręką towarzyszom. Z dala długo jeszcze dobiegały zwrotki nagle powstającej piosenki:

— Ołeksa chromy, a Mania stara —
— Taka z nich dobrana para!
— Hej, kobyłka kara!
— Hej, dobrana para!

Jerzy śmiał się cicho, chociaż jednocześnie czuł jakiś przykry osad na sercu. Czuł wyrzut sumienia. On tak rzadko i coraz obojętniej myślał o Marinoczce, tymczasem ona stała się już pośmiewiskiem dla ludzi i źródłem udręki dla tego mrukliwego Wasyla Szaburaka... Coś trzeba z tym jednak zrobić. Położyć kres nadziejom dziewczyny i przerwać wszelkie plotki. Tak dłużej być nie może... Ale jak to zrobić? Myślał o tym, ale nic mu jakoś do głowy nie przychodziło. Znużyło go to wreszcie więc zdrzemnął się. Otworzył oczy posłyszawszy ochrypły głos gazdy.
— Tak dawajcie, panoczku, hroszy. Wże dojechały my do Uścieryków! A może koniaka u mene wezmete za pjać zołotych. Wirchom do Mygli migiem dojechaty można.
Jerzy wytargował przejazd konno za złotówkę i wypiwszy kubek zimnej wody źródlanej ruszył ku przełęczy. Już wiedział, że, nim słońce skryje się za pasmem Czarnohory, będzie już w swojej dziedzinie, gdzie ani ojciec, ani krewniak Bartek nie oczekiwali go.
Istotnie — świerki na szczycie Tymczanki stały jeszcze w złocie i szkarłacie pożegnalnych promieni słonecznych, gdy zatrzymał konia przed wrotami swojej „grażdy“ i ujrzawszy ojca majstrującego coś na ganku zawołał radosnym głosem:
— Ojcze! Wpadłem do was, by was odwiedzić!..
— Bywajże, chłopaku miły! — ucieszył się serdecznie stary biegnąc ku bramie.
Spoza obory wyjrzała pucołowata, zawsze roześmiana twarz Bartka, który też śpieszył na powitanie Jerzego.
Pies łańcuchowy, stary Łochmacz, poznawszy młodego gospodarza skakał i rwał się z uwięzi szczekając wesoło. Ze stajni cienkim, urwanym rżeniem witał Jerzego wierzchowy hucułek, na którym młody Brzeziński ze sto razy przemierzył Czarnohorę, Beskid, grzbiet Czywczyński i wysokie połoniny aż hen — do tej ostatniej, co to ostrym klinem, niby grotem włóczni, zamykała południową granicę Rzeczypospolitej.
Wszystko witało młodego gazdę i żołnierza polskiego, bo nawet jaskółki, gnieżdżące się pod dachem domu, wróble spod strzech spichrza i obory, kury na podwórzu i gęsi rozszczebiotały się głośniej, rozćwierkały, rozgdakały i rozgęgały na potęgę, jak oszalałe.
— Bywaj! Bywaj! — słyszał Jerzy w zgiełku głosów ptasich, w ujadaniu Łachmacza i w rżeniu ogierka.
— Bywaj! — dobiegało go z plusku rzeki i z gasnących leniwie błysków słońca na szczytach gór i na łące pnącej się aż hen — pod sam wierch Tymczanki.



Rozdział IX
„NIE CHODY, HRYCIU, NA WIECZORNYCIU“

Taką dobrą radę daje dumka ukraińska.
Nie usłuchał jej Jerzy Brzeziński i poszedł na wieczorynkę.
Stało się to jakoś dziwnie i zupełnie niespodziewanie.
Siedzieli z ojcem i Bartkiem przy stole w izbie. Służąca Rozalka naprędce przyrządzała obiad dla młodego gazdy. Do jego czapki i munduru dziewczynie aż oczy się śmiały i świeciły. Siedzieli więc w oczekiwaniu posiłku, a Jerzy opowiadał o wszystkim — o życiu i służbie w pułku, o Warszawie, o oficerach, manewrach i nawet troszkę, bardzo oględnie o pannie Stefie Szemańskiej.
Bartek wpatrywał się w bratanka jak w tęczę i chłonął każde jego słowo.
Wreszcie Rozalka postawiła na stole barszcz, tłuczone ziemniaki ze skwarkami i kluski z wieprzowiną. Ochoczo wzięli się wszyscy do jedzenia. Ojciec i dziewczyna z radością patrzyli na Jurka i cieszyli się, że smakuje mu domowa strawa.
Jerzy jadł, ale nie tracił czasu i coraz to nowe dorzucał opowiadanie ze swego życia w wojsku, pokazywał domownikom piękny, złoty zegarek ze świecącym się cyferblatem, znak pułkowy i inny — zdobyty na konkursie o mistrzostwo w strzelaniu.
Ojciec i Bartek brali każdy przedmiot do rąk i długo, uważnie go oglądali. Rozalka, gdy przyszła na nią kolej, pociągnęła nagle nosem i z całą pobożnością ucałowała znak pułkowy.
Te rozmowy i oględziny przerwał stuk do drzwi. Weszło kilku chłopców, dawnych znajomych Jerzego.
— Powróciliśmy ze zrękowin Ołeksowych czym prędzej, bo razem z tobą, Jur, zabawić się chcemy! — mówili. — Tyle czasu już nie widzieliśmy się!
— Dziękuję wam — odpowiedział Jerzy — tylko że nie do zabawy mi! Jutro jak najwcześniej, bodaj przed świtem, chciałbym wyjechać przez Hryniawskie góry do Jawornika i — dalej.
Chłopcy poczęli tak serdecznie go prosić, że wreszcie nawet ojciec mruknął:
— Możebyś poszedł, Jureczku, bo inaczej byłaby obraza!
— Dokąd że to pójdziemy? — zainteresował się w końcu strzelec.
— Do sołtysowej „grażdy“ (chaty), bo dziś tam wieczornycę urządzają z tańcami — objaśnił jeden z chłopaków.
— Cóż to im do głowy przyszło? — zdziwił się Jerzy.
— Starsza córka Onysyma ze Stanisławowa przyjechała przedwczoraj, no, to sołtys chce pochwalić się dziewczyną i ludziom ją pokazać, bo, naprawdę, jest co pokazać: taka szykowna teraz Paraska — że aż strach! — opowiadali chłopaki błyskając zębami. — Fiu-fiu, panienka, jaśnie panienka!
Jerzy uśmiechnął się i zmrużył oczy.
— Hej, pokażę ja tej „jaśnie panience“, jak się to głowę zawraca po warszawsku!
Po odejściu przyjaciół położył się na tapczanie i, ponieważ był nieco znużony długą jazdą, zdrzemnął się tęgo.
Obudził się jednak na czas. Ogolił się, wymył, włosy przygładził i począł się ubierać. Nic nie zapomniał. Ubrał się tak dokładnie, jak gdyby wszystkie władze — od kaprala do dowódcy kompanii miały go oglądać. Umieścił na przepisowej stronie znak pułkowy i odznakę sportową, na rękę włożył bransoletkę ze złotym zegarkiem i przyjrzał się sobie w lusterku.
Wyglądał wspaniale z tymi odznakami i „belką“ na naramiennikach.
Że wyglądał pięknie, o tym mógł się przekonać najlepiej z roziskrzonych, pełnych zachwytu oczu i gęstych rumieńców Rozalki.
Dziewucha ledwie ujrzała młodego gospodarza, klasnęła w dłonie, wydała zduszony okrzyk i skamieniała.
Jerzy był bardzo z siebie zadowolony i wdzięczny Rozalce za jej szczery zachwyt dla jego osoby, postawy i wyglądu, bo widział w tym uznanie nie lada. Przecież Rozalka kawał świata zwiedziła, pracując przez rok we Lwowie i Przemyślu.
Koło godziny ósmej Brzeziński, pożegnawszy domowników, wyszedł za bramę obejścia.
Jesienna, bezksiężycowa noc była czarna jak wnętrze komina. Żaden błysk nie rozświetlał ciemności.
Grażda Brzezińskich stała nad rzeką, na skraju rozrzuconej po górach wsi.
Do domu sołtysa musiał przejść co najmniej ze dwa kilometry. Onysym osiedlił się bowiem nad Jawornickim Potokiem, na zboczu Łysej Kiczery.
Jesień wypadła sucha, więc Jerzy szedł szybko, nie obawiając się, że zabłoci na glanc wyczyszczone przez Rozalkę buty.
Szedł, pogwizdując „Pierwszą Brygadę“, wesoły jak szczygieł i pełen różnych figlów.
Już dochodził do huculskiego wiszącego mostu, przerzuconego przez potok, gdy posłyszał ciche wołanie:
— O-o-o-o... Jur, Jur!
Zatrzymał się i obejrzał wokół. Głos był niewieści, o tym nie wątpił.
Któż by to wołał nań po imieniu?
Uśmiechnął się chytrze.
— Hej, niejedna tu zapewne pamięta mnie jeszcze... nie daleko szukając, choćby ta sołtysowa Paraska! Coś by tam mógł o tym opowiedzieć potoczek Jawornicki i łapy świerkowe na Kiczerze!
— O-o-o-o! Jur, Jur... — dobiegło powtórne wołanie.
W mroku białym pasmem majaczyła ścieżka, ale z prawa i z lewa panowała ciemność. Nawet krzaków leszczyny nie mógł rozejrzeć Jerzy, nawet wysokie buki i resztę boru świerkowego bez śladu pochłonął czarny mrok.
— Cóż u czarta! — dziwił się Jerzy. — Któraż to dziewucha w taką noc sama błąka się po łąkach i zaroślach? A może i nie sama? E-e, musi być sama, bo inaczej nie wołałaby na mnie!
— Jur... Jur... — rozległ się już zupełnie blisko dźwięczny głosik niewieści. — Chodź na prawo pod skały za olszyną... Ju-u-ur!
— Masz tobie! Nieoczekiwana przygoda! — ucieszył się nagle chłopak. — A może to „niawka“ czy rusałka, co wychynęła z potoku?
Myśląc tak uśmiechnął się wesoło.
— Zapewne to Paraska Onysymowa, a może — Hanuś Fedorczuk — fajne obie i dla każdej warto pójść pod skały, za olszyną. Ciekaw, co one gadać mi będą?...
Zeszedł ze ścieżki i szukał jakiegokolwiek przejścia przez haszcze, by nie potargać munduru i nie zsunąć owijaczy. Ledwie jednak wszedł do krzaków, oplotły go czyjeś ramiona i przywarła do niego jakaś postać kobieca.
— Ktoś ty, krasawico? — pytał zdumiony, nie mogąc w mroku rozpoznać twarzy.
— To ja... ja... Marinka, twoja Marinka Hłyszczanka! — posłyszał szept, a w chwilę potem poczuł na wargach swoich gorące pocałunki Marinoczki.
Poznał teraz ją od razu, bo chyba tak całować umiała tylko sołtysowa córka z Witlicy.
Krew uderzyła mu do głowy gorącą falą i zamroczyła. Przygarnąwszy do siebie wiotkie, pokorne ciało dziewczyny począł okrywać pocałunkami jej usta, policzki, oczy i szyję. Prowadził ją gdzieś, sam nie wiedząc, dokąd i co zamierza robić... ale w tej właśnie niebezpiecznej chwili coś niby rozświetliło się w ciemności i przed Jerzym zamajaczyła postać panny Szemańskiej. Patrzyła na niego poważnie, chociaż w źrenicach jej miotało się przerażenie i jakby zawstydzenie.
— Wszelki Duch Pana Boga chwali! — szepnął Jerzy i wypuścił Marinoczkę z objęć.
— Co ci jest, miły mój! — spytała dziewczyna słabym, omdlewającym głosem.
— Nic mi nie jest! — odparł, biorąc się w karby i suchym głosem dodał: — Gdzie szłaś sama po nocy?
— Do ciebie! — wyszeptała gorąco. — Dowiedziałam się od Wasyla Szaburaka, że jesteś w Mygli, a Onysymowa Paraska przyjechała do mnie prosić na wieczornicę... Chciałam zobaczyć się z tobą i przywitać na osobności, bez ludzi...
— Źle robisz! — mruknął. — Słyszałem, że Huculi już coś bają o tobie i o mnie... po próżnicy.
— Po próżnicy? — powtórzyła przerażonym szeptem. — Wszak mówiłeś, że, gdy powrócisz z wojska, upomnisz się o mnie, miły mój...
Nic na to nie odpowiedział, więc znowu pytała go:
— Przecież mówiłeś?
Westchnął ciężko i mruknął:
— Do końca służby kawał czasu pozostał mi jeszcze, dziewczyno... a, gdy powrócę, dawno w czepku już chodzić będziesz! Cha-cha! Znam ja was. Nie trwały to towar, a kupców na niego kupa i jeszcze kilku!
Starał się obrócić w żart to niespodziewane spotkanie i swoje obietnice.
— To tak? — przeciągnęła nagle Marinoczka. — Nie długie tedy było nasze miłowanie.
— Całowanie, dziewczyno miła, całowanie! — poprawił ją z udaną wesołością i beztroską.
Na to powiedzenie Jerzego Marinoczka ani słowem się nie odezwała. Milcząca i zgnębiona skierowała się ku drodze.
Brzeziński szedł za nią i usiłował rozweselić ją, opowiadając różne kawały i przygody żołnierskie.
Milczała jednak uparcie. Obawiając się tego najwięcej, gdyż czuł się dość niewyraźnie, jął opisywać dziewczynie piękno Warszawy, wspaniałości rewij wojskowych, zabawy w parkach, konkursy sportowe, kina i teatry.
To zaciekawiło ją, słuchała uważnie i parę razy nie mogła się powstrzymać od lekkiego okrzyku zdumienia czy może — niedowierzania.
Uradowany tym, przegadał jak najęty aż do samego domu Onysyma-sołtysa i westchnął z ulgą, gdy weszli wreszcie do zatłoczonej izby.
Pierwszym, którego spostrzegł w tłumie gości, był Wasyl Szaburak. Chłopiec ponurym wzrokiem rozglądał żołnierza i Marinkę, jakby w oczach ich szukając odpowiedzi na jakieś trwożne, jadowite pytanie.
Wyraz twarzy Szaburaka podrażnił strzelca. Zajrzał mu w źrenice i powiedział niedbałym, lekko szyderczym głosem:
— Głupi z was chłop! Kocha się w was Marinoczka, a wy dziewuchę samą puszczacie, bez opieki. Nie godzi się to, brachu! Ja wam to mówię, a wy dobrze zapamiętajcie moje słowa! Nie daj Boże, wilki krasawicę wam porwą...
Szaburak niżej pochylił głowę i coś mruknął, czego Jerzy już nie słyszał, gdyż otoczyły go dziewuchy myglańskie z Paraską na czele. Naprzeciw żołnierza, wyciągając ku niemu dłoń, przecisnął się przez tłum gospodarz grażdy — siwobrody Onysym, sołtys wiejski.
Wszyscy witali Brzezińskiego, oglądali go iskrzącymi się oczyma, częstowali wódką, pierogami i suszonymi śliwkami, wypytywali się o wojsko, Warszawę i służbę, a w głosie tych ludzi Jerzy wyczuwał wyraźnie dumę.
Jakżeż mogłoby być inaczej?!
Chłopak bądź co bądź z ich wsi, młody gazda, „swój“ człowiek nie tylko, że dostał się do tak wspaniałego pułku, ale zdobył aż tyle odznak.
Tak myśleli starsi i młodzi Huculi, ale mołodycie i szczególnie dziewuchy inne miały powody do dumy i zachwytu na widok strzelca warszawskiego.
Ba! któraż to z nich niedawno jeszcze nie przewracała do niego szarych oczu i nie rumieniła się przy spotkaniu z nim. Durzyły się w Jurze, a on, chociaż trzymał się z daleka od ponętnych Hucułek, wszakże jedno i drugie słodkie słówko rzucał, od którego żywiej tłukło się potem serce krasawic. Teraz oczu od niego nie mogły oderwać, bo też dziarsko i „reprezentacyjnie“, jak mawiał sierżant Bielski, wyglądał Jerzy w nowym mundurze, czapce i odświętnych butach. Prawdziwie wojskowa postawa, śmiałe a opanowane ruchy, donośny i wyraźny głos żołnierza imponowały młodym góralkom.
Niebawem trzech Żydków poczęło grać do tańca. Tańczono kołomyjkę, polkę i walca, które z miast przywędrowały już na Wierchowinę. Dawne tam dziadowskie hopaki w prysiady i tropoty, różne hajduki i arkany — odrzucone już zostały z pogardą. Dzicz! Ciemnota!
Chłopaki nie śpiewają już dawnych „zachętek“:

„Sida-rida, sida-rida, sida ridajdana!
„A konyky woroneńki ta konyky ryży!“

ale za to półgłosem nucą jakieś „modre Dunaje“, a nawet „tanga“.
Jerzy obtańcowywał wszystkie dziewuchy, najczęściej jednak zapraszał Paraskę i okręcając szeptał jej do ucha:
— Panna Paraska tak piękna, że aż oczy rwie!
„Panna“ rumieniła się coraz bardziej i promieniała, jak słońce. Sam Jur mówi, że jest piękna i nazywa ją — panną! Zaraz widać — inteligentny kawaler!
Ale w jakimś tańcu z „odbijanym“ musiał zatańczyć z Marinoczką, gdyż stanęła przed nim i Paraską i klasnęła w dłonie, błyskając groźnie oczyma.
— Dopchać się do ciebie nie można, wciąż tańczysz i tańczysz! — powiedział, żeby wytłumaczyć, dlaczego dotychczas nie zatańczył z nią. — Rojno koło ciebie, jak od much przy miodzie. Nie dziwota, najpiękniejsza tu jesteś!
Nie dała się złapać na komplement Jura. Spojrzała na niego ponuro i skacząc drobniutkimi kroczkami w tańcu, spytała:
— Toś nic staremu gaździe o mnie nie powiedział?
— Jakiemu gaździe? — nie zrozumiał Jerzy.
— Panu ojcu twemu, rodzicielowi!
— O czym miałem mu mówić? — wzruszył ramionami Brzeziński, przeczuwając, do czego zmierza dziewucha.
Ona jednak, zajrzawszy mu w oczy, znowu szepnęła:
— To tak?!
W tych dwóch słowach Jerzy wyczuł pogróżkę. Porwał go gniew, więc ścisnąwszy ją mocniej w tańcu, rzucił syczącym głosem:
— Czyś ty oszalała? Małoż to razy różne słowa miłosne mówią do ciebie młodzi? I cóż z tego?! Nie skrzywdziłem ciebie i tobie nie przysięgałem. Całowałem w puszczy, na mostku i na brzegu rzeki przed poborem? Ano, całowałem! A teraz ty przysięgnij mi na Spasa i Trójcę Świętą, żeś nikogo innego nie całowała?
Marinoczka milczała marszcząc ciemne brwi i zaciskając wargi.
Przed oczami Jerzego zamajaczyła nagle zawzięta, wściekła twarz Szaburaka.
Chłop stał tuż za muzykantami i wzroku nie spuszczał z żołnierza tańczącego z Marinką.
Jerzy zamierzał już pozłościć górala i udać, że coś szepce dziewczynie do ucha, lecz w źrenicach Wasyla dojrzał wielki ból i niepokój. Wyprostował się więc natychmiast i sztywnie trzymając w objęciach Marinkę, przesunął się po izbie, mówiąc do niej przyjaznym głosem:
— Radzę tobie, dziewucho miła, wyjść za Wasyla! Kocha on ciebie i cierpi bardzo z zazdrości i obawy. Dobrego miałabyś męża, jestem tego pewny.
— Tyś lepszy! — odparła z uporem.
Westchnął i mówić począł łagodnie, przekonywująco:
— Myśmy nie dla siebie stworzeni, Marinoczko! Wierzaj mi! Nieba chciałbym ci przychylić, ale nie ożenię się z tobą... Ja nie utrzymam się w górach, mam inne zamiary i w wojsku długo jeszcze służyć będę... Tam jest moje życie, nie na Wierchowinie, nie w rodzinie! Zrozum to i porzuć myśl o mnie. Bądźmy przyjaciółmi, Marinoczko!
Dziewczyna milczała, a było to milczenie uparte i nieprzychylne, prawie wrogie.
Posadził ją wreszcie na ławie i odszedł do chłopaków, którzy wołali go do stołu, gdzie Onysym częstował gości wódką, nalewając ją z „bariwoczki“ — beczułki, ozdobionej wypalonym rysunkiem i misterną rzeźbą huculską.
Jerzy po rozmowie z Marinoczką stracił humor. Czuł wyrzuty sumienia, że zbyt porywczo i nieoględnie rzucanymi słowami wzbudził nadzieję w pragnącym miłości sercu prostej dziewuchy góralskiej, a teraz sprawia jej ból i zawód.
Chłopcy, przepijając do Jerzego, żartowali i figlowali, nie zapominając jednak, że mówią do polskiego żołnierza. Wreszcie jeden z dobrze już podchmielonych chłopów klepnął Brzezińskiego po ramieniu i zawołał:
— Ależ fajnie wytupywałeś tę kołomyjkę! Dziewuchą wywijałeś niby wicher gałęzią bukową!
— Ano — nie dziw, bo tańczył z kochanicą — Marinką Hłyszczanką — rozległ się nagle jakiś zły głos.
Jerzy szybko się obejrzał. Tuż za nim stał Wasyl Szaburak i wyzywająco spoglądał na niego.
— Dać w pysk i zwalić z nóg! — podszepnęła mu usłużna myśl, ale na szczęście nadbiegła inna i przypomniała mu: — Na służbie jesteś! Nie masz prawa robić burdy i narażać munduru i honoru!
Jerzy odsapnął głośno i, podchodząc do Wasyla, rzucił spokojnym lecz twardym głosem:
— Wstydźcie się, chłopcy! Krzywdzicie dobrą, uczciwą dziewuchę, trajlując po głupiemu. Baczcie, by się o nią ktokolwiek nie upomniał, bo będzie źle.
— Kto ma się upomnieć? — wybuchnął nagle suchym, złym śmiechem Wasyl. — Chyba ty, ale ty się nie upomnisz, bo ciebie to ani ziębi, ani grzeje!
Jerzy odszedł od niego, postawił na stole niedopitą szklaneczkę z wódką, obciągnął na sobie mundur i zbliżył się do Szaburaka.
Patrząc mu w oczy powiedział z naciskiem:
— Przede wszystkim nie „tykajcie“ mnie, panie Szaburak, bom was do tego nie upoważnił. Jestem starszy strzelec, Jerzy Brzeziński, i żądam, żeby nieznajomi mówili do mnie: „pan Brzeziński“, albo „pan żołnierz“. Zrozumiano?! Gdybym nie był w wojsku, to bym wiedział, jak z „panem“ Szaburakiem trza gadać, ale teraz nie mogę. Nie wiem, co macie przeciwko mnie, ale widzę, że macie. Trza nam o tym pomówić w cztery oczy... no, to i pogadamy, kiedy swoje tu sprawy skończę. Spotkamy się i jak zechcecie, tak nasze porachunki załatwimy, bo ja na każdy sposób się zgodzę. Wy będziecie wybierać — czy mam mówić wam do rozumu, czy do... pyska. Zgoda? No, to i szlus, załatwione! Ale jeszcze coś chcę rzec, tym razem do was, chłopcy. Jeżeli którykolwiek z was obrazi głupim słowem córkę sołtysa witlickiego, Marinę, my z panem Wasylem Szaburakiem pouczymy was, jak należy szanować dobre imię i cześć dziewczyny. Pamiętajcie o tym, druhy!
Koło stołu zapanowało milczenie. Rozproszył je sam Jerzy. Podszedł do sołtysa i podał mu szklankę.
— Napijmy się, panie Onysym! Chcę wam podziękować za zabawę i zaproszenie. Już koguty po raz drugi pieją. Późno! O świcie muszę wyjechać. Powrócę do Mygli za dwanaście dni. Bywajcie zdrowi i szczęśliwi!
Pożegnawszy wszystkich po kolei obejrzał się, szukając oczyma Szaburaka. W izbie go już nie było.
Jerzy wyszedł za bramę sołtysowej grażdy i rozmyślając nad zajściem na zabawie, szedł ku domowi.
Dochodził już do mostku nad Jawornickim Potokiem, gdy nagle posłyszał jakiś szmer w krzakach, a po chwili przeciągły gwizd przelatującego mu nad uchem kamienia.
— A-a, to aż takie sprawy?! — syknął i, namacawszy bagnet skoczył ku krzakom, wołając: — Wychodź, Wasylu, jeśli tak ci spieszno, to i dziś pogadać z sobą możemy!
Dobiegł do małej polanki, gdzie było trochę jaśniej. I tu właśnie z dwóch naraz stron napadło go trzech chłopów. Jeden rozpędziwszy się zboczem stromo spadającej polany nie mógł na czas się zatrzymać, więc strzelec uskoczywszy mu z drogi podstawił nogę. Napastnik z łomotem runął na kupę kamieni. Jęczał i nie mógł się podnieść.
Dwóch innych biegło wolniej. Jerzy poznał w ciemności wysoką, ciężką sylwetkę Szaburaka i od razu ułożył plan bitwy, której nie mógł już nie przyjąć.
Szybko, robiąc duże susy, pobiegł ku atakującym go przeciwnikom, a tak kluczył i zwodził ich, że odeszli od siebie daleko. Wtedy strzelec z całym impetem wpadł na jednego z chłopów i stosując zasady boksu, czego uczono w pułku, po dwóch starciach zadał mu taki cios w szczękę, że aż chrzęsło coś i zgrzytnęło. Ugodzony knock-out‘em napastnik padł na wznak i leżał bez ruchu.
Szaburak z daleka cisnął raz jeszcze kamieniem. Tym razem trafił Jerzego. Kamień rozciął mu skórę nad uchem. Nie zatrzymało to jednak strzelca. Klnąc głośno pomknął ku Wasylowi, lecz ten nie odważył się na pojedynek i począł uciekać w stronę krzaków.
Jerzy stanął i krzyknął:
— Myślałem, że z tobą warto gadać. Teraz widzę, żeś pies tchórzliwy. Ale ja ciebie i tak znajdę, drabie, i pouczę po swojemu...
Postawszy chwilkę i zacisnąwszy chustką ranę zawrócił ku domowi.
Bramę znalazł otwartą. Wszedł cicho, zamknął ją starannie i wyciągnąwszy ze studni kubeł wody przemył ranę, tamując płynącą krew.
Długo jeszcze pozostawał na dworze. Musiał przecież odmyć krew na mundurze, bo spore jej plamy widniały na prawym ramieniu i rękawie.
— Ale tamtych tom uczciwie poczęstował! — mignęła mu chełpliwa myśl.
Trwało to jednak krótką chwilę. Zasępił się natychmiast i zaklął.
— Niedobrze to wypadło! — mruczał. — Jestem tu tylko dla urządzenia łowów, a tymczasem w bójki się wdaję. Tfu — do diabła! Też potrzebne mi to było, jak dziura w moście! Major w mig spostrzeże bliznę nad uchem i trza będzie do raportu stanąć! Oj, źle! Z tą blizną wszelako dam sobie radę... Wyproszę u ojca starą „kłepanię“ — czapę z nausznikami, to major i niedopatrzy się niczego... Aby tylko gadania jakiego nie było, bo wtedy wszystko się wykryje! No, a cóż miałem robić? Uciekać? Pozwolić, żeby Huculi myśleli, że polski żołnierz, strzelec warszawskiego pułku uląkł się trzech drabów?! Hej! Niech mnie major do paki wsadzi, ale ja inaczej postąpić nie mogłem... Może lepiej samemu o wszystkim panu majorowi powiedzieć... stanąć do raportu i — tyle tego... Co będzie, to będzie, ale przynajmniej ciężar mi z serca spadnie...
Cicho stąpając po skrzypiących deskach ganku na palcach wszedł do sieni. Ujrzał w ciemności Rozalkę. Stała milcząc i jak gdyby czekała na niego.
— Rozalka... — szepnął Jerzy.
Podbiegła do niego i, zdawało się, że wnet zarzuci mu ręce na szyję, lecz Brzeziński szepnął znowu:
— Powieś mundur koło pieca, by wysechł do świtu!
Dziewczyna, trzymając w ręku mundur, stała wpatrzona w młodego gazdę. Jerzemu wydało się, że w ciemności widzi błyski w jej oczach.
Pochylił się ku niej i zanucił cichutko:

— Hej, nie chodý ty, Hryciu, na weczornyciu,
Bo na weczornyci dziewki czarownice...

Zaśmiał się i wszedł do izby, zamknąwszy drzwi na hak.
Z dziedzińca grażdy dobiegł go zachrypnięty głos jakiegoś spóźnionego koguta. Jerzy spojrzał na zegarek. Wskazówka stała na drugiej...
— Późno... — mruknął żołnierz układając się na tapczanie.
W kącie za piecem chrobotać poczęła mysz. Nie słyszał już tego. Usnął od razu.



Rozdział X
W KTÓRYM ZNAJDUJĄ WYTŁUMACZENIE OBAWY MAJORA

O świcie Jerzy pożegnał ojca, markotnego Bartka i dlaczegoś bardzo bladą tego ranka Rozalkę. Wyprowadziwszy osiodłanego ogierka za bramę grażdy, wskoczył na Karka i pojechał, ręką macając kolbę swego przystrzelanego karabina i wiszące na łęku wypchane torby. Nie oglądał się na ojcowską dziedzinę, by sobie serca żalem za domem nie zatruwać, i jechał wąskim, porosłym trawą płajem.
Nikt by go dziś nie poznał. Miał na sobie bure portki huculskie, płócienną koszulę, skromnie haftem na kołnierzu, piersi i rękawach ozdobioną, serdak mocno zakopcony przy watrach pasterskich, starą kresanię na głowie i tylko na nogach nie noszone bodaj nigdy przez Hucułów dobre buty z cholewami. Zresztą miał wygląd najprawdziwszego górala z Czarnohory czy z Beskidu, gdyby nie karabin lufą połyskujący na słońcu, no i nie te ogromnie „mocne“ papiery w zanadrzu, a wśród nich — list majora Rzęckiego do nadleśnictwa jawornickiego.
Jerzy jechał szybko popod lasem, wspinającym się po zboczach góry, i patrzał przed siebie, wprost na wschód. A tam działy się rzeczy przedziwne! Po prawdzie — były to całkiem zwykłe rzeczy, lecz strzelec Brzeziński dawno już ich nie oglądał, więc wydawały mu się przedziwne, piękne nad wyraz, cudowne niemal. W wyrwie między lesistą Tymczanką i najeżoną szczeciną świerków Kiczerą Łopatą rozpalał się wielki płomień. Ogarniał on całe niebo szkarłatem i złotem oblewać już poczynał wierzchołki i łapy świerków, wspaniałe korony buków rozłożystych i widniejące na szczycie Łopaty małe kujawy, co pozostały po leśnych pożarach. Spoza przełęczy pokazał się wkrótce czerwono­‑ognisty skraj tarczy słonecznej, jak gdyby z radosnym dźwiękiem pomknęły na wszystkie strony złote i czerwone promienie, rozjarzyły miliony kropel rosy na trawach i krzakach leśnego podszycia, zalśniły na wzburzonej wstędze potoku, pędzącego z wierzchu Glinnika, i obudziły cały świat.
Z krakaniem zerwała się gdzieś z noclegu czarna chmara wron i częstotliwie wymachując skrzydłami poleciała na żerowisko; krzyknął drozd na buczynie, stuknął dziobem dzięcioł czerwonogłowy, kując pień suchej jodły; wyskoczył na płaik płowy kozioł i czmychnął do haszczy olszowych; przeleciała ze świergotem czereda drobnych ptasząt i niby kula bzyknęła nad głową Jerzego odlatująca na miodobranie pszczoła z dzikiej barci, ukrytej w ostępie ciemnym.
Brzeziński uśmiechał się do tego pięknego obrazu, czuł zachwyt i rzewność. To nie przeszkadzało mu jednak uważnie spoglądać na płaj, aż w pewnym miejscu, gdzie się zbiegały dwie drogi, przytrzymał Karka i uważnie przyjrzał się śladom.
— Aha! — mruknął. — Choć pijany był wczoraj Wasylko Dawidczuk, a przecież pojechał do Skalnicy. Patrzcie no go! Przede mną wyruszył...
Uśmiechnął się radośnie i popędził ogierka.
Droga poczęła piąć się w górę i wkrótce znikła w haszczach.
Jerzy puścił cugle i hucułek sam już wynajdywał dogodne przejścia, chrapiąc i potrząsając łbem.
Zjechawszy z góry Brzeziński ujrzał rozległą łąkę, a na niej aż hen — u samych spychów górskich — rozrzucone chaty wioski Skalnicy. Nad brzegiem szerokiego potoku, skaczącego po skalnych progach, stało czterech jeźdźców. Jerzy poznał barczystą postać Wasyla i trzech chłopaków — druhów z wioski.
Ujrzawszy nadjeżdżającego przyjaciela poczęli hukać na niego. Puścił ogierka w skok i podjechał ku potokowi.
— Bywajcie, Wasylko, Miko, Ołeksa i Mitro! — mówił, potrząsając im ręce. — Jedźmy, chłopcy, bo już wielki czas! W południe musimy być na Szybenym... Chcę czym prędzej się rozejrzeć, a wy mi w tym dopomożecie, chłopaki, a i zarobicie coś niecoś od panów oficerów i mego majora.
— Och, dobrze to byłoby, bo w domu — bieda! — westchnęli młodzi Huculi.
— Tedy jedźcie sobie przodem, a śpieszcie się! Gdy dojedziecie do Szybenego, stańcie u gajowego Onysyma Świrczyka. Rozglądajcie się po okolicy, a dobrze, czy ktoś tam nie zapadł gdzieś od rumuńskiej strony.
— To ty, Jur, nie jedziesz teraz nad jezioro? — spytali chłopcy.
— W godzinę po was będę w gajówce Świrczyka — uśmiechnął się Brzeziński. — Mam ja tu po drodze interes.
— Jaki interes? Do kogo?
— Nie pytajcie, ino powiedzcie, czy Iwan Gamara chodzi wolno? — zadał pytanie Jerzy.
— Cha-cha-cha! — zaśmiali się przyjaciele. — Miesiąc już chyba minął, jak wypuszczono Iwana z ula z Kołomyi.
— Ta-a-ak! — przeciągnął Brzeziński. — Tedy jedźcie już, brachy, bo śpieszno mi...
Rozstali się. Chłopcy ruszyli drogą przez łąki ku widniejącej w oddali grani, Jerzy zaś zawrócił konia i wjechawszy do puszczy, odnalazł kamieniste łożysko małego potoku. Korytem jego wspinał się na zbocze górskie, zarośnięte młodą świerczyną ze sterczącymi nad nią opalonymi pniami większych drzew.
Jechał już dobrą godzinę, gdy posłyszał basowe szczekanie psa. Niebawem puszcza poczęła rzednąć i Karek wyniósł jeźdźca na niedużą haliznę. W samym końcu jej stała uboga, zakopcona koliba, obok niej stos kloców i korzeni świerkowych, do połowy okrytych świeżymi płatami darniny.
— Mielesz stawia smolarz... Węgiel wypala — pomyślał Brzeziński, przyglądając się dużemu, białemu kundlowi, który skakał i rwał się z łańcucha.
Z koliby nikt się nie pokazywał.
Jerzy zeskoczył z konia i puściwszy go wolno, szybko wszedł do sieni i zajrzał do wnętrza.
W kącie, wciśnięty za beczkę, stał mały, chudy człeczyna, o rozwichrzonych kudłach i szarych, rozbieganych oczach.
— Jak się miewasz, Gabara?! — uśmiechnął się do niego Brzeziński. — Cóżeś nie poznał mnie, czy co, żeś aż tak się nastrachał?
Chłop milczał i spode łba przyglądał się nieoczekiwanemu gościowi. Ten zaś zaśmiał się cicho i usiadł na ławie.
— Widzi mi się, Iwanie, że coś znowu przeskrobałeś — mówił Jerzy — ale tymczasem nie chcę nic o tym wiedzieć... Odchrząknął i ciągnął dalej:
— Siadaj-no obok i słuchaj, co będę do ciebie mówił! Za co i na ile miesięcy wsadzono ciebie do ula?
Chłop nie patrząc na gościa zamruczał:
— Jeleń się podwinął... tego... tego... no, to... trzy miesiące dał sędzia...
— To znaczy, że za drugiego jelenia dostaniesz już cały rok, bracie — powiedział Brzeziński. — Teraz, słysz, wzięli się leśniczowie za kłusowników... A ileż ty zarabiasz na zabitym byku?
Smolarz pokiwał głową smutnie i szepnął:
— E-e, Żydy psia ich mać — dziesięć złotych za wszystko dadzą i — tyle... Im — nic, a ty, człowieku, siedź potem...
Brzeziński zamyślił się. Kombinował coś. Na czole poruszały mu się zmarszczki. Wreszcie podniósł głowę i wpatrując się w chudą, zbiedzoną twarz kłusownika zamruczał:
— Zgnębi ciebie leśniczy więzieniem. Zmarniejesz!... Ale inaczej nie można. Państwowe dobro niszczysz... za 10 żydowskich srebrników... Czy to warto? A co byś powiedział, gdybyś mógł, Iwanie, uczciwie setkę zarobić?
— Setkę?! To nie dla takiego jak ja biedaka — westchnął i szurgnął nosem Gabara. — Po co o tym bajać po próżnicy?
— Po to, że chcę, żebyś zarobił sto złotych...
— Tedy ja, gazdo, „krisa“[1] do rąk nie wezmę... nigdy już, a kiedy byka spotkam — oczy zamknę, by nie widzieć... — szeptał niemal przerażony możliwością zarobku kłusownik.
— No, temu to ja nie uwierzę co prawda! — zaśmiał się Brzeziński. — Ale też myślę, że ty już kłusownikiem nie będziesz...
— No, jakżeż to? — zdumiał się, zapomniawszy o swoim przyrzeczeniu Iwan.
— Pomożesz mi wybrać miejsce na rykowiska i dobre do nich podchody, a ja będę się starał, by ciebie gajowym łowieckim mój pan major mianował...
— Gajowym!
— Nie nadleśniczym przecież, tylko gajowym... Będziesz dostawał deputat mąki, soli, herbaty, cukru, tytoniu... i 30 bodaj złotych na miesiąc. Ale za to, jeśli ci ktoś choć sikorę ustrzeli w naszych lasach, ja się, Iwanie, o tę sikorkę u ciebie upomnę, a ty mnie znasz chyba, że rękę mam ciężką?
— Gazdo... gazdo! — rzucił się do Jerzego Iwan. — Taż ja nie tylko sikorę, ja chrabąszcza każdego, jak źrenicę oka... panie...
— No, tedy dobra! — kiwnął głową Jerzy. — Tedy dobra, a teraz w mig zbieraj się do drogi i przez Sołotwinny Wierch skocz na przełaj na Szybene i pytaj o mnie w gajówce Świrczyka.
— Duchem przybiegnę, gazdo, przed południem będę! — zawołał Iwan.
— Nie zdążysz, bo słońce już wysoko stoi — powątpiewał Brzeziński.
— Będę, gazdo, bo ja przez Czermakową gruń pobiegnę... Stamtąd ręką podać do Szybenego — mówił urywanym ze wzruszenia głosem smolarz. — Je ze sobą „Wowczka“ wezmę. Czujny on i tropny...[2].
— Nie boisz się, że wypłoszy jelenie?
— Co wy mówicie, panie?! Taż „Wowczok“ przy nodze idzie, jak odwinięta onucza!
— Jak chcecie — to bierzcie psa! — zgodził się przekonany już Jerzy. — Oby tylko wszystko było jak najlepiej i na czas!
— Toż ja, panie, ze skóry wyskoczę, byle wam dogodzić... byle wy...
— Dobra! — kiwnął głową Jerzy. — Bądźcie zdrowi, jadę już... Może jeszcze Wasylka Dawidczuka z towarzyszami skalnickimi dogonię!
— Jeżeli od Chybkiego potoku przez Kiczerę Małą skoczycie — to koło Jawornickiej polany dogonicie...
Mówiąc to Iwan Gabara kłaniał się raz po raz, patrząc w ślad za odjeżdżającym Brzezińskim i szeptał do ujadającego psa:
— Cichaj, Wowczok, taż cichaj, sobaka! A kysz... a kysz, ścierwo!
Jerzy jechał tak, jak doradził mu kłusownik, i istotnie — wyjechawszy na polanę, przeciętą Czeremoszem, ujrzał w oddali swoich przyjaciół. Karek zamaszystym kłusem szybko ich dogonił. Jechali razem, rozmawiając wesoło i żartując.
Od czasu do czasu, gdy spotykali płynące tratwy, przekomarzali się z kiermanyczami i śmieli się tak głośno, że echo biegło aż po same szczyty gór i pokrzykiwało po borach.
Koło południa minęli klauzę[3] na Szybenym i pogawędziwszy z dozorcą, w godzinę potem podjeżdżali już do gajówki, stojącej pod wysokim urwiskiem, porośniętym krzakami maliny, co nęciło niedźwiedzie, które często tu zaglądały.
Jakież było zdziwienie Jerzego, gdy z chaty razem z Świrczykiem wyszedł kudłaty Iwan Gabara, a do jego nóg przyciskał się kosmaty, biały „Wowczok“ z podwiniętym ogonem i złodziejskimi żółtymi ślepiami.
— No, to jesteśmy już w komplecie! — zaśmiał się strzelec. — Zacną mam kompanię.
Po czym zwracając się do gajowego dodał:
— Onysym, skoczcie zaraz po Bajbałę, niech razem z wami przychodzi.
Gajowy nie zwlekając ruszył po kolegę z sąsiedniego rewiru.
Brzeziński kazał chłopcom przyrządzić kaszę, dawszy im na okrasę kawał wędzonki, woreczek soli i blaszankę herbaty. Wszystko to wydobywał ze swoich torb, zawieszonych przy siodle. Zdawało się, że końca nie będzie zapasom, przywiezionym przez Jerzego. Dobrze bowiem zaopatrzył go major Rzęcki, a stary Brzeziński i Rozalka od siebie dodali przeróżnych prowiantów.
— Toż tego na dwie niedziele starczy! — cieszył się zawsze głodny Miko.

— Bo też ze dwa tygodnie siedzieć tu będziemy — odpowiedział Jerzy idąc ku potokowi, szumiącemu na dnie wąwozu.

...Przekomarzali się z kiermanyczami...

Długo chodził po brzegu rozglądając się dokoła, aż wreszcie znalazł to, czego szukał. Zobaczył w stromym urwisku białe pasmo ziemi, osypującej się przy dotknięciu na drobny jak puder proszek. Była to warstwa wyschłej na powietrzu białej gliny. Powróciwszy do gajówki, skinął na Ołeksę i powrócił do wąwozu. Pokazując towarzyszowi białe pasmo, powiedział:
— Po posiłku pojedziesz do dozorcy na klauzie i poprosisz go o dwa rydle i siekiery...
— Siekiery mamy — wtrącił Hucuł i słuchał dalej Brzezińskiego, który pouczał go, jak mają rąbać krzaki, budować przestronną szopę, oplatać ją gałęziami i oblepiać gliną.
— Będą tam mieszkać podczas rykowiska panowie oficerowie i goście.
— To i prycze trzeba porobić — przypomniał Ołeksa — bo gdzież spać będą?
— Nie! Panowie oficerowie przywiozą łóżka polowe. Wy zrobicie tylko półki przy ścianie, równo ubijecie ziemię, żwirem z potoku okryjecie, a z góry narzucacie łap świerkowych.
W pół godziny po tej rozmowie wszyscy wraz ze Świrczykiem i Bajbałą siedzieli przy stole w gajówce i w milczeniu posilali się tłustą, smakowicie pachnącą kaszą, zagryzając razowcem ze słoniną. Chleb dał gajowy, płacheć słoniny wydobyto z „czarownych“ torb strzelca. Popijając herbatę, Brzeziński mówił do zebranych:
— Podzielimy teraz pracę, bo mamy jej sporo! Niech tedy tak będzie: Miko, Ołeksa, Świrczyk i Bajbała mają całą parą budować szopę dla myśliwych. Wasylko z Mitrem obejdą cały teren łowiecki, a patrzcie i słuchajcie chłopcy, co się w puszczy dzieje, zajrzyjcie aż do grani i z Zielonki rzućcie okiem dokoła, po całej okolicy, czy nie unoszą się gdzieś dymy i czy kogokolwiek nie widać po lasach czy nad rzeką. My zaś z Gabarą na podsłuchy pójdziemy, by wiedzieć, gdzie na rykowisko wychodzą jelenie...
— One, panie, nad Kluczykiem poczynają już ryczeć — zauważył Bajbała, lecz Jerzy nie dowierzając gajowemu, ręką skinął i mruknął:
— Zajrzymy i na Kluczyk, chociaż on od dużego płaju za blizko leży...
— Hi-hi-hi! — nie wytrzymał Gabara — żeby byki ryczały nad Kluczykiem, no-no-no! Toż to, chłopie, albo ci się przysłyszało, albo jakaś zbłąkana krowa z Sygacza ryczała, hi-hi-hi!
Huculi parsknęli głośnym śmiechem, Jerzy zachowywał powagę i spokój, od czasu do czasu pogardliwie spoglądając na gajowego, który o zwierzynie i łowach nie miał najmniejszego pojęcia, o czym w swoim czasie strzelec uprzedzał majora Rzęckiego.
— No, to i już! Zaczynajmy robić! — powiedział wstając od stołu. — Iwanie, zaraz idziemy, tylko buty ściągnę i kierpce włożę...
Za kwadrans szedł już za kłusownikiem i z radością mu się przyglądał. Iwan skradał się przez puszczę, prześlizgiwał się jak wąż skroś najgęstsze haszcze, przystawał, nasłuchiwał i węszył, a tuż przy jego nodze, przywarłszy do ziemi, czołgał się biały kundel i strzygł sterczącymi uszami.
W kilku miejscach, gdy przecinali dawne poręby, Iwan oczami wskazywał Brzezińskiemu świeże zadraśnięcia na korze pni i pączki płowej sierści na suchych gałęziach krzaków.
Jerzy rozumiał, że były to ślady jeleni, szukających tu miejsc dla bitw z rywalami i miłosnych spotkań z łaniami.
Do wieczora obeszli dużą połać należącej do łowiska puszczy i wszystko sobie zanotowali. W głowie Brzezińskiego wyraźnie już kształtował się plan przyszłych łowów i utrwalało się przekonanie, że wyniki ich mogą być piękne.
Powróciwszy o zmierzchu do gajówki nie zastali tam Wasylka. Nadszedł jednak wkrótce z Mitrem. Chłopcy donieśli Jerzemu, że nad potokiem Bystrym stoi w krzakach namiot i jacyś ludzie chodzą po puszczy. Widzieli ich z daleka, a nie wiedząc, jak mają postąpić z nimi, powrócili, by się naradzić.
Jerzy, skinąwszy na gajowych, ruszył natychmiast na wskazane miejsce.
Podeszli bez hałasu do namiotu i nagle stanęli przy siedzących przed ogniskiem ludziach. Było ich tam trzech: Hucuł, pochylony nad kociołkiem i dwóch młodych panów o smagłych twarzach i czarnych włosach.
Jakież było zdziwienie Jerzego, gdy przekonał się, że obaj nie mówią po polsku i huculsku.
— Rumuny! — mignęła mu myśl i zażądał okazania papierów.
Nowe zdumienie! Cudzoziemcy pokazali papiery, wydane przez wojewodę i przez Krakowską Akademię Umiejętności. W papierach tych stało, że władze polecają opiece wszystkich obywateli dwóch uczonych rumuńskich, którzy poszukują jakichś chrabąszczy w puszczy.
— Zapewne ktoś doniósł o nich majorowi i stąd to jego troski! — domyślił się Brzeziński.
Przy pomocy Hucuła, mówiącego po rumuńsku, Jerzy wdał się z uczonymi w rozmowę, wyrażając obawę, czy nie będą oni płoszyli jeleni. Uspokoił się jednak posłyszawszy, że Rumuni w głąb lasów nie zapuszczają się, broni palnej nie używają, a, co najważniejsze — pojutrze już opuszczają Polskę.
Jerzy pożegnał cudzoziemców bardzo uprzejmie i powrócił do gajówki. Czekano tam na niego z wieczerzą.
Obejrzawszy roboty przy szopie pochwalił Hucułów i gajowych, że szybko i dobrze budują i udał się na spoczynek.
Był to zasłużony spoczynek po ciężkim i pracowitym dniu.
To też spał jak zabity i obudził się, gdy słońce stało już wysoko.
Huculi krzątali się koło stawianej szopy.
Dawidczuk z Ołeksą poszli już do lasu, by rozejrzeć się w innej stronie puszczy. Gabara ze swoim kundlem, zabrawszy kawał chleba, przed świtem jeszcze dał nura do lasu, gdyż miał zwiedzić ustąpione kółku myśliwskiemu rewiry prywatnych właścicieli. Z wieczora jeszcze szepnął do Brzezińskiego, że znalazłszy rudel[4] jeleni, potrafi zapędzić go na teren łowów i tu zatrzymać do przyjazdu myśliwych, by nie potrzeba było robić dalekich podchodów.
— Pozwólcie mi, panie, wziąć ze dwie garście soli, to ja dla byków lizawicę zrobię i od tego miejsca ani jeden daleko nie odejdzie.
Na tym stanęło i — dlatego właśnie przebiegły i sprytny kłusownik po nocy jeszcze niemal opuścił gajówkę i zniknął w puszczy. Znał ją i jej mieszkańców lepiej, niż strzelec swoje torby, w których Huculi wynajdywali coraz to nowe zapasy.
Napiwszy się raz jeszcze herbaty Jerzy osiodłał Karka i pojechał do Jawornika, gdzie mieści się poczta. Wyprawiwszy raport do majora wstąpił do nadleśnictwa, zameldował o przygotowywanych łowach Oficerskiego Kółka Myśliwskiego i pojechał do gajówki Bajbały.



Rozdział XI
A PRZECIEŻ NAD SZYBENYM NIESPOKOJNIE...

Brzeziński jechał brzegiem Czeremoszu, oddalając się od Jawornika ku południowi.
Skręciwszy na boczną drogę posuwał się kamienistą drogą, wbiegającą w ciemny las świerkowy.
Karek szedł, co chwilę otrząsając się i wymachując ogonem, bo cięły go bąki.
W pewnej chwili, gdy stanąwszy w łożysku potoczku, przecinającego drogę, pił, gwałtownie uniósł łeb i zachrapał.
Jerzy obejrzał się dokoła, lecz nikogo nie spostrzegł, chociaż wiedział, że w ten sposób ogierek jego uprzedza o zbliżaniu się obcego człowieka.
— Karko, coś tam zwęszył!? — spytał hucułka strzelec, wpatrując się w nieprzenikniony dla oka gąszcz krzaków, oplecionych zwiędłymi już pędami powojów, dzikiego wina i chmielu.
Ogierek stał z podniesioną głową, ostrożnie tulił i podnosił uszy, rozdymając chrapy.
Nagle drgnął, szarpnął się gwałtownie i uskoczył na bok, jak gdyby zamierzając ukryć się pod wysokim brzegiem potoku.
Brzeziński instynktownie zerwał z ramienia karabin i odsunął bezpiecznik. Krzaki na przeciwległym brzegu rozstąpiły się powoli i na skraj niewysokiego urwiska wyszedł człowiek. Stanął i dłonią zasłaniając oczy przed słońcem patrzał na jeźdźca. Przyglądał mu się również uważnie Jerzy. Zauważył straszliwie brudną, steraną twarz, długie kudły, pełne zielsk i suchych liści, przenikliwe, piwne oczy, czarną mazankę i łachmany, okrywające chude, kościste ciało. Spostrzegł też i odciśniętą na serdaku pręgę, która przekonała doświadczonego górala, że nieznajomy dopiero przed chwilą dźwigał na sobie ciężki karabin i że, zanim wyszedł z krzaków, gdzieś go ukrył. Nie znał tego człowieka i zresztą nie wyglądał on na kłusownika.


...Na skraj urwiska wyszedł człowiek...

— A przecież miał karabin i wcisnął go gdzieś do dziupli, czy pod wywrot — rozumował Brzeziński, wpatrując się w zezowate, strwożone oczy chłopa.
— A ja myślał, że to strażnik czy przodownik jedzie przez las — mruknął wreszcie nieznajomy, przybierając obojętną minę.
Jerzy skinął głową i uśmiechnął się nieznacznie.
— To dlatego wetknęliście gdzieś karabin? — spytał.
Nie zdążyło jednak przebrzmieć to pytanie, gdy chłop jak majak zniknął w haszczach. Brzeziński posłyszał łoskot toczących się kamieni, trzask łamanych krzaków i szybko zacichający tupot nóg.
— Oho! — podniósł ramiona strzelec. — Ten drab ma zapewne powody do unikania ludzi. Co by to być mogło?
Należałoby właściwie ścigać zbiega, lecz zastanowiwszy się nad tym strzelec przyszedł do wniosku, że nie jest to jego zadanie i że musi przede wszystkim ściśle wykonać rozkaz swojej władzy przełożonej, którą w tej chwili, na terenie huculskim jest łowczy kółka myśliwskiego, major Rzęcki.
Tak pomyślawszy, Brzeziński przerzucił karabin przez ramię i ruszył w dalszą drogę. Karek szedł już spokojnie, cicho parskając.
— Daleko już zapędził się ten drab zezowaty, bo go już koń zwęszyć nie może! — rozmyślał Jerzy, rozglądając się w koło i uchylając przegradzające drogę łapy świerkowe.
Mignęła mu z lasu szeroka linia przerębu, którą myśliwi „duchtem“ nazywają. Koniec jego wpierał się w podnóże wysokiej góry Lidowej.
— Blisko już do gajówki Bajbały — kombinował Jerzy. — Przejadę potok Werchny, potem olszowy rewir i zaraz za ostatnimi świerkami puszczy zacznie się nieuczęszczana od dawna przez juhasów połonina Malchowa, cała szczawiem zarośnięta. Tam właśnie stoi gajówka...
Coś jednak podszepnęło leśnemu człowiekowi ostrożność.
Zgarnął więc cugle, karabin zacisnął pod pachą i jechał cicho, bo Karek zrozumiał, jak się ma w podobnym wypadku zachowywać, więc stąpał nie potrącając kamieni i nie parskając.
Na połoninie panowała cisza. Tylko gdzieś spoza lasu dobiegało jękliwe kwilenie jastrzębia i żałosne pojękiwanie wilgi. Szeleściła pod kopytami zwarzona już przymrozkami trawa, szerokie liście i badyle.
Zszedłszy z konia, pchnął drzwi i wszedł do gajówki. Ciemno w niej było, gdyż Bajbała wychodząc przymknął szczelnie obie okiennice. Po chwili oczy Jerzego przyzwyczaiły się do mroku więc począł rozglądać się po izbie.
Zdumiał się ujrzawszy człowieka, leżącego na pryczy. Miał twarz zwróconą ku ścianie, na której widniała świeżo odłupana szczapa.
Brzeziński pochylił się nad leżącym człowiekiem i jął nasłuchiwać.
Nie mógł złapać echa jego oddechu, więc w jakimś przerażeniu szarpnął go i przewrócił na wznak.
Jerzy wydał okrzyk zgrozy. Na czole nieznajomego czarną plamą występowała w mroku otoczona skrzepłą już krwią rana, a obok na posłaniu cała kałuża krwi.
Brzeziński uspokoiwszy się nieco obejrzał zabitego. Miał on na sobie dobre ubranie i obuwie, z kieszeni marynarki zwieszał się srebrny łańcuszek od zegarka. W kieszeni pozostał nietknięty portfel z kilkunastu złotymi i rumuńskimi banknotami.
— Cóż do diabła! — zamruczał strzelec. — Człowiek, który przestrzelił na wylot głowę temu biedakowi, nie miał zamiaru ograbić go? Po co więc zabił? Kto zabił i kogo zabił?
Na tyle naraz pytań Jerzy nie otrzymał odpowiedzi.
Obchodząc nieco później izbę przekonał się, że morderstwo dokonane zostało tuż przy progu, dlatego kula, uderzywszy w ścianę ukośnie, odłupała szeroką drzazgę. Morderca po zabiciu złożył swą ofiarę na posłaniu, o czym świadczyły ślady krwi na deskach podłogi.
Jerzy raz jeszcze przetrząsnął kieszenie zabitego człowieka. W wewnętrznej kieszeni kamizelki znalazł dokument rumuński. Odczytał nazwisko i imię i zrozumiał, że papier ten został wydany niejakiemu Piotrowi Jakowence.
Włożywszy z powrotem paszport, wyszedł z gajówki. Miał ciężar na sercu i niewytłumaczony niepokój w duszy. Wzburzył go ponury dramat, który miał miejsce na zarośniętej szczawiami połoninie Malchowej i dręczyła niewyjaśniona zagadka, kto i za co zamordował nieznajomego Jakowenkę w gajówce Bajbały. Musiało się to stać zapewne w nocy, gdy gajowego nie było w domu. Myśl Brzezińskiego mimo woli zwróciła się ku zezowatemu Hucułowi, który uciekł przed nim.
— A przecież od razu poznałem, że nie jest kłusownikiem — przypomniał sobie strzelec i znowu pomyślał: — ale co mógł mieć za porachunki taki nędzarz z tym zamożnym zapewne Jakowenką, który ma rumuński paszport?
Nużyły i drażniły go te pytania.
Wskoczył na siodło i pojechał, usiłując zapomnieć o wszystkim. Jechał nasłuchując i szukając śladów jeleni, gdyż zbliżał się właśnie do zachwalanego przez Bajbałę uroczyska Kluczyka.
W puszczy panowała cisza.
Wyjechał wreszcie na szeroki płaj, biegnący od Hryniawskich połonin i tu spotkał patrol strażników granicznych. Wylegitymowawszy się opowiedział im o tym, co widział w gajówce i ruszył dalej.
Wkrótce przejeżdżał grzbiet i począł zniżać się ku kotlinie Szybenego, gdy nagle posłyszał strzał, a kula z przeciągłym świstem przeleciała mu nad głową.
— Przypadek, czy ktoś do mnie strzelił? — zadał sobie pytanie.
W tej samej chwili spostrzegł w dole, na dnie wąwozu, biegnącego jego zboczem człowieka i obu strażników, goniących go przez puszczę. Jeden z nich trzymał jeszcze karabin przy ramieniu.
— Strzelał do biegnącego, ale widać kula odbiła się od pnia i skręciła w moją stronę — kombinował Jerzy, śledząc przebieg pościgu.
Uciekający człowiek wpadł w gąszcz krzaków olszowych i zniknął w nich bez śladu. Próżno wpierali strażnicy swoje wierzchowce w haszcze, nie chciały wejść, czy nie mogły. Strażnicy dali jeszcze dwa strzały w zawiłą sieć krzaków i wysokich traw, po czym skierowali się ku gajówce.
— Słuchaj no, Bajbało — powiedział Brzeziński, gdy dojechał do swego obozu — u ciebie w domu nieszczęście...
Gdy opowiadał gajowemu o jakimś Jakowence, leżącym we krwi na jego posłaniu z głową roztrzaskaną kulą, Bajbała aż ryknął ze strachu.
— Co teraz ze mną zrobi policja?! Powiedzą, że to ja zamordowałem...
— Cóż znowu? — uspokoił go Brzeziński. — Przecież ty od wczoraj jesteś tu, z nami...
Przypominając sobie różne szczegóły, opowiedział o spotkanym w puszczy człowieku o zezowatych oczach i w mazance.
— Skąd mogę wszystkich znać, którzy włóczą się po puszczy i górach? — jąkał się Bajbała.
— Dlaczego uciekł on, gdy go o karabin spytałem?
Gajowy podniósł ramiona i szepnął:
— Nie wiem... Skąd taki żebrak miałby karabin?... Pistolet chyba na straszenie wilków, ale żeby karabin... Nie wiem, nie wiem — mruczał coraz niespokojniej — nic nie wiem...
Na tym ta rozmowa się urwała, bo Brzeziński nie chciał jej podtrzymywać.
Postanowił sobie tylko, że opowie o wszystkim majorowi i po skończonych łowach, gdy dostanie urlop, poszuka tego zezowatego włóczęgę. Czuł, że w tym morderstwie kryje się jakaś tajemnica, której bez wykrycia pozostawić nie wolno.
— Ja, panie, skoczę do gajówki... — poprosił go Bajbała po chwili.
— Nie, brachu, ty pozostaniesz tu, a Dawidczuk pojedzie do Jawornika i zaalarmuje posterunek policji, bo tego tak zostawić nie można — sprzeciwił się Jerzy.
Bajbała westchnął tylko i odszedł, ponuro patrząc w ziemię.
Niepokój jego i zachowanie się zwróciły na siebie uwagę spostrzegawczego strzelca. Od tej chwili śledził Bajbałę, nie spuszczając z niego oka.
Szopa była prawie gotowa. Pozostało tylko okryć dach trzciną z jeziora, oblepić ściany i wstawić okna i drzwi, które dostarczył nadleśniczy z Jawornika.
Iwan Gabara opowiedział Jerzemu, że odkrył na Łysej Kiczerze starą, już dobrze zarośniętą olszyną porębę, gdzie o świcie sześć byków trykało się rogami, że aż po wierchach łomot szedł, a jeden z nich był stary osiemnastak.
— Trza się śpieszyć, bo ino patrzeć odryczą się jelenie, a wonczas szukaj wiatru w polu! — mówił kłusownik.
Brzeziński ułożył telegram do majora Rzęckiego i polecił Dawidczukowi podać go w Jaworniku przed tym jeszcze, jak pójdzie na posterunek.
Wasyl powrócił przed północą, przywiózł zwinięty w długi rulon kobierzec do pokrycia podłogi i drugi do przyozdobienia ścian szopy, dwie firanki na okienka i blaszaną rurę do pieca kuchennego. W przeddzień przybycia myśliwych nadleśnictwo miało dostarczyć kilka krzeseł, duży stół, trzy umywalki i różne naczynia. Chłopiec opowiedział Jerzemu, że policja została powiadomiona przez straż graniczną o morderstwie w gajówce pod Lidową górą i rozpoczęła już dochodzenie.
— Byleby rychlej skończyli, bo będzie nam po łowisku się pętać i hałasy wyczyniać — martwił się strzelec.
— E-e, chyba nie! — uspokoił go Wasilko. — Taż oni rozumieją, że tak nie można. Mówił ja im, a oni gadali, że o wszystkim wiedzą. Nie pierwszy to raz mają u siebie takie polowanie.
— No, to dobrze! — pochwalił przyjaciela Jerzy. — A teraz powiedz mi, czy nie widzieliście czegoś niezwykłego w kniei?
— Nic my nie widzieli, ale słyszeli, że ktoś trzy razy strzelił w puszczy — odpowiedział Dawidczuk.
— To i ja wiem! — kiwnął głową Jerzy. — Rozpędzą nam takie syny zwierzynę! — Ogarnął go niepokój o przyszłe łowy.
W nocy, gdy wszystko już spało dokoła, Jerzego obudziło basowe ujadanie Wowczka. Ześlizgnąwszy się z posłania bez szmeru, otworzył drzwi gajówki i wyszedł na dwór. Wiał zimny wiatr i szeleścił suchym listowiem. Po jasnym niebie pędziły okrągłe obłoki, chwilami przysłaniając bladą tarczę miesiąca. Mrugały gwiazdy i, gdy wiatr ucichał, dzwonił głośno przelewający się po kamieniach strumyk.
Biały kundel biegał po polance i szczekał zawzięcie.
Jerzemu coś przyszło nagle do głowy. Wszedł do szopy, gdzie nocowali Bajbała i młodzi Huculi.
— Ssss... — syknął Brzeziński, spostrzegłszy puste posłanie Bajbały. — Uciekł do gajówki! Coś on o tej sprawie wie...
Powrócił do izby i położył się na ławie. Kundel umilkł wkrótce.
Jerzy usnął, lecz nie minęło godziny, gdy Wowczok na nowo wściekać się począł.
Brzeziński zerwał się z ławy i pobiegł do szopy, myśląc, że Bajbała powrócił ze swej tajemniczej wyprawy. Zawiódł się jednak. Gajowego nie było. Chłopcy chrapali zgodnym chórem.
Nagle rozległ się krzyk Świrczyka.
— Oj, ludzie, patrzcie — łuna nad puszczą!
— Co? Pożar leśny?! — wrzasnął przerażony Brzeziński i aż mu się włosy na głowie zjeżyły na myśl, że ogień rozpędzi całą zwierzynę.
Świrczyk popatrzył na łunę, pokręcił głową i mruknął jak gdyby zdumiony:
— Nie, to nie las się pali... Tak mi się widzi, że to Hrycia Bajbały gajówka... Polecę zbudzić go...
— Poczekaj! — zatrzymał chłopa Brzeziński. — Po co masz go budzić, wszak nic on na to nie poradzi. Czy będzie wiedział, czy nie będzie — i tak się spali jego chata...
— Taż i prawda! — przytaknął gajowy. — Tylko z czego by się zapaliła chata Hryciowa? Sam on w niej mieszka, jak borsuk, więc i tej nocy nikogo w niej nie było...
— Któż to wie? — szepnął Brzeziński. — Może juhasy zaprószyli iskrę watrę paląc...
— Skąd tam juhasy! — zawołał Świrczyk. — Tam nie ma wypasu, bo to chwastowata, kwaśna połonina. Każdy watah ją omija...
— Tedy nic nie rozumiem — mruknął Jerzy, myśląc o tym, po co pobiegł do swej gajówki Bajbała i dlaczego dopiero wtedy wynikł w niej pożar?
Tajemnica stawała się jeszcze bardziej zawiła i ponura. W grę wchodził trzeci człowiek — Hryć Bajbała.
Położywszy się Jerzy nie mógł usnąć, aż wreszcie trącił śpiącego na podłodze Gabarę i szepnął doń:
— Jak prędko, Iwanie, mógłbyś dojść do połoniny Malchowej?
Kłusownik popatrzał na niebo, poruszał grubymi wargami i odparł:
— Kiedy „stożary“[5] staną nad tym — ot tam — wierchem będę na Malchowej...
Jerzy zamyślił się obliczając czas. Spojrzał na zegarek.
— Za godzinę niespełna — szepnął. — Ej, nie dojdziesz!
— Dojdę, panie, owczym „trapaszem“, [6] co przez Syruczkę biegnie — również szeptem odpowiedział Iwan i raz jeszcze uważnie przyjrzał się Wielkiemu Wozowi.
— Jeżeli tak, to proszę was, Iwanie, idźcie zaraz i podpatrzcie wszystko, co się tam dzieje koło gajówki. Ale baczcie, by was nikt tam nie dojrzał, bo...
Chciał dodać: „bo może stać się nieszczęście“, lecz urwał i po chwili dopiero dorzucił:
— Aby żywa dusza was nie spostrzegła! Czuj duch!
Gabara skinął głową w milczeniu, cmoknął na psa, a gdy ten zbliżył się do niego, przywiązał kundla do żerdzi w zagrodzie. Przelazłszy przez worynię[7] wsiąkł w mrok.
Brzeziński usiadł na schodkach ganku i patrząc w gwiaździste niebo myślał.
Z puszczy dobiegały różne odgłosy. Trzasła gdzieś odrywająca się gałąź, gruchnęło o ziemię kilka odrywających się naraz szyszek, pisnął jakiś ptaszek, w suchych liściach zaszeleściło coś — żuk czy mysz, gromadząca skrzętnie zapasy na zimę, wreszcie — potoczył się po lesie groźny, głuchy poryk.
Brzeziński poderwał się ze stopnia. Stał i słuchał. Ryk jednak nie powtórzył się więcej.
— Pewnie młody i ochoczy byk, że tak wcześnie głos podaje — szepnął do siebie. Do świtania ze dwie jeszcze godziny pozostaje, a on już na rykowisko się wybrał... Durny!
Uśmiechnął się łagodnie i starał się zgadnąć, który z myśliwych jakiego ustrzeli jelenia.
— Chciałbym, żeby mój major doszedł do tego osiemnastaka, którego Iwan widział! A może tylko tak baja? E-e-e, chyba widział, bo aż mu oczyska świeciły się jak u wilka, gdy rozpowiadał mi o starym rogaczu...
Nie spostrzegł jak zdrzemnął się, oparty plecami o słupek ganku. Drgnął posłyszawszy powarkiwanie Wowczka. Biały owczarek majacząc w mętnej poświacie przedświtu przekręcał głową z boku na bok, cicho warczał i merdał opuszczoną zawsze kitą.
— Co u licha! — zdumiał się strzelec. — Czyżby Gabara już powracał?
Kłusownik wychodził właśnie na łąkę i szedł drobnym, szybkim krokiem ku gajówce.
— No, coś widział? — z zaciekawieniem i trwogą spytał Brzeziński. — Siadaj, boś zdrożony i mów!
— Oj, panie, com ja widział, com widział! — począł szeptać Gabara. — To Bajbała podpalił swoją gajówkę i z nim razem Bira-skotar z Butyny, ten, którego syna na trzy lata osądzili za to, że jakieś bolszewickie roznosił gazety, czy książki. Widziałem, jak Spiridon Bira rozbierał się, łachy swoje do ognia rzucał, a potem przebrał się, czystą koszulę wdział, i kraszanice, i sierak nowy, i kapelusz słomkowy... Wszystko to przyniósł mu Hryć — gajowy z lasu, a gdy ten na się przyodziewek nowy wkładał, łachmany jego palił, żerdzią przewracał, by lepiej je ogień strawił... Tak ja miarkuję, że on coś jeszcze palił, co zająć się nie chciało, bo na pogorzelisko suchych gałęzi cały stos narzucili i wciąż dodawali i dodawali, że aż powyżej iglic świerków płomień buchał... Nie wiem ino, co tam palili, bo kraśny ogień w oczy mi bił i ślepił...
— Ja wiem — szepnął Brzeziński.
— Wiecie, panie? Jeleń, może? — spytał kłusownik.
— Niech będzie choćby jeleń — mruknął strzelec. — A co było potem?
— Potem — to już nic... Bira pociągnął na Czeremosz, a Hryć uskokiem Lidowej na stary wybiegł płaj. Do nas widać podąża... Tedy ja, jakoście kazali, w mig trapaszem owczym podałem się tu, by wam o wszystkim donieść...
— Dziękuję wam! Możebyście wódki łyknęli?
— Oj, i jak jeszcze! Zimna miecie dujawica i po kościach chodzi — wyjąkał uszczęśliwiony Gabara, biorąc z rąk Jerzego manierkę.
— Daj Boże! — zamruczał przyciskając ją do ust.
Zabulgotała okowita raz i dwa. Iwan odsapnął głośno i pociągnął jeszcze jeden potężny łyk.
— Dziękuję, Bóg zapłać! — powiedział, rękawem ocierając wąsy i brodę. — Ulżyło. Rozgrzało...
— Kładźcie się teraz i nikomu o Bajbale ani słówka nie mówcie — surowym głosem upomniał go Brzeziński. — Ani słówka!
Spojrzawszy wymownie na Iwana wszedł do izby i rzucił się na siennik leżący na ławie.
Gabara pomrukując coś układał się na wojłoku, rozesłanym przy piecu. Do słuchu obu dobiegło dalekie krakanie wron.
Budził się dzień.



Rozdział XII
BOHATER NASZ MIESZA SIĘ W CUDZE SPRAWY

Mieszanie się do cudzych spraw jest rzeczą niepotrzebną i szkodliwą — i dla tych, których to obchodzi, i dla tego, kto nieproszony i niedziękowany wścibia swój nos. Są jednak sprawy, których wyświetlenie jest obowiązkiem całego społeczeństwa i każdego obywatela.
Jerzy Brzeziński stawszy się świadkiem morderstwa, dokonanego na nieznanym obywatelu rumuńskim, Piotrze Jakowence, przez Hucuła Spiridona Birę, o czym wiedział coś gajowy Bajbała, tę niezrozumiałą dla niego i zagadkową sprawę postanowił wyjaśnić, gdyż nie mógł dopuścić nawet myśli, żeby zbrodniarz nie został ukarany.
Jerzy oka tej nocy nie zmrużył planując różne sposoby wykrycia i schwytania mordercy.
Wyszedłszy o świcie z gajówki obejrzał raz jeszcze roboty chłopów i Świrczyka, budujących szopę i skinął na Gabarę.
— Powiedzcie, Iwanie, Bajbale, że we trzech pójdziemy na podsłuchy — szepnął do niego.
Gajowy stawił się natychmiast. Był już spokojniejszy i, jak gdyby nic, wysłuchał rozkazu Jerzego.
— Do Kluczyka poprowadzę was, panie, krótką drogą — powiedział.
— Taż, panie, my wczoraj... — zaczął zdumiony kłusownik, lecz Brzeziński spojrzał na niego przymrużonymi oczymi i chłop umilknął natychmiast.
Dostawszy się na teren uroczyska Jerzy skierował obu chłopów w różne strony, sam zaś ruszył szybkim krokiem ku zaroślom, gdzie strażnicy strzelali do gąszczu krzaków, w których ukrył się uciekający przed nimi człowiek.
Strzelec przedzierał się przez gęste zarośla i w jednym miejscu dojrzał połamane krzaki i stratowaną trawę.
— Zapewne leżał tu człowiek uniknąwszy pościgu — rozumował Jerzy, lecz w tej samej chwili na zwiędłej, zdeptanej trawie spostrzegł ślady krwi.
Trochę dalej znalazł jakiś badyl, zbryzgany krwią, parę kroków w prawo — jeszcze jeden, a potem inne ślady, kierujące się ku potokowi. Jerzy szedł tym krwawym tropem i myślał:
— A przecież jakaś kula dosięgła tego Biry — myślał, rozglądając się dokoła i już miał przeskoczyć przez omszony, do reszty zbutwiały pień olszowy, gdy nagle wydało mu się, że coś błysnęło pod kłodą. Pochylił się i zajrzał. Leżał tam wciśnięty przez kogoś karabin.
Brzeziński obejrzał go uważnie. Poznał karabin rumuński. Przecież tyle razy miał taką broń w ręku, gdy Rumuni osadzili swoją załogę w Kołomyi pomagając nam w wojnie!
Nie wiedział, jak ma postąpić z karabinem.
Wreszcie ukrył go w krzakach, ponad którymi ciągnęła się ku górze wybujała, cienka olsza. Skończywszy z tym szedł dalej, wpatrując się w ślady krwi.
Oglądając szlak, którym szedł nieznany człowiek, Jerzy wywnioskował, że ten dostał ranę w pierś, bo krople krwi widniały na gałęziach krzaków, że coraz częściej przystawał i kładł się, że podpierał się kijem, gdyż na błotnistej ziemi widniały zagłębienia, wyciśnięte ostrym jego końcem.
Wpatrzony w ziemię i w gąszcz olszowy doszedł Brzeziński do potoczku i wynurzywszy się z krzaków wydał okrzyk przerażenia.
Na piargowym brzegu leżał Hucuł w starym, brudnym serdaku. Miał głowę pogrążoną w wodzie. Sztywne, nieruchome ciało jego budziło trwogę.
Jerzy odciągnął leżącego od wody i zajrzał mu w twarz.

Był to młody chłop z szeroko rozwartymi oczyma i w rozpiętej na piersi mazance, poplamionej krwią. Chłop nie żył.

...Na piargowym brzegu leżał Hucuł...

Brzeziński usiadł przy nim i zaczął myśleć:
— Któż tedy zabił Jakowenkę: Bira, czy ten nieborak? Po co przebierał się Bira? i po co spalił Bajbała swoją gajówkę? Trzeba powiadomić policję o jeszcze jednym nieboszczyku...
Długo nie mógł znaleźć odpowiedzi, lecz czasu nie tracił, chociaż i myślenia nie przerywał. Odciągnął martwe ciało od brzegu i złożył je w krzakach.
— Poślę któregoś z chłopów na posterunek policji z meldunkiem o morderstwie i będę prosił, by hałasów w puszczy nie wszczynali, gdyż z łowów będą nici...
Powziąwszy takie postanowienie skierował się do obozu. Dobrze już po południu powrócili Gabara i Bajbała. Jeden z nich miał minę tajemniczą, drugi, jak i wczoraj, zdradzał niepokój.
Kłusownik przyłapał Jerzego na uboczu i zdążył mu szepnąć:
— Widział ja, panie, dziś, jak gajowy w puszczy zaciosy robił na świerczkach...
— Po co zaciosy?
— Widać dla kogoś, by drogę wskazać...
— Gdzież ta droga ma prowadzić?
— Nie wiem, panie, choć widzi mi się, że do... Skalnicy...
— Do Skalnicy, gdzie mieszka Spiridon Bira?...
Gabara nic na to nie odpowiedział, gdyż spostrzegł gajowego Bajbałę, który uważnie im się przyglądał. Iwan syknął przez zęby:
— Bajbała nas śledzi... Mówcie coś do mnie, niby o łowach, panie...
Jerzy natychmiast się zorientował, że jest śledzony. Nie zmieniając tonu począł się naradzać z Gabarą o podchodach do trzech obranych na polowaniu rykowisk. Nie spuszczał z oka gajowego, który pokluczywszy dokoła szopy zbliżył się do rozmawiających, by posłyszeć, o czym mówią.
Gdy uspokojony odszedł, Jerzy szepnął do Gabary:
— Wyjdźcie z obozu niespostrzeżenie i obaczcie, dokąd te zaciosy prowadzą, czy rzeczywiście do Skalnicy?
Iwan zaśmiał się cicho i pochyliwszy głowę począł rozwijać onuczkę, mówiąc:
— Nie trzeba chodzić, ja i bez tego wiem, panie. Te ścieżyny przez granie i puszcze nasze w jedną biegną stronę... ku Okopom Świętej Trójcy, a potem ku sowieckiej rubieży na Chocim i Żwaniec...
— Któż tam chadza? — spytał Brzeziński.
— Różni ludzie — wzruszył ramionami kłusownik, — ten przenosi przez granicę jakieś „pysma“, tamten — złoto na sprzedaż, inny — broń albo też... o, panoczku, Bajbała znowu węszy? Czy mam iść?
— Skoro już wiecie, tedy pozostańcie... — odpowiedział Brzeziński i zauważył: — Dawniej tego nie było...
— Było, ino nie tak bardzo — szepnął kłusownik. — Teraz to bolszewicy ośmielili się, od kiedy z Czechami pokumali.
— A-a-a! — zrozumiał wreszcie Jerzy przypomniawszy sobie przeczytany niedawno artykuł o jakiejś umowie pomiędzy Czechami a Sowietami.
Powrócił do domu i zawoławszy obu gajowych i Iwana rozwinął mapę okolic Szybenego i czerwonym ołówkiem wykreślił podchody do łowisk. Skończywszy z tym powiedział:
— Pójdziecie teraz do puszczy i w pobliżu tych butynów[8] pobudujecie szałas na trzech ludzi, bo może wypadnie myśliwych z wieczora tam prowadzić, więc by mieli gdzie się przespać. Rozumiecie? Ale żeby mi żadnego hałasu nie robić! Cichutko sklecicie schrony, świerczyną otulicie, na ziemi ułożycie gałęzie i trawę i czym prędzej powrócicie.
— To, panie, chyba jutro już powrócimy, bo dziś już słońce ku zachodowi się ma. Jesień — dzień krótki — zauważył Świrczyk.
Brzeziński skinął głową i podniósł wzrok na niebo.
Okryło się szarymi, porwanymi na strzępy obłokami, które pędziły z północy na południe, smagane wichrem.
Na ziemi cicho było. Zrzadka tylko nadlatywał porywczy wiatr, lecz natychmiast ginął w puszczy, gdzie wierzchołki świerków raz po raz chyliły się gwałtownie i długo potem poruszały rozmiotanymi gałęziami.
— Burza pędzi, kto wie, czy śniegiem nie sypnie? — zamruczał Jerzy.
— Tak myślę, że nad ranem zbieleje wszystko. Przymrozek będzie mocny i ponowa spadnie — kiwnął głową Iwan. — Widział ja wczoraj jamiołuchę w bukowym rewirze — ta ptaszka przylatuje do nas tuż-tuż przed śniegiem...
— No, to chodźmy już, dość gadania — powiedział Świrczyk.
— Żeby łomotu nie robić, weź, Onysym, piłę — poradził koledze Bajbała.
— Dobrze mówisz! — pochwalił go Jerzy. — Tak będzie najciszej.
Gajowi z Iwanem Gabarą odeszli zabrawszy piłę, rydel i worek z zapasami.
W godzinę po ich odejściu od domku dozorcy z klauzy przybiegł chłopak z wiadomością, że z nadleśnictwa przyszły trzy wozy z różnymi rzeczami dla myśliwych. Brzeziński wysłał swoich chłopców, którzy wraz z robotnikami napracowali się do siódmego potu, przenosząc skrzynie i meble do szopy. Nie zdążyli jednak zrobić wszystkiego przed nocą, więc nazajutrz od świtu rozpoczęli pracę. Ledwie przynieśli ostatnią skrzynię, na której widniał napis: „Wina i zakąski“, gdy krzątający się w szopie Jerzy posłyszał nagle od strony puszczy głośny okrzyk:
— Hej, tam, ludzie! Gdzie tu jest starszy strzelec Brzeziński?
Głos był bardzo dobrze mu znany, więc Jerzy natychmiast wypadł z szopy i znieruchomiał w pozycji zasadniczej.
Od lasu na bułanym hucułku podjeżdżał major Rzęcki.
— Nastraszyliście mnie, to i pośpieszyłem się! — wołał.
Przywitał strzelca bardzo przyjaźnie, uśmiechał się do niego życzliwie, gdy nagle spochmurniał i spytał z niepokojem:
— A to cóż nowego, Brzeziński?
— Gdzie, panie majorze? — nie zrozumiał Jerzy.
— Jak to gdzie? Nad uchem waszym! Blizna wcale porządna, niby ktoś was toporem ciapnął...
Brzeziński spłonął cały, lecz wyprostował się natychmiast i zaczął:
— Panie majorze! Melduję posłusznie, że o tej bliźnie i dwóch nieboszczykach...
— Co takiego? Za tę bagatelną ranę zakatrupiłeś, chłopcze, aż dwóch ludzi?! — przeraził się major.
— Melduję posłusznie, że ta dziura za uchem — to jedna rzecz, a te umarlaki — to znów inna i mojej tam winy nie ma, bo ja tylko znalazłem ich... O tym stanę do raportu osobno, a teraz melduję, że jutro ponowa ma być i przymrozek, jak się widzi...
Wyprężony jak struna Brzeziński zameldowawszy o wszystkim, pokazał majorowi mapę z podchodami i zaprowadził go do świeżo zbudowanej, bielutkiej szopy, świecącej nowymi szybkami.
Rzęcki wydymał wargi z zadowolenia i pomrukiwał:
— Gracko spisaliście się, Brzeziński! Oby nam tylko byki dopisały jak wy — wtedy... wszystko będzie bardzo... bardzo... ślicznie!
Tego niewojskowego słowa: „ślicznie“, a raczej jego znaczenia Jerzy nie zrozumiał. Grunt jednak był w tym, że major zdawał się być zadowolony.
Brzeziński skinął na Dawidczuka i szepnął do niego:
— Herbata... Otworzyć małą blaszankę z szynką. Nakrajać słoniny wędzonej z papryką. Migiem, na jednej nodze!...
W pół godziny potem major Rzęcki wypoczywał w czysto wymiecionej gajówce. Patrząc na siedzącego przed nim strzelca pił herbatę i ze smakiem zajadał kawał razowca ze słoniną. Nie przeszkadzało mu to słuchać meldunku o przygodzie z Marinoczką Hłyszczanką i tchórzliwym rywalem, Wasylem Szaburakiem.
— Ja, panie majorze, tego płazem mu nie puszczę i kiedy po łowach, pan major, udzieli mi urlopu na dwa tygodnie, ja temu Szaburakowi wyłoję skórę naszą pięścią strzelecką! — aż zaperzył się Brzeziński.
Major kryjąc usta za kubkiem z herbatą uśmiechał się nieznacznie, a, gdy Jerzy skończył, powiedział nie patrząc na niego:
— No, no, tylko tym pięściom cugli zbytnio nie popuśćcie... chyba tylko dla pouczenia, że żołnierskiej skóry nie wolno dziurawić...
— Rozkaz, panie majorze, pouczę! — odparł Jerzy.
— Meldujcie raz jeszcze o tym, co się tu stało w puszczy — bardzo to mnie niepokoi — mruknął major podnosząc oczy na strzelca.
Wysłuchawszy go uważnie major zamyślił się.
— Ta-ak! — przeciągnął wreszcie. — To, widzę, jest sprawa poważna, być może, nawet bardzo poważna... Istotnie — trzeba dopomóc do jej wyświetlenia, ale że też diabli nadali, że to podczas łowów właśnie!
— Ciekawe! — ciągnął dalej major. — Tajemnica gór! Gdybyśmy byli z wami literatami, to byśmy dopiero napisali romans pod tym tytułem — „Tajemnica gór“, albo jeszcze lepiej — „Morderstwo w uroczysku Kluczyk“!
— Tak jest, panie majorze! — ożywił się nagle Jerzy. — Widzi mi się, czuję to, że w tej sprawie maczają palce wrogowie Rzeczypospolitej i tedy każdy obywatel jest obowiązany...
— Prawda! Macie słuszność, Brzeziński! — przerwał mu major, a na twarzy jego odmalowało się wzruszenie.
Zrozumiał bowiem, że widzi przed sobą nie tylko doskonałego żołnierza, ale i uświadomionego obywatela Państwa Polskiego. Zamierzał właśnie o coś jeszcze zapytać swego strzelca, gdy do gajówki weszli Świrczyk i Gabara. Na widok oficera zerwali czapki z głowy i stanęli w progu.
— To moi ludzie, panie majorze — objaśnił Rzęckiego Jerzy i spytał: — Z czym przychodzicie?
— My, panie, postawili schrony i czekali długo na Bajbałę, ale Hryć nie wrócił... — pochylając kudłatą głowę ku Brzezińskiemu powiedział kłusownik.
— Nie wiecie, czy Bajbała postawił szałas na Hnilczowej Kiczerce? — zaniepokoił się nagle Jerzy.
— Ja skoczył na Kiczerkę — odpowiedział Świrczyk. — Szałas stoi, ale Hrycia ani słychu, ani dychu... Nie wiadomo, gdzie się zapodział Hryć...
— Przyjdzie, nie igła przecież, to i nie zgubi się — burknął dla uspokojenia majora Brzeziński. — Może tropi jeleni rudel?
Świrczyk nic na to nie odpowiedział, Gabara zaś uśmiechnął się chytrze.
— Co tam takiego? — spostrzegł to od razu strzelec. — Gadaj, chłopie, bo przed panem majorem nie może być żadnych tajemnic.
Gabara zasłonił usta czarną dłonią i chichotał złośliwie:
— Taki to własnych wszy nie wytropi! Ot, taki „zajdej“![9]
— Co myślisz, Iwanie, o tym, że Bajbała nie powrócił z Kiczerki? — spytał strzelec surowy wzrok wbijając w kłusownika.
Gabara wzruszył kościstymi ramionami i pokręcił kudłatym łbem.
— Ja wiem? — bąknął. — Gdyby mnie o to zapytał posterunkowy, powiedziałbym: „szukajcie Hrycia w Skalnicy“... Tak mi się widzi, że teraz to wszystkie płaje i płaiczki do Skalnicy biegną...
— Słyszy pan major, co on mówi? — zwrócił się Jerzy do majora Rzęckiego. — Tak też panu majorowi meldowałem...
— Hm... hm... — zamruczał major i dorzucił: — Ależ ktoś tu nawarzył piwa! Nie wiem tylko, kto je pić będzie. Byle nie wy, Brzeziński...
Jerzy spojrzał spokojnie na dowódcę batalionu i odpowiedział natychmiast:
— Ja pić nie będę, panie majorze, ale ktoś to zrobi, bo ja mu w tym dopomogę!
Po posiłku major wraz z Brzezińskim udali się na łowiska. W drodze kłusownik opowiedział Jerzemu, że na łowisku, gdzie stawiał szałas, widział z daleka byka.
— Stary rogacz, zliczyć na nim parostków nie mogłem, ale musi być dwudziestak, jeżeli nie starszy jeszcze, bo strasznie w karku gruby i rogi na karku nosi — ciążą mu.
— Tedy ileż mamy razem rykowisk? — spytał major.
— W bliskości od obozu siedem i pięć dalszych, panie majorze — odpowiedział strzelec.
— Które ma najlepsze byki?
— Pod Lidową na butynie, na Stychowej Kiczerze i na Lidowej Kiczerze, bo tam trzy osiemnastaki wychodzić poczęły.
— Gdzie radzicie mi generała postawić? — zadał nowe pytanie major. — Nie bardzo on chodzić może, bo już wiekowy i na serce słaby.
— Melduję posłusznie, żeby postawić pana generała na wypalenisku nad potokiem, bo tam będą ryczały byki średnie, ale za to kilka ich jest, więc strzelanie będzie — doradzał Jerzy.
— Dobra! Na dalsze panowie oficerowie losy pociągną — powiedział Rzęcki.
— Ja bym chciał, żeby pan major dostał miejsce na Stychowej Kiczerze — uśmiechnął się Gabara.
— A bo co? — zaciekawił się oficer. — Coś kapitalnego?
Kłusownik oczami począł łypać w nagłym podnieceniu i szepnął tajemniczo:
— Ryczeć będzie stary, strasznie stary, siwy na karku byk! Ja go od dawna znam. Chytry on!... Czuch ma niczym pies gończy... migiem strzelbę zwęszy... Jego w młodości „graf“[10] Baworowski kulą trafił, ale on po-o-oszedł! Od tego rykowiska podejść się nie daje. Ryczeć — ryczy, ale chytry jest, bo ciągle węszy. Poryczy, urwie, znów poryczy i chrapy rozedmie, by węszyć... Ale byk bo byk! Takiego jednego ubić, to na całe życie starczy! Lepszych rogów na całym świecie nie znaleźć! W rozłodze człek się zmieści! Ta-a-akie rogi!
Długo jeszcze opowiadał Iwan Gabara wychwalając swego byka, a major Rzęcki zajęty swymi myślami zapisywał coś do notatnika.
Przed wieczorem powrócili do gajówki. Usiadłszy przy stole major wesołymi oczyma spojrzał po obecnych.
— Zdaje mi się, chłopcy — powiedział — że będziemy mieli wspaniałe łowy, o których głośno stanie się w Europie, gdy nasi goście zagraniczni z trofeami powrócą do domów i będą opowiadali i pisali o uroku naszych puszcz górskich i obfitości w niej zwierzyny królewskiej! O to nam właśnie idzie. Niech świat jak najwięcej mówi i słyszy o Polsce, bo przez 150 lat nikt o niej nie wspominał, chyba wtedy tylko, gdy my sami zmuszaliśmy do tego Europę, wszczynając szalone powstania, ba! — prawdziwe wojny, jak to było w r. 1831-ym.
Nagle odezwał się Bajbała.
Nikt nie spostrzegł, jak wszedł i stanął przy progu. Teraz miętosząc w ręku uszatą czapę — „kłepanię“ i patrząc twardo w oczy majorowi, mówił:
— Tedy, słyszał ja o tym od starego grafa Sapiehy, Polacy z Moskalami o Polskę się swarzyli. No, i cóż? Moskal jak był wrogiem, tak wrogiem i pozostanie, bo to wraże plemię... i zawsze takim będzie, bo i teraz jak może, tak szkoduje, ino nie każdy o tym wie... oj, nie każdy!
Słuchającemu go Jerzemu nagle błysnęło coś w głowie. Zdawało mu się, że rozumieć zaczyna ostatnie wypadki, że przestają być dla niego tajemnicą.
Nie o Birze, Bajbale i tym zabitym w mazance myślał teraz, lecz całą uwagę swoją skupił koło znalezionego w gajówce Jakowenki.
Nie zdradzał się jednak i tylko zestawiał wypadki, dociekał, zadawał sobie pytania i sam na nie odpowiadał.
— Co bym dał, żebym potrafił zdybać tego Spiridona Birę! — myślał, ale nawet marzyć o tym teraz nie mógł, gdyż musiał pozostawać przy majorze i myśliwych, którzy pojutrze już mieli przybyć do obozu.
Jednak niespodziewane przybycie Bajbały i jego odezwanie się na inne tory skierowały myśli Brzezińskiego.
Tak długo kluczył po obozie, aż spotkał Bajbałę na osobności.
— Słysz, Hryciu, zbiegnijcie ku potokowi, zaraz tam przyjdę — powiedział.
Gajowy wbił w niego ponure oczy i w milczeniu skinął głową.
Gdy Jerzy po paru minutach zeszedł na zdziar, znalazł tam gajowego. Hryć siedział na kłodzie skamieniałej buczyny i pykał dymem z fajki.
Brzeziński podszedł do niego i prosto z mostu spytał:
— Dlaczego razem ze Spiridonem i tym trzecim zabiliście Jakowenkę?
Bajbała opuścił głowę i nie podniósł oczu na strzelca.
— Gadajcie, Hryciu, bo tak dla wszystkich będzie lepiej! — popędzał go Jerzy.
Bajbała wytrząsnął popiół z fajki i podparłszy głowę rękami zamyślił się. W jego postawie i wyrazie twarzy nie wyczuwało się już trwogi i wahania. Nie wydawał się nawet zaskoczonym tak obcesowym pytaniem. Namyślał się układając odpowiedź, przypominał coś sobie i ważył w umyśle każde słowo. Nagle się ożywił, wyprostował i rzekł smutnym głosem:
— I wy, panie, zabilibyście takiego Jakowenkę! Zabilibyście i — tyle! Posłuchajcie mnie i osądźcie... Jakowenko zbałamucił syna Biry — Denisa i mego Aleksego, żeby od komunistów przez Czechosłowację na węgierską stronę coś tam przenosili, pieniędzmi ich skusił, bo wiadomo — wielka to pokusa! Denisa węgierscy strażnicy schwytali, a potem sądzili chłopca w Budapeszcie i... powiesili... Mój zaś Aleksy, choć go odmawiałem, poszedł i dostał się do więzienia... Już trzeci rok gnije za kratami w Esztergomie, a kiedy temu koniec będzie — Bóg jeden wie!... Tak my we trzech umyślili Jakowenkę i innych takich, którzy zakazane rzeczy dostarczali naszym chłopakom, zamanić na Malchową połoninę i ubić... Tak też i zrobiliśmy, tylko, że Jakowenko się bronił i strzelił do Hawryły, brata Biry... To już i wszystko, panie, a teraz wasza wola, róbcie, co chcecie...
— Poczekajcie, poczekajcie — przerwał mu Jerzy — coście wy palili w gajówce?
Bajbała podniósł na niego ponure oczy i odpowiedział natychmiast:
— Policja, spisawszy protokół, pozostawiła trupa na miejscu, trzeba więc było go spalić, by nikt nie dowiedział się, kto to był, bo Jakowenko — to przybrane nazwisko... Trzeba też było spalić całą bibułę, moc jej nawiózł Jakowenko spoza rumuńskiej granicy! Gdyby znaleźli ją u mnie, powiedzieliby sędziowie, że to ja ją rozdaję. Spaliliśmy wszystko, teraz ino wy wiecie całą prawdę, a przysięgam na krzyż święty, że prawdę mówię!
Brzeziński zamyślił się. Sprawa nie była łatwa, bo różne uczucia walczyły z sobą w sercu i głowie żołnierza. Unieszkodliwić wroga i burzyciela — święty obowiązek obywatela, zabić człowieka w czasach pokoju — jest to bezprawie. Co tu robić? Jak tą sprawą pokierować?
Długo głowił się Brzeziński, aż w końcu tak zawyrokował:
— Bajbało, po skończonych łowach pójdziecie do Skalnicy po Birę i z nim razem pojedziecie do prokuratora w Kołomyi i wszystko mu, jak mnie w tym miejscu po prawdzie wyznawać będziecie.
Na tym stanęło.
Gdy wieczorem Brzeziński zameldował majorowi o tym, co z Bajbały wyciągnął, ten bardzo się przejął opowiadaniem i zaklął:
— Psia krew, wszędzie, różnymi drogami sączy się trucizna bolszewicka. Rozumiem tych biedaków! Iluż to ludzi omamili już komuniści i popchnęli na szubienicę?! Mam ja w Stanisławowie znajomego adwokata, więc napiszę do niego, by dopomógł w tej sprawie. Jeżeli chłopy mówią prawdę, wtedy nie wielką dostaną karę, tym bardziej, że ten drań, Jakowenko, zabił owego Hawryłę, więc inni musieli bronić własnego życia...
Podziękowawszy majorowi za obietnicę Brzeziński odnalazł Hrycia i powiedział mu o tym.
Bajbała ucieszył się. Podszedłszy do majora i nic do niego nie mówiąc pocałował go w rękę i odszedł.
— Jakiś poczciwy Hucuł! — zauważył major.
— A ja myślałem, że to on właśnie jest prawdziwym mordercą! — szepnął z wyrzutem w głosie Brzeziński.
— To tak, jak w swoim czasie byłem przekonany, że wy jesteście kłusownikiem — powiedział major Rzęcki. — Sąd ludzki o bliźnim często bywa mylny i krzywdzący, ale trzeba umieć naprawić krzywdę, Brzeziński...
— Tak jest, panie majorze! — odparł Jerzy.



Rozdział XIII
PIERWSZY DZIEŃ ŁOWÓW GÓRSKICH

Wreszcie nastał dzień łowów.
Jerzy nie był obecny przy powitaniu przez majora Rzęckiego przybywających gości, gdyż ostatnią dobę spędził na łowiskach, szkoląc tam przewodników.
Do podprowadzania myśliwych wybrał poza sobą samym Iwana Gabarę, który miał obsłużyć gości na Stychowej Kiczerze, — Dawidczuka mającego ostry słuch i doskonały wzrok posłał na Zieloną Kiczerę; Bajbałę osadził na starym butynie pod Lidową, Świrczykowi polecił słuchać rykowiska w uroczysku Kluczyk, sobie zaś wyznaczył podchody z generałem węgierskim; Miko i Mitro mieli obsłużyć innych starszych oficerów w puszczy w pobliżu obozu.
Ludzie byli już na swoich placówkach, gdy przed świtem jeszcze zaczęli przybywać myśliwi. Majorowi Rzęckiemu wypadł los na Stychową, dokąd prowadziła ciężka i daleka droga.
Brzeziński zameldowawszy się u węgierskiego generała, który mówił dobrze po słowacku, więc jako tako mógł porozumieć się ze strzelcem, oddał dwóch innych oficerów pod opiekę Mika i Mitra, sam zaś poprowadził gościa cudzoziemskiego.
Szli około dwóch kilometrów, aż wreszcie wyszli na stare, olszyną zarośnięte poręby. Całe stosy suchych gałęzi przegradzały drogę. Trzeba było przełazić przez zwalone pnie drzew i skakać przez głębokie wykroty.
Generał, chociaż porządnie zdyszany i spocony, szedł jednak dziarsko.
Las stał w jaskrawej szacie. Czerwone buki, złote olsze w mroku nawet pięknie odcinały się od szafirowej ściany puszczy świerkowej. Bure, zielone, szkarłatne i żółte trawy i badyle, już zwarzone mocnym przymrozkiem, tam i sam wyzierały z płatów śniegu, który spadł poprzedniej nocy i nie stopniał, chociaż dzień był słoneczny.
Z gąszczu, gdy przechodzili koło zarośli młodej buczyny, wypadł rogacz, stanął, przyjrzał się idącym ludziom i zniknął w wysokiej trawie. Z pobliskiego wierchu niby przeczuwając zdobycz zerwał się orzeł i jął krążyć nad wyżarem[11] od czasu do czasu wydając przenikliwy skwir.
Brzeziński prowadził generała w stronę szerokiej i płaskiej rozłogi, gdzie ryczał od dwóch już dni jeleń, wołając łanie i wyzywając przeciwników na śmiertelny bój.
Podchodzili w słabej poświacie zatrzymując się co kilka kroków, by posłuchać.
Na porębie panowała głucha cisza.
Generał niespokojnym, pytającym wzrokiem spojrzał na Jerzego i raptem stanął jak wryty.
Gdzieś, zdawało się, zupełnie blisko odezwał się jeleń.
Groźny, głuchy, do przeciągłego westchnienia podobny ryk jego odbił się od ściany puszczy, przerzucił się pod sam wierch góry i pobiegł rozbiwszy się na setki głosów i dalekich ech.
W półmroku wszystko wydawało się niejasne, tajemnicze i oszukańcze.
Generał kilka razy zrywał karabin z ramienia i wpatrywać się poczynał w skłębione krzaki lub sterczący w trawie pień, przyjmując ich zwodnicze kształty za jelenia, lecz Jerzy potrząsał głową w milczeniu i prowadził dalej. Sam też czuł podniecenie słuchając namiętnych poryków byka i odpowiadającego mu echa.
Tak doszli do rozłogi i tu stanęli.
Brzeziński musiał się rozejrzeć. Przez kilka chwil ostrożnie odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie wypatrzył byka. Stał pomiędzy dwoma pniami i wyciągnąwszy szyję z zarzuconymi na kark rogami ryczał przeciągle. Koło jego pyska kłębiła się opadająca para.


...Byk postąpił kilka kroków naprzód...

Jerzy pochyliwszy się do samej ziemi przysunął się do generała i ręką wskazał mu majaczącą w mętnej pomroce sylwetkę jelenia.
— Proszę nie strzelać, bo komory nie widać za pniem. Musi przecież wyjść na odkryte miejsce...
Generał przyłożywszy do oczu lornetę polową oglądał byka.
Palcami pokazał, że mają przed sobą czternastaka, i sprawdził, czy luneta dobrze ustawiona na lufie. Z lekkim brzękiem opuścił bezpiecznik.
Byk po chwili postąpił kilka kroków naprzód i pochyliwszy rogaty łeb znieruchomiał.
Mimo, że myśliwych dzieliła od niego odległość co najmniej dwustu metrów, słyszeli wyraźnie chrapanie jelenia i zgrzyt racic bijących w piargowy grunt.
Powoli poczęła unosić się lufa karabina. Brzeziński oczyma powstrzymał generała w chwili, gdy ten pochylał już głowę ku kolbie.
— Daleko... — szepnął — musimy dojść jeszcze ze sto kroków... Stój! Proszę stać! — poprawił się Jerzy i wystawiwszy głowę z krzaków wpatrywał się w coś, co nagle zamajaczyło na skraju poręby.
Jakaś ogromna, czarna sylwetka sunęła przedzierając się przez gąszcz niskich, skłębionych krzaków i wysokich, szeleszczących badyli.
— Niedźwiedź, czy co? — zdumiał się Jerzy, lecz niebawem wypatrzył wszystko: gruby, o zjeżonej sierści kark, olbrzymi wieniec niby dwie suche gałęzie pełne krótkich sęków i czarno-płowy grzbiet starego byka. Szedł dumnie, z podniesionym łbem, chciwy krwawego spotkania z ryczącym rywalem.
— Tam!... tam!... — szeptał Brzeziński wskazując generałowi zbliżającego się byka.
Przybysz dostrzegł wreszcie przeciwnika i pochyliwszy łeb ku ziemi i zezując w jego stronę począł obchodzić go. Chciał przyjrzeć się dobrze śmiałkowi, który nie ustępował z placu, ocenić jego siłę i dopiero wtedy rozpocząć pojedynek. Pochłonięty widokiem wroga zbliżył się na jakieś osiemdziesiąt metrów do zaczajonych myśliwców, dygocących nie tyle z zimna, ile z silnego podniecenia łowieckiego. Zmniejszył się też dystans dzielący ich od czternastaka, bo i ten bijąc w ziemię racicami, jął przecinać drogę przybyłemu na jego wojowniczy zew przeciwnikowi.
Generał drżącym ze wzruszenia głosem szepnął do strzelca:
— Ten drugi... dwadzieścia cztery mieć parostki, stary, oj, bardzo stary sztuka! Można dwa jeleń wziąć dubletem!
— A jakżeby inaczej! — wyrwało się mimo woli Brzezińskiemu.
W tej samej chwili huknął strzał, a po nim drugi.
Stary jeleń podniósł się na tylnych biegach i z trzaskiem łamanych krzaków runął martwy w ich haszcze, czternastak potknął się nagle, ukląkł, lecz wnet zerwał się i mignął płowym bokiem w zaroślach, zarzuciwszy rogi na kark.
Coś się popsuło generałowi w zamku i karabin nie wypalił.
— Strzelać! Strzelać! — krzyknął zrozpaczony generał wskazując Jerzemu pędzącego jelenia, który wypadł właśnie na małą polankę przesadzając pnie i stosy gałęzi, złożonych niegdyś przez drwali.
Brzeziński wziął go na cel i czekał.
Byk raptownie skręcił w lewo odsłoniwszy cały bok.
Trwało to jedną sekundę zaledwie, ale tego tak krótkiego czasu starczyło Jerzemu, by umieścić muszkę karabina na komorze i strzelić.
Jeleń niby piorunem rażony zwalił się łbem zarywszy się w wysokiej trawie.
— O-o-o, pięknie, bardzo pięknie strzela! — wołał generał węgierski i wyjąwszy natychmiast srebrną papierośnicę ze złotymi literami wyciągnął ją do strzelca.
— Prezent, od generała, na pamiątkę, souvenir[12] z polowania! Pięknie strzelać, bardzo pięknie! A mój był też piękny!
— Tak jest, panie generale, piękny, stary byk, bo tamten drugi — to niby cielak przy byku pana generała! — podtrzymał zachwyt gościa Brzeziński.
Powracali do obozu, gdy słońce stało już dobrze nad widnokręgiem.
Generał długo bowiem nie chciał odejść od swojej zdobyczy. Trofeum rzeczywiście było wyjątkowe. Takiego kapitalnego byka od kilkunastu już lat nie zdobył żaden myśliwy.
Toteż generał oglądał go z zachwytem, fotografował z różnych stron, mierzył wysokość, rozpiętość i grubość wieńca, naszkicował w notatniku bogato uperlone róże obsady rogów, słowem — we wszystkich szczegółach wystudiował zabitego jelenia i coraz bardziej czuł się zadowolony z tak wielkiego i prawdziwego sukcesu.
Obejrzał potem czternastaka i przekonał się, że kula karabinowa ugrzęzła w lewej nodze, nawet nie uszkodziwszy kości.
— W pośpiechu obniżyłem cel! — mruknął z uśmiechem generał.
— Tak jest, panie generale, gdyby trochę wyżej, trafiłby pan generał akurat w główkę kości i wtedy byk nie poszedłby — pocieszył go Jerzy i dodał: — Ale daleko do niego było.... i stał jakoś niewygodnie...
— No, no — niewygodnie! — zaśmiał się poczciwy Węgier. — Wyście go zdmuchnęli jak świeczkę w pełnym biegu... Niewygodnie, cha-cha-cha!
— Trafunek, panie generale, tak jakoś się złożyło samo — tłumaczył się skromnie Brzeziński i po chwili spytał: — Co się stało z karabinem pana generała?
— Zaciął mi się... Nigdy mu się to nie przydarzyło. Taki porządny Manlicher, wypróbowany!
To mówiąc podał broń strzelcowi.
Brzeziński obejrzał karabin i spostrzegł, że do zamka trafił jakiś patyk.
— O-o, już! Jakiś suchy sęk trafił i przytrzymał spust... — powiedział.
Generał uspokoił się wreszcie. Sapnął głośno i wyjąwszy z kieszeni cygaro, zaczął go zapalać.
Powoli, by nie męczyć się napróżno, zbliżali się ku obozowi.
Generał opowiadał Jerzemu o swoich polowaniach za młodu w puszczy Białowieskiej na żubry i w Indiach — na tygrysy, do których się strzela siedząc na słoniu.
Tak rozmawiając doszli do gajówki Świrczyka. Innych myśliwych jeszcze nie było, bo mieli kawał drogi z łowisk.
Dopiero po godzinie zaczęli nadciągać z różnych stron.
Wkrótce zebrało się całe towarzystwo: generał węgierski, pułkownik łotewski i pułkownik francuski, jako goście, nadleśniczy z Jawornika, który ze swymi ludźmi zorganizował przyjęcie w szopie, i piętnastu oficerów z dowódcą i majorem Rzęckim na czele.
Panowie golili się i myli w izbie gajowego, służba leśna z Jawornika pod komendą leśniczego przygotowywała śniadanie w szopie.
Jedna po drugiej przybywały partie przewodników, za którymi chłopi okoliczni znosili upolowaną zwierzynę.
Na rozkładzie przed gajówką ułożono sześć byków — czterech dwunastaków i dwa, zabite przez generała i Jerzego.
Myśliwi długo oglądali swoje trofea, fotografowali jelenie i sfotografowali się sami z całym towarzystwem. Z tego najwięcej się cieszyli Wasyl Dawidczuk, Miko i Mitro, gdyż fotografowano ich po raz pierwszy i do tego w tak świetnym towarzystwie.
Triumfatorami tego dnia oprócz generała byli obaj cudzoziemscy pułkownicy, dowódca pułku i młody porucznik, zawołany myśliwy i dobry strzelec.
Brzeziński zbliżył się do Iwana Gabary i warknął:
— Cóż ty, drabie, szczekałeś po próżnicy o jakimś tam byku? Przyśnił ci się czy co, psia krew?
Kłusownik ręce rozłożył i szepnął:
— Wyszedł, jak Boga mego kocham, wyszedł, ino pan major nie strzelał...
— Major nie strzelił? — zdumiał się Jerzy.
— Bo to widzicie, panie, byk szedł i jeszcze nie ryczał. Tedy major powiada: „niech sobie idzie, to może na tego Francuza wychynie... Niech on go ustrzeli...“ No, i byk poszedł, a potem ryczeć zaczął na małej Jaksowej połoninie, ot, wyżej, nad Stychową Kiczerą...
Brzeziński podszedł do majora.
— Panie majorze, pozwolę sobie zapytać, czy na Kiczerze było rykowisko?
Rzęcki ścisnął Jerzemu ramię i szepnął:
— Ja wam powiadam, że takiego olbrzyma nigdym nie widział! Szedł na sto metrów ode mnie, komorę wystawiwszy jak tarczę...
— Panie majorze!...
— Chciałem, żeby go ustrzelił pułkownik francuski i puściłem byka, a on — szelma wyszedł na polanę ponad puszczę i ryczał sobie drwiąc ze mnie..., ale ja go tak nie zostawię, choćbym miał za nim na rumuńską przejść stronę — rzucił przez zęby major.
— Panie majorze, nie puścić takiego! — zawołał Brzeziński.
Major zaśmiał się głośno i powiedział:
— Cuda o was opowiada pan generał! Podobno w całym pędzie zwaliliście czternastaka? Jak to było?
Brzeziński zameldował o przebiegu rykowiska, a gdy wspomniał o zacinającym się karabinie generalskim, Rzęcki klepnął strzelca po ramieniu i zawołał:
— No, ależ rzeczywiście piękny dostaliście upominek od generała! Oho, jaka wspaniała papierośnica! Patrzcie, monogram generała z hrabiowską koroną, bo nasz gość z bardzo arystokratycznego pochodzi rodu. Cieszę się, że wam się tak z miejsca powiodło!
— Ja to miejsce upatrzyłem, ale myślałem, że tam na rykowisko wychodzą młodziki, panie majorze, aż tu raptem taki staruch się nawinął...
— Bardzo, bardzo to dobrze się stało, gdyż na generale najwięcej nam zależy — odparł major Rzęcki i zwracając się do gości, oświadczył:
— Panie generale, panie pułkowniku, panowie oficerowie, pan nadleśniczy, nasz uprzejmy gospodarz, prosi na przekąskę!
Całe towarzystwo ruszyło ku szopie rozmawiając wesoło.
Brzeziński ze swymi ludźmi poszedł do gajówki, gdzie i dla nich przygotowany był posiłek i dwie flaszki „wyborowej“.
Trącając się kieliszkiem z Bajbałą Jerzy pochylił się ku niemu i szepnął:
— Za wasze zdrowie, Hryciu! Porządny z was chłop i sąd polski wyciągnie was z biedy! Możecie spać spokojnie!...
— Strzelec Brzeziński, do panów oficerów! — krzyknął otwierając drzwi gajowy jawornicki.
Jerzy zerwał się z miejsca i wybiegł na dwór.
Generał ujrzawszy strzelca, zawołał do niego po słowacku:
— Nie wiedzieć, że wy, druhu, żołnir... Tedy siadać przy mnie, drugi stary żołnir i pić szklaniczkę śliwowic, dobry śliwowic, co może tyle mieć roków, jak ja! Hę? Dobry, mocny, uczciwy śliwowic? No, teraz zakąsić kawałek szynki... domowej z mego Kalagom...
Oficerowie zaczęli wypytywać Brzezińskiego o rykowiska i o to, co widział w puszczy górskiej, a ucieszyli się bardzo, gdy strzelec upewnił ich, że nie tylko na trzy dni, ale choćby na tydzień nie zbraknie pewnych łowisk.
— Panowie oficerowie bez byka nie powrócą do Warszawy. Każdy będzie miał swego na rozkładzie — mówił Jerzy. — W zimie zaś kupę dzików nabić można w buczynach podgórskich. Tyle tego tu jest, a sadliste to, ledwie łazi, bo im brzuchy po ziemi się włóczą!
Gdy znowu nawiązała się ogólna rozmowa, Brzeziński ubił dwa interesy. Przekonał majora Rzęckiego, że należy przyjąć na stanowisko gajowego Iwana Gabarę i nie zwlekając, dziś jeszcze obmyślić pomoc dla Bajbały.
— Czekajcie, Brzeziński! — przypomniał coś sobie major. — O synu Bajbałowym mówiłem z generałem. Napiszcie mi tylko porządnie i szczegółowo, jak ta sprawa wygląda, kiedy dostał się chłopak do więzienia i do jakiego. Będę prosił pana generała, aby coś dla chłopca zrobił w Budapeszcie. Mam nadzieję, że to będzie miało pożądany skutek.
— Dziękuję, panie majorze, bo mi tego Bajbały okrutnie żal! — odpowiedział Jerzy.
Po śniadaniu myśliwi udali się na spoczynek, a koło godziny drugiej po południu Brzeziński prowadził już całe towarzystwo ku klauzie na Szybenym i stamtąd do drogi nad Czeremoszem, gdzie czekały na gości samochody i wozy, którymi mieli odjechać na obiad do Jawornika.
Nadleśniczy bowiem zaprosił myśliwych, oraz przybyłych do Jawornika starostę i dyrektora lasów państwowych do swojej siedziby, położonej malowniczo wśród lasu świerkowego, na pagórku, skąd roztaczał się piękny widok na wartką strugę Czeremoszu i zielone łąki z rozrzuconymi tam i ówdzie grażdami Hucułów jawornickich.
Brzeziński razem z Bajbałą spisał całą sprawę jego syna i skończywszy z tym, skrzyknął Iwana, obu gajowych i swoich chłopców, aby raz jeszcze obejrzeć jutrzejsze łowiska, wszystko sprawdzić i skontrolować.
Gdy zbliżali się do Lidowej spotkali nagle zezowatego chłopa w burym sieraku i nowych „kraszenyciach“ — czerwonych portkach.
Jerzy od pierwszego rzutu oka domyślił się, że widzi przed sobą Spiridona Birę. Hucuł zbliżył się do niego i powiedział:
— Posłał po mnie, panie, gajowy Bajbała, by wam w łowach dopomóc. Znam ja tu każdego bodaj jelenia i każdą ścieżkę w puszczy. Mogę doprowadzić panów myśliwych do „wiernych“ rykowisk.
Jerzy przyjrzał mu się uważnie. Chłop miał twarz smutną, ale poczciwą; w zezowatych ślepiach jego widniał strach i oddanie.
— Czy wiesz, że Bajbała wyznał mi wszystko? — spytał Brzeziński.
— Wiem, dziś w nocy widziałem się z Hryciem... — odpowiedział Bira i westchnął głęboko.
— Znacie jakieś inne rykowiska, Spiridonie?
— Znam, panie, ale na wysokiej połoninie Siwaszowej! Droga przez puszczę ciężka, ale tam ryczy kilka byków, a jeden tak głucho, że pewnie stary jest — opowiadał chłop.
— Poprowadzicie tam jutro dowódcę pułku, bo pan pułkownik mówił mi, że chce spróbować ciężkich łowów i długiego marszu górskiego — zdecydował Jerzy.
— Dobrze, panie, już ja pana pułkownika podprowadzę! — ucieszył się Bira.
Koło godziny dziesiątej dopiero powrócił Brzeziński do gajówki. Rozesłani przez niego ludzie ściągali z różnych stron.
Myśliwi dawno już spali w szopie i tylko major Rzęcki posłyszawszy kroki powracających przewodników wyszedł, by wypytać Jerzego o jutrzejszy dzień.
Dowiedziawszy się o propozycji Biry ucieszył się, bo wiedział, że trudne warunki polowania sprawią przyjemność dowódcy pułku.
— Nasz pułkownik uda się tam zapewne z francuskim pułkownikiem Gaillardem, bo to sławny podróżnik i własnymi nogami przemierzył bodaj całą pustynię Saharę i dżunglę w Gabonie[13].
Wkrótce wszystko się uciszyło w obozie, tylko „Wowczok“ od czasu do czasu poszczekiwał i warczał, zaniepokojony obecnością nieznanych mu ludzi.
Szumiał las i szeleściła trawa, bo dąć począł zimny północno-wschodni wiatr.
Koło północy przyniósł on śnieg i sypnął nim obficie.
Wierzchołki gór okryły się białymi czapami i kurzyły się, gdy wicher poczynał smagać potężnie.
Brzeziński raz po raz wychodził z gajówki i martwił się.
— Śnieg — to dobrze — myślał — ale wiatr może popsuć całe polowanie! Ani ryku się nie posłyszy, ani podejść nie będzie można, bo byki w mig zwęszą myśliwych...
Martwił się chłopak przez całą noc i uspokoił się dopiero wtedy, gdy wiatr ucichł i umilkła rozmiotana puszcza.
Spojrzał na zegarek i wyszedłszy z gajówki gwizdnął trzykrotnie.
— Panowie, wstawać! Łowy czekają! — dobiegł z szopy wesoły głos majora Rzęckiego.
Myśliwi jeden po drugim wychodzili z szopy i pocierając ręce szukali w mroku swoich przewodników.
W kwadrans po pobudce w obozie zostali tylko gajowi jaworniccy i gazdowie do znoszenia zwierzyny.
Biały „Wowczok“ rwał się na postronku, szczekał i wył.
— Cichaj ty, żjerwo[14] paskudna! — machali na niego rękami Huculi. — Cichaj, kudłaty!



Rozdział XIV
W GÓRACH NIE UMILKŁY ROGI

Brzeziński dobrze przepowiedział.
W ciągu dwóch dni polowań każdy z myśliwych zdobył po byku, a niektórzy po dwa nawet, generał zaś węgierski aż trzy, bo Jerzy podprowadził go na wyżarze nad potokiem do ryczącego dwunastaka, którego generał zwalił celnym strzałem.
Dowódca pułku z oficerem francuskim zapędzili się z Birą aż hen — na Siwaszową połoninę i codziennie upolowali po byku. Pułkownik zastrzelił jednego osiemnastaka w chwili, gdy jeleń deptał powalonego przeciwnika i bódł pastwiąc się nad leżącym rywalem.
Major na małej Jaksowej połoninie doszedł do wytropionego przez kłusownika dwudziestaka i zdobył go, a nazajutrz ubił jeszcze jednego, który w pełnym już słońcu wyszedł na rykowisko.
Wszyscy byli zadowoleni i radości było co niemiara.
Myśliwi dziękowali majorowi i Brzezińskiemu i odjeżdżali uwożąc na pamiątkę łowów piękne rogi jeleni górskich.
Na pagórku, gdzie stała gajówka i biała szopa pozostał Jerzy ze swymi ludźmi. Miał urlop trzytygodniowy i zamierzał dobrze go zużytkować.
Rozliczywszy się z Dawidczukiem i chłopami odesłał ich do domu, prosząc, by powiedzieli staremu panu Brzezińskiemu, że przyjedzie za parę dni do grażdy. Osadziwszy Iwana Gabarę w gajówce razem ze Świrczykiem, sam zaś z Bajbałą i Birą wyruszył do Kosowa.
Pozostawiwszy Karka u znajomego kupca, autobusem pojechali do Kołomyi i stawili się u prokuratora.
Okazało się, że sąd znał już całą sprawę, bo prokurator wysłuchał obu Hucułów spokojnie i zapytawszy Brzezińskiego, czy ręczy za chłopów, iż stawią się na rozprawę, puścił ich wolno.
Dopiero przy samym końcu urlopu Jerzy dowiedział się, że sąd przeprowadziwszy śledztwo uznał obu chłopów niewinnymi morderstwa, gdyż zabili Jakowenkę działając w obronie własnego życia.
— Upiekło się Bajbale i Spiridonowi! — uśmiechał się radośnie Jerzy. — Żeby tak jeszcze ten Aleksy wydostał się z węgierskiego ula i do Swalnicy powrócił.
Powróciwszy do swojej cichej Mygli zajął się gospodarstwem, gdyż chciał pomóc ojcu.
Jerzy naprawił dachy i ogrodzenie, nad potokiem zbudował mostek, żeby nie trzeba było brodem przechodzić po śliskich kamieniach.
Wieczorami widywał się z Dawidczukiem pokryjomu i naradzał się z nim, a wtedy imię Wasyla Szaburaka padało często.
Do Witlicy Jerzy nie zaglądał, aż pewnego dnia musiał wszakże tam pójść na pocztę.
Napisał właśnie długi list do panny Stefanii Szemańskiej.
Opowiedział w nim wszystko, co zaszło podczas łowów, i donosił, że za dwa tygodnie będzie już w Warszawie i stanie się pilnym uczniem obu panienek.
W Witlicy mignęła mu Marynoczka Hłyszczanka, gdy wychodził z poczty, lecz nie podeszła do niego i nie szukała spotkania się z nim na osobności, chociaż był pewny, że tak właśnie uczyni.
Przy ostatnich zabudowaniach wioski czekał na niego Dawidczuk.
— Szaburaka nigdzie nie ma. Przepadł jak kamień w wodzie — oznajmił szeptem. — Szukaliśmy go wszędzie i — nic! Ukrywa się zapewne...
— Szkoda! — westchnął Jerzy. — Ja bym go na całe życie nauczył żołnierzy szanować. No, trudno! Przecież kiedyś się spotkamy jeszcze. Co się odwlecze, to nie uciecze! Nauka przydałaby mu się teraz, ale przyda się i po roku! Przecież pouczę go wcześniej czy później...
Już nie szukał więcej Wasyla Szaburaka.
Rozumiał, że do jego odjazdu z Mygli chłopak nie pokaże się w okolicy.
Pracował tedy w domu i zabawiał ojca, Bartka i Rozalkę opowiadaniami, śmieszył ich i dokazywał.
Pewnego dnia późno w nocy do grażdy Brzezińskich przyszedł Iwan Gabara.
— Panoczku — szeptał niespokojnie — jak tak dalej będzie, to nam żaden jeleń nie utrzyma się w terenie.
— Co się stało? — spytał strzelec.
— Rysie, panie, dwa stare rysie zarżnęły dwie łanie i młodego byka — spiczaka — mówił Iwan. — Stawiał ja na nie stępice i potrzaski, ale nie dały się złowić!
Brzeziński zamyślił się.
— Czekaj-no chłopie — mruknął po chwili — pojadę ja poradzić się z nadleśniczym w Jaworniku, to coś przecież obmyślimy.
Nazajutrz rano wyruszyli razem z Gabarą i opowiedzieli o wszystkim nadleśniczemu.
— Trzeba zastrzelić rysie — nie ma innej rady, bo te drapieżniki w żelaza nie pójdą i trucizny nie tkną. Trzeba zastrzelić!
— Panie inżynierze, czy nie można by zatelefonować do pułku? Dobrze byłoby, gdyby pan major skoczył tu do nas, bo to przecież znakomita zwierzyna... W górach już śnieg leży... Po śladach w mig wytropimy rysie i może ustrzelimy.
Nadleśniczy zatelefonował do Warszawy i rozmówił się z majorem Rzęckim.
Kładąc słuchawkę, powiedział:
— Pan major dziś jeszcze wyjedzie nocnym pociągiem.
— Chwała Bogu! Tedy wszystko będzie dobrze! — ucieszył się Jerzy. — Tak myślę, że my w Świrczykowej gajówce czekać będziemy na pana majora?
— Dobra! Ja wam jutro majora na Szybene przywiozę, chłopcy! Zapolujemy razem! — powiedział nadleśniczy i zwracając się do Iwana, dodał: — Poczekajcie, gajowy Gabara, każę osiodłać dla was szkapę, tedy prędzej dojedziecie, a ja wracając z Szybenego konia zabiorę.
— Pokornie dziękuję! — ucieszył się Iwan.
Brzeziński z Gabarą odjechali.
Iwan człapiąc na starej szkapie mruczał coś sobie pod nosem będąc przekonany, że te zgoła niedźwiedzie pomruki mają oznaczać śpiew i przy tym śpiew wesoły, gdyż od czasu, jak nowego gajowego udekorowano mosiężną blachą oficerskiego kółka myśliwskiego i osiedlono w chacie Świrczyka, dobry humor nie opuszczał byłego kłusownika.
Brzeziński jechał milczący i zamyślony.
Przykro mu było, że nie mógł spełnić swojej obietnicy i ukarać Szaburaka, a jeszcze przykrzej się czuł uświadamiając sobie, że nie tylko nie ma gniewu przeciwko temu zrozpaczonemu chłopakowi, ale nawet jak gdyby wstyd i wyrzuty sumienia.
Rozmyślał nad tym i przyszedł do przekonania, że sam bardzo zawinił i swoim postępowaniem zmusił Szaburaka do wystąpienia przeciwko sobie i napadu we trzech na jednego. Jedynie to, że napad był brzydki i tchórzliwy, sprawiało ulgę Jerzemu. Reszta składała się przeciwko niemu.
— Źle to wszystko wypadło — robił sobie wyrzuty. — Nawinęła się młoda, fajna dziewucha i zaraz trza było do całowania się brać a potem — o miłości i żeniaczce puste słowa z gorączki, co wonczas w sercu się zapaliła, gadać bez namysłu?!
Jerzy westchnął i dalej snuł swoją myśl:
— Dziewucha uwierzyła i do serca moje głupie słowa wzięła. Na tym znów ucierpiał ów Wasyl Szaburak. Kochał się w Marince i swego dopiąłby zapewne, do cerkwi ją zaprowadziwszy, na ślubny kobierzec. A teraz co? Marinka słyszeć o Wasylu nie chce, czeka na innego, a ten inny (to niby ja) ani w sercu, ani w głowie jej nie ma...
Przed oczami Brzezińskiego wyrosły nagle wysokie, stare lipy łazienkowskie i smukła sylwetka panny Stefy, idącej ze swymi „szkrabami“.
Westchnął Jerzy raz jeszcze i szepnął:
— Ani w sercu, ani w myślach nie mam kraśnej Hłyszczanki! Co mi po takiej żonie? Muszę się uczyć, stać się inteligentem i w wojsku pozostać, bo dla mnie chyba tylko w wojsku najprawdziwsze życie... Jakżeż teraz będzie z Szaburakiem? Że go napadł i chciał zbiedzonemu sercu pofolgować — to w porządku i o to on — Brzeziński, który tak samo by zrobił, nie gniewa się na Wasyla... Że kupą napadł, za to, gdy go spotkam, powiem tak: „Nie bójcie się mnie, ja wam Marinoczki nie zabiorę. Daję wam na to moje żołnierskie, honorowe słowo! Ale nie gniewajcie się na mnie Wasylu, że wam dwa razy po gębie dam: raz za to, że nieuczciwie, z zasadzki i kupą chcieliście załatwić ze mną porachunek, drugi raz za to, że podziurawiliście żołnierską skórę“. Potem spytam Wasyla, czy chce puścić wszystko w zapomnienie, sam zaś przysięgnę, że Marinki unikać będę jak diabeł wody święconej!
Wydała mu się cała ta sprawa niezwykle prosta i nietrudna do załatwienia, więc poweselał i począł wygwizdywać skoczną kołomyjkę, uśmiechając się oczyma do Iwana, który z uciechy aż podskakiwał na siodle.
Gdy strzelec urwał swoje gwizdanie, Gabara podjechał bliżej i powiedział:
— Panie, ja tych rysi tylko na was napędzę! Pójdą jak na sznurku tam, gdzie was postawię. Ja znam takie słowa... stare, od dziadów słyszane...
— Ani mi się waż, drabie jeden! — oburzył się Jerzy. — Na głowie stań, lecz wypchnij koty na pana majora i tego byczego nadleśniczego, bo to mocno fajny chłop i w naszym pułku na przeszkoleniu był... Rozumiesz?
— I-i, ja bym nie zrozumiał! — mruknął Iwan, chytrymi ślepiami spoglądając z ukosa na Brzezińskiego.
Przybywszy do gajówki Iwan ze Świrczykiem poprowadzili Jerzego do puszczy, by pokazać mu szkody, poczynione przez rysie.
Niedaleko od Malchowej połoniny, gdzie niegdyś stała spalona teraz Bajbałowa chata, Gabara pokazał strzelcowi wyraźne ślady dwóch rysi odciśnięte na płatach śnieżnych.
— O-o-o — zdumiał się Jerzy — bardzo duże, stare koty!
— Ryś i rysica — poprawił go Iwan — i takie ścierwo — polują we dwójkę! Ot, zaraz pokażemy wam, panie, tę zarżniętą przez rysie sztukę.

Rzeczywiście o pół kilometra dalej, pod starym, łapiastym świerkiem leżała łania.

Pod starym, łapiastym świerkiem leżała łania.

Widocznie ryś z drzewa wpadł jej na grzbiet, bo miała poszarpany kark i przegryzioną tętnicę.
Ślady obu rysiów widniały na śniegu, poplamione krwią.
O kilometr dalej znaleźli młodego byka.
Po głębokich śladach od racic i zadraśnięciach na korze drzew znać było, że jeleń bronił się przed atakującymi go kotami i długo się nie dawał. Wzięły go jednak sprytne rysie. Któreś z nich musiało wdrapać się na świerk i stamtąd spadło byczkowi na grzbiet, wbijając kły w gardło i urywając mu ucho.
Gajowi i Brzeziński nie mówili do siebie ani słowa obawiając się spłoszyć znajdującą się gdzieś w pobliżu rysią parę.
Dopiero w powrotnej drodze, gdy minęli bród na potoku Bystrym, Jerzy spytał Świrczyka o Bajbałę.
— Siedzi jeszcze w Kołomyi razem ze Spiridonem, bo czekają na świadków — odpowiedział Onysym.
— Na świadków? — powtórzył Brzeziński. — Przecież żadnych świadków nie mieli!
Świrczyk zaśmiał się chytrze.
— Oni, panie, urządzili w Kołomyi na umówionej kwaterze zasadzkę na tych spoza kordonu, co to przez zieloną granicę szwarcują bibułę z Sowietów. Strasznie są na nich zawzięci! Powiadają, że wszystkich wyłapią i w ręce policji oddadzą...
— Daj Boże, żeby im się powiodło! — zawołał Jerzy.
— A jeszcze, panie, jest nowina dla Hrycia szczęśliwa — dodał Świrczyk.
— Mów że, chłopie, bo mi to na sercu leży!
— Bajbała pismo otrzymał od Aleksego, to znaczy — od swego syna... Pisał Aleksy, że jego sprawę sąd na nowo rozpatruje... i że, słysz, mają go z więzienia węgierskiego wypuścić... — opowiadał gajowy. — Uradował się Hryć, bo chłopaka mocno lubi!
Nazajutrz do leśniczówki jak burza wpadł major Rzęcki i prawie nie witając nikogo zawołał:
— Jazda do puszczy, chłopy, bo wyrwałem się na dwa dni jakoże dziś i jutro — święto.
— Czołem, panie majorze! — odpowiedział Jerzy. — A czy pan nadleśniczy nie przyjedzie?
— Klął jak dorożkarz, ale wezwano go do Stanisławowa, więc wyjechał przed moim przyjazdem. Pozostawił mi list i wózek. No, chodźmy już!
— Przepraszam pana majora, ale tak nijak nie można! — wmieszał się do rozmowy Gabara. — Po nocy pójdziemy na stanowiska, a skoro świt — my ze Świrczykiem wygonimy rysie... Teraz nie można, bo rozpędzilibyśmy tylko koty i nic dobrego nie zrobiwszy jeno nogi pobilibyśmy na kamienistych trapaszach!
— Przecież jutro muszę odjechać, by w poniedziałek od rana już być w pułku — rozpaczał major.
— Tak jest, panie majorze, przed południem pan major odjedzie moim Karkiem do Kut, a stamtąd — pociągiem. Zdąży pan major na czas!
— Cóż ja z twoim Karkiem zrobię?
— Zostawi pan major konia restauratorowi ormiańskiemu i powie, że to mój ogierek. On mi go do Mygli odstawi... Znajomek to nasz i mego ojca przyjaciel dawny!
Brzeziński zakrzątnął się koło posiłku.
W chacie oprócz mąki kukurydzanej, odrobiny oleju słonecznikowego i bochna chleba nic nie było.
— Czym tu częstować dowódcę batalionu?!
Rozpacz ogarnęła strzelca, ale nie na długo.
Mrugnął na Iwana i razem szybko wyszli z gajówki.
— Słysz, Gabara, czy nie ma gdzieś blisko kozła? — spytał.
— Tak one teraz beczą po bukowych haszczach, panie! Tu, ręką podać, może kilometr od gajówki, może — mniej — odpowiedział Iwan.
— Tedy wszystko w porządku! — uśmiechnął się strzelec i powrócił do izby.
— Melduję posłusznie — powiedział stając przed majorem — póki my obiad przyrządzimy, może pan major koziołka zechce ustrzelić.
— Czy jest jaki niedaleko? — podniósł głowę zapalony myśliwy.
— Iwan pana majora podprowadzi — odparł Jerzy porozumiewawczo patrząc na Świrczyka i Gabarę.
Wydobyto strzelbę z futerału i major pogwizdując radośnie wyszedł z gajówki.
Ledwie zamknęły się za nim drzwi, Brzeziński skoczył do Świrczyka.
— Czuj duch, — syknął groźnie — żeby mi za dziesięć minut pstrągi były — słyszysz!
Gajowy kopnął się po wędkę i schwyciwszy ją całym pędem jął zbiegać ku potokowi Szybene.
— Popytaj u dozorcy na klauzie, może ma trochę masła, szczyptę herbaty, parę kawałków cukru i świeżego chleba dobrą pajdę. Tedy zabieraj, jutro za wszystko zapłacę, a piorunem, piorunem, bisurmani synu! — krzyczał w ślad za nim strzelec.
Po chwili rozpalał ogień w piecu i stawiał kociołek z wodą.
Świrczyk nie zawiódł nadziei Brzezińskiego. Nie minęło godziny, gdy już był z powrotem. Niósł osiem sporych pstrągów — srebrzystych, czerwono nakrapianych, nanizanych na gałązce wiklinowej, bochenek świeżego razowca, miseczkę masła i zawinięte w starą gazetę herbatę i cukier.
— Byczo! — ucieszył się strzelec. — Wypatroszyć ryby i wyszorować patelnię! Jednym duchem, jak w bitwie!
Za chwilę w kociołku perkała już mamałyga, syczał olej na patelni i skwirczały podsmażane pstrągi, z lekka posolone.
Na stole leżał pokrajany chleb i na czerwonych liściach bukowych osełka masła. Na piecu gotowała się woda w imbryku.
— Żeby tylko mój major daleko się nie zapędził z tym wariatem, z tym „czuryłą“[15] Gabarą, chciwcem niesytym! — troskał się Jerzy w obawie, że mu pstrągi wyschną na amen i masło się rozpuści, bo w izbie gorąco się zrobiło od huczącego w piecu płomienia.
W tej właśnie chwili dobiegł huk strzału.
— No, jest! — ucieszył się Brzeziński. — Zaraz będą z kozłem! Słuchaj no, Onysym, skocz za chatę i rozpal małe ognisko. Jak tylko major wejdzie do izby, wytniesz z kozła comber i na patyk nadziawszy upieczesz na węglach, tylko posolić nie zapomnij, bo bym ci głowę urwał, brachu, za takie głupie kucharzenie!
Gajowy ze śmiechem wybiegł z chaty, a w kilka minut potem drzwi szeroko się rozwarły i wszedł rozpromieniony major wołając od progu:
— Uczciwego koziołka łupnąłem sobie, Brzeziński! Parostki pięknie uperlone. Skoczcie no na dwór, obejrzyjcie go!
Major zmęczony usiadł na ławie, Jerzy zaś wybiegł z gajówki i rzuciwszy okiem na zwierzynę mruknął do Świrczyka:
— Wytniesz comber, na węglach położysz i będziesz przewracał i przewracał, ale o soli nie zapomnij!... Jak się upiecze, zaraz dawaj!
Biegiem powrócił do gajówki.
— Stary kozioł, panie majorze! — zameldował i podszedłszy do pieca wsypał do imbryka dużą szczyptę herbaty, po czym spytał:
— Czy pan major mamałygi huculskiej nie skosztuje?
— Ależ z przyjemnością! — zawołał Rzęcki zrzucając kurtkę myśliwską. — Bardzo nawet lubię waszą „kuleszę“. Jeżeli nie macie dość okrasy, tedy poszukajcie, Brzeziński, w mojej torbie. Widziałem, że mi żona coś tam na drogę włożyła.
Jerzy zajrzał do torby. Pani majorowa, jak się okazało, dobrze zaopatrzyła męża w prowianty. Znalazły się tam kiełbasy, wędzony boczek, kilka puszek konserw mięsnych i rybnych i dwie aluminiowe flaszki z wódką i koniakiem.
— Jest tam coś? — pytał przeciągając się leniwie major.
— Taż tym dziesięcioro chłopa co najgłodniejszego nakarmić można! — odpowiedział strzelec śmiejąc się wesoło. — Pani majorowa pana majora jakby na miesiąc wyprawiła!
— Świetnie! Dawajcie więc, to posilimy się porządnie, bo z wieczora nic nie jadłem na wózku się wytrząsłem do reszty, a wasz Iwan dał mi szkołę po haszczach kołując! — mówił major! — Wódy też po miarce kropniemy...
— A może pan major wprzódy naszego obiadu puszczańskiego spróbuje? — znowu zapytał Jerzy robiąc tajemniczą minę.
— E-e, widzę, że coś tam machlujecie, chłopcze! — zaśmiał się Rzęcki. — Cóż tam oprócz kuleszy macie?
— Pstrągi pieczone, panie majorze, i comber sarni, panie majorze, po myśliwsku z węgli, czyli, jak się to u nas, na Wierchowinie mówi — „z żaru“. Jest świeży razowiec, masło i herbata — wyliczał Brzeziński.
— Dawaj że prędzej, chłopie, bo tyleś już naobiecywał, że mi aż ślina leci, ale o gajowych nie zapomnij i oddaj im te blaszanki z grochówką na słoninie — wołał wesoło Rzęcki i komenderował. — Onysym, ciągnij nóż do otwierania puszek! Iwanie, odetkaj gardziel flaszce, by głośno bulgotała.
Za chwilę w izbie zapanowało milczenie.
Wszyscy łapczywie zaspakajali głód, a major raz po raz wychwalał kuleszę, gdyż naprawdę — obficie okraszona wędzonym boczkiem — smakowała znakomicie.
Po wspólnej uczcie i herbacie z cytryną, która też znalazła się w torbie, Rzęcki wyszedł z izby, żeby, jak się należy, wyprawić rogi kozła wraz z czaszką.
Gdy się ściemniać zaczęło, Iwan powiedział:
— Nu, panie majorze, czas już przespać się trochę, bo tuż po północy ruszymy... Droga nie bardzo daleka, ale na stanowisku trza będzie poczekać. Zanim my z Onysymem obejdziemy uroczysko i zruszymy rysi z leża, już brzeszczeć pocznie...
— Czy daleko zapadły rysie? — spytał major.
— Bo ja wiem, gdzie one dziś zbójniczyć będą? — wzruszył ramionami kłusownik. — Tak mi się jeno widzi, że za tym rudlem, który sobie upatrzyły, i dziś włóczyć się będą...
— A wy, Iwanie, nie wiecie, gdzie jest ten rudel?
— Ja? Taż ja go codzień widzę i chodzę koło niego, jak te rysie! — ożywił się nowy gajowy. — Z oka ja go nie spuszczam, bo ochota mnie wzięła aż strach, żeby te koty ubić!
Jeszcze raz napiwszy się herbaty, gajowi i myśliwi pokładli się na ławach i wprost na podłodze przy piecu, gdzie dobrze jeszcze grzało.
Major już drzemał, gdy nagle odezwał się Gabara:
— Panie majorze, nie pogniewajcie się, że ja „wowczka“ swego zabiorę na tropienie, bo on na to pies i rysiego tropu za nic nie opuści...
Rzęcki tylko burknął coś przez sen.
Zdawało mu się, że wcale nie spał, gdy już obudził go Brzeziński.
W izbie kopciła maleńka lampka naftowa, ale za to z paleniska buchał snop czerwonego światła. To Świrczyk naprędce przyrządzał herbatę i popędzał Iwana, który krajał chleb i kiełbasę.
Szybko posiliwszy się poszli, poprzedzani przez obu gajowych i „wowczka“ białymi kudłami majaczącego w mroku czarnej nocy jesiennej.
Posuwali się w milczeniu. Dął zimny wiatr od zaśnieżonych wierchów i wysokich połonin. Dreszczyki biegły po grzbietach, wygrzanych w ciepłej gajówce. Pod nogami zgrzytały kamienie, szeleściły liście, tu i ówdzie skrzypiał śnieg.
Puszcza jak gdyby zaczajona milczała, pełna tajemnic, ukrytych w jej kniei, w nieznanych ostępach, gdzie wdzierały się chyba tylko rysie śmigłe i większy od nich drapieżca, a teraz obrońca zwierza wszelakiego — Iwan Gabara.
Doszli wreszcie do Malchowej Połoniny, przecięli ją i stanęli nad skrajem zaczynającego się tuż pod nią boru świerkowego.
Iwan poszeptawszy coś z kolegą, posłał go w jemu tylko wiadomym kierunku, sam zaś podszedł do myśliwych i szepnął:
— Chodźmy... pokażę stanowisko wierne[16]... Rysie nie wyszły z tego rewiru. Wowczok dwa razy już warczał. Zapadły, widać, gdzieś w bliskości...
Zanurzyli się w gąszczu młodych świerczków, odrastających po pożarze, który szalał tam przed pięciu laty; wreszcie ogarnęła ich ślepa, nieprzenikniona ciemność. Weszli do puszczy.
Iwan swymi wilczymi ślepiami w sposób niepojęty odnajdywał jakieś przesmyki, obchodził zwaliska wywrotów, osypiska i wyrwy, odnajdywał kamienie w łożyskach potoków zbiegających z Lidowej i prowadził myśliwych w głąb puszczy.
Wreszcie dotarli do niewielkiej polanki, przeciętej szumiącym potoczkiem. Iwan rozejrzał się i spostrzegłszy zwalony świerk postawił przy nim majora szepnąwszy do niego:
— Patrzcie, panie majorze, wprost przed siebie. Brzegiem strugi pójdą rysie.
Major pozostał na stanowisku. Gabara prowadził Brzezińskiego dalej.
Przebrnęli jakieś torfowisko i pasmo puszczy aż znaleźli się na innej znów polance, przywalonej posuszem i leżaniną świerkową.
— Tu pozostańcie, panie! — mruknął Gabara. — Z tamtej kępy pójdą koty... Wpierw rwać pocznie rudel, jelenie i łanie rozsypią się w różne strony, a rysie bokami sunąć będą...
Jerzy zrozumiał, że chytry chłop postawił go na pewniejszym stanowisku. Nie mógł się z tym pogodzić. Kombinował, że do stanowiska majora ma jakieś pięćset kroków.
Pomyślawszy chwilkę ruszył na przełaj, przez puszczę i wkrótce odnalazł Rzęckiego.
— Panie majorze, zamieńmy się miejscami...
— Po co? Tu jest doskonałe miejsce do strzału — zaczął się sprzeciwiać oficer, lecz Brzeziński nalegał proszącym głosem:
— Pan major stanie za tym garbem na polance!
Powtórzył mu potem wszystko, co do niego samego mówił Iwan.
Major odszedł.
Jerzy posłyszał jak cmoknęła bagnista ziemia pod stopami oficera, a wnet potem zaległa cisza.
Długo czekali myśliwi. Już przymrozek począł im szczypać uszy i policzki i dobierać się do kości, gdy w mrok nocny zaczęła wsiąkać niejasna, mętna poświata. Można już było odróżnić samotnie stojące świerki i zwaliska starych pni. Gdzieś zdaleka dobiegło nagle basowe poszczekiwanie Iwanowego kundla, głuche i rzadkie uderzenia kijami po drzewach, a nawet ostrożne, niegłośne hukanie gajowych.
— Wariaci! — myślał, kuląc się z zimna major Rzęcki. — W takiej szczerej puszczy dwóch naganiaczy chce napędzić rysi na dwóch strzelców! Poszalały draby, czy jak?
Nie skończył pan major swoich uwag, gdy z tupotem racic i chrząstem tratowanego posuszu z gęstwiny jęły wypadać łanie, za nimi zaś sadząc olbrzymimi susami cwałował byk szesnastak, w pędzie zarzucając rogi na grzbiet i unosząc na nich urwaną gałąź świerkową.
Oczy rozbiegały się myśliwemu i myśli poczęły latać błyskawicznie:
— Rysie i tak nie wyjdą, a tego byka zwalić by można, wcale porządne byczysko...
Wszystkie myśli urwały się nagle i rozlatane oczy majora utkwiły w jednym punkcie.
W gęstej kępce młodej świerczyny mignęły płowe, centkowane sylwetki. To przypadając do ziemi, to robiąc duże skoki skrajem polany przemykała się para rysi.
Major uspokoił się odrazu.
Jeden po drugim padły dwa strzały.
W burej, suchej trawie miotały się i charczały śmiertelnie ugodzone rysie i po chwili wyciągnęły się bez ruchu.
Rzęcki zbliżył się do nich radując się udanemu dubletowi i to prawdziwie królewskiej zwierzyny.
Pochyliwszy się nad zabitymi rysiami przyglądał się czarnym pędzelkom na uszach, wspaniałym bokobrodom i centkowanym futerkom drapieżników.
Z lasu biegł już Brzeziński i wołał:

— Mignęły mi przez polanę w gąszczu! Szły wprost ku stanowisku pana majora!

...Świrczyk wygrał jakąś pełną triumfu melodię...

Zobaczywszy leżące rysie Brzeziński aż czapkę zerwał z głowy i krzyknął:
— Niech żyje pan major! Wiwat!
W tej samej chwili na polanę wypadł idący tropem Wowczok, a za nim — obaj gajowi.
Iwan wstydliwie łypał okiem na Brzezińskiego i milczał.
Świrczyk zaś zdjął trąbkę wiszącą na sznurku i wygrał jakąś dziwną, ale pełną triumfu melodię.
Major dziękował gajowym i wsunął im do rąk nagrodę pieniężną rozradowany i dumny.
Brzeziński odciągnął Gabarę na stronę i mrużąc oczy powiedział z cichym śmiechem.
— Tyś chytry, ale ja chytrzejszy!
Za chwilę obładowani zdobyczą powracali nad Szybene.



Rozdział XV.
ZNOWU W PUŁKU.

Wszystko mija na tym bożym świecie.
Minął też czas urlopu Brzezińskiego i strzelec powrócił do pułku.
Kapral Jańczyk i sierżant Bielski powitali go z mrukliwą serdecznością.
— Dosyć chłopie nalataliście się po tych swoich górach! Teraz weźmiemy was do galopu, bo zapewne rozpuściliście się jak ten bicz żydowski, jak dziadowska kapota — mówili patrząc na opalonego strzelca.
Ale z tego galopu nic nie wynikło.
Jerzy Brzeziński ledwie stanął na terenie koszar, już poczuł się tak, jak gdyby wcale nie opuszczał pułku.
— Dobry żołnierz! — uśmiechnął się śledzący go Bielski. — Przyrodzony żołnierz! We krwi ma żołnierkę i dyscyplinę.
Oficerowie również ucieszyli się z powrotu Brzezińskiego, a major Rzęcki natychmiast kazał mu przyjść do siebie i przedstawił Jerzego pani majorowej, której widocznie opowiadał o nim, gdyż młoda pani z zaciekawieniem przyglądała się chłopakowi i spytała go:
— Proszę was, powiedzcie mi, jak to przyrządzacie te ryby na Huculszczyźnie, bo mi mąż spokoju nie daje i żąda koniecznie takich, ja zaś nie wiem, co to było i jak się to robi?
Brzeziński musiał szczegółowo opowiedzieć o pstrągach górskich i o tym, jak się je piecze na oleju przy dużym ogniu.
Kapitan Dereń-Grzmotnicki robiąc przegląd kompanii skinął na Jerzego i spytał go, czy umie biegać, ale to biegać co się zowie „na fest“.
— Tak jest, panie kapitanie! — odpowiedział strzelec.
— Mam ja tu jedno zadanie... — objaśnił dowódca kompanii. — Chcemy zorganizować reprezentacyjną drużynę pułkową do gry w piłkę nożną, więc szukamy dobrych biegaczy...
Brzeziński pomyślawszy chwilkę doradził kapitanowi:
— Melduję posłusznie, że do krótkiego a szybkiego biegu najporęczniejsi będziemy my — górale, czy tam z Wierchowiny, czy z Tatr, panie kapitanie.
Zaczęło się pracowite, wypełniające całe dnie, życie żołnierskie.
Ćwiczenia, wykłady, warty, strzelanie, gimnastyka i wreszcie nowa robota — nauka gry w piłkę nożną pod kierunkiem sprowadzonego do pułku instruktora, jakiegoś znakomitego sportowca.
Dopiero po dwóch tygodniach Jerzy wyrwał się na urlop niedzielny i popędził na Bagatelę. Spieszył się zdążyć na godzinę, w której panna Stefa szła po siostrę, a potem razem do kościoła Zbawiciela na sumę.
Spóźnił się trochę, bo coś mu wypadło na wychodnym, więc zmienił plan i czekał na panienki przed kościołem.
Zdaleka dojrzały go i szły ku niemu uśmiechnięte, witając go przyjaźnie.
Wymodlił się Jerzy tego dnia za wszystkie czasy — raz z kompanią w kościele na Pradze, a potem u Zbawiciela.
Po nabożeństwie nie wiedzieli, co ze sobą robić. Mżył drobny deszczyk, dął zimny wiatr...
— Wie pan co, panie Jerzy, zapraszamy pana do naszej mamusi. Napijemy się kawy z kożuszkiem, bo mamusia nasza to specjalistka od przyrządzania kawy!
Brzeziński ucieszony dziękował panienkom i szedł obok nich na koniec Puławskiej, opowiadając o różnych wypadkach, jakie miały miejsce podczas jego urlopu.
— Bo ja pani nie o wszystkim jeszcze napisałem, panno Stefanio, nie mogłem — papier mi się skończył, a w kałamarzu więcej się much okazało, niż atramentu. Nie pisarski to dom nasza grażda w Mygli! Ot, taki sobie gazdowski „osedok“, jak to się po huculsku nazywa, to znaczy — obejście. Gdy tam stałem na ganku i rozglądałem się wokół, po łąkach, lesie i strasznie bystrym potoku, nieraz myślałem, jaka by to była radość, gdyby tak panie do nas przyjechały na lato... Ja twierdzę, że u nas w Mygli pod Tymianką i Siodłowatym Wierchem, piękniej jest niż nawet w Worochcie czy w Jaremczu. Piękniej to chyba tylko w Jaworniku, Bystrzcu i Hryniawie...
Tak gawędząc doszli do mieszkania państwa Szemańskich.
W małym mieszkanku czyściutko było, pachniało kawą i świeżym pieczywem.
Stół w jadalnym pokoju był już nakryty żółtą serwetą, stały trzy filiżanki, koszyk z bułeczkami i masło.
Pani Katarzyna Szemańska, mała, ruchliwa staruszka, wesoło powitała żołnierza, podziękowawszy mu serdecznie za uratowanie Kazia.
— ... z nurtów wzburzonej rzeki — wtrącił ze śmiechem Jerzy. — Taż moja pani...
— Taż, mój panie, taż tak się nie mówi! — upomniała go parskając śmiechem Kazia, młodsza siostra panny Stefy. — Ta joj, jak to brzydko!
— Przepraszam — poprawił się Brzeziński. — Na „ta joj“ to już ciągle uważam, ale owe „taż“ czasem mi się jeszcze wypsnie...
— Właśnie, że się „wypsnie“, a „ta jojów“ dziś naliczyłam aż pięć — przekomarzała się panienka.
— Dajże ty spokój naszemu gościowi — mitygowała córkę pani Szemańska. — To nawet bardzo sympatyczne te lwowskie słóweczka...
— E-e, tak nie można, mamusiu! — wtrąciła starsza córka. — My zamierzamy zrobić z pana Jerzego złotoustego mówcę, a mama podjudza go, by się trzymał swoich pogwarek i pogaduszek!
Panna Kazia podała na stół czwartą filiżankę i przysunęła krzesło.
— Siadajmy, siadajmy, bo jestem strasznie głodna! — wołała, a pociągnąwszy Brzezińskiego za rękaw zrobiła surową minę i zawołała:
— Siadać, nic nie gadać i zajadać! „Ta joj“, „taż“ dziś drożdżowe rogaliki chrupiące „mojeż wy państwo“!
Wszyscy ze śmiechem usadowili się przy stole.
Aromat dobrej kawy drażnił powonienie i zaostrzał apetyt.
Drożdżowe bułeczki znikały jak kamfora.
— Ta joj, jak pani zmiata te rogaliki. Taż to już ósmy tylko chrupnął i już po nim...
Panienka wybuchnęła wesołym śmiechem:
— Ludzie, ten, „tajojek“, ten „tażtoik“ dokucza mi i liczy, który rogal do ust wkładam!
Po kawie Brzeziński, uproszony przez pannę Stefę, opowiadał o Huculszczyźnie, łowach na Szybenem i kłusownikach, o zamordowaniu Jakowenki przez zezowatego Birę i Bajbałę i nie spostrzegłszy nawet tego przeszedł do wypadku z Wasylem Szaburakiem, pokazawszy czerwoną bliznę nad uchem.
— Dlaczegoż on napadł na pana? — spytała ciekawie słuchająca go pani Katarzyna.
— Taż to — zaczął Jerzy, lecz poprawił się natychmiast: — chciałem powiedzieć, że przecież poszło to o Marinoczkę.
— O kogo? — nie zrozumiała staruszka.
— O Marinę Hłyszczankę, córkę sołtysa z Witlicy... — objaśnił strzelec, lecz spojrzawszy na pannę Stefanię utknął na półsłowie.
Panienka miała smutną twarz i opuszczone oczy.
Jerzy zmieszał się nagle, potem ogarnęła go szalona radość, po chwili znów strach i wstyd.
— E-e takie to zwykłe... swary wiejskie... nieciekawe... — począł jąkać się i spoglądać na zegarek.
— „Ta joj“, jak się to wymiguje!... Myślałam, że posłyszymy jakąś romantyczną historię na tle zielonych gór, z krwawą zemstą zdradzonego górala, a ten człowiek mamrocze coś bez składu. „Taż“ będzie pan gadał, czy nie będzie?! — niecierpliwiła się Kazia.
Brzeziński rozumiał, że musi przecież jakoś skończyć rozpoczęte nieoględnie opowiadanie, więc westchnął ciężko i powiedział jednym tchem:
— Żadnej romantycznej historii nie było... Ot tak nieostrożnie powiedziało się głupie, nic nie znaczące słowo, a z tego wynikły przykrości i...
Tu ręką dotknął blizny i zakończył:
— Chociaż mojej winy w niczym, ale to w niczym nie było! Tłumaczyłem to tej Marinie i Wasylowi Szaburakowi, ale oboje gniewni są na mnie...
Pani Szemańska wyczuwając zakłopotanie młodzieńca, zapytała go o jego rodzinę, aby zmienić temat rozmowy.
Jerzy ucieszył się i długo opowiadał o życiu w Berezowie, o stryju, z którym pętał się na wojnie, o nabyciu grażdy w Mygli i o różnych innych rzeczach, nie przestając śledzić panny Stefy, która, jak gdyby zgaszona, w milczeniu słuchała gościa.
Spostrzegłszy jej zły humor, wstał wreszcie i zaczął się żegnać, wściekły na samego siebie, że popsuł sobie tak przyjemną wizytę.
— Ale cóż znowu! — zaprotestowała pani Katarzyna. — Zje pan z nami obiad. Nie dostanie pan co prawda pstrągów i pieczeni sarniej, ale poczęstujemy uczciwym barszczem i wybornymi kotletami.
— Dziękuję pani, ale muszę już iść... służba... przepustka... — bronił się strzelec.
— Taż to blaga, panie dobrodzieju mój szanowny! — wpadła na niego czupurna Kazia. — Przed kościołem mówił pan, że jest wolny aż do wieczora, a teraz coś to „lepiecze“ o służbie i przepustce... „Ta joj“ — coś niedobrze z panem!
— Co ma być niedobrze?! — jeszcze bardziej zmieszał się Jerzy. — Widzę tylko, że panna Stefa gniewa się na mnie... Ja wiem, co pani myśli...
— Co pan wie? Ja wcale nie o panu i tej Hłyszczance myślałam — rumieniąc się cała zawołała panna Stefania, a tak gwałtownie, że matka i siostra ze zdumieniem podniosły na nią oczy.
— Może... ale lepiej będzie, jeżeli teraz pójdę już sobie — powiedział smutnym głosem Jerzy. — Nie wiem co, ale coś się nagle popsuło... jakby z gór nadbiegł zimny wiatr...
Panie z coraz większym zdumieniem patrzyły na żołnierza i na pannę Stefanię i nie wiedziały jak złagodzić niezrozumiałą dla nich sytuację. Zadanie to rozwiązała Kazia.
— Ach, jakie to poetyczne i subtelne! — powiedziała ze szczerym podziwem. — Nigdy bym o to nie posądziła takiego „tażtoika“, takiego Hucuła, gazdy, łowcę, pasterza, leśnego włóczykija, bohatera wielkiej wojny, zbawcy uciemiężonych i tonących, poskromiciela rozhukanych rumaków...
— Ależ sypie pani, panno Kaziu, niby z rozdartego worka — uśmiechnął się Jerzy.
— „Ta joj“ co za porównanie! — prychnęła Kazia udając obrażoną.
— No, widzi pani, że muszę już odejść, bo i pani też prycha, jak zły kociak — pechowy dla mnie dziś dzień! — mówił Brzeziński.
— Nie puszczę pana i — basta! — zawyrokowała pani Szemańska i wyszła do kuchni.
Powoli poczęła nawiązywać się rozmowa.
Zaczęła ją panna Stefa zaproponowawszy przejrzenie ułożonego przez nią i Kazię programu nauki. Omawiano każdy przedmiot i sposób wykładów, jakie zamierzały zastosować, ustalone dni i godziny, w których Brzeziński mógł przychodzić na lekcje.
Panna Kazia wyszła, by dopomóc matce, a wtedy Jerzy zaglądając pannie Stefie do oczu zapytał poważnym głosem:
— Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani się zasmuciła? Czym dotknąłem, albo zraziłem panią do siebie? Bardzo jestem z tego powodu nieszczęśliwy! Nie chciałem...
Panienka milczała długo aż wreszcie odpowiedziała:
— Zrobiło mi się przykro, gdy dowiedziałam się, jak łatwo jest na kresach wynarodowić się...
— Jak to?
— Polak, ożeniony z taką, na przykład, Marinoczką, traci już na polskości... bo częściowo należy już do innej społeczności, o odmiennej naturze, sposobie myślenia, innym poziomie kultury... w ogóle...
Jerzy słuchał nie przerywając, aż wreszcie potrząsnął głową i powiedział poważnie:
— Nie! — Pani mówi nie to, co myśli...
Panna Stefania zarumieniła się znowu. Zmieszana zerwała się z kanapki i poczęła wyglądać przez okno.
— Deszcz już ustał — zauważyła przerywając nieskończoną rozmowę.
Po chwili obejrzała się na Jerzego. Chłopak stał przy stole zamyślony, z opuszczoną głową. Podeszła do niego i szepnęła:
— Nie mówmy już o tym nigdy! Powiem panu tylko jedno, panie Jurku, że pan bardzo mnie dziś zasmucił, ale też i bardzo... bardzo... Słowem jest pan strasznie miły i... dobry!
Jerzemu oczy się rozjaśniły. Chociaż nie rozumiał, co właściwie chciała mu tym wyrazić ta dziwna dziewczyna, jednak czuł, że mógł się cieszyć i być szczęśliwy. Zamierzał powiedzieć jej o tym, lecz wpadła Kazia i chichocząc opowiadała:
— Jeden kotlet się przypalił i mamusia wyrzuciła mnie za to z kuchni!
— I dobrze mamusia zrobiła, bo gdzież to widziane — przypalać kotlety! — zaśmiał się wesoło Jerzy.
Panienki zakrzątnęły się koło stołu, szybko nakryły go inną serwetą i ustawiły naczynia.
Brzeziński pomagał im przynosząc talerze i półmiski.
— Wcale panu to składnie idzie — drwiła z niego Kazia — a ja myślałam, że pan to tylko do strzelania zdatny.
— Piękne czekają mnie lekcje z panią — odciął się Jerzy — muszę brać ze sobą karabin maszynowy do obrony.
Po obiedzie, który minął w wesołym nastroju, Brzeziński posiedziawszy trochę w saloniku, pożegnał swoje miłe znajome i, chociaż miał jeszcze sporo wolnego czasu, powrócił do koszar.
Chciał rozmówić się z sierżantem Bielskim i prosić go o przepustki na lekcje z panną Stefanią i Kazią. Bielski wysłuchał go uważnie, pomyślał i marszcząc brwi powiedział:
— Służba w wojsku trwa niedługo. Uczyć się możecie po wyjściu z wojska. Pierwsza rzecz nauczyć się być dobrym żołnierzem...
Jerzy nie wiedział, jak będzie z tymi przepustkami, bo sierżant właściwie nie dał żadnej odpowiedzi.
Nazajutrz Brzezińskiemu wydało się, że Bielski rozgniewał się na niego za jego prośbę, bo przez cały dzień robił mu uwagi to za jedno, to za drugie, patrzał na niego spode łba, a gdy stał na warcie przechodził parę razy i ostrym wzrokiem przyglądał mu się badawczo.
— Pokaże mi on teraz, gdzie raki zimują — myślał Jerzy i miał się bardziej niż zwykle na baczności.
Tymczasem sierżant wcale nie gniewał się na Brzezińskiego. Przeciwnie myślał o nim bardzo serdecznie i życzył mu jak najlepiej, gdyż polubił chłopaka. Cenił w nim jego wrodzone zalety żołnierskie i pragnął wychować go na wzorowego żołnierza, chciałby nawet, by Brzeziński pozostał w wojsku, ale jednocześnie mówiło mu coś, że, mimo jego i Jerzego życzeń, inny los oczekuje chłopca. Chciał mu więc dopomóc, ale tak, żeby wszystko było wedle regulaminu i jak najlepiej.
W pułku służyło wielu studentów, a nawet magistrów i inżynierów, więc sierżant umówił się z nimi, że będą uczyli Brzezińskiego i pomagali mu w naukach, którymi miała kierować panna Stefania Szemańska.
— Panie sierżancie — zdziwił się jeden z żołnierzy, który w cywilu miał być nauczycielem gimnazjalnym, — po co mu ta nauczycielka, kiedy my tu jesteśmy?
— E-e, wy nic nie domyślacie się — zamruczał Bielski — ona go lepiej od was wszystkich nauczy, bo tam, już ja czuję pismo nosem, serce w grę weszło...
— Ach, jeżeli tak, tedy na to nie ma rady!... — zawołali żołnierze-akademicy. — Najlepiej tak zrobimy: my będziemy go uczyć, a ona przesłuchiwać i... chwalić!
Rozległ się wesoły śmiech.
Nawet surowy Bielski uśmiechnął się i podziękowawszy akademikom poszedł do kapitana Dereń-Grzmotnickiego, któremu zameldował o swoim planie dotyczącym Brzezińskiego.
— Ja go, panie kapitanie, wezmę w obroty, jak żadnego innego, ale tak myślę, że trzeba mu dać możność nauki łyknąć jak najwięcej, by ta uczona panna zbytnio nad nim się nie wywyższała — mówił sierżant.
— Pewno... pewno... dobra myśl — zgodził się dowódca kompanii — tylko nie przyciskajcie go zbytnio.
— Przycisnę, by czuł, że jest w wojsku i dla wojska przede wszystkim musi pracować — zakończył swój meldunek sierżant.
Na tym stanęła sprawa Brzezińskiego, ale Jerzy nie wiedział o tym i nic nie podejrzewał, z trwogą pochwytując surowe spojrzenia, które ciskał w jego stronę sierżant.



Rozdział XVI
W KTÓRYM SIĘ POZNAJE CZŁOWIEKA

Wszyscy byli przekonani, że Jerzy Brzeziński przeskrobał coś, gdyż Bielski ostro wziął go w obroty.
— Musi chłopak swoje odrobić — mruczał tymczasem sierżant do kaprala Jańczyka — i to dobrze odrobić za te godziny, które mu udziela wojsko na naukę.
— A no pewne, że tak! — kiwał głową kapral i nagle się zaśmiał: W kompanii myślą, że gniewacie się za coś na niego, no, i przyciskacie...
Bielski machnął ręką i odpowiedział:
— Wolę, że tak mówią, niż że ja komuś protekcję okazuję. Tak to ja jestem w porządku! Odrobi chłopak wszystko — w wyznaczonym mu terminie — tedy wojsko nie cierpi na tym, że on tam się uczy czegoś i że go inni żołnierze-akademicy uczą. Dowódcy kompanii o tym meldowałem i mam na to zezwolenie pana kapitana... To i ja w porządku jestem. Nie miałem serca odmówić wręcz Brzezińskiemu, bo sam wiem, co to jest głód wiedzy...
To powiedziawszy sierżant westchnął głęboko i posmutniał. Kapral patrzał na niego pytającym wzrokiem.
— Pewno, że wiem — ciągnął dalej Bielski — bo ten głód długo mi dokuczał... W roku 1916 ukończyłem gimnazjum w Mińsku, gdyż z tamtych jestem stron, i marzyłem o tym, żeby na politechnikę pójść, aż tu Moskale, na wojnie potraciwszy moc ludzi, poczęli żółtodziobów powoływać, no, tak to i poszło się na wojenkę, a po tym drapnęło się do formacji polskich i — nowa wojna a raczej — nowe wojny. Tak człek do wojska przylgnął, że nie oderwać go niby plaster. Bez wojska to bym już żyć chyba nie mógł... Na razie długo jeszcze marzyłem, że skończy się zawierucha i ze swoją maturą wstąpię na politechnikę, ale potem to machnąłem już ręką!
— Dlaczego tak? — zdumiał się Jańczyk. — Przecież to szkoda? Zmarnowana matura!
— Zrozumiałem, widzicie, że Polska potrzebuje przede wszystkim dobrych żołnierzy, najlepszego wojska, rozumnej i surowej dyscypliny w całym życiu, no, to i zacząłem robić dobrych żołnierzy, zapał do wojska podtrzymywać i zrozumienie korzyści dyscypliny szerzyć... Na tym upłynęło sporo latek i teraz to już chyba nic innego robić bym nie potrafił... a i nie chciałbym — uśmiechnął się melancholijnie, lecz po chwili poweselał i dodał: — Dlatego to gniewałem się na Jurka za te łowy, ino pan major wytłumaczył mi, że to konieczne było dla propagandy Polski; nie podobało mi się też latanie Brzezińskiego z tą panną, co uczyć go zamierza, ale potem pomyślałem sobie, że nie można mu w tym przeszkodzić, gdyż nie wiadomo, co chłopaka czeka w życiu... Więc przyciskać, to ja go przyciskam, ale widzicie sami, że ma on czas na naukę, a inni — na uczenie go... Więc niby wszystko w porządku?
— Brzeziński wdzięczny wam jest, sam słyszałem, jak to mówił, tylko frasuje się, bo i jemu się wydaje, żeście gniewni na niego — odpowiedział kapral.
— Gdzie tam gniewny? Za co? — machnął ręką Bielski. — Lubię go przecież, lubię dobrych żołnierzy!
Przyjaciele rozstali się.
Wzięty w obroty Brzeziński miał teraz cały dzień zajęty, ale to tak zajęty, że nie miał już ani chwili na westchnienia i tęsknotę za panną Stefą. Zajęcia służbowe wykonywał jak zwykle bardzo pilnie i starannie, a potem wołali go do książek i zeszytów koledzy-akademicy i różnymi mądrościami nabijali mu głowę. Jerzy się dziwił i nie mógł pojąć, jak to mu na wszystko starcza czasu. Objaśnił to mu jeden z pomagających w nauce żołnierzy, powiedziawszy, że plan jego dnia ułożył sierżant. Wdzięczny za to był Bielskiemu strzelec i wszystkie jego rozkazy ze szczególną radością i jak najlepiej spełniał. Poza tymi dniami, kiedy wypadały jakieś nadzwyczajne, na przykład — nocne ćwiczenia, alarmy i dalekie wymarsze — Brzeziński uczył się dużo i pilnie. Akademicy byli z niego zadowoleni. Pewnego razu jeden z nich spytał go:
— Po co właściwie uczycie się tak forsownie?
— Chciałbym być człowiekiem inteligentnym, uczonym... — odpowiedział Jerzy.
— Słusznie! — zgodził się kolega. — Jednak myślę, że moglibyście połączyć ogólne wykształcenie z jakimś zawodem... w cywilu.
— Z zawodem? — spytał Brzeziński. — Kiedy ja, jak wiecie, chcę w wojsku pozostać...
— Dobrze, ale co będziecie robili, gdy wypadnie wam w końcu z wojska wystąpić?
— Nie myślałem o tym... Zresztą mam grażdę na Wierchowinie, pola szmat i las... — odparł.
— Zapewne, lecz myślę, że to nie jest znów jakieś bogate księstwo? — uśmiechnął się żołnierz-akademik.
— Gdzież tam księstwo! Ot, takie zwykłe obejście gazdowskie, trochę lepiej zagospodarowany osedok huculski! — uśmiechnął się Brzeziński.
— Tedy tak sądzę, że należałoby wykorzystać sposobność i nauczyć się czegoś fachowego!
— Ba, ale czego mam się nauczyć?
— Myślałem o tym i inni koledzy sprawę tę rozważali, a w końcu przyszliśmy do wniosku, że musicie się kształcić na leśniczego...
— Na leśniczego! — ucieszył się Jerzy.
— Najlepsze to i najstosowniejsze dla was! — potwierdził kolega. — Znacie las, poręby, zwierzostan, ochronę zwierzyny i łowy — przecież tyle ciekawych rzeczy nasłuchaliśmy się od was, więc najprędzej i najłatwiej byłoby wam mocno się tych rzeczy poduczyć, a potem może egzamin jakiś złożyć, kurs przesłuchać i — już! Tak się to dobrze składa, bo w swojej drużynie macie Malinowskiego, dyplomowanego inżyniera-leśnika, i Wacewicza, który ukończył znakomitą, po wojskowemu prowadzoną szkołę dla leśniczych w Bolechowie. Ci to tak was nauczą, że bez trudu jakiś tam dyplom zdobędziecie, no, i fach — w ręku! Pomyślcie o tym, kolego!
— Dziękuję za radę! — uścisnął mu rękę Jerzy. — Byłoby to wspaniale, bo las i zwierzęta wszelakie lubię strasznie!
Pierwszej zaraz niedzieli pomknął Brzeziński do państwa Szemańskich.
Panienki oczekiwały go i zdumiały się ujrzawszy go obładowanego książkami.
— Patrzcie na tego „tajoika“! — zawołała czupurna panna Kazia. — „Taż“ my tu, „moje państwo“ głowy sobie łamiemy, jakby tu dla niego książki gdzieś zdobyć, a owy „tajoik“ całą pakę ich przytaszczył!
Brzeziński opowiedział, że to koledzy-akademicy zakrzątnęli się koło jego edukacji i sprowadzili z domu potrzebne mu podręczniki.
— Tego czasu nie zmarnowałem i uczyłem się pilnie! — pochwalił się Jerzy.
Panienki poczęły przepytywać go, a zdumienie odbiło się na ich uśmiechniętych twarzyczkach. Ścisłe, opanowane i rozsądne, pozbawione blagi i wykrętów odpowiedzi żołnierza wprost uderzały. Panna Stefa, ucieszona tym bardzo, powiedziała:
— Jeżeli pan, panie Jureczku, będzie robił takie postępy, to można będzie pomyśleć o jakimś kierunku fachowym....
Jerzy aż podskoczył na krzesełku i natychmiast opowiedział o rozmowie swojej z kolegą-akademikiem.
— Dobra rada! — pochwaliła panna Stefania. — Leśnictwo najłatwiej da się panu opanować, gdyż ma je pan we krwi, przy tym tak się świetnie składa, że będzie miał pan doskonałych profesorów... Musimy jednak zmienić program nauki. Tamci panowie niech uczą pana matematyki i przedmiotów fachowych, ja zaś z Kazią postaramy się nauczyć pana języka polskiego, historii, geografii, przyrody i nauki o prawie i państwie... Taki będzie pan miał uniwersytet, że aż miło!
— Taż on, mojaż pani dobrodziko, tylko patrzeć jak nas prześcignie i nos zadzierać pocznie wyżej wieży magistrackiej! — zawołała Kazia.
— Pani zaś, panno Kaziu, zegar mi na czole umieści z dzwonami... a przydałby się, bo teraz wszystkie godziny mam tak wypchane robotą, że aż strach! — zaśmiał się Brzeziński.
— Ta joj, taki niby zapracowany! — przekomarzała się panienka.
— Właśnie, że taki! — odciął się strzelec.
Po całodziennej nauce i obiedzie u pani Katarzyny, obie panienki odprowadziły Jerzego aż do koszar i pożegnały go upomnieniem:
— A niechże pan, panie Jurku, dobrze lekcje odrobi na przyszłą niedzielę.
— Na środę, przepraszam — poprawił Brzeziński — bo we środę mamy święto!
— Och, Boże! Przez dwa dni pan tego nie zdąży przerobić! — przeraziła się panna Stefa.
— E-e, jakoś dam sobie radę! — potrząsnął głową strzelec żegnając miłe znajome.
Istotnie dał sobie radę, ale to tylko dlatego, że co wieczora sierżant Bielski wołał go do swego pokoju i zrobiwszy odprawę służbową mruczał:
— Może macie tam coś do napisania, usiądźcie tedy, Brzeziński, przy stole i róbcie swoje!
Tych parę godzin wieczornych, kiedy nikt nie odrywał go od pracy, pozwoliło Jurkowi odrobić lekcje i nawet coś niecoś przeczytać ponad to. W wolnych chwilach od służby siedział w świetlicy i słuchał, co mu mówił inżynier Malinowski, a potem powtarzał to wszystko z Wacewiczem, który rzeczy trudniejsze objaśniał Jerzemu niezwykle prosto i bardziej zrozumiale.
Taka forsowna nauka może znużyłaby Brzezińskiego, a nawet zniechęciła, lecz służba, ciągłe przebywanie na świeżym powietrzu i gra w piłkę nożną, w czym ćwiczył wybranych do tego żołnierzy znakomity instruktor, dawały wypoczynek zmęczonej głowie.
Gra w piłkę nożną stała się ulubioną rozrywką Jerzego, a instruktor zwrócił uwagę na zręcznego i szybko biegającego strzelca. Do drużyny footbalowej wraz z innymi kolegami dostali się obaj górale: Staszek Warusarz i Hryć Wasiuk. Przygotowywano się na gwałt do matchu z drużyną innego pułku na prawdziwym boisku sportowym. Brzeziński marzył o tym, że zaprosi na to spotkanie panią Katarzynę z córkami.
Tak pełniąc służbę żołnierską, ucząc się i ćwicząc w nowym sporcie, Jerzy nie spostrzegł nawet, jak nadszedł dzień matchu.
Na trybunach zgromadziło się dużo oficerów i żołnierzy i sporo widzów cywilnych, przeważnie zaproszonych przez uczestników zawodów. Brzeziński z radością dojrzał siedzącą na trybunie panią Szemańską i obie panienki, przy czym panna Kazia, bardzo niespokojna i podniecona, mocno zaciskała drobne piąstki, co, podobno, ma przynosić szczęście.
Co chwila zaglądała starszej siostrze w oczy i szeptała:
— Ani swat mi ten „tajoik“, ani brat, a przecież chciałabym, by nie pokpił sprawy!
Uspokoiła się jednak z chwilą, gdy na dany sygnał gra się rozpoczęła.
Przewaga była tak wyraźnie po stronie drużyny Brzezińskiego, że nikt już nie wątpił o jej zwycięstwie.
Rzeczywiście drużyna strzelców przez cały czas trzymała w swym ręku inicjatywę, atakowała błyskawicznie i mądrze, tak, że walka odbywała się bez przerwy niemal przed bramką przeciwników. Znakomicie prowadziła atak szybko biegająca trójka Brzeziński — Warusarz — Wasiuk.
Jerzy prowadził piłkę jak na sznurku. Zdawało się, że była przyklejona do jego sportowych trzewików. Po bokach jego szli obaj górale — ogromni, zwinni, silni. Po kilku zygzakowatych przebiegach Jerzy zdobywał bramkę strzelając piłkę bez zarzutu.
Wyniki matchu były wspaniałe dla drużyny Brzezińskiego. Oficerowie i sportowcy głośno wyrażali swoje pochwały i przepowiadali drużynie świetną karierę sportową.
Po matchu, otrzymawszy urlop do wieczora, Jerzy zjadł szybko obiad i zgarnąwszy książki i zeszyty popędził do mieszkania pani Szemańskiej.
Spotkała go panna Kazia okrzykiem:
— Brawo, brawo! Podziwiałam grację i rycerskość imć pana „tajoika“. Nawet Stefa raczyła zauważyć, że pan ślicznie biegnie prowadząc piłkę, jak ptak z rozpostartymi skrzydłami, lecący tuż nad ziemią.
— Kaziu, co ty wygadujesz?! — zmieszała się panna Stefania.
— Powtarzam tylko słowa jaśnie panienki! — zaśmiała się Kazia. — Bo naprawdę było to śliczne! Takie drobne, lekkie, a nieuchwytne szybkie kroczki, a każdy obmyślany i celowy!


...Jerzy prowadził piłkę jak na sznurku...

Entuzjazm panienki zażenował z kolei Brzezińskiego, więc poprawiając kołnierz munduru mruknął:
— T-a-ak! Mamy świetnego instruktora. Ten daje nam szkołę! Na wszystko zwraca uwagę, na każdy ruch...
— Czas wziąć się za książki — zauważyła panna Stefania.
Rozpoczęła się lekcja. Jerzy zamienił się w słuch, gdyż urocza nauczycielka opowiadała mu właśnie o królu Władysławie Jagielle, królowej Jadwidze i o bitwie z Krzyżakami pod Grunwaldem. Zawsze tak słuchał melodyjnego, niskiego głosu miłej dziewczyny, ale dziś doszło jeszcze do tego porywające opowiadanie o jednej z najsławniejszych bitw w dziejach Polski, gdy to, zdawało się, na zawsze została wstrzymana fala niemiecka, zalewająca ziemie słowiańskie.
— W niedzielę pójdziemy do Zachęty Sztuk Pięknych, gdzie pokażemy panu obraz wielkiego malarza Jana Matejki przedstawiający bitwę grunwaldzką. Zobaczy pan tam króla Władysława, księcia Witolda, Zyndrama z Maszkowic, Zawiszę Czarnego-Sulimczyka, Powałę z Taczewa i innych wielkich rycerzy naszych, zwyciężających potężne wojsko wielkiego komtura krzyżackiego Ulrycha von Jungingena — zakończyła swój wykład panna Stefa i innym już tonem dodała: — A teraz proszę rozwinąć mapę Europy i pokazać mi najważniejsze rzeki i góry!
I tak — aż do wieczora, kiedy, napiwszy się herbaty z kanapkami, Brzeziński musiał pędem lecieć do koszar, żeby, broń Boże, nie spóźnić się.
Nazajutrz drużyna stanęła przed dowódcą pułku, który w imieniu służby podziękował sportowcom, ujrzawszy zaś Jerzego uśmiechnął się do niego i zawołał wesoło:
— Powiedzcie mi, czego wy tylko nie umiecie robić?
— Melduję posłusznie, że wszystko potrafię, bo w wojsku uczą nas robić tak, jak należy — odpowiedział natychmiast strzelec.
— Słusznie! — pochwalił pułkownik. — Żołnierz powinien wszystko robić jak najlepiej i jak najdokładniej. W wojsku bowiem nie może być i nie ma blagi i tandety.
— Tak jest, panie pułkowniku! — odpowiedziała mu cała drużyna.
Po dwóch dniach ćwiczeń poza miastem, Brzeziński znowu obkuwał się, każdą wolną chwilę poświęcając nauce. Koledzy Malinowski i Wacewicz nie żałowali swego trudu, uczyli go i pomagali, ciesząc się z jego postępów i przywiązując się coraz bardziej do zdolnego i wdzięcznego im chłopaka.
Pewnej niedzieli powróciwszy od państwa Szemańskich do koszar Jerzy zobaczył całą prawie kompanię w świetlicy, gdzie otoczywszy żołnierza-akademika, słuchała tego, co ten na głos czytał.
Właśnie w chwili wejścia Jerzego kolega skończył czytanie i żołnierze rozchodzili się powoli, dzieląc się wrażeniami.
Uszu Brzezińskiego dobiegło kilka urywanych powiedzeń:
— Kto by myślał, że to taki człowiek?
— Przecież prawdziwy bohater!
— Wszystko porzucił dla wojska...
Zaciekawiony Jurek dopędził kolegę-akademika i spytał go:
— Cóżeście to czytali?
Akademik wydobył z kieszeni małą, oprawną książeczkę i odpowiedział:
— Pamiętnik senatora Pawła Bieleckiego o powstaniu wojska polskiego. Dopiero co został wydany. Jest w nim duży rozdział, poświęcony wspomnieniom o sierżancie „Mruku“.
— Kto to jest ów Mruk? — spytał znów Jerzy.
— Było to konspiracyjne przezwisko sierżanta Piotra Bielskiego.
— Naszego sierżanta?! — wykrzyknął strzelec. — O nim książka napisana?
Kolega przytaknął ruchem głowy i podając Jerzemu tomik powiedział poważnie:
— Przeczytajcie, a potem zwróćcie mi! O takich ludziach trzeba wiedzieć wszystko, bo na nich spoczywa moralna siła wojska!
Brzeziński porwał książkę i szybko pobiegł do świetlicy.
Pozostało mu bardzo mało czasu, więc czym prędzej otworzył książkę i tuż na pierwszej stronicy spostrzegł kilka wierszy wydrukowanych grubymi czcionkami.

— Memu dawnemu przełożonemu —

Sierżantowi Piotrowi Bielskiemu,
który nauczył mnie być żołnierzem i obywatelem Rzeczypospolitej Polskiej i przekonał, że Ojczyzna nasza nigdy nie zginie, gdyż posiada takich cichych, skromnych, a niezłomnych bohaterów — tę wiązankę wspomnień przypisuje

autor.

Do Jerzego podszedł kapral Jańczyk.
— Co to czytacie? — spytał.
Brzeziński ze wzruszenia nie mógł słowa przemówić i tylko wskazał na przed chwilą przeczytaną dedykację.
Kapral pochylił się nad książką i wydał okrzyk zdumienia:
— Książka o naszym sierżancie?!
— Tak! Chociaż dopiero co dostałem ją i jeszcze nie zdążyłem przeczytać — szepnął Jerzy.
Kapral pomyślał chwilę, a potem zamruczał:
— Wiecie co, Brzeziński? Musimy ją razem przeczytać! Jakoś tak urządzę, że przeczytamy gdzieś na osobności.
— Tak jest, panie kapralu, bardzo o to proszę! — zawołał Brzeziński.
Gdy kompania udała się już na spoczynek, Jańczyk razem z Jerzym rozpoczęli czytanie pamiętnika senatora, którego nazwisko znali obaj z mów jego w senacie, gdzie bronił zawsze spraw wojska, o czym pisały dzienniki i opowiadali podczas pogadanek oficerowie.
Wzruszonymi, drżącymi głosami czytali po kolei i słuchali z zapartym oddechem. Senator opisywał dzieje niedawne, lecz tym ludziom, żyjącym w wolnej Polsce zdawało się, że opisywany w książce sierżant Bielski był jakąś legendarną postacią sprzed kilku wieków, tak, bowiem, niepodobna była teraźniejszość do przeszłości pełnej grozy, męki i cichego a trwałego bohaterstwa. Nie mogła im się zmieścić w głowie myśl, że tego samego człowieka, którego pod niebiosa wywyższał autor książki, widzą oni codziennie, słyszą jego mrukliwy, surowy głos a tymczasem nic nie wiedzą o nim, który przeszedł długą, niewymownie ciężką drogę doli i niedoli żołnierskiej, walcząc o swoją polską duszę i honor a przykładem swoim porywając tych, co już na duchu upadać poczynali.



Rozdział XVII
TAJEMNICE SIERŻANTA BIELSKIEGO

Jańczyk i Brzeziński czytali pamiętniki senatora hen — za północ! Od czasu do czasu spoglądali na siebie zdumieni i jak gdyby zawstydzeni.
W pewnych chwilach ten lub ów z nich szeptał:
— Mój Boże, i o takim człowieku nic nie wiedzieliśmy!
— Uważacie, Brzeziński, jak to sierżant słówkiem nigdy o sobie nie napomknął? Skromny człowiek, chwalić się nie lubi — a przecież tyle przeszedł! — mówił kapral zaciskając zimne od wzruszenia ręce.
— Panowie oficerowie to zapewne wiedzą wszystko o panu sierżancie, bo go bardzo szanują — zauważył Brzeziński.
— No, to co innego, gdyż takiego drugiego sierżanta — z ogniem w dzień trza szukać! — kiwnął głową Jańczyk.
Zamieniwszy się kilkoma zdaniami znowu czytali, wnikając w znaczenie każdego słowa, a nawet powtarzając po dwa razy jakieś ważniejsze ustępy książki.
Doszli wreszcie do rozdziału, w którym autor opisywał dzieje Legionu Puławskiego, a gdzie śród takich nazwisk, jak Witolda Gorczyńskiego i pułkownika Rządkowskiego coraz częściej powtarzać się poczęło też nazwisko Piotra Bielskiego, który to jeszcze, jako uczeń gimnazjalny, nieocenione okazał usługi Komitetowi Narodowemu Polskiemu w werbunku ochotników do Legionu Polskiego po stronie rosyjskiej dla walki z nieprzejednanym i zaciętym wrogiem Polski — Niemcami.
Z zapartym oddechem czytali obaj żołnierze o ciężkich przejściach, jakie miał Legion, którego formowaniu się przeszkadzały najwięcej władze rosyjskie, i o wytrwałości kierowników tego zaczątku wojska polskiego na wschodzie. Wreszcie doszli do tego miejsca, gdy Legion w liczbie 800 bagnetów, źle umundurowany i uzbrojony stanął na froncie pod Iłżą.
I znowu wtedy wypłynęło nagle nazwisko strzelca Bielskiego, który z rozkazu dowódcy Legionu, był posłany z patrolem pod Pakosław i, chociaż ostrzeliwany z karabinów maszynowych i tracąc kilku ludzi, zbadał dokładnie sytuację, co dało możność Legionowi, bez porównania słabszemu od niemieckich sił na tym odcinku, ruszyć nocą do ataku i po długim boju i ciężkich stratach zająć okopy niemieckie ku wielkiemu zdumieniu i radości dowództwa rosyjskiego. Bojowy czyn Legionu był tak bohaterski i świetny, że najwyżsi oficerowie rosyjscy przybywali z powinszowaniami i z najwyższym uznaniem odzywali się o „orłach polskich“. Autor opisywał czyn starszego strzelca Bielskiego, który podczas ataku na bagnety i granaty ręczne bronił rannego dowódcę plutonu i wyniósł go z ognia, sam zaś z raną w głowie powrócił do swojej kompanii...
— Patrzcie no go! — mruczał ciężko oddychając Jańczyk. — Mnie nawet o tym nigdy nie opowiadał Bielski, a przecież tyle się już z nim przegadało! Niedawno jeszcze mówił mi, że do wojska rosyjskiego wzięto go dopiero w roku 1916-ym! Dlaczego ukrył przede mną prawdę? Coś w tym jest!
— Coś w tym jest... — powtórzył Brzeziński i nagle uderzył się w czoło zawoławszy: — zdaje mi się, że się domyślam! Pan sierżant wiedział zapewne o książce senatora i chciał ślady zmylić, że to niby nie o nim mowa!
— Może to i tak — zgodził się kapral — bo takiego skromnego człowieka, jak on, drugiego chyba nie znaleźć. Pamiętam, jak klął, gdy w jakimś piśmie wydrukowano o jego kompanii w bitwie z Gajchanem w roku 1920 w puszczy Zielonej. Chodził wtedy wściekły i porykiwał: „Trzeba było temu pismakowi o mnie też pisać?! Kompania biła się jak należy, a o mnie po co szczekać? Taki sam żołnierz jak inni. Pismaki, psia krew, atramentu im i papieru nie szkoda!“
— No, widzicie, panie kapralu, że pewno dla tego pan sierżant nic nam nie wspominał o służbie swojej w Legionie Puławskim — dorzucił Jerzy i wziąwszy książkę zaczął czytać dalej.
Autor opisywał czerwiec i lipiec roku 1915, gdy Legion wsławił się bojami pod Michałowem i Władysławowem, a szczególniej w sierpniu — przy stacji kolejowej Nurzec, gdy to wobec strat oficerów, dowódca Legionu, pułkownik Rządkowski powierzył kapralowi Piotrowi Bielskiemu dowództwo plutonu, zanim przybędą nowi oficerowie, i wreszcie pod Zelwą we wrześniu, gdzie Legion drogo okupił nowe zwycięstwa swoje i został przerzucony do Bobrujska w opłakanym stanie liczebnym — 7 oficerów i 154 żołnierzy.
W Bobrujsku nastąpiła reorganizacja Legionu i przeformowanie w Brygadę Strzelców Polskich. Autor książki w tym miejscu rozpisał się szeroko o Piotrze Bielskim, pełnym patriotyzmu i wyczucia obowiązku żołnierskiego dla sprawy niepodległości i honoru Polski, opowiadając o podróżach kaprala do innych pułków, o agitowaniu śród nich na rzecz polskiej brygady i budzeniu gorącej miłości do ojczystego kraju.
Ta praca kaprala Bielskiego nie podobała się jednak władzom rosyjskim, aż spadła na niego ich ciężka ręka. Bielski został wcielony do jednego z pułków rosyjskich i rzucony na front północny pod Rygę.
Urodzony żołnierz i tu zasłużył na ogólny szacunek i uznanie. W bitwach nad rzeką Aa, po wybiciu przez Niemców wszystkich oficerów, dwa razy musiał prowadzić kompanię do ataku i do krzyża św. Jerzego kl. IV, jaki otrzymał za bitwę pod Nurcem, przybył mu drugi — klasy III. Jednak serce jego było nie tu, śród Moskali i Łotyszów, lecz w szeregach, gdzie rozlegała się mowa polska i gdzie pałały gorące serca towarzyszy wielu bitew.
Różnymi sposobami, szczególnie zaś zawdzięczając staraniom dowódcy Brygady, udało się Bielskiemu powrócić do swoich kolegów.
Przydzielony do I batalionu stał się w brygadzie niezastąpionym człowiekiem — zawsze spokojny, wytrwały, ścisły w wykonywaniu obowiązków, surowy dla wszelkiej blagi, nieuczciwości i lenistwa, postrach dla szeregowców, a jednocześnie, chociaż nikt tego nie wiedział — najlepszy, najgorętszy ich obrońca i opiekun, troskający się o nich, jak o własne dzieci.
W czerwcu roku 1916 — brygada biła się z Niemcami pod Baranowiczami i w nocnej bitwie koło mickiewiczowskiego Zaosia kapral Bielski po ataku na bagnety nie powrócił już do swoich okopów.
Żołnierze samorzutnie rozpoczęli nowe natarcie i w nieprzyjacielskim okopie znaleźli swego kaprala.
Oprzytomniał dopiero po paru dniach.
Leżał w szpitalu wojskowym w Mińsku z przestrzeloną w dwu miejscach piersią. Długo leczono Bielskiego, a gdy zaczął już chodzić, wysłano go do sanatorium na Krymie, do Jałty, gdzie dość szybko powrócił do zdrowia.
— Boże, Boże! — szeptał przerywając czytanie Jerzy. — Człowiek chodzi obok innego człowieka, ociera się o niego — i nic, nic nie wie o jego życiu, czynach i charakterze. Tak też i my wszyscy nic nie wiedzieliśmy o naszym sierżancie!
— T-a-ak! — przeciągnął kapral. — Nic nie wiedzieliśmy! Nie jeden z nas krzywo na niego spoglądał za jego wymagania, no, a teraz to już wiemy, że ma on na to prawo, bo był tym, który od początku siebie nie szczędząc i nic dla siebie nie pragnąc tworzył nasze piękne i silne teraz wojsko!
Jańczyk skoczył nagle na równe nogi i po biodrach się trzepnął.
— Toż to o Bielskim opowiadał nam na jednej pogadance w świetlicy przyjezdny z Wilna nauczyciel!
— Który? Ten mały i czarny? — spytał go Jerzy.
— Tak! Na pewno o Bielskim mówił!
— E-e, chyba nie? — potrząsnął głową Brzeziński. — Opowiadał wonczas ten pan o wojsku polskim na Syberii...
— No, właśnie! — zawołał Jańczyk. — Od samego sierżanta wiem, że był on tam w polskiej dywizji. To o nim tedy mówił nauczyciel, tylko nazwiska nie wymienił, bo mu pewno sierżant nie pozwolił.
— A może... a może... — zgodził się Jerzy i nagle drgnął i wyprostował się.
Na progu świetlicy stał sierżant Bielski. Patrzał surowo i badawczo, starając się domyśleć, po co w nieprzepisowej godzinie ci dwaj pozostali w świetlicy.
Rzucił okiem na leżącą na stole otwartą książkę i namarszczył brwi.
— Pozwoliłem wam siedzieć u mnie wieczorami, byście się uczyć mogli — zamruczał patrząc na Brzezińskiego — a wy tymczasem jakieś zebrania w świetlicy urządzacie?
— Panie sierżancie, to ja... — zaczął Jańczyk, lecz Bielski przerwał mu gwałtownie:
— Nie do was mówię, tylko do starszego strzelca Brzezińskiego!
— Chciałem przeczytać książkę ze wspomnieniami senatora... — odezwał się Jerzy.
— Chciałem, chciałem! Nic mnie nie obchodzi, co wy chcieliście... Świetlica o tej godzinie ma być zamknięta i nikt nie ma do niej wstępu! Jak pójdziecie do cywila, wtedy czytajcie sobie takie nikomu niepotrzebne książki...
Bielski przeszedł się po izbie i na nikogo nie patrząc zamruczał znowu:
— Jutro obaj staniecie do raportu! Niewidziane rzeczy... takie wykroczenie?! Już ja wam tak to z głowy wybiję, że do śmierci pamiętać będziecie!
Podszedł do stołu i schwycił pamiętnik senatora. Rzuciwszy jednak okiem na otwarte stronice, odrzucił książkę, opuścił powieki i spytał groźnie:
— Skąd to dostaliście?
— Pożyczył mi kolega... — odpowiedział Jerzy.
— Który? — padło nowe pytanie.
— Przecież nie ma w tej książce nic złego?!... Dobrze pisze pan senator... Można się nauczyć, jak należy kochać Polskę i wojsko...
— Pytam o nazwisko? — jeszcze surowiej dopytywał się Bielski, lecz, ponieważ Brzeziński nie kwapił się z wydaniem kolegi, nie nalegał już. Usiadł na ławie i zdjął czapkę. Pocierając sobie czoło mówił surowym, cichym głosem:
— Powiadacie, że to pożyteczna książka... byłaby taką, gdyby mówiła o ciężkim, krwawym, pełnym poświęceń i ofiar wysiłku żołnierza polskiego, ale nie o tym, lub tamtym, bo to nie ma nic do rzeczy!
Jeszcze chciał powiedzieć coś, lecz mruknął tylko:
— Jutro do raportu! Zgasić światło! Spać!
Wyszedł nie obejrzawszy się nawet.
— Zawsze jednakowy! — wzruszył ramionami kapral.
Tymczasem Bielski obszedłszy koszary i sprawdziwszy posterunki powrócił do swego mieszkania. Usiadł przy stole i wpadł w zadumę.
Przed oczami jego jak gdyby na ekranie w kinie przesunęły się niezapomniane nigdy obrazy, gdy służył w Legionie Puławskim, później werbunek potajemny młodzieży polskiej z Litwy i Białej Rusi do Brygady, a potem, gdy przyszła rewolucja rosyjska i Polacy trochę odetchnęli, począł się formować pierwszy korpus polski na Wschodzie, generała Józefa Dowbór-Muśnickiego... Coraz szybciej sunie porywający, burzliwy, zgiełkliwy film! Bolszewicy, rozkład armij rosyjskich, grabieże, morderstwa, ucieczka żołnierzy z frontu, zdradziecki, ohydny pokój, zawarty przez bolszewików z Niemcami w Brześciu nad Bugiem, zajęcie przez korpus polski Bobrujska i długie pertraktacje co do jego dalszego losu, aż Niemcy zażądali rozpuszczenia korpusu i podstępnie otoczyli korpus ze wszystkich stron, wreszcie straszny dzień, w którym trzeba było złożyć broń... Nie wszyscy się jednak poddali, a śród nich plutonowy wówczas Piotr Bielski... Ciemna noc lipcowa... kilku oficerów i żołnierzy w przebraniu cywilnym opuszczają korpus... Przedzieranie się na wschód wśród dzikiej hordy bolszewików i... nagle urywa się ten wstrząsający film...
Alarm!... Nocne ćwiczenia!...
Sierżant wypada ze swego pokoju, biegnie do kompanii, lecz tam wszystko już w ruchu. Jańczyk i Brzeziński bowiem w jednej chwili obudzili śpiące bractwo i postawili na nogi.
Ludzie ubierali się szybko i porywając karabiny wybiegali na plac.
Jerzy szepnął do kaprala:
— Choć pan sierżant pogniewał się na nas, a przecież musimy do końca doczytać ten pamiętnik!
— N-no, to się wie! — odparł Jańczyk bacznie oglądając przechodzących koło niego strzelców. — My tu jeszcze raz sprowadzimy tego nauczyciela, żeby nam wszystko opowiedział o sierżancie na Sybirze, bo tam, widzicie, dopiero było piekiełko, gorsze nawet niż na Murmanie, skąd to Murmańczycy białą niedźwiedzicę, ową tresowaną Baśkę do Polski przywieźli!
— Och, panie kapralu, chciałbym ja o tym Sybirze posłyszeć! Coś nie coś opowiadała mi o tym panna Kazia — mówił Brzeziński.
— Cóż to znów za panna Kazia? — zdumiał się kapral.
— Taż to siostra panny Stefanii Szemańskiej, mojej nauczycielki! — objaśnił go Jerzy.
— Z samymi babami się zadajecie! — machnął ręką Jańczyk. — Przynajmniej, czy aby przystojna?
— Bo ja wiem? — westchnął Brzeziński. — Grunt, że takie to strasznie swojskie, rodzime!
— Czasem to lepsze od piękności! — z miną znawcy zawyrokował kapral i krzyknął do przebiegającego strzelca: — A, wy, Grzesiński, zawsze ostatnim być musicie? Nie śpieszy się wam...
Gdy stali już na placu gotowi do wymarszu i czekali na zastępcę dowódcy pułku, sierżant mruknął do kaprala:
— Za to, że nasza kompania zawdzięczając wam i Brzezińskiemu pierwsza była na placu, zwalniam was od jutrzejszego raportu...
Dalej nie mógł już mówić, gdyż zawołał go do siebie kapitan Dereń-Grzmotnicki, by wydać ostatnie rozkazy.
Nazajutrz życie kompanii weszło w dawne łożysko.
Tylko Jańczyk raz po raz szeptał coś do Brzezińskiego, a strzelcy pokryjomu, niby pensjonarki ukrywające tomik zakazanego romansu, zaczytywali się, gdzie się dało, pamiętnikiem senatora, który otworzył im oczy i w całym wzroście postawił przed nimi wspaniałą, a zarazem wzruszająco skromną postać sierżanta Bielskiego.
Brzeziński uczył się w koszarach pod kierownictwem kolegów-akademików, a pierwszej zaraz niedzieli popędził do państwa Szemańskich.
Długo nie mógł się uspokoić opowiadając staruszce i obu panienkom o Bielskim, lecz, gdy doszedł do tego miejsca, gdzie pamiętnik się urywał na ucieczce sierżanta z Bobrujska na Wschód, pani Szemańska klasnęła w dłonie i zawołała:
— Jak się to dziwnie plecie na tym Bożym świecie! Wkrótce przyjedzie do nas mój siostrzeniec, Władek Starościak. Służył on też w dywizji syberyjskiej jako kapral w batalionie szturmowym, więc, jeżeli pański sierżant był tam bardzo znany, to opowie panu o nim Władek z chęcią, bo jego chlebem nie karm, pozwól tylko o wojnie na Syberii opowiadać!
— Kiedyż przyjedzie do Warszawy pan Starościak? — zapytał ucieszony Jerzy.
— Lada dzień spodziewamy się go. Przyjeżdża tu ze Lwowa na jakiś zjazd pracowników miejskich — odpowiedziała panna Stefa.
— Och! Państwo pozwolą mi przybiec wtedy do siebie i posłuchać! Choćby w dzień powszedni, to przyjdę, bo, tak myślę, że pan kapral Jańczyk jakoś zdobędzie dla mnie przepustkę. On też przecież ciekaw wszystkiego, co dotyczy naszego sierżanta!
— Ależ naturalnie powiadomimy o tym pana, panie Jerzy — zapewniła go pani Szemańska.
— Coś mi się widzi, że całą tę historię o pamiętniku to czcigodny footbalista zmyślił na poczekaniu, by wymigać się od lekcji, bo pewno nic nie odrobione... — łobuzersko mrużąc oko mruknęła Kazia.
— Pani to już nie wiem, za jakiego ma mnie szelmę i lenia — zaśmiał się Jerzy.
— Tajoj, takie straszne słowo — szelma! Taż ja, moje wy państwo, tego nie mówiłam! — broniła się panienka pomagając strzelcowi rozkładać książki i zeszyty.
Lekcja się zaczęła. Brzeziński miał wszystko odrobione i przygotowany był znakomicie.
— Wszystkie mądrości tak odwala, jak gdyby sam wykładał! — zdumiała się Kazia z szacunkiem patrząc w poważną twarz Brzezińskiego i w jego myślące, skupione oczy.
Podczas herbaty wieczornej nawiązała się rozmowa o wakacjach letnich.
Jerzemu nagle błysnęła jakaś myśl.
Ukazując w uśmiechu zdrowe, białe zęby, powiedział wesołym głosem:
— Myślałem o tym! Po co panie mają jechać gdzieś na letnisko, gdzie drogo i źle, a gdzie też nie widzi się nic ciekawego? Nie lepiejże to pojechać do nas, na Huculszczyznę, no, choćby do tej samej Mygli? Damy paniom dużą izbę, jedzenie nie będzie bardzo delikatne, ale smaczne, świeże, zdrowe i tanie, bo... całkiem nic nie będzie kosztowało...
— E-e, tak to na nic! — zawołała panna Stefania. — Dlaczego mamy korzystać z gościny darmo?
— A dlaczegóż to ja darmo się u pani uczę, obiady zjadam u państwa, herbatę spijam i nie mówię: „e-e, tak to na nic“? — zaśmiał się.
— Zresztą po co o tym mówić?! I tak nie pojedziemy, bo przejazd jest zbyt kosztowny — zauważyła pani Szemańska.
— Taż moje... — zaczął Jerzy, lecz pomiarkowawszy się przykrył usta dłonią i poprawił się: — Od czegóż koleje państwowe urządzają tanie wycieczki? Za grosze teraz można przyjechać i spędzić sześć tygodni na Wierchowinie naszej zielonej! Hej, pokazałbym ja paniom takie cudne miejsca, że człek nigdy by stamtąd nie odszedł, a tylko patrzałby i patrzał!
— No, i nie pokaże pan, bo siedzieć pan będzie w obozie, a potem szaleć na manewrach — zauważyła panna Kazia.
— Wiem, ale każę naszemu Bartkowi, żeby wszystko paniom pokazał, no, i ojciec też tam i ówdzie pójdzie i objaśni, bo on jeszcze rześki! — zaśmiał się Jerzy.
Panie dziękowały mu za zaproszenie i były wzruszone. Brzeziński zaś przypomniawszy sobie swoje góry, połoniny i puszczę począł opowiadać jak zwykle barwnie i z zapałem. Staruszka i obydwie panienki z zaciekawieniem słuchały go przenosząc się myślą do zupełnie innego, jakiegoś bajecznego kraju, pełnego dzikiego piękna i tajemniczych legend, które żyły wszędzie — na dnie Niesamowitego jeziora, na złomiskowych szczytach Gorganów, na cichych, milczących połoninach i koło każdego niemal ciurkała-źródełka.
Chociaż sprawa wyjazdu na lato nie została wyjaśniona, sama rozmowa o niej pozostawiła po sobie przyjemne, ciepłe wspomnienie.
Panienki odprowadziły Brzezińskiego do koszar gwarząc z nim przyjaźnie i wesoło.
Kiedy Jerzy odnalazł kaprala i opowiedział mu, że pozna się wkrótce z syberyjskim kolegą sierżanta, Jańczyk ucieszył się niewymownie, lecz po chwili westchnął:
— Eech, gdybym tak mógł posłuchać tego sybiraka!
Jerzy zamyślił się na chwilę.
— Tak mi się widzi, że, gdy napomknę, to moje znajome pana kaprala też zaproszą...
— Już ja wam, Brzeziński, wstydu nie zrobię! — ucieszył się Jańczyk. — Tak się wystroję, że z miejsca odbiję wam obie panienki!
Śmiali się tak wesoło, że nawet inni strzelcy uśmiechać się poczęli i robić różne żartobliwe domysły.



Rozdział XVIII
DZIEJE PAMIĘTNIKA

Sierżant Bielski wściekał się.
Wydawało mu się wciąż, że cały blok budynków pułkowych nic innego nie robi, jak tylko na złość mu czyta „głupią książkę“, bo tak właśnie nazywał pamiętnik, w którym autor z takim uznaniem opisywał jego wierną i ofiarną służbę Ojczyźnie.
Czepiał się najmniejszej niedokładności, robił uwagi, kazał po kilka razy przerabiać ćwiczenia; nic mu się nie podobało; wszystko go irytowało; nikt nie był w stanie mu dogodzić.
Spostrzegłszy kiedyś strzelca Hrycia Wasiuka idącego przez plac, wybiegł naprzeciwko niemu i wybuchnął:
— W polskim jesteście wojsku, czy nie w polskim?! A jeżeli w polskim, to musicie lotem, lotem wszystko robić, a nie łazić jak... żaba. To was ta głupia książka uczy takiego podłego łażenia?
— Da, jakaż taka kniżka, panie sierżancie? — zdumiał się przerażony olbrzym, łypiąc prawie białymi oczyma. — Da jaż, panie sierżancie, nie czytny jeszcze... ot, tak tylko w abecadle litery poznać mogę, bo one tam zawsze na swoim miejscu stoją...
— Ach, prawda!... — mruknął Bielski przypomniawszy sobie, że Wasiuk należy do grupy analfabetów i że z nim to najwięcej kłopotu mają nauczyciele, gdyż sztuka czytania ani rusz nie dawała się potężnemu Poleszukowi.
Odprawiwszy go, jeszcze bardziej rozdrażniony szedł korytarzem gmachu batalionowego bacznie rozglądając się na wszystkie strony.
Wszystko wydawało mu się podejrzane; każde spojrzenie strzelców pełne ukrytego, tajemnego znaczenia, a każde zdanie — jak gdyby niedomówione.
Drażniło go to, więc postanowił pamiętnik senatora za wszelką cenę skonfiskować.
Książkę tę czytał przed miesiącem, ledwie wyszła ona z druku.
Senator przysłał ją dowódcy pułku z dedykacją, w której zawierała się radość, że tak wybitny i zasłużony sierżant pełni służbę w czołowym pułku warszawskim.
Od pułkownika książka ta dostała się w ręce majora Rzęckiego, a potem po kolei — do wszystkich oficerów baonu.
Major serdecznie winszował Bielskiemu zasłużonego uznania i uwiecznienia jego nazwiska, aż w końcu doręczył mu pamiętnik do przeczytania.
Sierżant przeczytał książkę i był z niej bardzo niezadowolony uważając ją za niepotrzebną.
Zdanie swoje nie ukrywając wyraził dowódcy kompanii.
— Ależ dlaczego, sierżancie? — dziwił się kapitan. — Przecież wojsko musi wiedzieć o swoich ludziach.
— Melduję posłusznie, że mi się wydaje, iż należy pisać o wojsku, a nie o ludziach. Ludzie zmieniają się i odchodzą, a wojsko pozostaje i musi być takie, jakim było w najcięższych czasach wojny. Nie ludzie uczynili je dobrym, tylko duch, panie kapitanie, duch, który płonie w sercach naszych chłopców i chce się wyrwać na czyn bohaterski, wielki... Ja to przecież widziałem... tyle już razy widziałem!
— Ja się z wami jednak nie zgadzam, Bielski, żeby nie warto było pisać o bohaterach — powiedział kapitan.
Tak z tej rozmowy nic nie wyszło. Książka senatora zaniepokoiła skromnego sierżanta, a gdy stała się powszechnie znana, ogarnęła go chęć skonfiskowania jej.
Bielski wpadał znienacka do sypialni żołnierskich przyłapując strzelców na czytaniu książek, lecz tej jedynej, której szukał, znaleźć nigdy nie mógł. Krążyła ona tymczasem po rękach całej kompanii, potem poszła po całym baonie, aż przeczytali ją lub posłyszeli o niej wszyscy strzelcy w pułku.
Wiedząc jednak, że sierżant zawziął się na odnalezienie pamiętnika, bractwo miało się na baczności i nikt nie przyznał się do jej chwilowego posiadania, chociaż Bielski przyglądał się porządkowaniu rzeczy w szafkach i kuferkach, wchodził do umywalni, śledził czytających w świetlicy, a podrażniony niepowodzeniem i gniewny „dawał szkołę“ strzelcom.
I nagle udało mu się przyłapać zatruwającą mu spokój książkę.
Była to niedziela.
Jerzy Brzeziński jak zwykle wychodził na miasto. Przy bramie pokazał warcie swoją przepustkę i zatrzymał się, gdyż któryś z nich zaczął rozmowę z kolegą.
Bielski stał na uboczu. Do słuchu jego dobiegły słowa:
— Dziś przyniosę oprawioną... Tylko co będzie, jeżeli sierżant...
— Pan kapral zatrzyma go jakoś...
— A jeżeli nie? — spytał Jerzy...
Odpowiedzi strzelca sierżant nie dosłyszał.
— Poczekajcie, pokażę ja wam! — zatarł ręce Bielski i o 8-ej stał już przy bramie oczekując powrotu strzelców z miasta. Uśmiechnął się w duchu, gdy Jańczyk jął zapraszać go do obejrzenia zardzewiałych rynien w gmachu, lecz nie ruszył się z miejsca.
Gdy Jerzy, obładowany książkami, powrócił od pań Szemańskich, Bielski skinął na niego i mruknął:
— Chodźcie do kancelarii....
Pozostawszy z nim sam na sam mruknął:
— Pokażcie tę oprawną książkę!
Brzeziński zbladł. Mignęła mu myśl, że ktoś musiał zdradzić całe przedsięwzięcie. Nie chciał wykręcać się i kłamać, więc rozwinął paczkę z podręcznikami i wydobył oprawny w czerwoną skórę pamiętnik senatora z odciśniętą na okładce złotymi literami piękną i serdeczną dedykacją, ułożoną w imieniu kompanii przez akademików i poświęconą..... „Polakowi z krwi i kości, bohaterskiemu sierżantowi Piotrowi Bielskiemu“.
Sierżant przeczytał to i długo namyślał się. Tarł sobie czoło i chodził po kancelarii. Wreszcie stanął przed Jerzym i zatapiając w jego oczach surowe źrenice mruknął:
— Zabierzcie to i... idźcie już!
Nazajutrz kompania wyległa na plac, stanęła w szeregach, a kapral zaprosiwszy Bielskiego doręczył mu książkę, powiedziawszy tylko tyle:
— Kompania poleciła mi powiedzieć panu sierżantowi, że kocha go jak ojca i dumna jest ze swego sierżanta!
Ani słówka nie było wspomniane o książce, o której słyszeć nawet nie chciał sierżant Bielski.
Teraz sierżant wzruszony był i na razie nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
Po długim namyśle powiedział cichym głosem:
— I ja was kocham, chłopcy, i dziękuję.... dziękuję....
Umilkł, szybko zawrócił się i odszedł.
Kompania długo stała nie opuszczając szeregów.
Wszyscy czuli, że jakaś nowa nić zadzierzgnęła się pomiędzy strzelcami a sierżantem.
— Baczcie ino, chłopcy, żeby na tej przyjaźni i miłości karku nie skręcić, bo taki to już człowiek z sierżanta: im kogo bardziej lubi, tym więcej odeń wymaga! — uprzedził strzelców kapral Jańczyk cicho się śmiejąc.
— Gdzież by my tam śmieli? Toż my za sierżantem naszym w ogień i wodę skoczymy! — odezwały się głosy.
Strzelcy podciągnęli się jeszcze bardziej, jeżeli wogóle przy sierżancie Bielskim ktokolwiek mógł czegoś nie dorobić jak należało.
W stosunku do nich u Bielskiego zaszła jednak pewna zmiana.
Rozmawiał z nimi częściej, wypytywał o dom, rodzinę i zamiary na przyszłość, dawał rady i troskał się o chłopców.
Doświadczył tego na sobie Hryć Wasiuk, od którego odmówili się nauczyciele, uznawszy go za zupełnie niezdolnego do nauki. Zasmuciło to Bielskiego, więc zawezwał do siebie Poleszuka.
— No, i jak teraz będzie? — spytał Hrycia.
Strzelec milczał poruszając bezradnie grubymi wargami.
— Przecież to wstyd i hańba dla całego waszego ludu poleskiego i dla rodziny, żeby takie ogromne chłopisko nie mogło nauczyć się czytać! — mówił Bielski.

Wasiuk milczał wybałuszywszy oczy.

Tego dnia odbyła się pierwsza lekcja...

— Wstyd też dla pułku, że wypuścił analfabetę! — irytował się już sierżant. — Na to trzeba coś zaradzić...
Chodząc po kancelarii namyślał się. W końcu mruknął:
— Nic innego nie wymyślę, tylko sam będę was uczył i... Brzezińskiemu każę...
Hryć Wasiuk uśmiechnął się. Przypomniał sobie, że na początku służby w wojsku Jerzy już raz „uczył“ Poleszuków i to z dobrym skutkiem.
— On nauczy! — z jakimś rozczuleniem w głosie mruknął Hryć.
Tego samego dnia odbyła się pierwsza lekcja sierżanta z Hryciem, a wieczorem druga, kiedy w roli nauczyciela wystąpił Brzeziński.
Obaj z takim mocnym postanowieniem wzięli się do nauczania i tak potrafili wzbudzić ambicję Poleszuka, że ten począł robić postępy i w niespełna dwa tygodnie już dość sprawnie sylabizował, a na trzeci począł czytać, palcem sunąc po liniach książki.
— Teraz jestem już o was spokojny, Wasiuk! — mówił Bielski z zadowoleniem. — Przyjedzie do tej waszej Zagnilczanki nie tylko dobry i elegancki żołnierz z Warszawy, ale i uczony, który każdy dekret odczyta i z władzami poważnie się rozmówi i co potrzeba innym wyjaśni!
— Kto taki przyjedzie? — pytał Poleszuk, wytrzeszczając białe ślepia.
— No, wy — Hryć Wasiuk! — uśmiechnął się sierżant.
— A-a, my! — ucieszył się strzelec. — Wiadomo, żołnierz z Warszawy!
W kompanii służył niejaki Wacław Gniewkowski, gospodarski syn spod Kielc.
Był to chłopak cichy, staranny i nagle coś się psuć zaczęło.
— Nic innego, tylko „markieranta“ zaczyna „strugać“ — gadano wokoło.
Pewnej nocy, gdy strzelec Gniewkowski odbywał wartę przy składzie, znienacka podszedł do niego Bielski.
Gniewkowski stał oparty o ścianę i prawą rękę przyciskając do brzucha jęczał.
— Chory! — domyślił się sierżant i natychmiast kazał zastąpić go innym strzelcem, Gniewkowskiego zaś czym prędzej przyprowadzić do kancelarii.
— Co wam jest? — spytał go Bielski.
— Boli mnie tam... — pokazał strzelec na prawą stronę brzucha. — To pewno ślepa kiszka. Nic nie mówiłem, choć to dawno mnie wzięło... Boję się operacji, bo mi brat na stole pod nożem umarł!...
Bielski narobił alarmu i tej samej nocy, w ostatniej już chwili, jak oświadczył lekarz, dokonano operacji i uratowano życie chłopakowi.
Sierżant tak się przejął jego losem, że odwiedzał go w szpitalu i pisał za niego listy do rodziny.
Ale nic to nie przeszkadzało Bielskiemu podciągać kompanię i wymagać coraz lepszej, rozumniejszej i dokładniejszej służby.
— Musicie rozumieć po co się robi to i owo, bo gdy zrozumiecie, to i polubicie, a wtedy wszystko będzie wykonane szybko i jak się należy.
Kompania istotnie była uświadomiona i tak sprawna, że czasami nawet sam Bielski był zadowolony i wydymając wargi mruczał do siebie.
— Z taką kompanią cudów na wojnie można byłoby dokazać.
Pewnego wieczora, gdy w mieszkaniu sierżanta siedział Brzeziński z jednym ze swoich dobrowolnych profesorów, inżynierem leśnikiem, wszedł Bielski z kapralem. Widząc, że lekcja już się skończyła, sierżant zatrzymał wszystkich na pogawędkę.
W rozmowie Bielski z uznaniem i dumą wspomniał o ostatnich ćwiczeniach, w których odznaczyła się jego kompania, i już na głos przed innymi powtórzył widocznie często przychodzącą mu myśl:
— Z taką kompanią na wojnie cudów by się dokazało...
Te słowa ożywiły w nim nagle wspomnienia z czasów minionych, a zawsze niezmiernie drogich.
— To tak, jak podczas tworzenia się wojska polskiego na Syberii, gdy to formowaliśmy 1-szy pułk strzelców polskich im. Tadeusza Kościuszki.
— Na Syberii? — zdziwił się strzelec-inżynier.
— A tak... było tam nasze wojsko, tam właśnie, na tych syberyjskich pustaciach, gdzie w katorgach i na zesłaniu cierpieli nasi ojcowie, tam powstała nasza 5-ta Syberyjska Dywizja Strzelców Polskich... Kiedyindziej, obszerniej opowiem wam o tym, dziś tylko pokrótce, tak w paru słowach...
— Prosimy, prosimy bardzo!
— Było to tak... na wiosnę 1918 r. część legionistów II Brygady, jako emisariusze P. O. W. udała się na wschód Rosji, by tam tworzyć polskie oddziały wojskowe. Miasto Bugurusłan, niedaleko Samary wybrano jako bazę organizacyjną. Początkowo kierował pracami tymi major Skorobohaty-Jakubowski przy pomocy oficerów i podoficerów II Brygady, aż do czasu przybycia majora Czumy Waleriana (dziś generała) wyznaczonego na dowódcę Wojska Polskiego we wschodniej Rosji i Syberii.
Na wezwanie dowództwa sypnęły się całe tłumy żołnierzy-Polaków, którzy dawniej służyli w wojsku austriackim i niemieckim a wtedy przebywali jako jeńcy wojenni w obozach na Syberii; wstępowali też do nas Polacy z wojska rosyjskiego, nie mówiąc już o żołnierzach z Korpusów Polskich, chętnie też szli do nas robotnicy kolejowi, a zwłaszcza młodzież — synowie zesłańców i urzędników — wogóle wszyscy, kto miał w piersi polskie serce i zapał do walki o wolność Ojczyzny.
Bielski westchnął i dodał z ukrytą dumą w głosie:
— No, i w mig całe to bractwo na wiarusów przekuwaliśmy! Nie trudna to była rzecz, bo sami tego pragnęli, a ćwiczenia odbywaliśmy często i najlepsze — w bitwach z bolszewikami!
— Gdybyście tak zechcieli opowiedzieć nam, panie sierżancie, co i jak robiliście w polskiej dywizji na Sybirze? Słyszeliśmy o tym wojsku to i owo, ale głucho jeszcze o nim... — powiedział kapral rzucając porozumiewawcze spojrzenie na Brzezińskiego.
Bielski nachmurzył czoło i odciął:
— O sobie żaden z Sybiraków nie będzie nikomu opowiadał, bo nie ma to znaczenia.... Ważne jest to, że wojsko spełniło swoje zadanie uczciwie i dowiodło, że żołnierz polski — to... żołnierz z krwi i kości. To — grunt!
Sierżant stracił nagle humor i milczał.
Rozmowa na ten ciekawy temat nawiązać się już nie mogła. Bielski zaciął się, schował się jak ślimak do skorupy i milczał.
Towarzystwo się rozeszło niebawem.
Zainteresowani w dziejach sierżanta Jańczyk i Brzeziński uzyskali tylko jedno — pewność, że Bielski istotnie służył w Dywizji Syberyjskiej i znając jego charakter nie wątpili, że była to służba prawdziwie żołnierska.
Z tym większą niecierpliwością oczekiwali obaj zaproszenia do pań Szemańskich, by posłyszeć opowiadania owego Starościaka, który służył również w wojsku syberyjskim i musiał znać sierżanta Bielskiego.
Najbliższej niedzieli Brzeziński poszedł do swoich znajomych, lecz przed bramą koszar oczekiwał na niego sierżant.
— Idę na miasto — powiedział — to razem pójdziemy.
— Tak jest, panie sierżancie! — odparł Jerzy, trochę zaniepokojony niespodziewanym towarzystwem.
Długo szli w milczeniu, aż wreszcie Bielski zatrzymał się i mruknął:
— Komu to przyszło do głowy ofiarować mi pamiętnik senatora?
— Wszyscy o tym myśleliśmy, panie sierżancie, ale taką myśl podał Grzesiński...
— Skąd mu to przyszło?
— Powiedział, że słyszał, iż tak się robi i że pan sierżant zapewne rad będzie.... — objaśniał Jerzy, niespokojny o kolegę.
— No, tak... tak... zapewne, że rad jestem... tylko po co takie wydatki i jakieś tam prezenty?
Tylko tyle powiedziawszy pożegnał Brzezińskiego i poszedł swoją drogą.
Nikt nie wiedział, co z tego wszystkiego wynikło, gdyż Grzesiński na żądanie sierżanta nikomu nic nie powiedział.
Tymczasem zaszło coś zgoła niepowszedniego.
Bielski zawołał do siebie Grzesińskiego i spytał go:
— Dlaczego poradziliście kompanii ofiarować mi, no, wiecie, tę.... książkę?
Grzesiński stanąwszy w postawie zasadniczej odparł bez namysłu:
— Dlatego, że szanujemy i podziwiamy pana sierżanta i dumni jesteśmy, że pan sierżant jest naszym panem sierżantem!
Bielski pomyślał chwilkę i powiedział jakimś tajemniczym głosem:
— Dziękuję wam... Wielką sprawiliście mi radość... Widzę, że kompania... tego... trochę lubi mnie...
— Tak jest, panie sierżancie! — zawołał Grzesiński.
— Tedy powiadam, że dziękuję... a wy ode mnie weźcie też książkę... pana Rogowskiego. Ma ona tytuł: „Dzieje wojska polskiego na Syberii“... Nie ma tam ani słówka o mnie, ale za to znajdziecie coś niecoś o prawdziwym polskim żołnierzu — sierżancie Michale Maldonim, który wolał umrzeć w bitwie, niż bezpiecznie siedzieć na tyłach, gdyż wstydziłby się matce na oczy pokazać... Macie tę książkę!... Nauczycie się z niej, jak należy kochać ojczyznę, honor i wojsko, a przecież tylko tego was uczę i sztuki obrony ojczyzny i honoru! Tylko pamiętajcie, że tę książkę daję wam i nikomu więcej!
O tym podarku sierżanta Grzesiński opowiedział dopiero wtedy, gdy skończywszy służbę, powracał do domu, ale książki, jak to przyrzekł był Bielskiemu, nikomu nie pokazał.
W kompanii niewiadomo skąd dowiedziano się tymczasem, że Bielski zostanie mianowany starszym sierżantem. Wieści okazały się prawdziwe. Strzelcy cieszyli się niezmiernie z awansu Bielskiego.
Nic więc dziwnego, że wszyscy byli wzruszeni i przejęci, spostrzegłszy, jak głos sierżanta Bielskiego, spokojny zawsze i donośny, drgnął na chwilę, gdy im dziękował za złożone na zbiórce życzenia.



Rozdział XIX
JAK TO PAN STAROŚCIAK OPOWIADAŁ

W kilka dni po złożeniu przez kompanię życzeń starszemu sierżantowi Bielskiemu, Jerzy Brzeziński otrzymał kartkę pocztową od panny Stefanii Szemańskiej, która donosiła o przyjeździe kuzyna, Władysława Starościaka, i na niedzielę wraz z Jerzym zapraszała na obiad kaprala Jańczyka.
— Nareszcie! — ucieszył się kapral i już z wieczora w sobotę począł przygotowywać się do wizyty. W robocie była benzyna, mydło do wywabiania plam, brzytwa, żelazko, nożyce i igły. Słowem — pan Wacław Jańczyk na serio szykował się do ataku na serca obu panienek i, jak człowiek wojskowy i do tego kapral, robił to poważnie i dokładnie. W całym pułku bodaj nie było tego dnia bardziej czystego i lepiej wyprasowanego munduru i spodni.
Brzeziński wyszedł z koszar wcześniej, gdyż przed obiadem jeszcze musiał odbyć lekcje i czekać na przyjście kaprala. Ledwie skończono naukę, rozległ się dzwonek i do przedpokoju wszedł bardzo uroczysty i nawet... uperfumowany Jańczyk.
Zadzierżysta panna Kazia z miejsca wzięła go w obroty a tak zabawnie, że kapral zapomniawszy o pewnym skrępowaniu przy pierwszej wizycie śmiał się jak szalony i w kilka minut po przyjściu czuł się tak, jak gdyby sto razy już był w tym przytulnym saloniku.
— No, no, cóż to za cudne dziewczyny wynalazł Jurek! — zachwycał się Jańczyk. — Dla takich to warto było pakować się do sadzawki z żabami i karpiami!
Jańczyk żartował, opowiadał z całą swobodą i swadą, a nawet próbował przekomarzać się z panną Kazią, ale dał temu spokój zrozumiawszy, że dowcipna i wygadana panienka nie pozwoli się zjeść w kaszy.
— Ależ ma pani języczek! — strzepnął rękami kapral śmiejąc się wesoło. — Pani to chyba nikt nie przegada!
— Cóż to?! Czy nie mówię mądrze?! — zawołała.
Nie zdążył odpowiedzieć na to, gdy do saloniku wszedł nowy gość. Był to pan Władysław Starościak.
Mimo, że nosił się po cywilnemu i miał na sobie nieco szeroką marynarkę, z pierwszego wejrzenia podobał się obu żołnierzom. Co prawda, że nie mógłby się nie podobać.
Mały, zwinny, szczupły, jak gdyby z lin mocnych spleciony, miał pan Starościak ściągłą, rumianą twarz i bystre, śmiałe, piwne oczy młodzika, choć w jego ciemnej czuprynie, szczególniej zaś na skroniach dużo już siwych srebrzyło się nici.
Na widok świetnie przedstawiających się żołnierzy jednego z najlepszych pułków, w oczach pana Władka zapaliły się gorące ognie, ni to radości, ni to zawiści, a może nawet smutku.
Mocno potrząsając i ściskając im ręce mówił dźwięcznym tenorem:
— Sierżant rezerwy, Władysław Starościak....
Oczu nie mógł oderwać od starszego strzelca i kaprala, którzy uczcili go stojąc w postawie zasadniczej.
Pani Szemańska ucałowawszy siostrzeńca zaprosiła całe towarzystwo na obiad.
Gdy wszyscy usiedli, panna Kazia wyszła do kuchni i powróciła niosąc kieliszki, karafeczkę wiśniówki i talerz z kanapkami.
— Dla uczczenia znakomitych gości napijemy się wódki! — wołała.

Wypili po dwa kieliszki, zagryźli kanapkami z szynką i serem i wtedy dopiero zaczął się właściwy obiad — doskonały barszcz z uszkami, schab z kapustą i jabłkami a na deser — galaretka pomarańczowa. Obiad przechodził w wesołym nastroju. Przyczynili się do tego przede wszystkim dowcipny i cięty Starościak, figlarna i śmiała Kazia i Jańczyk, który ze swadą opowiedział kilka wesołych kawałów.

Dla uczczenia znakomitych gości napijemy się...

Po obiedzie towarzystwo przeszło do saloniku na herbatę i tam to pani Szemańska zadała siostrzeńcowi pytanie:
— Władeczku, czy w wojsku syberyjskim znałeś sierżanta Bielskiego?...
Ledwie padło to nazwisko pan Władek zerwał się z krzesła i krzyknął:
— Bielskiego? Piotra Bielskiego?! Któż by go nie znał? Każdy z nas Sybiraków pamięta tego cudownego chłopaka!
— Opowiedzże nam o nim! — poprosiła panna Stefania czując na sobie ciepłe i wdzięczne spojrzenie Jerzego.
— Opowiem, opowiem, ale przed tym powiedzcie mi, gdzie on jest? Boże, pomyśleć tylko, że Piotr Bielski może żyje jeszcze! — wołał biegając po pokoju pan Starościak.
— Żyje i nie tylko żyje, ale jest starszym sierżantem w pułku panów! — ruchem głowy wskazując na Jańczyka i Brzezińskiego odpowiedziała wzruszona nagle panna Kazia.
— Nie wyjadę póki się z Piotrkiem nie zobaczę! — wołał pan Starościak.
Po chwili jak gdyby uspokoił się od razu. Stanąwszy przed żołnierzami przyciszonym głosem mówić począł:
— Czy wy wiecie, panowie, kto to jest Bielski? Najcichszy, najskromniejszy, najprawdziwszy bohater! Czy wy wiecie, że w naszej piątej syberyjskiej dywizji nadano mu przezwisko: „ojciec-dzieciuch“ i „święty szaleniec“?! Taki to jest człowiek ów Pietrek Bielski!
W saloniku zapadła taka cisza, jak gdyby makiem zasiał.
Pan Władek chodząc po pokoju urywanym z podniecenia głosem mówił:
— Do dywizji przyszedł mocno już poharatany na wojnie, z krokiewkami plutonowego, młodziutki, skromny chłopaczek, ale jak tylko stanął przed szeregiem i spojrzał, w oczach rósł i palił ogniem źrenic. Najstarsze wiarusy języka w gębie zapominali przed nim, a pod kolanami czuli galaretę, gdy spojrzał na nich baczniej... Jak się wziął do szkolenia podoficerów, to siedem potów z nas spędzał! Nielitościwy, ostry, wymagający, prawie przykry na służbie, ale do czasu aż się nie przekonał, że człowiek robi, co może i więcej nic już z siebie wycisnąć nie zdoła. Poznawszy wszystkich dokładnie każdego potrafił wykorzystać dla sprawy jak najlepiej... ale też nie było na świecie wierniejszego kamrata i lepszego przełożonego! Każdemu dopomógł, ułatwił, doradził, nieraz sam za niego to i owo zrobił, opiekował się, troskał o nas „ojciec-dzieciuch“. Niejeden ma mu do zawdzięczenia dużo — wielu życie nawet. Mnie też samego wyciągnął z pobojowiska pod wsią Głumilino, kiedy nasza kompania szła na zdobywanie Belebeju.
Pan Starościak usiadł i chciał zapalić papierosa, lecz natychmiast zerwał się znowu i krążąc po pokoju opowiadał dalej:
— Staliśmy wtedy na ochronie jedynej linii kolejowej pomiędzy Nowo-Mikołajewskiem a stacją Tatarskaja... Niby mieliśmy bronić kolei, ale ciągle wypadało robić głębokie wywiady i posuwać się w nieprzerwanych bojach. Pewnego razu posłano dwie kompanie naszego batalionu w step Kułundyński. Skupiło się tam parę tysięcy bolszewików, oraz bandy uzbrojonego i okrutnego chłopstwa. Partyzanci ci, dowodzeni przez oficerów bolszewickich, okopali się znakomicie, wybrali dogodne pozycje, my zaś rozsypawszy się w tyralierę szliśmy do ataku po gładkim, równym jak stół stepie Kułundyńskim. Prażyli oni do nas, jak do zajęcy biegnących spod nagonki, a my szliśmy wciąż naprzód i naprzód...
Pan Władek rękami zamachał w podnieceniu.
— Ludzie padali — zabici i ranni, a my parliśmy wciąż naprzód... Chłopcy już poczęli się kłaść za byle jaką zasłoną i wstawać nie chcieli, raczej nie mogli, bo sił im brakło, a wtedy gdzieś z flanki ruszyła natychmiast samotna postać. Przebiegłszy kilka kroków klękała i oddawszy dwa strzały, biegła dalej, jak gdyby sama w pojedynkę zamierzała zmierzyć się na bagnety z nieprzyjacielskimi kompaniami... Bolszewicy zasypywali biegnącego kulami a tak gęsto, że przesuwał się w obłokach kurzawy od siekących suchą ziemię strzałów... Wszyscy zdębieli, ale nie na długo, bo nasz kapitan krzyknął:
— Wiara! Toż przecież „święty szaleniec“ atakuje bolszewików!
— Plutonowy Bielski... — przebiegł po polu krzyk przerażenia. — Zginie!
— Niby wichura, co zmiata suche liście na jesieni, pognało bractwo. Dopędziliśmy Pietrka i przegoniliśmy go, a potem to już nic nadzwyczajnego nie było... Dorwaliśmy się do bolszewików i w robotę poszły bagnety, kolby, a to i wprost twarda pięść. Rozpędziliśmy hołotę na cztery wiatry i dwa jeszcze dni ścigaliśmy aż do wioski Sołonowki... I cóż wy myślicie? Wiara ze trzy dni brzuchem do góry leżała, jadła i wypoczywała, a Piotr Bielski na własną rękę etapy ustanawiał i na zarekwirowanych podwodach rannych do szpitala w Nowo-Mikołajewsku przewoził, codziennie sam na nocne czaty wychodził, by słabszym dać wypoczynek... E-ech, były to czasy!
Pan Starościak umilkł i zapaliwszy papierosa śledził strugę unoszącego się dymu.
Wszyscy milczeli nie przerywając jego zadumy i czując, że będzie opowiadał dalej.
Nadzieja ta nie zawiodła, bo sympatyczny gość począł nagle wichrzyć sobie czuprynę i mruczeć:
— Dalibóg wszystko się we mnie poruszyło, jakem posłyszał o Bielskim i już wiem, że w tej chwili jednym i tym samym oddychamy powietrzem — on i ja! Chciałoby się wszystko o nim opowiedzieć, wszystko, ale tego — taka moc, taka moc!... Przypominam sobie na przykład, już podczas odwrotu, gdy padł ostatecznie rząd syberyjski, wspierany przez Francję, Anglię i Amerykę, przez wojsko czeskie i przez naszą dywizję, gdyż niezależna Polska stała się wtedy już „aliantką“...
Słuchacze przestali oddychać, żeby nie opuścić żadnego słowa Sybiraka.
— Nasze dowództwo otrzymało rozkaz od głównodowodzącego wojskiem aliantów, francuskiego generała Janin, żebyśmy się cofali, osłaniając tyły uchodzącej armii syberyjskiej i wojsk cudzoziemskich — ciągnął opowiadanie swoje Starościak. — Tak to zawsze bywało, proszę państwa, jak trwoga to do Boga! Gdy wszystko było pomyślnie, to nam było najgorzej, bo zewsząd mieliśmy przeszkody, ale gdy wszystko wiać poczęło, my właśnie mieliśmy bronić zmykających, bo czerwona armia bolszewicka już deptała im po piętach! Nasza dywizja musiała tę potęgę zatrzymać, by uciekający mogli jak najdalej odskoczyć. Przegrodziliśmy drogę bolszewikom na największej stacji kolejowej — Tajga... Samego dworca bronił major Werner ze swoim batalionem. Część dywizji, załadowana na pociągi, odjeżdżała już na wschód. Trzy bataliony broniły odwrotu, odpierając ciągłe ataki oddziałów bolszewickich, lecz w pewnej chwili patrole nasze doniosły, że otaczają nas od wschodu chłopi — partyzanci i dwa pułki rządowych wojsk, które przeszły na stronę bolszewików. W tym samym czasie robotnicy z warsztatów kolejowych poczęli prażyć do nas z karabinów. Byłem wonczas w batalionie szturmowym i nagle zobaczyłem Bielskiego, który nie zwracając uwagi na kule chodził i rozglądał się dokoła. Wreszcie podszedł do mnie i rzucił krótki rozkaz:
— Za mną!
— Poszliśmy pomiędzy szeregami stojących pociągów. Tego dnia uderzyły prawdziwe mrozy grudniowe, takie suche, 30-stopniowe! Szliśmy długo, aż ujrzałem małą grupkę naszych Sybiraków, a śród nich Urbańskiego od ułanów i Michała Maldoniego. Chłopy podskakiwały i biły się po bokach dla rozgrzewki. Bielski i jakiś szeregowiec — ogromny, barczysty, — wyłamywali drzwi wozu towarowego. Po chwili już rozdawali nam granaty ręczne.
— No, chłopcy, — zamruczał Bielski — jest nas tu dwudziestu chłopa, a każdy, niczym gęś jabłkami nafaszerowany granatami. To tak, jak by nas było dwustu... Rozumiecie?
— Nie bardzo rozumieliśmy i przez kłęby pary wpatrywaliśmy się w surowe oczy Piotrka Bielskiego, wtedy on machnął ręką i zaczął nam tłumaczyć:
— Spójrzcie, brachy! Jesteśmy już na tyłach dworca, a trochę dalej — tam, gdzie dymią dwie lokomotywy, stoi pancerny pociąg zbuntowanych wojsk rządowych. Tedy taki rozkaz! Mamy wykurzyć robociarzy z warsztatów i przebić drogę do pancerki... Jeżeli ją zdobędziemy, tedy dobra nasza, jeżeli nie — pisz na Berdyczów!
— No, i zrobił Bielski, co obmyślił. Granatami poszarpaliśmy tych, co z warsztatów ostrzeliwali nasze wojsko z karabinów maszynowych, a major Werner i dwa pozostałe bataliony wycofały się z bitwy i zdobyły pociąg pancerny. Wtedy to zginął sierżant Maldoni, bo mu kula zerwała czaszkę. Nasze eszalony poczęły odjeżdżać, a z pancerki walono do Mochów z działa, ustawionego na platformie i z karabinów maszynowych... Pod Tajgą tak daliśmy w skórę bolszewikom, że nasze pociągi spokojnie już odjechać mogły....
Pan Starościak spojrzał na zegarek i zakrzyknął:
— Gwałtu-rety, toż już piąta dochodzi, a o piątej mamy ostatnie posiedzenie zjazdu! Muszę lecieć!
Umówiwszy się z Jańczykiem i Brzezińskim o godzinę, kiedy najłatwiej byłoby zobaczyć się z sierżantem Bielskim, pan Władek pożegnał całe towarzystwo i szybko opuścił mieszkanko pań Szemańskich. Kapral Jańczyk, choć nie sporo mu było rozstać się z miłymi paniami, wyszedł razem z nim, gdyż bardzo do gustu mu przypadł porywczy, ognisty sierżant syberyjski. Zamierzał spytać go o różne jeszcze szczegóły i wyjaśnić niektóre okoliczności, które zainteresowały go, jako wojskowego i przyjaciela Bielskiego.
Po ich odejściu Brzeziński siedział milczący i chmurny.
— Co panu jest? — spytała go panna Stefa.
Jerzy westchnął ciężko i odpowiedział:
— Smucę się, że nie przeżyłem takich pięknych czasów, jak nasz sierżant i pan Starościak!
— Co pan mówi?! — zdumiała się panienka. — Przecież wojował pan razem z Żelazną Brygadą Karpacką!
— E-e, takie to było wojowanie! — machnął ręką Brzeziński. — Brygada wojowała, a ja pętałem się przy wojsku raczej dla zabawy, bez zrozumienia... dzieciuchem byłem, szczeniakiem.... Chciałbym spróbować wojny, jako człowiek dojrzały. Wtedy dopiero wiedziałbym, że coś wart jestem i że mam jakieś przed krajem zasługi.....
— Ponieważ teraz nie ma wojny, to trzeba myśleć tylko o tym, żeby być dobrze do niej przygotowanym i starać się na innym polu zasłużyć się ojczyźnie! — uspokoiła go panna Stefania ciepłym wzrokiem ogarniając pochyloną głową zasmuconego młodzieńca.
— No, tak... zapewne... chociaż w czasie pokoju trudniej o to... — szepnął.
— Dlaczego trudniej? — spytała.
— Przede wszystkim dlatego, że całe życie idzie jak w zegarku, a potem jeszcze... — wzruszył ramionami i urwał.
— Co pan chciał powiedzieć, panie Jurku?
Nie patrząc na nią odpowiedział:
— W czasie pokoju człowiek więcej o siebie samego się troska... Ten o zarobku myśli, tamten o zdrowiu, inny znów... pokocha i już świata bożego za umiłowaniem swoim nie widzi...
Panna Szemańska zarumieniła się lekko, lecz odpowiedziała wesołym głosem:
— Panu nic z tego nie grozi! Zdrowie ma pan świetne, zarabiać nie potrzebuje, bo albo w wojsku pan zostanie, albo będzie pracować na swoim gospodarstwie, nie jest pan zakochany.... chyba ta Marinoczka Hłyszczanka.....
— Po co pani tak mówi?! — szepnął z wyrzutem podnosząc na nią oczy. — Pani taka mądra i wie wszystko....
Panna Stefania nie podtrzymała jednak tej rozmowy i, ponieważ pozostali sami w saloniku, czym prędzej zawołała siostrę.
— Przerób jeszcze geografię z panem Jurkiem — powiedziała do niej i wyszła z pokoju.
Przy kolacji rozmowa obracała się dokoła Bielskiego i Starościaka.
— Dziwiłem się słuchając pana sierżanta! — mówił Brzeziński. — O wszystkich opowiadał, wszystkich wychwalał, a o sobie samym ani słówka nie powiedział!
— Tak, tak! — potwierdziła pani Szemańska. — Za to właśnie najbardziej lubię i szanuję Władka.
— Nasz sierżant wspominał kiedyś, że Sybiracy nigdy się nie chwalą... Pan Starościak też się nie chwalił — zauważył Jerzy.
— A tymczasem widocznie odważnym był żołnierzem, gdyż jak dowiedziałam się od jednego z jego kolegów, dostał w dywizji przezwisko „Władek Waleczny“ — dodała pani Szemańska.
— Oho, żeby otrzymać podobne przezwisko od takich wiarusów bitnych — to trzeba się było odznaczyć nie byle czym! — zawołał Brzeziński.
— Na wojnie zarobił dwa krzyże walecznych — przypomniała panna Stefania — jeden za Syberię, a drugi — za bitwę w puszczy Knyszyńskiej, gdy syberyjski pułk ścigał bolszewików....
— No, właśnie! — potrząsnął ze smutkiem głową Jerzy. — A w zwykłych czasach to co?
— A to dopiero chciwiec z naszego „tajojka“! — klasnęła w dłonie panna Kazia. — A ten medal za uratowanie tonącego, to nic?
Jerzy milczał i wzdychał.
Był niezadowolony z siebie. Wydawało mu się, że w rozmowie z panną Stefą ośmieszył się napomykając o swym dla niej uczuciu, a potem robił sobie wyrzuty, że, jeżeli już ośmielił się powiedzieć coś podobnego, to należało mówić więcej i do końca. Poza tym czuł wyraźną zawiść, że był zerem, niczym wobec takiego Bielskiego i Starościaka. Bolało go to, gdyż pewny był, że takim właśnie wydał się pannie Stefie.
Nie mógł już zdobyć się na dobry humor i smutny pożegnał swoje znajome, uśmiechając się blado na docinki i drwinki Kazi, która trajkotała bez przerwy:
— „Tajojek“ chciałby od razu dosiąść białego rumaka i prowadzić hufce rycerstwa na podbój świata. Spójrzcie no na tego Napoleona z Berezowa, na tego hetmana z Mygli! Taż to, moje państwo, kropla w kroplę Bonaparte... huculski!



Rozdział XX
SPOTKANIE TOWARZYSZY BRONI I WAŻNY DZIEŃ DLA BRZEZIŃSKIEGO

Nazajutrz przed wieczorem pan Starościak stał przed bramą koszar i czekał na przyjście Bielskiego, po którego pobiegł jeden ze strzelców. Sierżant nie zmusił długo czekać na siebie. Przyszedł natychmiast i poznawszy od razu Starościaka rzucił się do niego. Padli sobie w objęcia i przez kilka chwil nie mogli mówić ze wzruszenia.
— Waleczny!...
— Święty szaleńcze!...
I znowu ściskali się zaglądając sobie do oczu.
— Chodźże, bracie, do mojej kwatery! — zawołał wreszcie Bielski biorąc gościa pod ramię.
Po drodze pan Starościak opowiedział przyjacielowi, w jaki sposób dowiedział się o nim.
— No, to dobra! — ucieszył się Bielski. — Zaproszę chłopców, to napijemy się herbaty!
Wkrótce przyszli do sierżanta Jańczyk i Brzeziński. Uśmiechnięty Bielski zastawiając stół obfitym „poczęstunkiem“ nie przerywał rozmowy ze Starościakiem.
— Teraz to ja już spokojny jestem o was, Brzeziński! — zawołał nagle sierżant i klepnął Jurka po ramieniu. — Skoro do rodziny Władka trafiliście — to wszystko jest w porządku!
— Ach, prawda! — zaśmiał się Sybirak. — Coś mi tam ciotka Katarzyna przebąkiwała o jakimś sympatycznym chłopaku, który podobno zapatrzył się na Stefę...

— Cha-cha-cha! — zaśmiali się Bielski i Jańczyk.

Padli sobie w objęcia

Jerzy sponsowiał i spuścił oczy jak pensjonarka.
— Nie smuć się, młodzieńcze! — z udaną powagą przemówił do niego wesoły pan Władek. — Sroka na ogonie wieść mi przyniosła, że serce Stefy przy tym młodzieńcu podobno mocniej bije....
Jerzy uśmiechnął się radośnie, lecz zrozumiawszy, że zdradza się, spoważniał i zrobił obojętną minę.
Pozostawili go w spokoju, gdyż zrozumieli jego nastrój.
Starościak opowiadał Bielskiemu, że po skończonej wojnie bolszewickiej, powrócił do rodzinnego Lwowa, otrzymał posadę technika przy wodociągach miejskich i ożenił się.
— Teraz, bracie, dowodzę własnym plutonem, bo mam sześciu synów! — pochwalił się.
— Ho, ho, nie marnujesz czasu! — zaśmiał się Bielski.
— No, przecież z twojej wyszedłem szkoły! — zawołał wesoło pan Władek. — Pamiętasz jak to mawiałeś, że żołnierz chwili nie powinien siedzieć bez pracy?
— Mówiłem, mówiłem! — śmiał się sierżant częstując gościa papierosem.
— Dobre to były czasy! — westchnął Starościak. — Tam to rzeczywiście ani chwili nie traciliśmy.
— Napracowaliśmy się rzetelnie — zgodził się spokojnie Bielski.
— A pamiętasz, gdy to zaczęliśmy w szopie w obozie Krasnojarskim dla jeńców podkop robić?... — spytał gość.
— Przecież zrobiliśmy! — kiwnął głową sierżant. — Zrobiliśmy i zwiali... bez śladu.
— Ślad to był, co prawda, bo tego wartownika Klimczak tak zdzielił pomiędzy skośne oczy, że chyba nie wstał... — przypominał przyjaciel.
— A potem jakeśmy parli w mróz przez puszczę, trzymając się brzegu Jeniseju...
— Pamiętasz, jak napadli na nas jacyś drwale — bolszewiki koło wsi Owsianki, a my ich granatem ręcznym ukontentowaliśmy?
— To Bolek wyciągnął granat bolszewikowi, który go do łaźni odprowadzał — uśmiechnął się na to wspomnienie Bielski, lecz raptem spochmurniał, dodawszy. — Szkoda tego Bolka! Sprytny był, śmiały chłopaczyna...
— Trudno! — westchnął pan Władek. — Wszyscyśmy w drodze przechorowali na tyfus plamisty. Tylko ty nie dałeś się...
— Tak! Bóg nas strzegł...
— Nas miał On w swej opiece, bo gdyby i ciebie wzięła choroba, tedy — koniec, grób! Nigdy nie zapomnę, kiedy to nas chorych, w gorączce, bredzących, na własnych plecach przenosiłeś jednego po drugim przez tę przeklętą osypiskową przełęcz na Ałgiaku! Co byśmy bez ciebie zrobili... ojcze-dzieciuchu?!
— Ojciec-dzieciuch! — zaśmiał się Bielski. — O, patrzcie, ile już mam siwizny! Stary ze mnie chłop!
— Ale jary, jak zawsze... Ty i na tamtym świecie będziesz uczyć, organizować i dowodzić — zauważył Starościak.
— Tak twierdził Oleśnicki..., który też pozostał tam... — szepnął Bielski.
— Kto mu kazał samemu Jenisej przepływać? — rozgniewał się pan Władek. — Tyle razy mówione mu było, że tylko na koniu można...
— We czwórkę dobrnęliśmy do Uliasutaju...
— Osiem miesięcy tułaliśmy się... Co? Dobry szmat czasu? — spytał patrząc na słuchaczy Starościak. — Osiem miesięcy, jak obszył!
— Może i ugrzęźlibyśmy tam... — cichym głosem dodał sierżant. — Tak też i myślałem, lecz znaleźli się dobrzy ludzie!
— Oj, to prawda! — Dobrzy to byli ludzie — państwo Błońscy i pan Szymanowski...
— Pomogli oni panom? Jak? — spytał Jańczyk.
— Dali nam dwa wielbłądy, zapasy żywności i trochę grosza, to i dojechaliśmy na tych „okrętach pustyni“ do Charbina, gdzie spotkaliśmy kapitana Werobeja i innych, którzy od bolszewików dali nogę i przedarli się do Mandżurii... Szczęśliwy to był traf! — opowiedział Starościak.
— W Charbinie zebrano wszystkich uciekinierów polskich i ochotników i utworzono nowy batalion, który po podróży dookoła Azji okrętem dostał się do Gdańska i do Polski. Potem, biliśmy się z bolszewikami już na swojej ziemi, a cieszyliśmy się, że pułki syberyjskie dobrze wszędzie stawały, bo oficerów miały znakomitych i bitnych, doświadczonych żołnierzy, przy których i żółtodzioby-ochotnicy bili się jak należy! — mówił Bielski.
— Oho! Prawda! — zawołał Starościak. — 14 sierpnia 1920 daliśmy łupnia czerwonym pod Zawadami i Borkowem! A potem poszły jedno po drugim: Jonice, Nowe Miasto, Chmielówka, Prusinowice.
— A czyż źle bili się nasi chłopcy pod Pułtuskiem i Czarnostawem? A pod Chorzelami, a pod Kolnem i pod Łomżą? Co tam mówić: duch był i zapał! Dobrze, przyjemnie się wojowało!
— Był duch i zapał, to i biło się uczciwie! — zgodził się pan Władek.
Towarzysze broni poczęli dzielić się wspomnieniami o kolegach i oficerach swojej dywizji, a gdy przeszli do osobistych przeżyć, Jańczyk spojrzał wymownie na Brzezińskiego i obaj tłumacząc się jakąś pilną sprawą pożegnali sierżanta i jego gościa.
— Niech sobie nagadają się — zauważył kapral, gdy przechodzili dziedziniec koszarowy — ulży to naszemu sierżantowi, bo przecież żyje tylko w pracy i trosce o kompanię i nie ma własnego życia.
Brzeziński w milczeniu przytaknął skinieniem głowy.
Był cały pod wrażeniem tego, co w ciągu tych dwu dni posłyszał o Bielskim. Jeszcze bardziej przejął się szacunkiem i uwielbieniem dla niego.
Sierżant stał się dla Jerzego wzorem i ideałem żołnierza.
Postanowił sobie, że gdy pozostanie w wojsku, będzie we wszystkim naśladował Bielskiego.
W koszarach zwoławszy kolegów długo i szczegółowo powtarzał im opowiadanie pana Starościaka i rozmowę jego z Bielskim.
Strzelcy nadziwić się nie mogli, że nikt w pułku nie słyszał nic o bohaterskim i ofiarnym życiu sierżanta.
Ten i ów z nich, którzy skarżyli się na Bielskiego i nie lubili go z tego powodu, teraz wstydzili się tego, i nie śmieli w oczy mu spojrzeć.
Stosunek strzelców do starszego sierżanta uległ gwałtownej i głębokiej przemianie. Jeden po drugim starali się prześcignąć w służbie, dogodzić Bielskiemu i zasłużyć na jego pochwałę, co przed tym wydawało się wprost niemożliwym, lecz teraz...
Tak — sierżant Piotr Bielski również się zmienił!
Co prawda wymagania jego co do wykonania służby pozostały te same, lecz widząc niezwykłą staranność i dobrą wolę kompanii nie miał powodu do gniewu i ostrych wymówek.
Poprawiał, pouczał, nawet ganił, jednak inaczej jakoś...
Bractwo, chociaż ze skóry wyłaziło, by niczym się nie narazić sierżantowi, nie czuło już przed nim strachu, martwili się tylko, jeżeli coś nie szło po jego myśli.
Wyczuwał to wszystko Piotr Bielski i lubił swoich chłopców, jak synów.
Czasami rozmyślał nad tym, że może to i dobrze się stało, iż kompania coś nie coś o nim się dowiedziała.
— Przecież na własne oczy widziałem — rozważał — jak w pułku syberyjskim wszyscy jak w tęczę wpatrzeni byli w dowódcę, pułkownika Werobeja, wiedząc z książek o jego bohaterskiej przeszłości i czynach wojennych!
Odpędzał jednak od siebie tę myśl jak gdyby ze strachem.
Zbyt skromny był, żeby pragnąć, by o nim mówiono.
— Co było, to przeszło — tłumaczył sam siebie — a teraz coraz czymś nowym trzeba zasłużyć się ojczyźnie...
Przypominał sobie w takich chwilach powiedzenie niejakiego pana Bolesława Pawłowicza, który potajemnie wykładał polską historię i literaturę uczniom — Polakom z gimnazjum rosyjskiego:
— Źle jest, jeżeli ktoś, bodaj największy nawet bohater, powie sobie: „tylem już uczynił dla ojczyzny, że tego starczy na całe życie moje. Niech ona teraz troska się o nagrodę dla mnie“! Źle to jest! Ojczyźnie służyć należy zawsze, ciągle, nie oglądać się za sławą ani nagrodą. Jeden jest tylko cel prawdziwy — dobro narodu i niepodległość kraju!
Tak pouczał pan Bolesław — siwy staruszek w ciemnych okularach, a jego nauki tak głęboko zapadły do duszy Bielskiego, że z nimi szedł przez życie wiernie i nieustępliwie.
Nie chciał więc ani sławy, choćby w swoim pułku, ani żadnej nagrody, gdyż widział ją w samej możliwości wydajnej dla wojska pracy.
Jerzy Brzeziński, który był teraz pod urokiem sierżanta-bohatera, starał się na służbie jeszcze bardziej, chociaż jednocześnie nie zaniedbywał nauki prywatnej, udzielanej mu przez pannę Szemańską i kolegów-akademików.
Kiedyś podczas świąt Bożego Narodzenia panna Stefania urządziwszy egzamin Jerzemu powiedziała ze szczerym zadowoleniem:
— Robi pan takie postępy, że podjęłabym się przez rok przygotować takiego zdolnego ucznia do matury! Ale, panie Jureczku, matura nie jest panu potrzebna, musi pan umieć inne rzeczy, żeby się dochrapać dyplomu leśniczego.
— Chciałbym wiedzieć jak najwięcej, żeby być inteligentnym człowiekiem! — westchnął Brzeziński.
— Pan jest od urodzenia inteligentny... bardzo nawet inteligentny — zapewniła go panienka.
— Chciałem powiedzieć — wykształconym człowiekiem — poprawił się Jerzy.
— Rozumiem i bardzo pochwalam te chęci! Ale niech mi pan powie, czy zawsze dążył pan do wykształcenia? — spytała.
— Ani mi w głowie to było! — uśmiechnął się pogardliwie. — Myślałem, że przegazduję życie w Mygli, jeszcze tam jeden czy dwa szmaty pola i lasu dokupię, no i...
— Ożenię się z Marinoczką — poddała mu panienka.
— Może... może... — nie zaprotestował, lecz po chwili potrząsnął głową i mówił dalej — tylko wszystko się rychło odmieniło na zawsze...
— Od kiedyż to zaszła taka zmiana i z jakiego powodu? — dopytywała składając i rozwijając jakiś papierek.
Pochylił głowę i namyślał się. Na twarzy jego odbiło się jakieś wahanie.
Wreszcie podniósł na pannę Stefanię oczy i patrząc na nią poważnie cichym głosem spytał:
— Czy mogę mówić rzetelną prawdę?
— Czyżby pan, panie Jurku, nie mówił mi kiedykolwiek prawdy?
— A nie, mówiłem! — zgodził się. — Nie skłamałem ani razu, ale całej prawdy też nie mówiłem...
— Dlaczego?
— Nie śmiałem... ale zaraz powiem, bo chcę, żeby pani wszystko wiedziała, wszystko... — szepnął.
Jak gdyby przeczuwając coś spojrzała na Brzezińskiego z obawą, lecz było już za późno.
Brzeziński popatrzał na nią łagodnym wzrokiem i mówić począł cichym, lecz wyraźnym głosem.
— Sto razy chciałem to powiedzieć, lecz nie śmiałem... Pani wie, pani musi przecież wiedzieć, że ja... kocham panią i tylko o życiu z panią marzę, chcę być godny pani, żeby nie zrobić wstydu, że na taką panienkę gazda z Wierchowiny oczy śmiał podnieść!... Przez to kochanie przede wszystkim do nauki się rzuciłem... Nie wiem...
Brzeziński urwał swoje wyznania a po chwili dalej mówił:

— Nie wiem, czy mi to pomoże... czasem zdaje mi się, że to strasznie długa droga... czasem, gdy pani ot, jak dziś powie mi, że jestem zdolny — nadzieja i radość wstępują mi do serca... Nie wiem, czy mogę, ale ja muszę już wiedzieć, co posłyszałbym, gdybym prosił o rękę pani... panno Stefo!

Kocham panią i tylko o życiu z panią marzę...

Panna Szemańska zbladła i w milczeniu wpatrywała się w pełne niepokoju i błagania oczy Jerzego. Zapewne jednak Brzeziński dostrzegł coś w jej spojrzeniu, bo w źrenicach jego zamigotały gorące iskierki, a radosny uśmiech opromienił jego strwożoną twarz. Nie mówił nic, zamieniony cały w oczekiwanie.
— Panie Jureczku... — szepnęła wreszcie panna Stefa — nie mówmy o tym... tymczasem... Musi pan odsłużyć termin w wojsku, a potem zdecydować o swoim losie... Wtedy... wtedy zapyta mnie pan o to raz jeszcze...
Spochmurniał i mruknął:
— A tymczasem ktoś inny zabierze mi panią...
— Będę czekała, aż najpierw pan mnie zapyta — szepnęła.
Porwał jej ręce i ucałował.
Nie mówili o tym więcej. Jerzy opowiadał o Bielskim i Starościaku. Zdawało im się, że zdołali pohamować wzruszenie i uzyskać całkowity spokój. Gdy jednak zawołano oboje na kolację, najpierw Kazia a wnet potem i pani Katarzyna poczęły im się uważnie przyglądać i porozumiewawczo uśmiechać się do siebie. Wreszcie Kazia nie wytrzymała i ze słodką minką niewiniątka pochylając się ku Brzezińskiemu spytała go:
— A cóż to szanowny „tajojek“ wygląda dziś tak uroczyście?
— Ja? — zmieszał się natychmiast Jerzy.
— No, przecież nie mamusia, ani ja! — nacierała mrużąc wesołe oczy.
— E-e, zdaje się tylko pannie Kazi i czepia się mnie... — zaczął Jerzy.
— Jak rzep psiego ogona? Ach, doczekałam się! Tak się nie mówi do panienki! — udała oburzenie.
— Taż ja, moje wy państwo, ta-joj — ani myślał takich słów wypowiadać! — zapominając naukę polskiego języka zawołał Brzeziński, a ujrzawszy rozbawione z tego powodu twarze swoich znajomych parsknął głośnym śmiechem.
— Śmiej się, braciszku, śmiej się — pogroziła mu paluszkiem figlarna dziewczyna — ale przed moim okiem nic się nie ukryje, bo co wiem, to wiem!
— Dajże ty już święty spokój panu Jurkowi! — ujęła się za Brzezińskim siostra.
— Oho! Na pomoc pośpiesza armia... zjednoczona! — prychnęła i wybuchnęła srebrzystym śmiechem Kazia. — Cóż mi się widzi, że „trzyma Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn nie puszcza“ i nikt tu już nic nie zrozumie, chyba...
Pochyliła się do matki i szepnęła jej coś do ucha śmiejąc się jednocześnie i zezując ku Brzezińskiemu i Stefie.
— Cicho ty, łobuzie jeden! — upomniała ją pani Katarzyna nie mogąc wstrzymać się od śmiechu.
Jerzy Brzeziński odchodził tego dnia w bardzo szczęśliwym nastroju.
Nie posłyszał co prawda od panny Stefanii stanowczej odpowiedzi, lecz czuł, że nie obraziła się bynajmniej i że wogóle sprawa jego jest na dobrej drodze.
Pożegnał wszystkie panie niezwykle sztywnie, prawie uroczyście, ale w oczach jego świeciła się rozpierająca go radość.
— A niechże pan dziś śpi dobrze! — szepnęła do niego Kazia.
— Czemu nie miałbym spać? — zdziwił się Jerzy.
— Bo pan wygląda tak, jak gdyby kij przełknął, więc niewygodnie będzie panu ułożyć się na strzeleckim sienniku — rechotała skacząc na jednej nodze.
Odprowadzony ogólną wesołością i trochę melancholijnym spojrzeniem panny Stefy wyszedł wreszcie.
Twarz mu pałała, serce łomotało w piersi, a w uszach rozbrzmiewał głos Stefy, kiedy powiedziała mu:
— Będę czekała, aż najpierw pan mnie zapyta...
— Moja, moja, moja! — wykuwało serce Jerzego słodkie, najdroższe słowo.



Rozdział XXI
CHMURY I SŁOŃCE NA NIEBIE

Jerzy Brzeziński nie wszczynał już więcej rozmowy z panną Stefanią o swoim dla niej uczuciu, lecz za to uczył się jeszcze staranniej, starając się prześcignąć samego siebie i wzbudzić do siebie szacunek miłej panienki.
Bielski widząc go w każdej wolnej chwili ślęczącego nad książkami spoglądał na Jerzego z troską i mruczał:
— Baczcie byście się nie przemęczyli...
— E-e, nic mi nie będzie, panie sierżancie, straszną ochotę czuję do nauki! — odpowiadał strzelec i uczył się dalej.
Pewnego razu, gdy odrabiał lekcję z inżynierem-leśnikiem, ten poklepał go po ramieniu i powiedział radosnym głosem:
— Wiecie, Jurek, że będę wam wkrótce bardzo pomocny! Otrzymałem list, że po wojsku dostanę posadę w nadleśnictwie Bolechowskim, przy którym istnieje wspaniała szkoła dla leśników. Jesteście żołnierzem, a poza tym do jesieni przyszłego roku przygotowany będziecie do egzaminu najzupełniej. Gdybyście musieli ubiegać się o dyplom, przyjdziecie do mnie, przerobimy dodatkowo parę przedmiotów i staniecie do egzaminu.
— Dziękuję z całego serca — odpowiedział Brzeziński. — Nigdy nie zapomnę tej przysługi i może kiedyś odwdzięczę się za wszystko!
Inżynier Romuald Zielewski uśmiechnął się do Jurka przyjaźnie.
Już wiosna nadchodziła, gdy Jerzy otrzymał list z domu.
Stary pan Brzeziński pisał, że w drodze z lasu do grażdy zamroczyło go nagle, więc upadł i rozbił sobie głowę o kamienie.
— Teraz leżę, synku — donosił staruszek — i czuję się bardzo słabo, chyba niedługo już pociągnę, bo siły mnie opuszczają i do niczego już nie mam chęci. Starość! Przyszła nagle i już nie folguje. Chciałbym wszakże dożyć do powrotu twego z wojska. Szkoda byłoby pozostawić bez opieki gospodarstwo! Tyle się już naharowało na tej ziemi i chyba na tamtym nawet świecie płakałbym widząc, że nasza ziemia i las, i cały dobytek w niepolskie przeszłyby ręce... Będę się trzymał, synku, do twego powrotu i ze śmiercią za bary się szamotał, by się tylko ciebie tu doczekać i z rąk do rąk ojcowiznę oddać. Wszyscy my tu ciebie wyglądamy z upragnieniem.
Taki smutny list napisał do syna pan Jan Brzeziński, a miał ten list ważny wpływ na całe życie Jerzego.
Bielski spotkawszy w korytarzu chłopaka, który szedł ze zwieszoną smutnie głową, zatrzymał go i jął wypytywać o przyczynę jego zgnębienia. Wysłuchawszy go i przeczytawszy list staruszka, sierżant zamyślił się i mruknął:
— Bardzo ważne nowiny... Trzeba się nad tym zastanowić...
Powiedział to ze szczerym współczuciem, które wzruszyło Jerzego, i odszedł.
Wieczorem, gdy Brzeziński z Zielewskim siedzieli u niego w pokoju odrabiając lekcje, Bielski przysiadł się do nich i w przerwie zaczął rozmowę.
— Słuchajcie, Jurek, co powiem — zaczął. — Wiecie, że nade wszystko lubię wojsko i życie bym oddał za to, żeby sami najlepsi żołnierze byli w nim. Cenię was i uważam za bardzo dobrego żołnierza. Myślałem i cieszyłem się, że będziemy długo jeszcze razem w wojsku służyć i ciężko mi wiedzieć, że nic z tego nie będzie...
— Dlaczego, panie sierżancie, taż ja... — przeraził się Jerzy.
— Cichajcie, Brzeziński! — położył mu dłoń na ramieniu sierżant. — Trzeba zawsze myśleć do końca... Widzi mi się, że wojsko bez was da sobie radę, gdy tymczasem ziemia wasza może pójść na marne i wypaść wam z rąk. Po terminie służby musicie do swojej grażdy powracać na gospodarstwo. Słyszałem ja, że w Małopolsce Wschodniej coraz więcej ziemi odpada od Polaków, a to i dla wojska źle, gdy po granicach siedzą nie Polacy, tylko ci, którzy nie wiadomo, w jaką węszą stronę...
— Zupełnie zgadzam się z panem sierżantem — wmieszał się do rozmowy inżynier Zielewski. — Cały wysiłek narodu powinien być skierowany na to, by przynajmniej w najbardziej zagrożonych dzielnicach większość stanowili Polacy, możliwie najdostatniejsi i wpływowi, którzy by rej wodzili wśród społeczeństwa. I ja też myślę, że poświęciwszy własne upodobania, musicie, kolego, osiąść na gospodarstwie i wziąć się do innej pracy dla naszego państwa. Tacy jak wy wiele mogą zdziałać, bo tam leży ugór niezorany, a wrogowie nasi już ostrzą na niego swoje lemiesze. Znam ja tę sprawę dokładnie i doceniam jej znaczenie dla Rzeczypospolitej!
Brzeziński słuchał i namyślał się. On przecież może lepiej od obu przyjaciół wiedział, jak to na Huculszczyźnie i Pokuciu słabe, upadające gospodarstwa polskie przechodziły w obce ręce.
Nic jednak nie mówił. Musiał przed tym poradzić się panny Stefanii i z nią całą tę sprawę szczegółowo omówić, gdyż dotyczyła ona i jej również, jeżeli miała serdeczniejsze dla niego uczucia.
Jerzy nazajutrz poprosił sierżanta o przepustkę do miasta, a otrzymawszy ją poszedł szybkim krokiem do pań Szemańskich.
— Dostałem wczoraj bardzo niepokojący list od ojca — powiedział, gdy pani Katarzyna spostrzegła jego zgnębiony wygląd.
Wszystkie trzy panie zasmuciły się od razu i poczęły wypytywać go.
Jerzy przeczytał list starego i rozkładając ręce powiedział urywanym głosem:
— Teraz już nic nie wiem, jak mam postąpić! Serce moje przywiązało się do wojska i w nim widzę całe swoje życie, tymczasem... ojciec woła do grażdy, pan sierżant i Zielewski też mówią mi, że muszę po służbie powracać na Wierchowinę i gazdować, jak ojciec gazdował, a nawet lepiej, bo to też dla Polski praca...
Panie słuchały w milczeniu, a gdy skończył swoje opowiadanie, pani Szemańska powiedziała:
— Niech pan poradzi się Stefy. Ona z nas wszystkich najlepiej dopomoże panu rozwiązać to zagadnienie życiowe.. Przecież ma pan w niej, panie Jurku, oddaną sobie przyjaciółkę. Idźcie do saloniku — tam wam nic nie przeszkodzi...
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, panna Kazia westchnęła ciężko i szepnęła do matki:
— Strasznie smutno będzie rozstawać się z tym miłym chłopakiem! Takie ma szczere, oddane nam serce! Gdy się wie o istnieniu takiego serca jakoś raźniej na świat się patrzy, pewniej i śmielej...
— Zapewne... — odpowiedziała pani Katarzyna. — Bardzo lubię Jurka...
— Kochany „tajojek“! — uśmiechnęła się rzewnie Kazia i mrużąc łobuzerskie oko zapytała szeptem: — Czy zauważyłaś, matuchno, jak poprawnie dziś się wysławiał?! To moja zasługa! Małoż to ja naostrzyłam na nim jęzora?
Tymczasem w saloniku panowało długie milczenie.
Panna Stefania siedziała zamyślona na kanapce, Jerzy stał oparty o framugę okna i nie odzywał się.
— Pan powinien jechać do domu — zadecydowała wreszcie nieco głuchym głosem panienka.
— Jakżeż ja mogę wyjechać?! — zawołał. — Nie widzieć pani? Żyć w ciągłej trosce i obawie, że to już koniec... koniec?
W głosie chłopaka wyczuwała rozpacz.
— Nie tylko dla siebie żyje człowiek... — szepnęła. — W pewnych okresach, jak obecny w Polsce, nie wolno nawet myśleć o sobie...
Jerzy wzdychał raz po raz, więc mówiła dalej:
— Pan wie, czego Polsce brakuje, co pozostało jeszcze do odrobienia po tylu latach niewoli, więc do tego ma pan przyłożyć swoje ręce, panie Jureczku.
— Cóż ja mogę zrobić?! — szepnął Brzeziński.
— Bardzo wiele! — ożywiła się panna Stefa. — Opowiadałam panu o tym na lekcjach historii, że po śmierci króla Jana Sobieskiego, kiedy to już nic Polsce nie groziło od turecko-tatarskiej strony, sejmy i rządy polskie w Warszawie zapomniały o Polakach, którzy, osiedleni pod górami i nad dorzeczem Dniestru, piersiami swymi osłaniali ojczyznę. Zapomniano o nich! Polacy na tych ziemiach rubieżnych zostali pozostawieni bez opieki rządu, społeczeństwa i kościoła, zubożeli, zruszczyli się, przeszli na inną wiarę i wszystkie szańce polskie, przez tyle wieków przez dziadów-pradziadów bronione, zmuszeni byli oddać wrogom. Sam pan przecież opowiadał nam, że ma pan krewnych, co to już po polsku nie mówią i chodzą do cerkwi, gdzie parochy szczują lud przeciwko Polsce, marząc o oderwaniu od niej Podola, Pokucia i Podkarpacia aż po San!
— Są i tacy Brzezińscy, którzy już Berezowskimi się nazywają — potwierdził Jerzy.
— No, właśnie! — potrząsnęła główką panna Stefa i ciągnęła dalej z ożywieniem. — Musimy więc wzmocnić ludność polską na tych ziemiach ludźmi inteligentnymi, energicznymi i śmiałymi, żeby mogli uzyskać wpływ na całą ludność okoliczną, kierować nią, powstrzymywać od wrogich wystąpień i osłabiać podszepty i namowy wrogów. Należy mieć tam mocne, wzorowe gospodarstwa, które pozwoliłyby mieć kredyt w bankach, a nawet skupywać ziemię, zwiększać polski stan posiadania, wszelkimi sposobami przyczyniać się do budowy polskich szkół, domów ludowych i kościołów katolickich, zrzeszać się w związki, rozwijać spółdzielczość i walczyć o każdą piędź wyrwanej nam ziemi!... — mówiła prawie w natchnieniu panna Szemańska.
— Boże, jaka pani cudna i mądra! — wyszeptał Brzeziński, z zachwytem wpatrzony w zarumienioną twarzyczkę i gorejące uniesieniem oczy panienki.
— Ach, niech pan tak nie mówi! — zmieszała się nagle. — Cała ta mądrość nie jest moja. Byłam niedawno na dwu bardzo pouczających wykładach i przeczytałam o tej sprawie książkę, która powinna byłaby każdego Polaka przerazić i przekonać... Gdy czytałam tę książkę, myślałam ciągle o panu...
— O mnie?! — ucieszył się Jerzy.
— Tak! Zastanawiałam się nad tym, gdzie byłby pan pożyteczniejszy — w wojsku, czy tam — na obronnej placówce granicznej? I doszłam do wniosku, że na swojej Wierchowinie mógłby pan więcej dla Polski zrobić, bo w pułku pan Bielski i pan Jańczyk i bez pana sobie poradzą!
— Kropka w kropkę mówili mi to samo pan sierżant i inżynier Zielewski! — zdumiał się Brzeziński. — Jakie to dziwne! Tyle lat przemieszkało się na Huculszczyźnie i nie myślało się o tym, co się dzieje wokół, a teraz, gdy oczy się otworzyły — wszystko staje się jasne. Z naszych choćby najbliższych sąsiadów — Piotrowskich i Klimeckich — nikogo już nie pozostało. Sprzedali Rusinom kołomyjskim ziemię i domy, a sami poszli w świat i nie wiadomo, gdzie się teraz obracają...
Nowe myśli wypełniły zapaloną głowę młodego gazdy i już począł układać jakiś plan, gdy nagle spochmurniał i zasępił się.
— Wszystko rozumiem... Tak, potrzebni są tam ludzie o sercach polskich — zaczął szeptać — ale jakżeż to będzie? Pojadę do Mygli i nigdy już nie zobaczę pani, nie posłyszę?... Nie! Nie mogę tak! — wybuchnął, podbiegając do panny Stefy.
Zdawało się, że porwie ją w objęcia i jak orzeł słabą ptaszynę uniesie gdzieś na wysoki wierch. Stanął jednak jak wryty, gdy posłyszał cichy głos dziewczyny:
— Stanę obok pana do pracy, jeżeli tak trzeba będzie!
— Panno Stefo, moja panno Ste... — wyrwał się Jerzemu okrzyk radosny, lecz w tej samej chwili do saloniku weszła pani Katarzyna wnosząc tacę z filiżankami i ciastkami.
Dopiero przed samym wyjściem udało mu się szepnąć do dziewczyny:
— Ja już nie mógłbym żyć bez pani, więc będę prosić...
— Pomówimy o tym, gdy pan, panie Jurku, będzie odjeżdżać z Warszawy — odpowiedziała cichutko, przerywając mu dalsze wyznania.
— O, mój Boże! — szepnął znowu, a jeszcze goręcej. — W jednej chwili zrozumiałem jak powinienem postępować, aby wszystko było dobrze, jak najlepiej!
Znowu życie popłynęło dawnym łożyskiem. Nic, zdawało się, nie uległo zmianie. Tylko bardzo wprawne oko zdołałoby spostrzec, że Jerzy przybladł i schudł. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż chłopak jeszcze bardziej „dodał gazu“ w nauce, bo na niej oparł teraz całkowicie swój nowy plan życiowy.
W mieszkanku Szemańskich uczyniono inne znów spostrzeżenie, a mianowicie: panna Stefania najwidoczniej niecierpliwiła się i niepokoiła oczekując przyjścia Jurka, a gdy wchodził do sieni rumieniła się, chociaż udawała spokój, a nawet obojętność.
Jednak nie mogła tym oszukać matki i Kazi, a nawet zapatrzonego w nią Brzezińskiego, chociaż jak każdy zakochany był pełen niepewności. Jurek zaś nie miał już tej niepewności i czuł się w obecności Stefy szczęśliwym, co wyrażał słowami, uśmiechem i całym swym wyglądem.
Nie mówili jednak o przyszłości swojej i cały już czas poświęcali nauce, bo Jerzy śpieszył się strasznie, chcąc przerobić wszystko, co potrzebne mu było do egzaminu w Bolechowie.
Tymczasem z domu nadchodziły nieradosne nowiny.
Pan Jan Brzeziński czuł się źle. Listy pisał krewniak Bartek i donosił, że chory nie może już podnieść się z łóżka, bo mu odjęło całą lewą połowę ciała.
Jerzy, kładąc się spać, gorąco prosił Boga, żeby staruszek-ojciec dożył do jesieni do jego powrotu do domu.
Bartkowi zaś Jerzy nakazywał, by chorego dobrze doglądał i wynajął dwu parobków do pomocy, gdyż sam chłopak nie dałby sobie rady na dość rozległym i trudnym do prowadzenia gospodarstwie w górach, udzielił mu wskazówek, jakiemu bacy-watahowi należy oddać w pieczę bydło na wiosnę, na jakiej wypasać je połoninie, jaki szmat łąki przeznaczyć na „carynkę“ i ile dokupić owiec.
Zgryzotę i niepokój miał w duszy Jerzy, a w sercu miłość, która, chociaż w pewnych chwilach przysłaniała wszystko, lecz bądź co bądź była zatruta obawą przed nieszczęściem w domu.
Panna Stefa uspakajała go jak mogła i wzmacniała w nim nadzieję na polepszenie zdrowia ojca. Rzeczywiście, tuż po Wielkanocy pan Jan Brzeziński mógł już chodzić o dwóch kijach i powróciła mu nawet mowa. Tylko słaby był niezmiernie i z coraz większą niecierpliwością oczekiwał przybycia syna.
Jerzy rozumiał, że był to ostatni wysiłek potężnej natury ojca. Walczył ze śmiercią całą siłą ducha, by ujrzeć jedynaka i z rąk do rąk oddać mu to, co zdobyli własną pracą i oszczędnością.
Żal mu było starego ojca-gazdy. Stosunki pomiędzy nimi od samego dzieciństwa Jerzego ustaliły się dziwne, w każdym razie niezwykłe dla rodziny niemal całkowicie schłopiałej drobnej szlachty zagonowej. Był to stosunek na razie starszego przyjaciela do młodszego, a po powrocie Jurka z wojny — jak równego do równego. Stary pan Jan, dobry gospodarz, czasami radził się nawet syna-młodzika i wdawał się z nim w długie rozmowy.
Teraz ten najstarszy, wypróbowany przyjaciel, miał go niebawem opuścić na zawsze.
Jerzy czuł się bardzo smutny i zgnębiony.
Nie cieszyło go nawet, jakby to się stało w innym czasie, przysłane do pułku pismo, zawiadamiające, iż na wykazie osób o nieznanych adresach, a które zostały odznaczone krzyżem walecznych — figuruje nazwisko Jerzego Brzezińskiego z drugiej Brygady Legionów.
Uroczystość wręczenia odznaczenia odbyła się na Wielkanoc i, chociaż wzruszyła niewymownie Jerzego, jednak nie mogła ona oderwać go całkowicie od myśli, że może w tej samej chwili w Mygli umiera jego ojciec i że wkrótce już porzuci pułk i wyjedzie, niewiadomo jak długo nie zobaczy panny Stefy i czy w ogóle zobaczy ją kiedykolwiek?...
Wszyscy oficerowie spostrzegli smutny wyraz twarzy strzelca i jego przybladłą twarz, poczęli więc wypytywać Jerzego, a gdy dowiedzieli się o chorobie ojca chłopaka, usiłowali uspokoić go i mówili, że z takiej choroby ludzie silni wychodzą nieraz szczęśliwie. Wszyscy starali się pocieszyć go, jak mogli.
Otrzymany z powodu odznaczenia tygodniowy urlop Jerzy użył ten czas na naukę, odrywając się od książki wtedy tylko, gdy musiał iść na posiłek.
— Ależ umiecie i możecie, chłopie, obkuwać się! — nie mogli wyjść ze zdumienia koledzy-akademicy.
Jerzy istotnie obkuwał się jak wściekły. Pamięć jego stawała się z dniem każdym ostrzejsza i bardziej chłonna.
— Do was to najlepiej można zastosować dawne rzymskie powiedzenie, że „w zdrowym ciele — zdrowy duch“ — śmiał się inżynier Zielewski, ciesząc się szczerze z szybkich postępów pracowitego ucznia.
Jerzy słuchał pochwał z uśmiechem i — obkuwał się dalej.
Nie mógł inaczej, gdyż zbliżało się lato, a potem — okres manewrów, kiedy to poza służbą nie pozostawało na nic czasu.
Wszystko to Brzeziński obliczył sobie dokładnie i dlatego to teraz pędził jak wściekły. Jedyną jego rozrywką były krótkie chwile, spędzane przy obiedzie lub wieczornej herbacie w mieszkaniu pani Katarzyny Szemańskiej i jej córek.
Wychodził od nich zawsze z jakąś cichą radością w sercu; cały świat wydawał mu się łagodnym i pięknym; odżywała nadzieja, że tam, w ukrytej śród zielonych gór Mygli śmierć nielitościwa ominie jego grażdę i pozwoli mu zobaczyć ojca i otrzymać jego błogosławieństwo.
— Szkoda — wzdychał Brzeziński — jeżeli ojciec nie pożyje jeszcze przy mnie! Odpocząłby staruszek i nacieszył się synem i... synową.
Wszystkie te myśli i marzenia znikały od razu, jak tylko Jerzy zabierał się do książek i zeszytów.



Rozdział XXII
SMUTKI I RADOŚCI

Życie ludzkie toczy się dziwnymi nieraz drogami i nikt ich przewidzieć nie może. Jerzy Brzeziński ze smutkiem pogodził się z myślą, że nie uda mu się pozostać w wojsku, gdyż stan zdrowia ojca wymagał jego obecności w Mygli. Ciężko mu było przyjść do tego przekonania. Zdawało mu się, że stanie się jakby dezerterem z wojska, do którego całą duszą przywiązał się i przylgnął.
Wstydził się i bolał nad tym.
Do tych cierpień moralnych dochodziły też inne.
Rozłąka z Bielskim i Jańczykiem, rzewne wspomnienia o wspólnej wyprawie w góry z majorem Rzęckim; szczera wdzięczność dla kolegów-akademików tak poczciwie go „tresujących“ na wszystkie boki, za co niczym również dobrym nie miał sposobności im się odwdzięczyć — gnębiły Jerzego niewymownie.
Ból i tęsknotę swoją bohaterskim wprost wysiłkiem wtłaczał na samo dno serca. Bał się myśleć o tym, co będzie czuł, gdy po raz ostatni zobaczy się z panną Stefą i opuści pożegnawszy trzy miłe istoty mieszkanko pani Karoliny Szemańskiej? Tak! Bał się o tym myśleć nawet. Nie mógł sobie wyobrazić, jak obejdzie się teraz bez możności odwiedzenia dobrych, serdecznych przyjaciółek, które okazały mu tyle serca i zaufania, poświęciły mu bezinteresownie tyle godzin rzetelnej pracy, ucząc go i niemal wychowując.
Czas rozłąki zbliżał się szybko smutkiem i goryczą zatruwając duszę i serce młodzieńca.
Los zesłał mu ulgę.
Pewnego razu kolega pułkowy, inżynier Zielewski odnalazł Jerzego i ogarniając go ramieniem zawołał:
— Dopiero co powróciłem z miasta ze znakomitą dla was nowiną. Wiecie, co się dowiedziałem?! Dyrekcja lasów państwowych zorganizowała kursy dla kandydatów na starszych gajowych i podleśniczych, a za tydzień mają się odbyć egzaminy dyplomowe. Radzę wam stanąć jako ekstern. Przejrzałem program kursów i przekonany jestem, że uda wam się, Jurku, zdać egzamin i zdobyć ten dyplom. Mając go łatwiej już wam będzie pozyskać inny — na leśniczego! Hej, bracie, bierzcie mnie na korepetytora i zaczynajmy szlifować waszą wiedzę!
Powiadomiony o nowym projekcie sierżant Bielski długo się głowił nad tym, jakby to bez uszczerbku dla służby ułatwić rozwiązanie tak ważnego dla Brzezińskiego zadania życiowego, meldował o tym porucznikowi Walczakowi i razem z nim chodził do dowódcy kompanii aż w końcu całą sprawę ujął w swoje ręce major Rzęcki i znalazł najlepsze jej załatwienie.
Dało to możność Zielewskiemu po kilka godzin dziennie, urywając trochę nocy „szlifować“ Brzezińskiego i to tak energicznie, że, jak upewniał wszystkich młody inżynier, „z ucznia jego aż para buchała“. Przez dwie niedziele i dwa dni wypadających świąt „szlifowanie“ Jerzego odbywało się też w mieszkaniu pani Szemańskiej, gdzie panny Stefa i Kazia „polerowały“ znów zdobyte przez Brzezińskiego wiadomości i przerabiały z nim przewidywane pytania, tematy wypracowań i zadania.
Jerzy czuł się „nafaszerowanym“ nauką tak bardzo, że sam drwił z siebie mówiąc, że jeżeliby potknął się i upadł, to pękłby, jak dobrze nadziany indyk lub gęś, wypchana jabłkami.
Nie potknął się jednak i z całym zasobem „nadzienia naukowego“ stanął wreszcie przed komisją egzaminacyjną we wspaniałym gmachu Dyrekcji Naczelnej lasów państwowych.
Wzięto go tam w obroty, prasowano i miętoszono na wszystkie strony, aż wreszcie wystawiono ocenę — „wynik dobry“.
Dyplom został zapewniony.
Tego samego wieczora o rezultacie egzaminu telefonicznie dowiadywał się bardzo przejęty sprawą Jerzego major Rzęcki i długo rozmawiał z przewodniczącym komisji. Ucieszył się bardzo pan major i kazał zawołać do siebie Brzezińskiego, żeby zwiastować mu radosną nowinę i powinszować powodzenia.
Gdy uszczęśliwiony Jerzy wpadł do sierżanta, aby podzielić się z nim swoją radością, Bielski wyściskał strzelca i powiedział:
— Dam wam przepustkę, byście mogli polecieć do swojej panienki i opowiedzieć o wszystkim, tylko za godzinę musicie być w koszarach!
U pań Szemańskich nikt się nie spodziewał przyjścia Jerzego, więc tym większa zapanowała tam radość, gdy sam we własnej osobie przyniósł im upragnioną nowinę, serdecznie dziękując pannie Stefci i Kazi za naukę, pomoc i przyjaźń.
— Tylko za „przyjaźń“, phi! — parsknęła drwiąco, patrząc na Brzezińskiego, Kazia.
Jerzy zmieszał się, lecz spotkawszy się ze skierowanym na siebie wzrokiem Stefy, odparł cicho:
— Tymczasem o tym tylko mówić mogę...
Panie zrozumiały znaczenie tych słów i nawet Kazia spoważniała i wydawała się być wzruszona.
Za godzinę Brzeziński siedział już w pokoju Bielskiego.
Sierżant wystąpił z... „herbatką“ zaprosiwszy do siebie kaprala Jańczyka, inżyniera Zielewskiego i innych akademików, którzy tak po koleżeńsku i starannie uczyli Jerzego. Brzeziński dziękował wszystkim z całego serca, chociaż brakowało mu słów wdzięczności za wielką pomoc ze strony tak bardzo dla niego przyjaznych i dobrych ludzi.
Czuł, że zakończył jakiś ważny etap swego życia.
— Kiedy będziemy u siebie w górach, obmyślimy, jak moglibyście się przygotować do dodatkowego egzaminu na leśniczego. Moja już w tym będzie głowa i dyrektora szkoły w Bolechowie — mówił wesołym głosem strzelec, inżynier Romuald Zielewski, któremu „herbatka“ Bielskiego dodała humoru.
Po egzaminie Brzeziński, skończywszy z nauką cały już oddał się służbie.
Chociaż zawsze był staranny, teraz jednak jak gdyby pragnął odrobić wszystkie te godziny, które poświęcał innej sprawie. Taki to już był obowiązkowy i uczciwy chłopak!
Pociechę mieli z niego przełożeni, zwłaszcza w okresie manewrów. Wybił się znowu na pierwsze miejsce podczas strzelania i był podziwiany przez dowódcę dywizji, podtrzymując honor pułku i zdobywając dla niego proporczyk.
Mimo, że tak bardzo się starał, nie miał radości w sercu.
W każdej chwili miał świadomość, że są to ostatnie tygodnie pobytu w pułku i że zbliża się smutny dzień pożegnania.
Dzień ten nastał wreszcie.
Pułk powrócił z manewrów do Warszawy.
Strzelcy, którzy odbyli służbę, przygotowywali się do odjazdu.
Brzeziński otrzymał z domu list z wiadomością, iż w stanie starego pana Jana nie zaszło żadnych zmian.
Dowiedziawszy się o tym Bielski zaproponował Jerzemu, by pozostał u niego w mieszkaniu na parę dni.
— Zapewne chcecie załatwić tu jakieś sprawy... no... na przykład — wziąć wreszcie ten dyplom z Dyrekcji Lasów — objaśniał dyskretnie, mając zgoła coś innego na myli. — Pomieszkacie więc u mnie i spokojnie wszystko załatwicie nie śpiesząc się na łeb, na szyję.
Jerzy był bardzo za to wdzięczny sierżantowi, gdyż z biciem serca oczekiwał stanowczej rozmowy z panną Stefą i chwili rozstania się z przyjazną dla niego rodziną.
Wreszcie został zwolniony z wojska.
W ubraniu cywilnym, w którym czuł się teraz nieswojo, poszedł do Szemańskich pocztówką uprzedziwszy pannę Stefę o swoim przyjściu.
Zastał ją samą w domu. Pani Karolina z Kazią poszły z wizytą do znajomych.
Gdy spojrzał w piękne, wyraziste i poważne oczy panienki, niepewność, obawa i zakłopotanie porzuciły go.
Ująwszy jej rączkę i pocałowawszy z szacunkiem popatrzał na nią oddanym, uczciwym wzrokiem i powiedział:
— Panno Stefo! Pani już wie o czym chcę i o czym należy mówić teraz! Pokochałem panią na całe już życie... Nie mam prawa jeszcze prosić panią, żeby była moją żoną... Nie wiem, jak się ułoży moje życie... ale gdy wszystko się wyjaśni, będę prosił... jeżeli pani coś ma dla mnie w sercu...
Panna Szemańska słuchała uważnie i na pozór spokojnie. Gdy Jerzy, szukając jakichś słów urwał nagle swoje proste przemówienie, odparła łagodnie:
— Pan też wie wszystko, panie Jurku, a co do mnie odpowiem zawsze — „tak“, czy ma być to teraz, czy będzie wtedy, kiedy pan przyjedzie po mnie. Ja wierzę panu i jestem przekonana, że nigdy nie będę żałowała swego kroku!
Brzeziński porwał dziewczynę za obie ręce i począł całować je, mówiąc proste, gorące, pełne miłości słowa.
Potem długo się naradzali aż postanowione było, że panie przyjadą z jakąś wycieczką huculską do Mygli i spędzą tam parę tygodni.
— Mogłybyśmy nawet, Jureczku, cały miesiąc spędzić w górach, bo już dowiadywałam się w Towarzystwie Przyjaciół Huculszczyzny, że można dostać bezpłatny przejazd, jeżeli podjąć się pogadanek po wsiach. Właśnie my z Kazią zamierzamy pójść do towarzystwa i zaproponować swoją pracę w dziale oświatowo-propagandowym.
Brzeziński nie posiadał się z radości.
Tak cudownie wszystko się składało!
To też, gdy w dwa dni potem wyjeżdżał z Warszawy i żegnał spore grono odprowadzających go przyjaciół z sierżantem Bielskim na czele, był jak najlepszej myśli. Obliczył sobie bowiem ściśle, ile dni pozostało do przyjazdu kochanej dziewczyny, Kazi i pani Karoliny do Mygli.
Pani Szemańska przeżegnała odjeżdżającego Jurka, obie panienki miały łzy w oczach, twarz Bielskiego nabrała nieruchomego wyrazu, co świadczyło o jego wzruszeniu, koledzy-akademicy — inżynierowie Zielewski i Malinowski oraz leśniczy Wacewicz głośno wiwatowali na cześć odjeżdżającego i życzyli mu szczęśliwego powrotu do domu.
— Prędko się zobaczymy, kolego Jurku! — wołał inżynier Zielewski idąc obok sunącego już wozu.
Jerzy jak gdyby nic nie słyszał. Wpatrywał się w smutne, załzawione oczy Stefy.
Serce biło mu mocno, to znów padało w jakąś przepaść. Skurcz zaciskał mu gardło... Za chwilę nikogo już nie mógł rozejrzeć z daleka.
Nazajutrz przed wieczorem Brzeziński przyjechał do Mygli.
Stary pan Jan — mizerny i blady ucieszył się na widok syna i powiedział:
— Bóg Miłosierny wysłuchał mojej modlitwy i pozwolił mi doczekać twego powrotu! Gonię, synku, resztkami sił, więc pośpiesz się... Sprowadź czym rychlej wójta z Uścieryków, naszego sołtysa i księdza z Kut. Chcę ci wedle Bożego i ludzkiego prawa ojcowiznę z rąk do rąk przekazać, no, i umrzeć po — chrześcijańsku...
— Pożyjecie jeszcze, ojcze... — zaczął Jerzy, lecz stary gazda nachmurzył brwi krzaczaste i powtórzył z naciskiem:
— Pośpiesz się — powiadam, nie zwlekaj, bo śmierć stoi przy mnie od dawna i czeka...
Jerzy zakrzątnął się natychmiast. Kazał Bartkowi czym prędzej zaprzęgać konie do wózka i jechać do Kut.
— Zabierzesz tam księdza, a po drodze wsadzisz na wóz wójta i duchem powrócisz!
— Będę się śpieszył, bo dziadzio mocno słaby — szepnął chłopak i popędził po konie.
Nazajutrz przed południem jeszcze pan Jan Brzeziński w obecności księdza, wójta i sołtysa przekazał całe swoje mienie synowi, a gdy testament został podpisany i pieczęcią gminną opatrzony, stary westchnął z ulgą i słabym głosem powiedział:
— Dziękuję wszystkim za przysługę, a teraz idźcie sobie do świetlicy, ja zaś ze sługą Bożym pozostanę... Spowiedź chcę odbyć...
Stary Brzeziński wyspowiadał się, otrzymał święte sakramenty i z pomocą Bartka umywszy się i przebrawszy odświętnie położył się na ławie pod oknem w swojej izbie, woskowo blady, coraz bardziej słaby, lecz ukojony, pogodny i spokojny.
— Prawdziwie chrześcijańskie zakończenie życia! — mówił ksiądz do Jurka. — Pan na Wysokościach zapamięta to na Sądzie nad duszą jego.
Kapłan postanowił pozostać u Brzezińskich.
Rozumiał, że życie, podtrzymywane siłą woli starca, opuszczało go szybko, wypływając niby woda z pękniętego naczynia.

Gdy staruszek błogosławiwszy syna i Bartka stracił przytomność, ksiądz począł odmawiać modły za konających i prosić Stwórcę, by przyjął w królestwie swoim duszę ulatującą ze steranego ciała.

Stary Brzeziński... coraz bardziej blady, lecz ukojony...

Ostatnie promienie słońca zgasły na szczycie Wielkiej Kiczory, kiedy pan Jan poruszył się z lekka, wyprężył i nagle zesztywniał.
— Wieczny odpoczynek racz dać mu, Panie... — rozpoczął modlitwę za umarłych ksiądz, przejęty dostojeństwem tego zgonu...
Jerzy modlił się czując, że mu łzy płyną z oczu. Bartek łkał głośno. Zawodziła żałośnie dziewczyna usługująca w domu. Sapali robotnicy wynajęci do pomocy staremu gaździe...
Cisza zalegała całą grażdę.
Umilkły nawet psy i nie odzywało się bydło.
Wszystkim się zdawało, że z cichym szelestem odleciała tak długo oczekująca tej chwili śmierć.
Zrobiła swoje, wykonała niezgłębione wyroki Najwyższej Istoty i odeszła.
Stary gazda umarł w sobotę.
Przez całą niedzielę odwiedzali i żegnali nieboszczyka bliżsi i dalsi sąsiedzi, krewniacy, którzy przybyli z Berezowa, komendant posterunku policji, leśniczy, lekarz i sędzia, gdyż wszyscy znali pana Jana Brzezińskiego i szanowali poważnego i życzliwego starca.
W poniedziałek odbył się pogrzeb.
Liczny tłum odprowadzał gazdę na miejsce ostatniego spoczynku i długo, szczerze modlił się przy świeżym kopcu mogilnym, nad którym rozpostarł ramiona wysoki, biały krzyż.
Jerzy ostatni wyszedł z cmentarza i powrócił do opustoszałej grażdy.
Usiadł przy stole i oparłszy głowę na rękach zamyślił się.
Smutne były jego myśli.
Żałował ojca, z którym łączyła go serdeczna przyjaźń. Czuł się strasznie samotny. Tak pragnąłby w tej chwili obecności Stefy. Ona zrozumiałaby i podzieliła jego smutek... Tymczasem był sam, zupełnie sam.
Łzy poczęły gryźć mu oczy, lecz po chwili podniósł głowę, bo ktoś wchodził do sieni.
— Gazda! — posłyszał głos Filipczuka, który pełnił obowiązki listonosza. — Pismo do was z Warszawy.
Brzeziński rzucił się ku niemu prawie wyrywając kopertę z jego rąk.
Spojrzał na adres. Poznał charakter pisma panny Stefanii Szemańskiej.
Drżącymi z niecierpliwości palcami rozdarł kopertę.
Dziewczyna jak gdyby przeczuwając, co może stać się w grażdzie Brzezińskich, napisała list serdeczny, troskliwy, pocieszający. Wiele serca i uczucia włożyła w swoje słowa, dodawała otuchy, a w końcu donosiła, że w piątek przyjadą koleją do Kut o trzeciej po południu.
Wiadomość ta pocieszyła i dodała sił Jerzemu.
Zaczął przygotowywać dom na przyjęcie najdroższych gości.
W grażdzie zaczął się ruch.
Krzątał się Bartek, posługaczka i robotnicy.
Brzeziński sam urządzał dla siebie i porządkował pokój, zajmowany do śmierci przez ojca.
W świetlicy miał być „salon“ i pokój jadalny, a dwie boczne izby przeznaczył Jerzy dla pań. Okurzano tam pułapy, bielono ściany, szorowano piaskiem podłogi i myto szyby w oknach.
Bartek z własnej woli zamiatał podwórze, bielił oborę, wozownię, spichrz a nawet chlewek świński i naprawiał połamane w kilku miejscach ogrodzenie.
— Trzeba będzie kupić farby i pokostu i pomalować w domu drzwi, framugi i okiennice — mruknął do niego Jerzy dając mu pieniądze.
Wielkim ukojeniem w smutku stało się dla Jerzego oczekiwanie drogich gości i związane z tym kłopoty. W czwartek wszystko już było przygotowane na spotkanie gości i wydane ostatnie rozporządzenia. Jerzy z wieczora wyjechał wygodnym wozem do Kut i stanął na nocleg u przyjaciela ojca, kupca Ormianina, mającego w mieście największą restaurację i sklep kolonialny.
Porobiwszy nazajutrz niektóre sprawunki z niecierpliwością oczekiwał godziny przybycia pociągu.
Wreszcie wtoczył się on przed peron dworca.
Brzeziński rzucił się naprzeciwko wysiadającym paniom, witał je serdecznie i całował po rękach.
— Taka kupa ludzi zwaliła się nagle na jedną tajojską głowę! — śmiała się Kazia, lecz umilkła nagle spostrzegłszy łzy w oczach siostry, do której mówił coś półgłosem Jerzy patrząc na nią ze smutkiem.
— Pan Jerzy jest w żałobie — szepnęła wreszcie Stefa. — Pan Jan zmarł w sobotę...
Pani Karolina zaczęła wyrażać Jerzemu swoje współczucie i pocieszała go, jak to zawsze się robi w podobnych wypadkach.
Jerzy wprowadził panie do dworca i znosił ich bagaż. Złożywszy walizki na wozie ruszył do miasta.
Kupiec zaprosił wszystkich na obiad, a przyłapawszy ciepłe spojrzenia, rzucane przez pannę Stefanię na Jerzego, od razu zmiarkował wszystko i stał się jeszcze bardziej uprzejmy, gdyż lubił Brzezińskich i pamiętał, jak go niegdyś poratował pan Jan pożyczywszy mu w ciężkiej chwili pieniądze na zachwiany w czasie kryzysu interes.
Dopiero około piątej wyjechali z Kut.
Dobrze wypoczęte i nakarmione konie szły ostro.
Panie zachwycały się malowniczą szosą wijącą się brzegiem Białego Czeremoszu, ale, gdy ściemniło się, i od Uścieryków zjechali na boczną drogę, widziały tylko okryte czarnym lasem góry, przerywane polami, gdzie tam i ówdzie świeciły się już ognie w oknie grażd rozrzuconych z dala jedna od drugiej.
Dopiero po dziewiątej przyjechali do Mygli.
Panie zmywszy z siebie kurz i przebrawszy się weszły do świetlicy, gdzie już była podana kolacja.
Jerzy wystąpił ze wspaniałą ucztą. Panie chwaliły marynowane i pieczone pstrągi, comber sarni z borówkami i pierogi ze świeżymi śliwkami w śmietanie.
— A mówił pan, że odżywiacie się tylko bryndzą, kuleszą i żentycą! — wołała Kazia. — Tymczasem najadłam się samych najwyszukańszych smakołyków!
— Od jutra będzie tylko mamałyga i kwaśne mleko — zagroził jej Jerzy, a Bartek posłyszawszy to parsknął głośno w kułak.
Wiedział przecież, że na jutrzejszy obiad miała być głowacica, kupiona przez Jerzego u Żyda z Krasnośli, i pieczeń cielęca.



Rozdział XXIII
ŻYCIE ROBI NIESPODZIANKI

Nazajutrz po dobrze przespanej nocy panie poszły na cmentarz, żeby się pomodlić nad grobem zmarłego gazdy, a po obiedzie przed domem sołtysa panna Stefania miała już pierwszą pogadankę o tym, jak to w wielkiej wojnie dzielnie stawał wraz z całą Żelazną brygadą karpacką batalion Hucułów-ochotników i jak kochał i cenił górali wielki marszałek Józef Piłsudski.
Jerzy Brzeziński tylko przy obiedzie i wieczorem widywał się z paniami.
Pani Karolina ze Stefą i Kazią odbywały dalekie wycieczki.
Jesień w tym roku wypadła wyjątkowo pogodna i ciepła.
Słońce grzało jak w lipcu.
Lasy wyglądały uroczo.
Buki okrywały się już czerwienią, olsze i wierzby — złotem, igliwie świerków ściemniało, nabierając granatowego odcieniu. Dzwoniły zbiegające z gór potoki, mknąc do łożyska Czeremoszu.
Na polanach grały trębity i fujarki pastuchów. Z zalesionych gór dobiegał łomot siekier, huk padających drzew i wesoła pieśń sykmanyczów — drwali. Ryczało bydło i beczały owce powracające z pastwiska.
W niedzielę od rana dzwoniły dzwony w cerkiewce, a dokoła niej gromadził się barwny tłum Hucułów i Hucułek w ozdobnych keptarach, guglach[17], zapaskach, haftowanych bogato koszulach, z kwiatami we włosach i z gerdanami[18] na szyjach dziewczyn, z błyskotliwymi „trysynkami“ — ozdobami na kresaniach — kapeluszach łeginiów-elegantów.
Jerzy pokazał paniom Uścieryki, Hryniawę i Krasnoślę, gdzie wkrótce potem obie panienki urządziły swoje pogadanki, w czym im dopomógł nadleśniczy hryniawski — młody, uprzejmy inżynier, posyłając im powóz.
Jerzy w powszednie dni pracował w lesie, gdyż musiał wykonać dostawę drzewa, której się podjął nieboszczyk ojciec. O robotników o tej porze roku było trudno, więc młody gazda zmuszony był obchodzić się na porębie własnymi siłami, nie zapominając jednak o przeoraniu pola i robotach koło domu i owiec.
Zajęty więc był przez cały dzień, czasami nawet nie miał czasu, aby przyjść na obiad, posilając się w polu lub w lesie kawałkiem chleba z bunzem[19].
Pewnego wieczora przyszli do niego Wasylko Dawidczuk, Miko i Mitro.
Ujrzawszy nieznajome panie zmieszali się bardzo, lecz, gdy te zaczęły z nimi rozmawiać z nieprzymuszoną prostotą, chłopaki ośmielili się i szybko zaprzyjaźnili się z niemi, opowiadając z zapałem o swojej Wierchowinie, a najwięcej o „udałym Jurze“, jak nazywali Brzezińskiego — swego druha.
— My do ciebie, Jur, przyszli! — oznajmili mu w końcu. — Słyszeli my, że masz mało rąk do roboty na swoim gospodarstwie, więc starzy nasi tak powiedzieli: „idźcie i pomóżcie Jurowi, by był takim gazdą, jak jego ojciec!“ Tedy my i przyszli do ciebie!
Jerzy dziękował przyjaciołom i objaśniał ich, co mają od rana robić na porębie, bo z tą robotą miał najwięcej kłopotu. Jeszcze nie skończył, gdy do świetlicy wślizgnął się mały, zwinny Iwan Gabara i zatrzymał się przy progu, zdumiony i onieśmielony licznym towarzystwem.
— Gabara! — zawołał ucieszony Brzeziński. — Ty skąd się tu wziął?
— Pan nadleśniczy jawornicki powiedział mi, żeście przyjechali, panie i posłał mnie „pismo“ wam oddać... — mruczał z cicha dawny kłusownik, spode łba zerkając na wszystkie strony.
Brzeziński rozerwał kopertę nadleśnictwa i przebiegłszy list oczyma, klasnął w dłonie i oddał go pannie Stefanii.
— Wydaje mi się, że doskonale się to składa — zauważyła radosnym głosem przeczytawszy list, nadleśniczego, zaczynający się od słów: „Szanowny Panie Podleśniczy“.
— Świetnie! — zawołał uszczęśliwiony Jerzy. — Wymarzona dla mnie robota! Jak ulał!
Nadleśniczy pisał, że dowiedział się od inżyniera Romualda Zielewskiego o powrocie Brzezińskiego z wojska, więc proponuje mu posadę w urządzanym rezerwacie na Huculszczyźnie.
— Na razie — pisał nadleśniczy — mogę dać panu posadę starszego gajowego dla dozoru nad gajowymi wszystkich rewirów, ale od nowego roku będziecie już podleśniczym, którego pieczy zostanie oddany zwierzostan. Mamy bowiem zamiar sprowadzić do rezerwatu nowe gatunki zwierząt — żubry, muflony, kanadyjskie jelenie-wapiti i dzikie indyki górskie. Mam nadzieję, że będzie wam po myśli ta praca i nie zwlekając przyjedziecie do mnie, do biura dla załatwienia formalności i opracowania instrukcji.
Po roku zaś damy panu możność przesłuchania w Bolechowie specjalnego kursu i uzyskania dyplomu leśniczego, co pozwoli wam, panie Podleśniczy, zająć lepsze stanowisko. Doskonale się składa, że mieszkacie w Mygli, bo to stanowi ośrodek terenów, włączonych do rezerwatu.
Jerzy był tak wzruszony i uszczęśliwiony, że musiał opuścić izbę, aby dojść do równowagi i uspokoić się. Za nim natychmiast wyszła panna Stefa.
Brzeziński stał oparty o słupek „pidgania“-werandki, biegnącej od strony dziedzińca wzdłuż całego domu.
— Jakżeż cieszę się za pana, panie Jurku! — zaczęła dziewczyna.
Spojrzał na nią tkliwym wzrokiem.
— Teraz już wiem, że za rok będę prosił ciebie, żebyś weszła do mego domu na zawsze — odpowiedział szeptem nie spostrzegając nawet, iż przeszedł nagle na ton poufały. — Nie mógłbym zrobić tego teraz. Wykształcona panienka, dobrze wychowana i raptem — żona gajowego.
— Wyszłabym za mąż nie za gajowego czy leśniczego tylko za pana... za ciebie — szepnęła, przytulając się do niego.
Ogarnął ją ramieniem i w ciemności szukał ustami jej warg.
Tu, pod dachem ojcowskiego domu złożył dziewczynie swoją przysięgę i przyjął ją od niej.
Stało się tak, jak musiało być, gdyż serca swoje i myśli oddali sobie nie od dziś.
Gdy powrócili do świetlicy, gdzie rozlegał się wesoły śmiech, gdyż czupurna i dowcipna Kazia wiodła tu rej, śmiesząc i zabawiając wszystkich.
Huculi, a nawet nieufny, podejrzliwy Gabara czuli się swobodnie w obecności obu uprzejmych pań i rozgadali się jak gdyby od lat znali się z nimi.
Jednak, gdy Jerzy ze Stefą usiedli przy stole wszystkie spojrzenia skierowały się ku nim i rozmowa urwała się nagle.
Brzeziński uśmiechając się zapraszał wszystkich na kolację i skinąwszy na Bartka, na ucho dawał mu jakieś zlecenia gospodarskie.
Chłopiec mrużył łobuzerskie oczy i ruchem głowy potakiwał młodemu gaździe.
Nazajutrz Jerzy Brzeziński pozostawiwszy gospodarstwo w domu na opiece pani Szemańskiej i podzieliwszy pomiędzy swymi pomocnikami roboty w lesie i na polu, zabrał ze sobą Gabarę i skoczył konno do Jawornika.
Jadąc najurwistszymi płajami a to i wprost granią gór, opowiadał Iwanowi o śmierci ojca, swej służbie w wojsku i o kłopotach w gospodarstwie.
— Łatwiej jest, bracie, doradzać i pomagać, niż samemu się rządzić! — powiedział wreszcie ze smutnym uśmiechem. — No, ale przecież dam sobie radę, szczególniej teraz, kiedy przyszli do mnie z pomocą moi chłopcy-druhy.
Gabara słuchał w milczeniu i coś kombinował poruszając ciemnymi wargami.
Po pewnym czasie odezwał się:

— Ja, panie, napędzę wam moc ludu do pomocy na porębie!

Jechali najurwistszymi płajami...

— Tylko żeby nie za bardzo dużo, bo nie miałbym czym płacić tymczasem! Wpierw muszę drzewo do Czeremoszu podciągnąć, daraby sklecić i spławić do Kut... — odpowiedział mu Brzeziński.
— Kto by tam z nich wziął od was, panie, zapłatę?! — potrząsnął kudłatą głową Iwan.
— Jakżeż to zrobisz?
— Powiem ino Spiridonowi Birze i Bajbale! Ho-ho! Oni wam synów i krewniaków swoich pchną, bo siedzą tymczasem bez roboty, czekając na spław. Toż to, panie, kiermanycze[20].
— Dobrze by to było!... — westchnął Jerzy, myśląc o tym, że sporo mu jeszcze pozostało do zrobienia w puszczy.
W Jaworniku młody gazda szybko załatwił wszystkie sprawy i przed wieczorem, rozstawszy się z Gabarą, powoli, by konia nie męczyć, powracał już do domu, gdy raptem koło Wowkowa Perełazu spostrzegł jakiegoś Hucuła, który ze ścieżki czmychnął do gąszczu krzaków.
— Hej, tam! Wyłaź, brachu, bo i tak ciebie znajdę i za uszy wyciągnę! — krzyknął Jerzy. — A nie waż się sprzeciwiać, bo mówi do ciebie starszy gajowy!
Długo nie miał żadnej odpowiedzi.
Hucuł zapadł w jakimś wertepie i zaczaił się.
Jerzy zeskoczył z konia, uwiązał go do świerka i wszedł do haszczy, bacznie rozglądając się a nasłuchując.
Gdy począł rozgarniać krzaki, wyskoczył z nich wysoki, barczysty chłop i począł uciekać.
Jerzy popędził za nim i dogonił.
— Stój! — krzyknął groźnie.
Hucuł pochyliwszy głowę umykał dalej.
Wtedy Brzeziński odrzucił się nagle w tył i pięścią ugodził w szczękę uciekającego człowieka.
Ten krzyknął i, jak gdyby mu ktoś nogi podciął potoczył się po pochyłości.
Brzeziński podbiegł i stanął nad nim, gotowy do odparcia napadu.
Chłop podniósł się powoli.
Jerzy pochyliwszy się zajrzał mu w twarz i krzyknął zdumiony:
— Wasyl Szaburak? A ty cóż tu robisz? To już i ciebie na kłusownictwo pociągnęło?
Chociaż mówił tak, sam jednak nie wierzył swoim słowom.
Przecież wiedział, że chłopak nie miał przy sobie broni, zresztą ubrany był w nowe kraszenice i kaptur.
— Gadajże, chłopie, żeby potem kramu nie było! — rozgniewał się w końcu Jerzy.
— Z Burkuta idę... Ciebie spostrzegłem, nie chciałem się spotykać, to i zacząłem uciekać — mruczał młody Hucuł, spoglądając na Jerzego spode łba.
Brzeziński nagle roześmiał się wesoło i zawołał:
— Ależ spotkanie! Dobrze, że się tak stało. Musimy przecież ze sobą pomówić w cztery oczy, Wasyl! Nie żałuj tego, żeś dostał ode mnie, bo należało ci się to za popsucie skóry żołnierskiej i za ten marny napad we trzech na jednego, z zasadzki... A teraz słuchaj! Bądź spokojny o Marinoczkę i nie krzyw się na mnie! Jam jej nie skrzywdził i nic nie mam na sumieniu, bo te całusy to się nie liczą! Kto by tak fajnej dziewczyny nie pocałował, gdyby mógł? Sam wiesz, brachu! Ale teraz to już po wszystkim. Mam narzeczoną, Wasyl, panienkę z Warszawy i za rok się pobierzemy.
— Prawdę mówicie, czy ino dla spokoju mego? — spytał Szaburak.
— Na Boga przysięgam, na pamięć ojca! — zawołał Jerzy, a widząc, że Wasylowi oczy roziskrzyły się radością, wyciągnął do niego rękę i powiedział:
— No, to już i zgoda! Nigdy ci w drogę nie wejdę, a jeżeli będziesz mnie potrzebował — dopomogę ci z chęcią. Dawaj łapę, Wasyl, i nie chmurz się już, bo nie ma powodu!
Hucuł zajrzał do oczu Jerzemu, poszukał coś w nich podejrzliwym jeszcze spojrzeniem, lecz po chwili twarz mu się rozjaśniła i schwycił wyciągniętą ku sobie dłoń.
Wkrótce szedł obok Karka i pocierał sobie szczękę i szyję.
— Komary cię pogryzły, czy co? — uśmiechnął się Jerzy.
— Bijecie mocno i po uczonemu — zauważył poważnie i z uznaniem Wasyl.
— To nasz pułkowy trener bokserski nauczył, jak trzeba człeka z nóg obalać — również poważnie odpowiedział Brzeziński. — Dobry to cios, niezawodny!
— Dobry? Mocny! — tonem znawcy potwierdził Szaburak.
Przez całą resztę drogi gwarzyli sobie przyjaźnie o różnych sprawach, najwięcej jednak o wojsku, gdyż Wasyla najbardziej to zajmowało. Na przyszły rok miał się już stawić do poboru, gdyż młody był to jeszcze chłopak, chociaż strasznie rozrośnięty, i na prośbę ojca — dostał rok odroczenia.
Gdy Wasyl posłyszał, że Jurek zdobył sobie tytuł podleśniczego, prawie że się przeraził, zerwał sobie z głowy kresanię i tytułował go „pan leśniczy“.
Ta wiadomość najbardziej go uspokoiła.
— Taki leśniczy żeniłby się z huculską dziewuchą, co to ledwie czyta, a pisać to wcale nie umie? Przenigdy!
Wielka radość przepełniła jego strwożone i zazdrosne serce.
Tak dotarli wreszcie do Mygli.
— No, teraz pozostała mi do załatwienia tylko sprawa z samą Marinoczką Hłyszczanką — myślał Brzeziński i w tej samej chwili uświadomił sobie, że z dziewczyną nie pójdzie mu tak gładko jak z Wasylem.
Wszyscy wybiegli na spotkanie młodego gazdy.
Panna Stefa wypytywała go o wszystko i cieszyła się słuchając opowiadania o wynikach rozmowy z nadleśniczym w Jaworniku.
— Świetnie się to stało, że dostałeś Jureczku pracę najbardziej dla siebie odpowiednią — powiedziała — bo któż lepiej od ciebie zna się na zwierzętach na wolności i na sztukach kłusowników?! Ty potrafisz najlepiej ochronić od zagłady dzikich mieszkańców puszczy! Ja ci przepowiadam, że zrobisz na tym wspaniałą karierę!
Brzeziński cieszył się razem z nią i całował Stefę po rękach.
Gdy Bartek i Dawidczuk ujrzeli Wasyla Szaburaka w przyjaznej z Jerzym rozmowie zdębieli i słowa przemówić nie mogli.
Przypomnieli bowiem sobie pogróżki Jerzego, że za podziurawienie skóry strzeleckiej „pouczy“ po swojemu Szaburaka. Tymczasem nic!
Rozmawiają ze sobą jak przyjaciele i na pysku Wasyla ani śladu „nauki“!
— Coś z tym — źle wypadło! — myślały chłopaki ze wszystkich stron oglądając Wasyla. Dopiero gdy Szaburak, zaśmiawszy się głośniej, skrzywił się nagle i szybkim ruchem poprawił opuchniętą nieco szczękę, rozchmurzyły się oblicza Bartka i Wasylka Dawidczuka.
Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i szepnęli jednocześnie:
— A tak i dostał za swoje Szaburak od gazdy!
Niby góra spadła im z karków. Poweseleli obaj i odetchnęli z ulgą.
Sprawiedliwości stało się zadość, no, i honor gazdowski został obroniony.
Pani Karolina, doszedłszy z trudem do słowa, zawołała ze śmiechem:
— Ależ, panie Jurku, miałam ja dziś kłopotów!
— Co się stało? — zaniepokoił się Brzeziński.
— Może przed godziną naszło tu ze dwudziestu chłopa, a wszyscy nazywają się albo Bira, albo Bajbała! Powiadają, że do gazdy Brzezińskiego na „podmogę“ przyszli!
— Ha, to Gabara zdążył już pchnąć tu łaginiów? — zdziwił się Jerzy, wychodząc ze świetlicy, żeby powitać młodych Hucułów.
Siedzieli na dworze i cicho gwarzyli, paląc fajeczki.
Dorodny, na schwał był to ludek! Oczy kare, bystre, szelmowskie, usta drwiące, do śmiechu i do żartów skore, bary i łapska mocne — chłopaki były jak topole — wysokie i rozrosłe — wiadomo „kiermanycze“ i kłusownicy, nie tyle ze złej woli, ile raczej... dziedzicznie, z mlekiem matek i z krwią ojców przejęte.
Znał się na takich ludziach Jerzy Brzeziński, więc aż oczy mu śmiały się do nich.
Cudów można było z nimi dokazać, a cóż już mówić o wykonaniu zamówienia na drzewo?!
W mig wszystko załatwi i porąb zakończy, świerkowe belki zepchnie na brzeg rzeki, daraby sklecą piorunem i poprowadzą je do Kut śmiali kiermanycze — flisacy wśród wirów, piany i syku strugi Czeremoszu.
Podziękowawszy wszystkim za przybycie do niego z przyjazną pomocą, rozlokował ich po różnych kątach grażdy, nakarmił, parę flaszek wódki wystawił i porobił rozporządzenia na dzień jutrzejszy.
Do późnej nocy śpiewali, tańczyli i wesołe zabawy z dziewczętami urządzali ochoczy łaginie, czemu się z zaciekawieniem przyglądały przyjezdne panie, aż ośmielony ich prostotą syn Spiridona Biry podszedł do Kazi i zaprosił ją do tańca.
Tak zakręcił ją w zawrotnej kołomyjce, że dziewczyna oddechu długo złapać nie mogła.
Pani Karolina była trochę oburzona na te brewerie i tańce w domu, gdzie była ciężka żałoba, lecz Jerzy uspokoił ją.
— Jest to w zwyczaju na Wierchowinie! — powiedział. — Nawet tej nocy, gdy nieboszczyk leży jeszcze w chacie, młodzież nasza tańczy i bawi się, a to dlatego, żeby rozproszyć i złagodzić smutek rodziny... Poza tym chłopcy się cieszą, że przyszli do mnie!
Mówiąc to uśmiechnął się i dodał:
— Mam ja tam z nimi stare, dawne porachunki!
— Czyżby była to jakaś waśń? kłótnia? — dopytywała się zaniepokojona tymi słowami pani Szemańska.
— E-e, nie! Przeciwnie! Udało mi się szczęśliwie temu i owemu z nich dopomóc! No, to i cieszą się teraz, że po przyjacielsku mogą mi się odwdzięczyć! A i ja też się cieszę!
Zabawa trwała niemal do północy. Szaburak też, choć mu wybita „z zawiasów“ szczęka dolegała, brał udział w tańcach i różnych wymyślnych figlach młodzieży.
Tylko Jerzy i Stefa nie tańczyli.
Przyglądali się rozdokazywanej młodzieży i częstowali łaginiów i dziewczyny herbatą i piernikami, przywiezionymi z Warszawy.
W pewnej chwili Wasyl Szaburak zbliżył się do panny Stefanii i powiedział serdecznym i wzruszonym głosem:
— Daj wam, Boże, panienko, szczęścia i radości na całe życie, bo wy mi szczęście zwróciliście i życie niby słonkiem oświetliliście!
— Dlaczego? — spytała zdumiona nie rozumiejąc znaczenia jego słów.
— Zapytajcie gazdy — on wam powie — szepnął Wasyl odchodząc.
Stefa spojrzała pytająco na Jerzego.
Ten wzruszył ramionami i odpowiedział trochę zmieszanym głosem:
— To ten chłopak, który kocha się w Marinoczce Hłyszczance... Pamiętasz, najdroższa, wspominałem ci o niej...
Spojrzała na niego przeciągle i szepnęła:
— Dobrze się to stało, że już po wszystkim! Byłam o tę dziewczynę... bardzo... bardzo... zazdrosna.
Zarumieniła się nagle i spuściła oczy.
— Cudna ty moja, jedyna, umiłowana — jął szeptać Jerzy, nieznacznie tulić Stefę do siebie i znowu szeptać słowa miłosne, gorące, szalone.
Milczała, słuchając go ze wzruszeniem.
Kazia trącając matkę w ramię wskazywała na nich oczyma i szeptała przekornie:
— Romantyczna miłość u stóp gór niebotycznych, których, nawiasem mówiąc, nie widziałam jeszcze na tej sławetnej Wierchowinie huculskiej.



Rozdział XXIV
NOWE PLANY I ROZŁĄKA

Młodzi ludzie, których miłość w całej pełni rozkwitła śród zielonych łąk, rozczołyn i świerkowych borów, przyglądających im się z uskoków Ihrca, musieli się znów rozstać, gdyż Jerzy wybierał się do Jawornika, by naradzić się z nadleśniczym i niezwłocznie rozpocząć urzędowanie. Należało więc pojechać do tej osady, w biurze inżyniera przestudiować nową sprawę i ustalić ścisły program jej wykonania.
Stefa wzdychała, a gdy wieczorem modliła się przed Najświętszą Matką Częstochowską, nie mogła powstrzymać łez. Spostrzegła to pani Karolina i z troską w głosie spytała córki:
— Bardzo kochasz tego miłego chłopaka?
— O, tak, mamo! — zawołała z wybuchem Stefa, przypadając do kolan matki, wdzięczna jej za ten głos troskliwy i za zrozumienie wszystkiego, co stanowiło teraz treść jej życia.
— Kiedy się pobierzecie? Bo po co macie odkładać? Młodość nie powtórzy się nigdy... — westchnęła.
— Niech tylko ułożą się ostatecznie jego sprawy...
— Dopomogłabyś mu raczej, żeby się lepiej i prędzej ułożyły... Jesteś rozważna i energiczna!
Stefa w milczeniu całowała ręce matki.
Nazajutrz rano, gdy całe towarzystwo siedziało przy stole, wszedł Jerzy. Powrócił właśnie przed chwilą z poręby, gdzie pracowali przyjaciele, wprawni, jurni sykmanycze-drwale i flisacy, objechał pole i łąki, na których znów rządził strasznie teraz poważny Bartek, uważający się za administratora całej grażdy z „przyległościami“. Młody gazda, opalony, z kosmykiem włosów opadających mu na wysokie, pogodne czoło, wszedł do izby uśmiechnięty i radosnym spojrzeniem ogarnął całą gromadkę drogich mu istot.
— Przyszedłem z przyjemną nowiną! — zawołał całując ręce paniom.
— Niechże pan usiądzie i napije się mleka — powiedziała pani Szemańska, a gdy usiadł obok Stefy, dodała:
— Słuchamy tej przyjemnej nowiny!
— Bo to tak! — zaczął. — Panna Kazia wciąż mi dokucza, że dotychczas nie widziała jeszcze „gór niebotycznych“ i wogóle Wierchowiny, bo Senica i Mała Magora — to dla niej „mięta“! Postanowiłem więc sam pokazać paniom nasze góry. Pożyczyłem od znajomego gazdy wygodny wózek i jutro razem pojedziemy do Jawornika. Piękna tam, chociaż nie bardzo gładka prowadzi droga, a panna Kazia zobaczy całą grań Czarnohory od Pop Iwana aż po Howerlę i Kukul. Co? Dobrze to obmyśliłem?
— Tajojek — jest pan cudny! — klasnęła w dłonie Kazia.
— Chciałbym, żeby pani inaczej o mnie nigdy nie mówiła, bo ja życie oddałbym za to, by pannie Stefie i paniom zawsze dobrze było ze mną! — powiedział z uczuciem Jerzy i podniósł poważne oczy na panią Szemańską.
— Poczciwy chłopaku! — szepnęła pani Karolina, szczerze wzruszona.
— Kocham panią, jak matkę rodzoną — dodał Jerzy — bo jest pani matką Stefy... panny Stefy.
Zapadło milczenie, a było dziwnie uroczyste i przejmujące.
Takie były oświadczyny Jerzego Brzezińskiego — proste, stanowcze i zrozumiałe bez niepotrzebnych, pospolitych słów i zbędnych przygotowań.
Milczenie trwało długo. Przerwała je pani Szemańska, mówiąc:
— Dobrze, że pokaże pan moim dziewczynom piękno tego kraju, ale dla mnie byłaby to wyprawa zbyt uciążliwa! Wolę pozostać w domu. Mam tu jeszcze coś do zrobienia w komorze i w kurniku.
— Szkoda! — zmartwił się Jurek. — Tak bym się cieszył, gdyby... mama z urwiska na Ludowej ujrzała Czarnohorę!

Młode towarzystwo wyjechało nazajutrz.

Jerzy pokazywał panienkom widniejące w mgiełce słonecznej szczyty...

Panienki siedziały w wózku, powożonym przez chłopaka od sąsiadów, Jerzy jechał z tyłu konno. „Karek“ prychał z zadowolenia i potrząsał grzywiastym łbem.
Kazia co chwila wydawała okrzyki zachwytu. Droga, która biegła wąskim szlakiem tuż nad huczącym Białym Czeremoszem, za Hryniawą oderwała się od rzeki i wić się poczęła śród coraz wyższych gór, porośniętych bukami, dębami i olszą i zjeżoną szczeciną ciemnych świerków po szczytach. Minęli wściekły wodospad Hremitny, gdzie struga mknącej wody wstrząsała potworne złomy skalne przegradzające jej drogę w łożysku, i wyjechali na płaj, wymijający połoniny, gdzie widniały jeszcze dymy przy stajach i szałasach juhasów. Zboczywszy z niej Jerzy po pewnym czasie zatrzymał wózek pod stromym urwiskiem góry Ludowej. Po krótkim marszu, stanęli na wysokości prawie 1200 metrów. Odkryła się stąd szeroka panorama na cały grzbiet Czarnohory. Jerzy pokazywał panienkom widniejące w mgiełce słonecznej szczyty Pop Iwana, Kostrzycy, Howerli, skraj Pietrosza i Szosula, co już na czeskiej stały stronie, i majaczące zarysy Kukula. Z trudem udało się młodemu gaździe oderwać swe towarzyszki od pięknego widoku. Gdy ruszyli w dalszą drogę, jadąc przez rewiry jawornickie, Jerzy rozglądał się uważnie po okolicy, aż uśmiechając się tajemniczo, szepnął:
— Zejdźmy teraz z wózka! Proszę zachowywać się cicho, bo zaraz pokażę coś ciekawego, a płochliwego!
Weszli do lasu.
Jerzy prowadził małymi, zarośniętymi ścieżkami, przystając co chwila i nasłuchując.
Panienki ze zdumieniem przyglądały mu się.
Zmienił się bowiem nie do poznania. Twarz mu skamieniała, oczy się zmrużyły i w bacznych źrenicach błysnęły jakieś ostre i drapieżne iskry.
Skradając się i raz po raz kryjąc się za grubymi drzewami posuwał się w głąb lasu ostrożnie, bez szmeru. Wreszcie ręką dał znak, by towarzyszki zbliżyły się do niego, a gdy stanęły obok, rozgarnął powoli pędy krzaku i szepnął:
— Rudel jeleni... tam dalej z haszczy wystają rogi byka...
Kilka płowych łani pasło się spokojnie od czasu do czasu spoglądając pytająco w stronę jelenia. Wreszcie nie wyczuwając obecności ludzi byk wyszedł i stanął w całej okazałości. Podniósł wysoko dumny łeb z potężnym wieńcem, błyskał oczyma, poruszał łyżkami i rozdymał chrapy. Łanie w zachwycie przyglądały mu się zapominając o soczystej trawie. Jerzy zasunął gałęzie krzaku i znowu szepnął:
— Powracajmy, tylko cichutko, by nie spłoszyć rudla z żerowiska...
W dalszej drodze, nad jakimś potoczkiem, gazda wypatrzył w krzakach kozła, który pasł się w gąszczu olszowym, ukazując płowy łeb, biały talerz i co chwila wystawiając kształtną główkę zdobną w ostre, rozwidlone parostki o białych końcach. Trochę dalej przez zacienioną rozłogę przebiegło nieduże stadko dzików. Prowadziła je stara samura, a o kilka kroków za szczeciniastą rodziną niby podpędzając warchlaki i wycinki sunął odyniec z urywanym rechtaniem.
Obie panienki były zachwycone. Kazia raz po raz wykrzykiwała:
— Ależ piękna jest ta Wierchowina! Co za góry! Czysty granat! A ile tu zwierząt i ptaków. Prawdziwe „zoo“ i biletów nie trzeba kupować! Cudo!
Dojechali wreszcie do Jawornika.
Jerzy zatrzymał wózek przed grażdą sołtysa, starego znajomego nieboszczyka ojca, i pozostawił swoje towarzyszki na opiece gościnnego i statecznego gazdy. Jego żona przyjrzawszy się gościom, ciekawym i bystrym babskim okiem widać spostrzegła coś, bo zaczęła przymilać się do panny Stefanii, prawić jej komplimenty i usadawiać na poczesnym miejscu na „pokuciu“, tuż pod półką ze świętymi obrazami, „trijciami“ — świecznikami i krzyżami, wyrabianymi przez najlepszych tokarzy huculskich.
Jerzy tymczasem stawił się w kancelarii nadleśniczego.
Inżynier ujrzawszy krzyż walecznych i medal na piersi swego nowego gajowego, który miał otrzymać wkrótce wyższe stanowisko, przyjął go jeszcze uprzejmiej, niż za pierwszym razem, przypomniał dawną znajomość i oświadczył, że niebawem już przybędzie do nadleśnictwa inżynier Romuald Zielewski, kolega pułkowy Brzezińskiego.
Nadleśniczy pokazał Jerzemu mapę z oznaczonymi na niej granicami projektowanego rezerwatu i namyśliwszy się powiedział:
— Oczekuję ścisłych instrukcyj z Dyrekcji lasów państwowych, więc tymczasem niech pan powoli zbada zwierzostan mego nadleśnictwa a także i sąsiednich, żebyśmy mieli możliwie ścisłą ewidencję zwierzyny łownej i rzadkich okazów ptactwa i zwierząt. Taka robota nie przeszkodzi panu w doprowadzeniu do porządku własnego gospodarstwa, a zarazem ułatwi nam początek naszych wspólnych prac. Ale, ale... zapomniałem! Chcę panu wyrazić moją wdzięczność za tego śmiesznego, brodatego Iwana Gabarę! Cóż to za wspaniały typ gajowego! Chętny zawsze, wszystko wie, ciągle, w dzień i w nocy myszkuje po rewirze. Tak podciągnął Świrczyka i Bajbałę, że poznać ich nie można! Bardzo panu dziękuję. Nie mam już teraz kłopotu z prywatnymi rewirami leśnymi, gdzie przedtem działy się tam rzeczy karygodne...
Bardzo zadowolony z wizyty u inżyniera powrócił Brzeziński do sołtysa.
Gazdyni wystąpiła ze wspaniałym przyjęciem częstując gości z wyjątkową uprzejmością.
Ponieważ dzień miał się już ku schyłkowi, wypadło zanocować w Jaworniku. Panienki pozostały na opiece sołtysowej, Jerzy znalazł nocleg w gościnnym pokoju w nadleśnictwie, gdzie do późnej nocy naradzał się z inżynierem, młodym, zapalonym leśnikiem.
Dowiedziawszy się od Jerzego, że chłopak zamierza się ożenić z panienką inteligentną, nadleśniczy spojrzał na niego z niepokojem i spytał:
— Nie obawia się pan, że osoba ta będzie nudziła się śmiertelnie w naszych dzikich stronach?
— O, nie, panie inżynierze! — zawołał Brzeziński. — Panna Stefania jest dyplomowaną nauczycielką, więc i tu zabierze się do pracy. Będzie uczyła dzieci na wsi, a i dorosłych też, bo lubi to i ma wielkie zdolności. Ja też jestem jej uczniem...
— To co innego! — uspokoił się inżynier. — Powiada pan, że pani jest fachową nauczycielką? Świetnie to się składa! Dyrekcja lasów państwowych ma budować dużą szkołę powszechną ze składek swoich pracowników. Mygla — to dobre miejsce, gdyż stoi w środku kilku wsi i osedków. Postaram się wskazać to miejsce dyrekcji i zaprotegować pannę Szemańską, ach — przepraszam — młodą panią Brzezińską na kierowniczkę szkoły...
— Byłoby to prawdziwe szczęście i wielka dla nas radość! — zawołał Jerzy.
Istotnie, gdy panna Stefa dowiedziała się o tym nazajutrz, nie posiadała się z radości.
— Zaraz po przyjeździe do Warszawy poproszę dyrektora Buskiego, który ma rozległe stosunki, aby mi dopomógł otrzymać szkołę w Mygli! — powiedziała.
— Dobrze byłoby, gdybyś była przy budowie! Mogłabyś wskazać to i owo, doradzić, żeby wszystko było jak najlepiej. Dyrekcja nasza wszystko robi solidnie i porządnie, więc mogłabyś mieć pierwszorzędną, wzorową szkołę — rozważał Brzeziński iskrzącymi się oczyma patrząc na kochaną dziewczynę. — Napiszę też do pana majora Rzęckiego. On wszystkich zna w Warszawie, więc najlepiej doradzi...
— Kiedy zaczyna się budowa? — spytała rumieniąc się nagle.
— Inżynier mówił, że w dyrekcji czekają tylko na decyzję Warszawy, która powinna wskazać, gdzie ma stanąć szkoła.
— Trzeba się śpieszyć! — zauważyła panienka.
— Jutro wyślę list do majora...
— Muszę czym prędzej powrócić do Warszawy i zakrzątnąć się koło tej sprawy — powiedziała, a widząc, że Jerzy spochmurniał i podniósł na nią niespokojne oczy, dodała: — Chodzi przecież o to, bym mogła jak najrychlej przyjechać do Mygli...
Przygarnął ją do siebie i zaczął całować. Nie widzieli oboje, że przez szparę w komorze przyglądała im się czymś ogromnie wzruszona sołtysowa, która wnet po ich odejściu, jak z procy wypadła za ogrodzenie i pomknęła do ciurkała, gdzie o tej godzinie przychodziły po wodę sąsiadki, plotkowały i rajcowały o wszystkim. Znalazłszy się wreszcie w tym babskim „klubie“ wiejskim gazdynia poczęła opowiadać o podpatrzonej scenie każdej sąsiadce po kolei, a zawsze w największej tajemnicy. Za pół godziny nie tylko w Jaworniku, a nawet w każdej z dala stojącej grażdzie wiedziano już, że gazda Brzeziński, który z wojska powrócił, ma się żenić z ważną, uczoną panienką z Warszawy, bo ją tak słodko całował, że Barbarę sołtysową aż sparło od wzruszenia.
Wieść ta pobiegła dalej — do Skupowej, Zelenego, Fereskulu i Jabłonicy, do Dołhopola i Krasnoiły aż dotarła do Witlicy, gdzie o tej nowinie dowiedziała się od „najserdeczniejszej“ przyjaciółki ponura, śmiertelnie na „niewiernego“ gazdę z Mygli obrażona Marinoczka Hłyszczanka i przepłakała całą noc — nie wiadomo — z miłości czy z gniewu?
Brzeziński o tym nie wiedział, zresztą i nie dbał już o to, co tam ludzie trajlują i bają. Żył swoim szczęściem i planami na przyszłość.
Powracał z Jawornika inną drogą, żeby nowy szmat Huculszczyzny pokazać panienkom warszawskim i pochwalić się malowniczością umiłowanej Wierchowiny. Jechali więc wzdłuż grzbietu gór, wpadli na Szybene, gdzie Jerzy zaprowadził panienki nad jezioro, a dozorca na klauzie uraczył gości pieczonymi pstrągami; zwiedzili Burkut, gdzie z ziemi tryska źródło „kwaśnej“ wody, perlącej się pęcherzykami gazu, i przez uskoki Czywczyna wyjechali wreszcie na Biały Czeremosz koło Jełowiczory.
Znajomy leśniczy i jego młoda, bardzo elegancka żona przyjęli całe towarzystwo gościnnie i serdecznie. Po obiedzie podróżnicy ruszyli w dalszą drogę. Jechali na Hryniawę, Jabłonicę, Uścieryki i późnym wieczorem byli już w Mygli, gdzie z niepokojem oczekiwała ich pani Katarzyna Szemańska. Już po raz drugi piały koguty, a panienki wciąż jeszcze opowiadały matce o swych wrażeniach z podróży, zachwycały się piękną Huculszczyzną i powiadomiły ją wreszcie o planie przyszłego życia Stefy w związku z budową szkoły.
Po wspólnej naradzie, w której wziął udział i Jerzy, postanowione zostało, że panie, które o tydzień przedłużyły swój pobyt, wyjadą do Warszawy bez zwłoki, żeby zacząć energiczne zabiegi o mianowanie Stefy kierowniczką nowopowstającej szkoły polskiej na Huculszczyźnie. W dwa dni potem smutny i niespokojny odwiózł Brzeziński swoich gości na dworzec w Kutach, a gdy pociąg zniknął nagle na zakręcie toru, długo stał na peronie, czując, że ukochana dziewczyna zabrała mu serce, radość i chęć do życia. Nie miał sił postąpić kroku naprzód i opuścić dworca kolejowego. Przypomniał sobie jednak, że cokolwiek by się stało, Stefa musi powrócić do jego grażdy. To ożywiło go, więc zacisnął zęby z mocą i mruknął do siebie:
— Nic to! Przetrzymam! Z głową wejdę w pracę. Skończę poręby i wiązanie darab, obejdę wszystkie puszcze od Smotrca i Pop Iwana do Hnytesy, Krętej i Bystrzca i — przetrzymam czas rozłąki!...
Ociężałym krokiem, dziwnie przygarbiony i zgnębiony, wyszedł na plac przed dworcem i wsiadł do bryczki. Nie wstąpił nawet do przyjaciela-Ormianina i nie popędzając zziajane konie wyjechał na drogę, która biegła urwistym brzegiem Białego Czeremoszu.
Ponurym i smutnym wydał mu się dom opustoszały. Obszedł wszystkie jego kąty, zajrzał wszędzie i wziąwszy siekierę pośpieszył na porębę. Z dala dobiegły go okrzyki drwali, skrzypienie i łomot kloców mknących po ryzie i nawoływania kiermanyczów, klecących tratwy przy brzegu rzeki. Zamieszał się w tłumie chłopców pracujących w lesie i począł ścinać gruby świerk, poznaczony białą farbą. Walił siekierą jak wściekły, odłupując potężne szczapy i zrzadka popluwając w dłonie, by mocniej trzymały toporzysko.
Pracował do zmroku. Ostatni świerk zwalił już wtedy, kiedy drwale schodzili z góry. Wyprostował się, wraził siekierę w smolny pień i całą piersią wciągnął powietrze. Zimna jego struga wdarła mu się do płuc. Brzeziński uświadomił sobie, że to już jesień, że na polany puszczańskie i stare butyny muszą już wychodzić jelenie na rykowisko. Dobry czas, by podpatrzeć je i przeliczyć.
— Niech-no tylko daraby moje odpłyną, pójdę na obchody — pomyślał, wkładając grubą kurtkę z domowego sukna.
Już skierował się na ścieżkę, która klucząc po haszczach wybiegała na „carynki“, tuż za pierwszymi chatami wsi, gdzie ciągnęły się nieskończenie długie worynie — zagrody z żerdzi i cienkich pni świerkowych, gdy spostrzegł za załomie płaiku szybko idącego naprzeciwko człowieka.
Gdy mijali się, poznał go.
— Iwan! Skąd się tu wziąłeś?! — zawołał zdumiony.
— Was ja szukam, panie — odpowiedział Gabara, ocierając pot z szyi. — Po radę przybiegłem...
Szli obok siebie. Brzeziński słuchał uważnie urywanego, strwożonego głosu dawnego kłusownika.
— Źle, panie, w naszych rewirach myśliwskiego kółka oficerskiego! Co ja powiem teraz panu majorowi, który ino patrzeć przyjedzie do gajówki z panami oficerami? Byki u nas ryczą jak nigdy! Trzy jakieś przybłędy zabrnęły do rewiru — stare byczyska, dwudziestaki! Takie odstrzelić — pierwsza to zabawa! — mówił Iwan potrząsając kudłatą głową i wzdychając.
— No, to czegóż się smucisz, bracie? — zaśmiał się Jerzy. — Trzymaj te przybłędy, żeby nie wyszły z rewiru, i czekaj na myśliwych.
— Ja bym, panie leśniczy, nie miał smutku, gdyby nie to, że spoza rzeki, to znaczy spoza kordonu przekrada się ktoś na naszą stronę i mocno chytrze wabi jelenie. Hryć Bajbała powiedział, że mu już trzy osiemnastaki wymanił z puszczy i na tamtą stronę uprowadził ten wabiarz, a Onysymowi spod nosa zgarnął on pięć byków rosłych. Na własne oczy widział Świrczyk, że przeszły one rzekę i po-o-szły za granicę... na to wabienie przeklęte!
— Trąbą wabi, czy jak? — zaniepokoił się Jerzy.
— Czort go wie, ale wabi tak „pozewnie“, mani tak chytrze, że nawet spiczaki nie mogą ustać na stojbiszczach i idą jak urzeczone na jego ryk! — objaśniał Gabara coraz żałośniejszym głosem.
— No, tak, coś nowego widać obmyślili kłusownicy — zamruczał Brzeziński. — Chciałbym ja tego draba posłuchać...
— Przychodźcie, panie leśniczy, posłuchajcie, doradźcie, a nie zwlekajcie, bo ten „lisnyj didko“ wszystkie jelenie z naszych puszcz wymani! — błagał Iwan zaglądając Brzezińskiemu w oczy.
— Dobra! — zgodził się po namyśle Jerzy, zaniepokojony tą dziwną nowiną. — Przed świtem wyjdziemy...
— Panie leśniczy, chodźmy zaraz, by zdążyć na rykowisko, bo przecież on nam jutro znów kilku byków wyprowadzi! — prawie płacząc mówił gajowy.
Brzeziński przyznał mu słuszność, więc skinął głową i odparł:
— Pójdziemy, chociaż zmęczony dziś jestem... i smutny.
— Smutny? Nie daj Boże, jakieś nieszczęście was spotkało? — szepnął Iwan.
— Narzeczona moja odjechała dziś z Mygli... Odprowadzałem ją do Kut, a potem robiłem w lesie, żeby tęsknicę w sobie zdławić... — odpowiedział cichym głosem Jerzy.
Dochodzili do wsi. Świeciły się okna w chatach. Szczekały psy.



Rozdział XXV
NA WABIA

Długie są i ciemne noce jesienne.
Ta zaś wydała się Jerzemu jeszcze bardziej beznadziejna.
Jak gdyby opłakując te ciche, łagodne kobiety, na które nie mogło już patrzeć, gdyż pociąg z każdą chwilą unosił je coraz dalej, niebo powlokło się ciężkimi, szarymi chmurami i rozpłakało się drobnym, zimnym deszczem.
Nogi ludzi idących kamienistymi trapaszami, na przełaj, przez góry i puszczę, ślizgały się na rozmokłej ziemi i piargu. Cicho szemrał deszcz uderzając o suche liście i strącając je na ziemię. Przenikliwa wilgoć wkradała się wszędzie. Przemokły grube bajbaraki, nasiąkły wodą kraszenycie i obwisły ronda kresani. W kierpcach Gabary bulgotało, przy każdym stąpnięciu.
Brzeziński szedł z karabinem zawieszonym na ramieniu lufą na dół. Milczeli obaj, chociaż Iwan wyżymając wodę z mokrej brody klął brzydko, gdyż nawet jemu ta noc dżdżysta wydała się nad wyraz przykrą.
Doszli do Szybenego i omijając domek dozorcy przy klauzie zaczęli wdrapywać się na wschodnie uskoki odbiegające od Czywczynu, co to niby słup tkwił w pobliżu granicy Polski i Czechosłowacji, majacząc czarną kopułą na ciemnym niebie.
— Gdzie staniemy? — spytał Jerzy rzucając z góry ostatnie spojrzenie na słabo połyskującą w mroku taflę Szybenego i ze smutkiem przypominając sobie, że tak nie dawno jeszcze patrzyła na jezioro ukochana nad życie dziewczyna i zajadając pyszne pstrągi śmiała się dźwięcznie i beztrosko figlarna Kazia.
— Na Szerokim Łuhu stoi szałas myśliwski, gdzie go gajowi „grafa“ Baworowskiego przed wojną jeszcze zbudowali — odparł Gabara. — Można tam stanąć, bo dach nie całkiem przecieka...
— Hm... — mruknął Brzeziński posłyszawszy tak niezachęcającą zapowiedź.
Brnęli jeszcze ze dwie godziny, zanim doszli do Łuhu, gdzie rzeczywiście znaleźli napół rozwalony szałas. Z trudem z pomocą latarki elektrycznej odszukali kąt, w którym nie zaciekało, i tu musieli czekać pierwszych oznak przedświtu.
Siedząc skuleni drzemali. Deszcz bębnił już na dobre o przegniłe deski powały. Od czasu do czasu zrywał się wiatr. Dobiegało wtedy skrzypienie konarów drzew i szmer rozkiwanych łap świerkowych.
Iwan Gabara zerwał się nagle na równe nogi i zamarł przystawiwszy dłoń do ucha.
— O, o — szepnął — słyszycie go, panie? Już zaczyna...
Brzeziński nic nie słyszał, więc zawinąwszy się szczelniej w bajbarak wyszedł z szałasu.
W ogólnym rozhoworze puszczy i w szeleście deszczu długo nie mógł odróżnić dobrze mu znanego poryku jeleniego.
— Przysłyszało wam się, Iwanie — zamruczał — napróżno mokniemy na dworze...
— Nie, panie leśniczy, on zaczął już, bo wabi codziennie hen, przed świtaniem! — bronił się gajowy.
— A może to lasownik, czy jaki inny bies? — uśmiechnął się Jerzy.
— Co też wy, panie, mówicie?! — przeraził się chłop. — Takich słów nie należy wymawiać po nocy!
— A bo co? Nosy nam poodgryzają biesy, gnaty połamią?
— Panie leśniczy, nie godzi się, nie godzi śmiać się z takich strachów! — bełkotał zupełnie już przerażony półdziki człowiek leśny.
Na dalszą rozmowę z nim Jerzy nie miał już czasu.
Teraz bowiem i on posłyszał głuchy, groźny poryk byka.
Krótki, urwany dźwięk.
Echo, zagłuszone szumem drzew i ulewy, nie poderwało go.
— Słyszeliście? Wabi... — szepnął Gabara.
— E-e, chyba zdaje się wam — odparł Brzeziński. — To prawdziwy głos byka... Tak wabić nie potrafiłby nikt...
Iwan zamachał rękami i począł szeptać, jak gdyby obawiając się, że ktoś może ich podsłuchać:
— Wy jesteście uczony, panie leśniczy, i wszystko wiecie, ale i ja znam jeleni, koło tylu już rykowisk „ryskałem“ i czaiłem się i wiem o bykach wszystko... Gdzież to słyszane, żeby wychodziły one na rykowiska po nocy. A potem jakiż to byk ryczy tak krótko bez „wzdochu“ długiego? Posłyszycie, gdy świtać zacznie, wabić on będzie inaczej, tak, jak należy...
— Więc pocóż teraz wabił nie tak, jak trzeba? — spytał zaciekawiony Jerzy.
Gabara zsunął mokrą czapkę na czoło i jął drapać się w głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wreszcie począł mówić:
— Głowiłem się i ja nad tym i tak teraz myślę, że ryczy tak wcześnie po to, żeby obudzić goniące się byki i wskazać im miejsce, dokąd mają iść, gdy zacznie wabić je na cały głos. Słucham ja jego już piątą noc, i Bajbała słucha na Peremecie i Świrczyk na Sinym Włazie... Ten wabiarz ryknie jeszcze ze dwa razy a potem zamilknie aż do brzasku... Znam ja go!
Ukryli się w szałasie i wytężyli słuch.
W pół godziny potem byk, czy nieznany kłusownik odezwał się znowu. Że był to najprawdziwszy poryk jelenia — nie mogło być wątpliwości, ale w samej rzeczy zastanawiało zbyt krótkie jego brzmienie i brak charakterystycznego westchnienia.
— Co by to mogło być? — łamał sobie głowę Brzeziński i już zapomniał o chłodnej nocy i mokrym ubraniu. Z niecierpliwością czekał na pierwszą szarzyznę przedświtu.
— Ja was, panie, postawię na garbie, skąd można będzie rozejrzeć byki, jak wszystkie niczym na sznurku w jedną ciągną stronę — szepnął nagle Iwan.
Coś błysnęło w głowie Jerzego.
— Dobra! — powiedział. — Mam lornetkę, to się rozejrzę i pokombinuję...
Kombinować jednak zaczął widać od razu, bo po chwili spytał:
— Czy umiecie wabić byki głosem?
— Oj-jej! Toż ja, panie, tyle ich nawabił — ożywił się nagle dawny kłusownik, lecz w tejże chwili szeroką łapą przykrył usta i mocno zmieszanym i niepewnym głosem dorzucił: — Dlaczego nie mam umieć wabić?... Tyle lat na świecie żyję...
— No, już! — przerwał mu Brzeziński. — Teraz będę myślał...
Cisza zapadła w szałasie. Tylko deszcz dudnił i szumiały drzewa dokoła.
Jerzy nie spostrzegł, że usnął nagle.
Obudziło go szarpnięcie za rękaw.
— Świta... — posłyszał głos Gabary.
Wstał i przeciągnął się. Dreszcz przebiegł mu po grzbiecie i chlupnęła woda w bucie.
Wyszli z szałasu.
Deszcz ustał. Niebo poszarzało.
Od czarnej ściany boru na Sinym Włazie dobiegał ryk byka.
— To ten czort wabi... — mruczał Iwan prowadząc za sobą Brzezińskiego.
Weszli na szczycik okryty czerwoną buczyną i stanęli.
— Stąd zobaczycie, panie, wszystkie byki z dwóch rewirów — powiedział Gabara — a ja skoczę ku potokowi posłuchać...
— Nie! — potrząsnął głową Jerzy. — Zostańcie tu.
Po górach i wąwozach tłukło się echo jeleniego poryku. Zapewne stary byk rzucał wezwanie, bo ryczał głucho i groźnie, ciężko i hałaśliwie wzdychając.
Gdy rozjaśniło się nieco, Jerzy dostrzegł na starym butynie, dobrze już zarośniętym młodymi świerczkami, dwa na raz jelenie.
Uniósłszy łby i strzygąc łyżkami szły w jednym kierunku nie zwracając na siebie uwagi.
Na lewo, zboczem góry zsuwał się trzeci, roztrącając mokry gąszcz porośli olszowej.
Czwarty, niewidzialny za ścianą świerków, odpowiadał na wyzwanie długim, gniewnym rykiem.
— Tak mi się widzi, że ten wasz „czort“ wabi od Kalinowej Rozczołyny — mruknął Jerzy, chociaż wcale nie był jeszcze przekonany, że dobiegający stamtąd poryk był wabieniem. Takiej ścisłości w naśladowaniu głosu jelenia na rykowisku nie mógłby osiągnąć ani człowiek, ani żaden przyrząd.
Był jednak tak pewny Iwana, że nie dopuszczał nawet myśli pomyłki z jego strony.
Doczekawszy się aż czwarty jeleń wyjdzie z puszczy i widząc, że dąży on z przeciwległej strony w tym samym kierunku, co i trzy inne byki, Jerzy pochylił się ku Gabarze i szepnął nie odejmując lornetki od oczu.
— Zaczynajcie wabić!
Gajowy ukrył się w krzakach. Rozległ się na razie chrapliwy, lecz z każdą chwilą wzbierający na sile, groźny ryk, zakończony głębokim westchnieniem.
— Świetnie! — pomyślał Jerzy. — Skąd tylko z tak nędznego ciała wydobywa się tak potężny głos?
Nie miał czasu na dłuższe rozmyślanie, gdyż idący zboczem góry byk stanął jak wryty i posłyszawszy nowy, nieco krótszy poryk, powtórzony przez Gabarę, skierował się ku szczytowi. Inne byki też stanęły i węszyły. Jeden z nich począł odpowiadać na wyzwanie.
Brzeziński widział, jak jeleń wyciągnąwszy szyję, ryczał, a potem jął racicami bić w ziemię i wyrzucać mokre jej grudki i szmaty darniny.
Wabiarz wmieszał się do tego koncertu, lecz popsuł mu szyki Iwan krótkim, gniewnym rykiem rozpoczynającego pojedynek byka. Wszystkie jelenie węsząc czujnie poczęły zbliżać się ku krzakom, gdzie ukrył się Gabara.
— Zabodą i potratują mi chłopa! — uśmiechnął się Brzeziński — śledząc ruchy byków, które szły z najeżoną sierścią na karkach i potrząsały gniewnie rogatymi łbami.
Słuchając uważnie jelenia ryczącego gdzieś z ukrycia, Jerzy przekonał się niebawem, że głos jego rozlega się już znacznie bliżej. W miarę tego, jak byki podchodziły do wabiącego Iwana, ryk niewidzialnego byka brzmiał coraz wyraźniej.
Próżno jednak wypatrywał go Brzeziński przez szkła lornetki polowej rozglądając każdy krzak, każdy cal ziemi okrytej burą, pogmatwaną trawą.
W pewnej chwili wydało mu się, że dojrzał jakiś ruch w zaroślach olszowych nad potokiem.
Skierował lornetkę i czekał.
Przez krzaki chyłkiem przedzierał się ktoś, co chwila przypadając do ziemi i kryjąc się w gąszczu wysokich badylów.
Z krzaków wypadł spłoszony kozioł i śmignąwszy pomiędzy szarymi pniami zapadł do haszczy.
— Nic nie rozumiem! — pomyślał zdumiony Jerzy i skinął na gajowego.
Gabara przykucnął przy nim nie wysuwając się z krzaków.
Naradzali się krótko, bo człowiek zaczajony w haszczach począł znowu wabić.
Jelenie nie słysząc głosu Iwana skierowały się natychmiast w jego stronę.
Brzeziński i Gabara nie zdradzając swej obecności zbiegli ze szczytu i z dwu stron poczęli obchodzić krzaki z zaczajonym w nich wabiarzem, odcinając mu odwrót do puszczy.
Jerzy zakradł się do kępy olszowej i nagle skoczył w gąszcz.
To, co ujrzał, zmusiło go do zatrzymania się. Był niezmiernie zdumiony, oszołomiony prawie tym, co przedstawiło się jego oczom. Na kupie ściętych pędów siedział chłopak, zapewne dwunastoletni, i trzymał na kolanach... gramofon.
Bezdźwięcznie kręciła się czarna płyta.
Z głośnika wydobywał się „nagrany“ na niej głos jelenia na rykowisku.
Jerzy od razu zrozumiał, dlaczego nie mógł zauważyć nic podejrzanego w głosie ryczącego byka.
Był to przecież prawdziwy głos miłości i walki o nią szlachetnego zwierza.
Po co wabił jelenie ten chłopak? Brzeziński nie mógł znaleźć rozwiązania zagadki...
Chłopak rzucił się do ucieczki, lecz Jerzy podniósł karabin i krzyknął:
— Stój, bo strzelę!
Wabiarz zatrzymał się drżąc na całym ciele.
W tej samej chwili nadbiegł Iwan i zaczajony w pobliżu Onysym Świrczyk.
Jeńca podprowadzono do Brzezińskiego.
Gajowy Świrczyk wymachując rękami i mrucząc przekleństwa opowiadał:
— Ja za nim już dwa dni chodzę, jak lis za zającem! On, panie, z czeskiej przekradł się strony i wyprowadził za granicę nasze byki. Ja mu, panie gnaty teraz przetrącę, najbardziej za tego fajnego dwudziestaka!
— Zaczekaj, bo na to zawsze będziesz miał czas! — wstrzymał zacietrzewionego chłopa Brzeziński. — Musimy dowiedzieć się, po co i dla kogo on to robił, bo przecież taki szczeniak sam by tego nie wymyślił?
Chłopak nie mówił po polsku ani po rusku i milczał na wszystkie pytania.
— To ty nie Polak? — spytał go Jerzy.
— A no, ja sem Czech — odparł chłopak.
Długo trwała rozmowa z jeńcem, aż w końcu wszystko się wyjaśniło.
Wtedy Jerzy zaczął naradzać się z gajowymi, a skończywszy powiedział do chłopaka.
— Zabieraj swoją maszynę i prowadź nas! Pamiętaj jednak, że, jeżeli zdradzisz, to dostaniesz kulą, bo żartować i ceregielować się z tobą nie zamierzam.
Powiedział to takim dobitnym głosem i zrobił tak straszną minę, że małemu kłusownikowi aż łydki drgnęły.
Chłopak szedł na przedzie na uwiązanym do pasa sznurku. Koniec jego trzymał Iwan i od czasu do czasu porykiwał niby wabiąc jelenie. Szli przez straszne wertepy, po bajorzysku, w wąskiej rozłodze górskiej, do której na pewno nigdy nie zaglądali strażnicy, ani gajowi.
Na rozmiękłej ziemi widniały jednak ślady jeleni i drobnych stóp ludzkich.
— Tędy ten szczeniak prowadził za sobą nasze byki! — mruczał Świrczyk. — Och, panie, gdybyście mi go oddali, ja bym go uraczył!
Tak idąc doszli do zarośniętej krzakami przełęczy, gdzie zbiegały potoczki, wlewające się do jednego łożyska.
— Tu poczyna się Biała Cisa — szepnął Iwan. — Chadzał ja tą drogą, kiedym jeszcze kłusaczył za austriackich czasów...
Na znak Brzezińskiego chłopak włożył dwa palce do ust i przeciągle gwizdnął.
Zupełnie blisko odpowiedział mu okrzyk:
— Franc, to ty?
— Ja! Chodźcie tu, prosim...
— Co tam masz?
— Chodźcie — obaczycie sami... — odpowiedział Franc.
Rozległo się człapanie dwu par nóg po błocie.
Jerzy i gajowi zaczaili się w krzakach.
Dwóch ludzi krążyło po haszczach szukając chłopca, aż wreszcie nieznajomi zbliżyli się do kryjówki Brzezińskiego i Gabary.
Jerzy zamierzał już kazać im podnieść ręce do góry, gdy zwinny Iwan skoczył ku nim nagle i, zanim Brzeziński opamiętał się, jakimś zbójeckim chwytem powalił jednego, drugiego zaś ugodził pięścią w nos. Świrczyk nie tracąc czasu wsiadł okrakiem na gramolącego się z błota tęgiego Czecha i kuł go pięścią po rudym łbie.
— Związać im łapska! — skomenderował Jerzy i gajowi odpiąwszy sobie rzemyki podtrzymujące portki skrępowali jeńcom ręce.
— Gdzie tu najbliższy posterunek straży granicznej? — spytał Brzeziński.
— Pod Pop Iwanem!
— No, tedy marsz na posterunek!
Ze trzy godziny zabrało im to przejście, lecz tuż przed południem doprowadzili kłusowników do posterunku i oddali ich w ręce strażników.
Zaczęło się badanie pochwyconych Czechów, przekraczających bezprawnie granicę polską.
Tłumaczyli się tym, że słysząc wołanie Franca i myśląc, że coś mu się złego przydarzyło, nie spostrzegli, że minęli słupy graniczne.
Oficer ze strażnicy spisał protokół i poddał aresztowanych rewizji.
W kieszeni jednego z nich znaleziono przygotowany raport do jakiegoś Siviczka w Rahowie z doniesieniem, że zwabione spoza polskiej granicy sześć byków, które wpadły do wykopanych w ziemi pułapek, będą dostarczone na czas na kolej i wysłane pod adresem „vażenoho pana radcy Biłoczka“ do jego rezerwatu.
Drugi Czech, nazwiskiem Pliszka, usiłował wyrzucić do palącego się pieca jakąś kopertę.
Na stemplu pocztowym widniał napis — „Użhorod“, a w kopercie znaleziono spis — komunistycznej bibuły, wysyłanej do Polski.
— No tak — zakończył badania aresztowanych oficer straży granicznej — no, tak! Wszystko jest w porządku. Kłusownicy i dostawcy zakazanej literatury! Piękne ptaki!... Przygotowaliśmy dla takich dobre klatki... Jutro pojedziecie do Kołomyi, gdzie już wami zaopiekuje się prokurator. Tymczasem pójdziecie pod klucz...
Strażnicy odprowadzili całą trójkę do aresztu, oficer zaś telefonował długo do sztabu, składając meldunek o wypadku w swoim obwodzie.
— Patrzcie — no, panowie, jakie postępy czyni cywilizacja współczesna! — zauważył oficer odkładając słuchawkę. — Kłusownicy wabią jelenie płytami gramofonowymi. Rychło patrzeć nauczą się ludziska ich mowy i zaczną wygłaszać naukowe odczyty dla zwierząt i zabawiać je modnymi przebojami!
Strażnicy i gajowi śmiali się wesoło.
Brzeziński dodał z poważną miną:
— Radziłbym wygłosić przez radio przemówienie do jeleni, aby z czeskiej strony wyemigrowały do naszych rezerwatów.
— Słusznie! przydałoby się! — śmiał się oficer. — Po co im jelenie? Oni albo zamykają je w ogrodach zoologicznych, albo sprzedają do restauracji, aby zjeść z knedlami. Nie myśliwski to naród!
Odpocząwszy na posterunku i posiliwszy się, Jerzy z gajowymi ruszył do domu. Chmury się przetarły i wyjrzało słońce.
Ociepliło się znacznie i ustał wiatr.



Rozdział XXVI
W ZAROŚLACH KOSODRZEWINY

W dwa tygodnie zakończył Brzeziński wszystkie roboty w lesie i na polu, pożegnał poczciwych chłopaków, którzy pomagali mu ze szczerego serca i rozejrzawszy się po całym gospodarstwie przekonał się, że wszystko jest w porządku.
Nie miał sobie nic do zarzucenia.
Pracował sam jak galernik.
Jedyną jego pociechą były częste listy od panny Stefanii. Dodawała mu nadziei i ducha pisząc, że jej starania o stanowisko kierowniczki szkoły w Mygli są na dobrej drodze: z Warszawy poszło pismo urzędowe do kuratora, któremu podlegały szkoły na Huculszczyźnie.
Dni, kiedy listonosz gminny doręczał mu listy z Warszawy, wydawały mu się świętem, pełnym słońca i radości.
Ucieszył go też list od Romualda Zielewskiego. Kolega pułkowy i „trener“ w naukach pisał, że sprawę Jerzego z dyrektorem szkoły bolechowskiej we wszystkich szczegółach omówił, i donosił, że został wydelegowany do nadleśnictwa w Jaworniku na cały rok dla przeprowadzenia specjalnych badań naukowych.
— Będziemy więc znowu pracowali razem, a zapewne nieraz przydamy się sobie, miły kolego! — takimi słowami zakończył uprzejmy inżynier swój list do Jerzego.
Brzeziński po załatwieniu spraw domowych mógł przystąpić do pełnienia swych czynności służbowych.
Pozostawiwszy w domu Bartka i starszego od siebie o kilka lat bratanka, Michała, sprowadzonego z Berezowa Niżnego, gdzie rodzina jego dusiła się na małym gospodarstwie, wynająwszy im do pomocy dwóch parobków, Brzeziński rzadko teraz zaglądał do domu.
Korzystając z jesieni postanowił przeprowadzić ewidencję wszystkich jeleni w nadleśnictwie jawornickim i w prywatnych lasach przymykających do niego. Czas był dla takiej roboty najodpowiedniejszy, gdyż odbywały się jeszcze rykowiska i rudle jelenie trzymały się określonych okolic.
Jerzy zawarł znajomość ze wszystkimi gajowymi, którzy już, jak się okazało, o jego nominacji byli urzędowo powiadomieni.
Wraz z nimi zaczął zwiedzać podległe mu rewiry, zapuszczając się do takich zapadłych i tajemnych uroczysk, gdzie bodaj stopa ludzka nigdy jeszcze nie postała.
Bystre, wprawne jego oczy dostrzegły takie szczegóły, których na żadnej mapie nie można było odnaleźć, a gajowi również o nich nic nie wiedzieli.
Udało mu się wykryć nowe stanowiska jodły i cisa, nieznane dotychczas zarośla azalii i kosodrzewiny znajdujących się pod ochroną.
Kosodrzewinę znalazł na szczycie Ryzowej góry, z trzech stron oblanej pętlą potoku Czarnego.
Jerzy wiedział, że kosodrzewiny nie wolno rąbać i palić, tymczasem nie wątpił, że ktoś tu gospodarował, jak prawdziwy rabuś. Krzaki cennej, wymierającej już i po wyrębie rzadko albo wcale nie odradzającej się kosodrzewiny nosiły ślady siekiery. Tu i ówdzie widniały kupy popiołów od ognisk, w których palono resztki pozostające po wyrębie.
W jednym miejscu spostrzegł Brzeziński wąziutką, nie zarośniętą jeszcze ścieżkę, która na otwartym miejscu przykryta była skoszoną trawą.
Uwagi Jerzego nie uszło zmieszanie na posępnej twarzy gajowego, gdy ten przekonał się, że Brzeziński uważnie ogląda ślady na ścieżce, a potem bada przez lornetkę całą okolicę.
Zachowując zupełny spokój i udając, że nic nadzwyczajnego nie zobaczył na Ryzowej górze, Jerzy poszedł dalej.
Wypytywał gajowego o jelenie i inną zwierzynę, zainteresował się opowiadaniem jego o spotkanych w puszczy za potokiem dwóch okazów lisów-albinosów, o białych futerkach i słomkowo-żółtych kitach, aż w pewnej chwili niby od niechcenia spytał, do kogo należą lasy otaczające Ryzową.
Okazało się, że właściciel tej puszczy część jej wraz ze szczytem Ryzowej wydzierżawił Żydom posiadającym tartak na Czarnym Czeremoszu.
Jerzy nic na to nie powiedział i doszedłszy do płaju pożegnał gajowego. Wkrótce jednak zbiegł na dno wąwozu. Idąc nim, zbliżył się znów do góry porośniętej kosodrzewiną i jej stromym zboczem jął się wspinać ku szczytowi. W półdrogi zaczaił się w krzakach i rozglądał się wokół. Spostrzegł niebawem gajowego, który szybkim krokiem powracał ku zaroślom i wkrótce wszedłszy na ścieżkę zniknął w gąszczu.
— Ta-a-a-ak! — uśmiechnął się Jerzy. — Poszedł ostrzec kogoś, że spostrzegłem porębę i ścieżkę. Ktoś tam siedzi i trzebi kosodrzewinę... No, zobaczymy, co się tu dzieje...
Kiedy gajowy powrócił z kosodrzewinowych zarośli i skierował się do domu, Brzeziński odnalazł ścieżkę i stąpając ostrożnie, by nie robić hałasu, zagłębił się w haszcze. Wkrótce nozdrza jego pochwyciły przyjemny, niezwykle wonny zapach dymu.
Przystanął i powęszywszy chwil kilka, mruknął do siebie:
— Patrzcie-no, fabryczkę sobie założyły jakieś draby!...
Szybko wyszedł na krawędź głębokiej kotliny.
Na jej dnie stały dwa namioty, a z czarnego otworu jaskini w zboczu kotliny wydobywały się cienkie smugi dymu.
Brzeziński zbiegł ku namiotom i odrzucił połę jednego z nich.
Na wygodnym łóżku polowym leżał młody człowiek w okularach na krogulczym nosie i czytał książkę. Obok na stołku stała szklanka z herbatą i na talerzu leżał kawał pieczeni.
Młodzieniec podniósł oczy na niespodziewanego gościa i, widać, wyczytał coś z surowej jego twarzy, gdyż zerwał się natychmiast i spytał po niemiecku:
— Kto, skąd, po co?
Brzeziński zrozumiał te pytania, lecz nie odpowiadając na nie mruknął złym głosem:
— Gadaj pan po polsku!
Człowiek o zakrzywionym nosie klasnął w dłonie. Do namiotu wszedł stary Żyd, z zaczerwienionymi powiekami i śmiesznie odstającymi uszami.
Poszwargotawszy ze swoim towarzyszem, dość zuchwale spytał Jerzego:
— Po co tu przyszliście? Czego szukacie?
Jerzy uśmiechnął się pogardliwie i odparł:
— Gadaj grzecznie, bo inaczej zmacam cię pięścią! Nie pytaj, łapserdaku, ino odpowiadaj: co tu robicie w tej kosodrzewinie?
Stary drgnął i skulił się nagle jak gdyby mu grzbiet kłonicą przetrącono.
Począł nisko kłaniać się Brzezińskiemu, dotykać rękami jego kurty i sepleniąc mówił:
— Pan inżynier Dawid Bronstein z Wiednia chciał pomieszkać sobie gdzieś wysoko w górach, nu, to i mieszka, panie... strażnik... dla zdrowia, tylko dla zdrowia...
— Powiedz swemu Dawidowi, że w Polsce nie wolno rąbać i palić kosodrzewiny i przerabiać jej na wonny olejek... Powtórzyłeś? A teraz idźcie przede mną i pokażcie mi tą swoją fabrykę! Ruszaj się, stary muchomorze, i ciągnij swego Bronszteina a wytłumacz mu, że to nie Wiedeń... tylko nasza, polska Huculszczyzna!
— Nu-nu, panie strażnik — szepnął wreszcie stary Żyd uśmiechając się do Jerzego i chwytając go za rękę — pan mądry człowiek, pan dobry człowiek! Pan inżynier da panu sto złotych i pan sobie pójdzie. Będzie sza, będzie cicho i — koniec!... Sto złotych ha-ha-ha — piękny pieniądz!... Panie strażnik... Nu, co? Pan wie, że...
Nie skończył, gdyż Brzeziński miał już dosyć tego nikczemnego kuszenia.
Ugodzony w szczękę Żyd zatoczył się i runął na łóżko, które z trzaskiem załamało się pod jego ciężarem.
— No, może pan inżynier też tęskni za dobrą pięścią? — spytał Jerzy robiąc krok ku Bronszteinowi.
— Ja nic nie mówiłem, to Kohen mówił! — po polsku już zawołał inżynier szybko się cofając.
— Pokażcie mi teraz fabrykę! — powtórzył Jerzy i trzymając karabin w ręku, co ostatecznie przeraziło „fabrykantów“, szedł za nimi.
W jaskini stał kocioł dystylacyjny, jakich używają smolarze w terpentyniarniach. Z kosodrzewiny poddanej wysokiej temperaturze odpędzano lotną, o pięknym aromacie terpentynę, poszukiwaną przez fabryki kosmetycznych mydeł, wody kolońskiej i pasty do zębów. W głębi stało już kilka zalutowanych blaszanek z olejkiem kosodrzewinowym i leżały stosy narąbanych gałęzi tego rzadkiego krzewu.
— Co teraz będziemy robili? — spytał Jerzy, surowym wzrokiem patrząc na „inżyniera“, lecz przypomniawszy coś sobie dodał: — gdzie są wasi robotnicy?
Inżynier, zgnębiony zupełnie i wylękły, objaśnił:
— W Żabiu dziś „chram“[21], więc ludzie poszli do cerkwi i na zabawę...
— Kiedy mają powrócić?
— Dopiero pojutrze, bo jutro — znów niedziela...
Brzeziński, namyśliwszy się, oznajmił:
— Ubierajcie się, panowie! Musimy już iść...
— Dokąd?...
— Do Żabia, gdyż to najbliżej... do posterunku policji, do nadleśnictwa i sądu...
— Jakim prawem? Nie wiemy, kto pan jest — próbował sprzeciwiać się „inżynier z Wiednia“, lecz jęczący Kohen począł go mitygować:
— Nu-nu, po co takie krzyki? Skoro ten pan tak mocno bije — to znaczy, że ma na to prawo... Panie strażnik, może ja skoczę po konie?...
— Przede wszystkim nie jestem strażnikiem, tylko starszym rządowym gajowym, a co do koni, to, zanim skoczycie po nie, brykniecie mi do wąwozu, bo tak was uraczę, że wam świeczki w oczach staną!... — powiedział Jerzy.
— Panie gajowy, jeszcze tamte mi nie zgasły, żebym tak zdrów był! — jęknął stary Żyd podtrzymując dłonią obrzmiałą szczękę.
— Jak tak, to i nie ma o czym mówić! Kładźcie swoje łapserdaki i chodźmy na spacer!
Długo szli, konwojowani przez Brzezińskiego, bo nie byli ani turystami, ani piechurami. Co pół godziny, zdyszani i zlani potem, gdyż słońce tego dnia dobrze przygrzewało, siadali i prawie płacząc skarżyli się:
— Oj, oj, oj, nogi nam odpadną, całkiem umrzemy...
— Niestety, nic wam nie będzie! — odpowiadał wesoło Jerzy. — Daję wam dziesięć minut wypoczynku, a potem — marsz!
O zmierzchu dopiero dobrnęli do Żabia. W towarzystwie energicznego komendanta posterunku policji, dawnego szwoleżera, Brzeziński odprowadził swych „fabrykantów“ do sędziego śledczego, który przesłuchawszy go kazał wziąć Żydów pod klucz i polecił komendantowi posterunku odszukać w Żabiu ludzi pracujących na Ryzowej górze i uprzedzić ich, że muszą stawić się w jego biurze w poniedziałek.
— Aresztowani i niesumienny gajowy odpowiedzą przed sądem za niszczenie kosodrzewiny i za usiłowanie podkupienia pana, jako osoby urzędowej — objaśnił sędzia Jerzego, gdy ten spytał go o los Bronszteina i Kohena.
Brzeziński pozostał w Żabiu na noc, poprosiwszy o gościnę znajomego Hucuła — gazdy.
Tego jeszcze wieczora wieść o aresztowaniu inżyniera i jego pomocnika niewiadomo jak rozbiegła się już po całym Żabiu, Ilci, Krasnym Łuhu, Słupejce i dotarła aż do Krzyworówni, gdzie mieszkali Żydzi, dzierżawiący część lasów prywatnych właścicieli.
Późno w nocy w grażdzie, gdzie zatrzymał się Brzeziński, zaczęły ujadać psy. Gazda wyszedł na „pidganie“[22], a czyjś głos spytał go:
— Czy u was, gazdo, stanął gajowy z Mygli?
Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź nieznajomy prosił gospodarza:
— Obudźcie Jura, gazdo, i powiedzcie mu, że Wasyl Szaburak i sołtysowa „donia“ Marina chcą się z nim zobaczyć. Rad będzie Jur, gdy to posłyszy!
Hucuł niczego nie podejrzewając spełnił zlecenie i uspokoił się widząc, że Brzeziński istotnie ucieszył się i czym prędzej wybiegł z izby.
— Chwała Bogu — myślał Brzeziński — zapewne przebaczyła mi wszystko Marinoczka i chce mi oznajmić o swoich zrękowinach z Wasylkiem. Uff! Góra mi z pleców spadnie!
Wyszedł za bramę i ujrzał jakiegoś człowieka w miejskim ubraniu, w szarej kaskietce, nasuniętej na oczy.
— Posłał mnie po was Szaburak — mruknął nieznajomy dotykając daszka czapki.
— Chodźmy! — powiedział wesołym głosem Jerzy, szczelnie zapinając kurtkę, gdyż dął zimny wiatr. — A daleko mamy iść?
— I-i-i, blisko, do Słupejki... W karczmie bawią się chłopaki...
— To i Marinoczka jest w karczmie? — zdziwił się nieco Jerzy.
— Nie, ale kiedy wy przyjdziecie, skoczę po nią... Mieszka z ciotką u Mitry Bandaruka. Na „chram“ przyjechała z Witlicy... A Hłyszczan — to znaczy rodziciel jej — z nami w karczmie buszuje...
— No, to dobra — chodźmy! — uśmiechnął się Brzeziński.
Pomiędzy właściwym Żabiem a Żabiem Słupejką, naprzeciwko ujścia potoka „Żabiwskiego“ do Czarnego Czeremosza, pod stromym urwiskiem ciągną się gęste zarośla wiklin. Zwisające gałęzie ich, niby rozpuszczone włosy dziewcząt, pochylonych nad wartem, dotykają wody, czarnej w tym miejscu i głębokiej.
Do ujścia „Żabiwskiego“ doszli gwarząc o tym i owym i żartując. Nieznajomy kilka razy próbował zacząć rozmowę o aresztowaniu niszczycieli kosówki na Ryzowej, lecz Jerzy, jak zwykle żołnierz, umiał zachowywać tajemnicę i nie rozpuszczać języka o tym, o czym do czasu nikt nie powinien był wiedzieć.
Przed chwilą właśnie udało się Brzezińskiemu jakimś żarcikiem wymigać się zgrabnie od odpowiedzi, gdy nagle idący obok niego człowiek w kaskietce z całej siły pchnął go z urwiska.
Jerzy potoczył się uderzając bokami o kamienie i drapiąc sobie ręce i twarz o ścięte pręty wikliny.
Zatrzymały go krzaki.
Podniósł się klnąc z cicha i obmacując potłuczone boki, lecz w tej samej chwili kilku naraz ludzi rzuciło się na niego.
Rozpoczęła się bójka.
Brzeziński, zrozumiał, że musi teraz bronić się tęgo, bo być może chodziło tu o jego życie.
Odbiegł więc kilka kroków i oparł się plecami o wystający z urwiska kamień.
Przypomniawszy sobie w jednej chwili naukę i rady pułkowego trenera bokserskiego odbijał się od nacierających nań ludzi.
Mimo, że nie miał możności robienia jakichkolwiek obserwacyj, uświadomił sobie, iż został napadnięty nie przez Hucułów. Mówili inną gwarą niż ta, którą posługiwano się na Prucie i obu Czeremoszach.
Dzielnie bronił się były strzelec.
Dwóch nieprzyjaciół leżało już na ziemi i jęczało; jeden zatoczył się i plusnął do nurtu rzeki. Inni jednak nacierali coraz wścieklej, aż któremuś z nich udało się dosięgnąć Jerzego kamieniem.
Chłopak zachwiał się i czując, że krew zalewa mu oczy, padł i zemdlał...
Bitwa się skończyła.
Napastnicy gramolili się po stromym spychu brzegu i wyciągali pokaleczonych przez Brzezińskiego towarzyszy.
Na wąskim paśmie ziemi, tuż nad Czeremoszem, pozostał tylko nieprzytomny, z rozbitą głową i skrwawiony Jerzy.
Długo leżał czerniąc się na żwirze i piasku, aż doprowadziło go do świadomości przenikliwe zimno, jakieś lekkie potrącanie i ciche warczenie. Z trudem podniósł obrzmiałe powieki, sklejone krwią, i zobaczył pochylonego nad sobą psa-wilka z obrożą na szyi.
— Rex! Rex! — dobiegło Jerzego ciche wołanie.
Posłyszał je i wilk i natychmiast odpowiedział urwanym skomleniem.
Na krawędzi urwiska błysnęła lampka elektryczna i jakiś człowiek rzucając przed sobą snop białych promieni szybko zbiegał na dół.
Po chwili stanął przy Brzezińskim.
— To wy jesteście? Co się stało? — padły pytania i Jerzy poznał głos komendanta posterunku policji. — Robiłem obchód nocny aż tu nagle Rex zwęszył pana...
Brzeziński z trudem poruszając wargami opowiedział o napadzie na siebie kilku nieznanych mu osobników. Nie wspomniał tylko o Marince Hłyszczance ani o Szaburaku.
Policjant świecąc sobie oglądał pobojowisko. Wkrótce powrócił niosąc czapkę o daszku z białego celluloidu i kółko z trzema kluczami.
— E-e, braciszki, teraz to już mam was w łapie! — śmiał się cicho komendant. — Wyłowię wszystkich jak kiełbie z sadzawki.
Podtrzymując słaniającego się na nogach Brzezińskiego poprowadził go na posterunek.
— Zaraz zatelefonuję do doktora... Trzeba wam zrobić opatrunek, bo ranę macie dużą, no i krwi wam ubyło... — mruczał z troską w głosie.



Rozdział XXVII
POSTRACH GÓR“

Posterunek policji w Żabiem wywiązał się z zadania znakomicie. W ciągu jednego dnia nazwiska napastników na Jerzego Brzezińskiego zostały ustalone, jak również związek ich z dzierżawcami terenów, obfitujących w zarośla kosodrzewiny. Po złożeniu przez komendanta meldunku telefonicznego do policji powiatowej w różnych miejscach nastąpiły aresztowania uczestników napadu na Jerzego. Dochodzenia policji nie ustaliły jednak żadnej łączności ich z Mariną Hłyszczanką i Szaburakiem. Dziewczyny ani zakochanego w niej chłopaka dnia tego nie widziano w Żabiem.
Jerzy, który obandażowany przez lekarza leżał w pokoju gościnnym w nadleśnictwie, dowiedziawszy się o tym westchnął z ulgą i uspokoił się. Na drugi dzień po wypadku przyszli do niego Iwan Gabara, Hryć Bajbała, Wasyl Szaburak i bratanek Jerzego, Michał Brzeziński, gospodarujący w Mygli. Wiadomość o zamachu na Jerzego szybko bowiem dotarła do Mygli, nad Szybene i do wszystkich gajówek. Wieczorem dowiedział się też o tym nadleśniczy w Jaworniku i telefonował do Żabia zapytując o stan zdrowia Brzezińskiego i szczegóły napadu na dzielnego podleśniczego.
Trzy dni przeleżał Jerzy, na czwarty zaś wstał i, chociaż czuł jeszcze zawroty głowy, zaczął chodzić, żeby, jak oznajmił lekarzowi, nogi mu w stawach nie zardzewiały.
Jerzy nie długo wprawiał się w chodzenie, gdyż otrzymał nagle telefonogram ze Skolego. Telefonował inżynier Romuald Zielewski donosząc, że znajduje się w puszczy nad Oporem i wzywa go do siebie w pewnej pilnej sprawie. Zapomniawszy o wszystkich swych dolegliwościach Brzeziński wsiadł do autobusu, kursującego pomiędzy Żabiem a Kosowem i Kołomyją, i pojechał, by zdążyć na pierwszy pociąg idący w kierunku Stryja.
Inżynier bardzo serdecznie spotkał Jerzego w Skolem, a posłyszawszy o jego przygodzie i obejrzawszy niezagojoną jeszcze ranę zdumiał się i spytał:
— Musicie czuć się bardzo słabo? Przecież tyle wam krwi ubyło.
Brzeziński uśmiechnął się wesoło i odparł:
— Panie inżynierze, nic mi nie będzie do samej śmierci! W puszczy, w żywicznym powietrzu siły rychło mi powrócą!
Zielewski opowiedział mu, że właściciele Skolego wnieśli skargę do dyrekcji lasów na kłusowników, gdyż miejscowy zarząd leśny nie mógł dać sobie z nimi rady. Gajowi i policja aresztowali kilku z nich, lecz byli to ciemni Bojki, którzy wykonywali czyjeś rozkazy. Ten zaś, kto wydawał te rozkazy, pozostawał nie wykryty.
— Dyrekcja odkomenderowała mnie tu dla uporządkowania tej sprawy, ja zaś, panie Brzeziński, dobieram was do pomocy — oznajmił inżynier.
— Dziękuję, panie inżynierze — powiedział Jerzy. — Coś się zrobi, bo tak dłużej być nie może. Proszę dać mi trochę czasu do namysłu...
To powiedziawszy Brzeziński wyszedł z mieszkania inżyniera. Szedł przez małe, malownicze miasteczko, tonące w zieleni, wyciągnięte w dolinie pomiędzy wysokimi górami, okrytymi lasem. Nie widoki jednak przykuwały do siebie uwagę podleśniczego. Błąkając się niby bez celu oglądał sklepy na rynku i gawędził z ludźmi, przybywającymi pieszo i konno zapewne z daleka, gdyż mieli zmęczony wygląd. Uwagę jego zwrócił na siebie mały domek żydowski ze sklepikiem i jadłodajnią. Każdy, kto przybywał do miasta, dążył tam, a właściciel, ogromny, rudy Żyd z czerwonymi łapami badawczo przyglądał się gościowi i szeptał coś do niego odciągając go na stronę.
— Hm... hm — mruknął do siebie Brzeziński spostrzegłszy, że Bojki przybywający z gór obsiadłszy stół stojący w ciemnym końcu izby, szepcąc coś do siebie naradzali się i spierali.
Wieczorem do jadłodajni wszedł góral w bardzo zniszczonym ubraniu i usiadł przy oknie, bystro patrząc na gospodarza. Żyd zerknął kilka razy w jego stronę, w końcu nie wytrzymał i zbliżył się pytając:
— Co wam podać, gazdo?
— Nie na jedzenie tu przychodzę — zamruczał przez zęby Bojko i podejrzliwie się obejrzał.
— O! — wyrwał się Żydowi cichy okrzyk. — To wy z tamtej strony?
Gość milczał, jak gdyby nie słysząc pytania.
— Skąd? Z Munkaczewa, Pereczynu, Użhorodu, Koszyc — wypytywał się z zainteresowaniem szynkarz i restaurator w jednej osobie.
Gość rozejrzał się po izbie i rzucił przez zęby:
— Pytacie jak szpieg...
— Co? Ja — szpieg? — zaniepokoił się i oburzył Żyd. — Nuchim Śliwka powiedziałby wam jakim jest szpiegiem Salomon Żydłakiewicz. Też takie słowo powiedzieliście — szpieg!
— Prowadź mnie do Śliwki — szepnął rozkazującym głosem Bojko.
— Nu-nu, czy ja głupi? — wzruszył ramionami rudy. — Idźcie sami...
— Nie wiem, gdzie mieszka, jestem tu po raz pierwszy...
— Nie dochodząc tartaka, pójdziecie drogą na lewo do przysiółka, tam wam pierwszy lepszy przechodzień pokaże dom Nuchima — szeptał Żyd, zaglądając w oczy gościowi. — Może dać wam piwa, dobre, lwowskie...
— Dajcie butelkę, bo w gardle mi przeschło...
W pół godziny po tej rozmowie Brzeziński wchodził już do sklepiku Śliwki. Pamiętając czasy pułkowe pewnym krokiem zbliżył się do lady, gdzie w zatłuszczonej mycce siedział stary, pejsaty Żyd, i przenikliwie wpatrując się w jego okrągłe, załzawione oczy o zaczerwienionych powiekach powiedział:
— Zmiana hasła...
— Oj, zmiana! Co znaczy zmiana? Dlaczego zmiana?
— Powiadam — zmiana i — koniec!
— N-nu, jakie teraz hasło?
— Cisa...
— Cisa? — powtórzył Nuchim.
— Powiedz o tym naszym towarzyszom — kiwnął głową Jerzy. — A gdzie Iwan?
— Który? Iwan Suchoręki, czy Bezimiennik?
— Suchoręki... Dawaj mi go zaraz...
— Idźcie na cmentarz, Iwan przyjdzie tam... Tu nie można...
— Wiem — przytaknął gość. — Będę czekał na cmentarzu... A migiem, bo dziś jeszcze muszę wracać...
Już wychodził ze sklepiku, gdy Śliwka dogonił go i tarmosząc za poły i rękawy szeptał wzburzonym głosem:
— Nu — ja nic nie mówiłem... ja tylko słyszałem, że Suchoręki... z policją się zwąchał... Widzieli go ludzie, jak w Jarze Czornym z komendantem miał spotkanie... ale ja nic nie wiem, ot, ludzie tak bają...
— Wiem wszystko — potrząsnął głową Brzeziński — i dla tego zdrajcy mam ten podarek.
To mówiąc wysunął zza pazuchy rękojeść rewolweru i mruknął:
— Po to przyjechałem do Iwana... Nie wiem tylko... poradźcie, gdzie to lepiej zrobić, bo na cmentarzu za blisko... Policja strzał posłyszy...
— Suchoręki dla zamydlenia oczu każdej nocy kłusaczy, stępice i „silce“ zastawia... może razem z nim pójdziecie i gdzieś w uroczysku... swoje zrobicie...
— Chcielibyście tego? — uśmiechnął się Jerzy.
— N-nu, ktoby z naszych nie chciał? — zarechotał stary sklepikarz. — Jeżeli Iwan zdradza, tedy będą areszty i sądy... Źle! Nie każdy się wyplącze... nie każdy...
Gość nic nie powiedział na to i skierował się w stronę małego zarośniętego bukami cmentarza widniejącego na zboczu góry.
Długo czekał tam i drgnął, gdy spoza krzaków wyłoniła się nagle sucha, przygarbiona postać chłopa-Bojki.
Góral długo macał oczyma nieznajomego, wreszcie szepnął:
— Cisa...
— No, to już znacie nowe hasło? Zapewne od Żydłakowicza dowiedzieliście się...
— Od niego, czy nie od niego — to nie wasza sprawa — mruknął.
— Dobrze mówicie, ale jak będziecie gadać, kiedy zapytam was... czy to prawda, żeście się zwąchali już z policją.
Chłop szybkim ruchem sięgnął do kieszeni portek, lecz Brzeziński porwał go za rękę i ściskając ją mocno, powiedział:
— Śliwka wydał was tym z Użhorodu i Munkaczewa... Przyjdą tu, by zabić was... Mnie nie obawiajcie się, bo ja nie z tamtej strony...
Iwan nie wierzył, więc Jerzy trzymając go pod lufą rewolweru zmusił opowiedzieć wszystko. Dowiedział się, że Żydzi i niektórzy Bojki mają w Skolem tajne składy bibuły komunistycznej i broni, że przesyłają to do Żabia, Worochty i Rafajłowej a stamtąd do Stanisławowa, gdzie wszystkim kieruje jakiś Kottler; że przemytnicy bibuły namówili kłusowników, żeby robili raban, zastawiając pułapki na zwierza i strzelając do jeleni i kozłów.
— Wsadzą takiego na trzy miesiące do ula, a on i rad. Karmią go do syta, spać może ile chce... radio mu przygrywa, a gdy wyjdzie towarzysze płacą mu sto złotych... Kapitał! On takich pieniędzy przez całe życie nie widział... Do tego dochodzi jeszcze zarobek po sprzedaniu zabitej zwierzyny... Ot, na przykład, taki Ostap Borkanik w pętlę w silce schwytał na „Czerwiennym Trapaszu“ niedźwiedzia i Czechom go sprzedał. Strażnicy i policja szukają po górach i tropią kłusowników, a tymczasem ci spoza kordonu przekradają się z bibułą i bronią...
— Znasz tych ludzi? — spytał Jerzy.
— Wszystkich nie znam, ale znam miejsce, gdzie składają transporty — mruknął Iwan.
— Daleko stąd?
— W Oporcowej Rozłodze... za trzy godziny dojść można...
— Dobrze! Poprowadzisz tedy mnie... a i kłusowników chciałbym zobaczyć... — uśmiechnął się Brzeziński i poczuł wyraźnie, jak mu ręce swędzić poczęły, bo taki to już był człek na kłusowników zajadły. — No, prowadźcie mnie, Iwanie Suchoręki, a na wszelki wypadek pamiętajcie, że jakby coś nie po myśli mojej się stało dostaniecie kulką w plecy...
Długo szli potem, chociaż mrok już zapadł w puszczy. Ścieżynę widzieli jednak wyraźnie, gdyż księżyc świecił z całej mocy. Przed północą doszli do Rozłogi. Czarne żebra skalne występowały ze zboczy głębokiego wąwozu. Cisza panowała dokoła. Stąpając ostrożnie doszli do jakichś zwisających skał. Pod nimi czaiła się czarniejsza od nocy czeluść groty. Świecąc sobie latarką weszli do obszernej jaskini z pułapem okopconym od palących się tam ognisk. Iwan pokazał Brzezińskiemu różne zakamarki w ścianach, gdzie ukrywano przemycane paczki. W jednym z zakątków znaleźli właśnie owinięty w ceratę pakunek.


W jednym z zakątków znaleźli owinięty w ceratę pakunek

— To z Bratisławy — mruknął Suchoręki. — Stamtąd zawsze przysyłają paczki w „klejonce“...
Jerzy zabrał paczkę i wyszedłszy z jaskini, ukrył ją pod korzeniami drzewa i przywalił suchą leżaniną.
— Weźmiemy to na powrotnej drodze — szepnął do Iwana. — A teraz, bracie, prowadźcie na kłusowniczy teren.
Przebrnęli grań wysokiej i długiej góry i wkrótce posłyszeli jakieś szamotanie się i głośne chrapanie.
— A-a — przeciągnął drapieżnym głosem Bojko. — Łania wpadła do „zapadni“.
Rzeczywiście — stanęli wkrótce nad głębokim dołem, w którym miotała się usiłując wydostać się łania.
Brzeziński obejrzał pułapkę. Był to kwadratowy, głęboki na trzy metry dół, okryty z góry cienkimi żerdziami i przysypany ziemią i suchym listowiem.
Wykopany był na grządzie, wydeptanym przez jelenie.
— U nas na Wierchowinie od dawna już kłusownicy nie robią takich zapadni... — pomyślał Jerzy oglądając pułapkę, w której chrapiąc głośno łania usiłowała zrobić skok, lecz odbijała się od zwężających się ku górze boków dołu.
Nad ranem doszli do złomisk, gdzie Bojko pokazał Jerzemu ślady niedźwiedzia.
— Tam, gdzie leżą przewalone przez „dujawicę“ drzewa, ma on swoją gawrę i tym tropem idzie do jaru na wodopój — objaśnił kłusownik.
Poszli ku urwistemu brzegowi potoku mknącemu na dnie wąwozu.
W krzakach, gdzie ścieżka zaczynała zbiegać spychem jaru, Brzeziński spostrzegł „silce“. Była to zawieszona na gałęziach pętla z grubego sznura, ukryta wśród liści i wysokiej trawy. Niedźwiedź przechodząc tędy musiał obetrzeć się o sznur, który spadał i zaciskał uciekające zwierzę.
— Przed wczoraj Mikita Szymanik schwytał dwulatka... — zauważył Iwan.
— Cóż z nim zrobił? — spytał Jerzy.
— Skrępował pętami i odwiózł na tamtą stronę, za rubieżę... dali mu za niedźwiedzia 50 złotych.
Rozmowę tę przerwał rozlegający się niedaleko strzał.
Z tupotem racic, niewidzialny za krzakami przemknął rudel jeleni.
Dobiegło echo drugiego strzału — padł on znacznie dalej i miał krótki, klaszczący huk.
— Strzelano z broni o obciętej lufie — mruknął Brzeziński.
— A no, tak jest — zgodził się Iwan. — Kłusownicy nasi używają starych karabinów austriackich i obcinają im lufy, żeby łatwiej ukryć można było pod sierakiem...
— Wiem — kiwnął głową Brzeziński. — Powracajmy już...
Poszli dawną drogą i zabrawszy paczkę z bibułą skierowali się na przełaj ku Skolemu.
Brzeziński wstąpił po drodze do sklepu Śliwki, kazał przerażonemu Żydowi przechować przyniesioną paczkę, sam zaś, pokręciwszy się po miasteczku, niespostrzeżenie wszedł na posterunek policji i zameldował o tym, czego dowiedział się tej nocy.
Powróciwszy do mieszkania inżyniera Jerzy położył się na tapczanie i zamknął oczy.
Był zupełnie wyczerpany i poczęła go trawić gorączka.
Gdy Zielewski powrócił do domu, Jerzy opowiedział mu o swojej przygodzie.
Inżynier słuchał tego jak bajki.
— Musicie, panie Jur, dostać za to dobrą nagrodę! — zawołał. — Wielkiej dokonaliście rzeczy.
— Ja nie dla nagrody to robię — szepnął słabym głosem Brzeziński. — Tyle pokoleń polskich troskało się i walczyło o tę ziemię, a różni zbrodniarze chcą nam ją odebrać. Ja na to patrzeć spokojnie nie mogę!
Jerzy drżał cały i dzwonił zębami.
Zielewski posłał gospodarza do doktora, zaniepokojony pogorszeniem choroby Brzezińskiego.
Znowu dwa dni przeleżał Jerzy w gorączce i malignie.
Nie wiedział, że policja w Skolem dokonała licznych aresztów.
Powędrowali do Stryja obaj Żydzi i cały tłum kłusowników i przemytników bibuły, bo policja urządziła zasadzkę w Oporcowej Rozłodze i wyłapała dwunastu chłopów, przekradających się spoza kordonu na polską stronę.
Nie wiedział też Jerzy, że i w wykrytej przezeń fabryczce olejku kosodrzewinowego znaleziono również wielki skład bibuły komunistycznej.
O Jerzym Brzezińskim po tym wypadku w puszczy nad Oporem dowiedziano się w Stanisławowie i Lwowie, a pisma warszawskie, poznańskie i krakowskie opisywały jego przygody i nadały mu przydomek „Postrach gór“.
Zainteresowała się nim wreszcie Naczelna Dyrekcja Lasów Państwowych.
— No, teraz to już spokojny o pana jestem! — mówił radosnym głosem inżynier Zielewski, potrząsając dłoń Jerzemu. — Kariera wasza będzie zabezpieczona...
Jerzy milczał. Myślał o tym, że dawno nie miał listu od panny Stefanii i nic nie wie o losach szkoły w Mygli...
Westchnął ciężko...





Rozdział XXVIII
NA PROSTEJ DRODZE

Minął rok... Długi, strasznie długi rok...
W Mygli świecąc dużymi oknami stanęła tuż pod lasem nowa szkoła, a na uboczu nieco, na ścianie odnowionej grażdy Jerzego Brzezińskiego widniał szyld z napisem:
— Leśnictwo Grajczowskiego rezerwatu.
Na drzwiach wejściowych połyskiwała mosiężna tabliczka:

„Jerzy Brzeziński.
Leśniczy“.

Wewnątrz starej grażdy zaszły też głębokie zmiany.
Nie brał w nich udziału dawny gazda, jako leśniczy zajęty bardzo w terenie, ale za to zagospodarowała się tam pani Stefania Brzezińska, żona leśniczego i kierowniczka szkoły w Mygli.
Izby, gdzie żył i pracował stary gazda Brzeziński, nabrały zupełnie innego wyglądu, zmieniły się w czyściutkie, przytulne, estetyczne mieszkanko wielkomiejskie z firankami w oknach, dywanami i obrazami na ścianach.
Pan Jerzy wpadając do Mygli z daleka jeszcze uśmiechał się do swego domu i pędził, by powitać żonę — pogodną zawsze, uśmiechniętą i energiczną.
Ujrzawszy męża wołała wesoło:
— Bywaj, bywaj, „Postrachu gór“!
Na ten okrzyk biegł administrator Mikołaj Brzeziński i drugi jeszcze — bardzo poważny, napuszony Bartek, a za nimi służba. Psy witały pana wesołym ujadaniem, na które Karek odpowiadał krótkim rżeniem.
Pani Stefania jednak nie miała strachu przed „Postrachem gór“ i znać było, że męża ma w ręku i że on świata Bożego poza nią nie widzi.
Tymczasem był to najgroźniejszy leśniczy i najdzielniejszy. Urzędnik — żołnierz, ścisły, dyscyplinowany, odważny, dla którego nie istniało słowo — niemożliwe.
Pewnego dnia szczególnie się spieszył do domu pan leśniczy. Z góry jeszcze, przykrywszy przed słońcem oczy dłonią, spoglądał ku swej grażdzie i popędzał Karka.
Pan Jerzy był bardzo zadowolony z objazdu, gdy mógł zwiedzić szczegółowo swój ogromny rezerwat. Zwierzostan w nim szybko się podnosił. Kłusownictwo i niedozwolone poręby lasu ustały zupełnie. Stały się niebezpieczne i wprost niemożliwe, gdyż leśniczy nie tylko surowo karał winnych, ale umiał uprzedzić zbrodnię i nie dopuścić do wykroczeń przeciwko prawu.
Objechał w ciągu trzech dni cały rezerwat. Wszystko znalazł w idealnym porządku. Gajowi Szaburak, Gabara i Bajbała sprawiali się znakomicie i, jak mówili o nich okoliczni gazdowie i juhasi, niby w słońce patrzyli w oczy panu leśniczemu i gotowi byli w ogień skoczyć za nim.
Wasyl Szaburak dumny z tego, że pan Jerzy trzymał do chrztu jego syna i że żona jego Marinka ukończyła wieczorowe kursy w szkole pani Stefanii, ze skóry wyłaził, żeby tylko leśniczy nie spojrzał nań krzywo.
Brzeziński wyprawił dziś do Dyrekcji Lasów depeszę donosząc, że należałoby odstrzelić 8 byków i 2 niedźwiedzie, i że muflony poczęły się mnożyć szczęśliwie.
Popędzał Karka pan Jerzy, a gdy spoza pagórka wyjechał na krawędź jaru, wydał radosny okrzyk.
Na moście spostrzegł bowiem szczupłą, zwinną postać — po żonie bodaj najdroższą mu i najbliższą.
Oparty o poręcz stał starszy sierżant Piotr Bielski, który przyjechał na trzytygodniowy urlop do Mygli.
Rozmawiał z panią Stefanią.
Brzeziński ogarnął wzrokiem wiotką, wyniosłą sylwetkę żony w białej sukni.
Nie widział jej twarzy, gdyż przesłaniała ją biała parasolka, ponieważ tego roku upalna niebywale wypadła jesień, tak pogodna że nawet buki dopiero zaledwie tam i sam koralami okrywać się poczęły.
Leśniczy zjechał na dno jaru i zeskoczył z konia.
Ucałowawszy ręce żony, długo ściskał się z Bielskim powtarzając:
— Wielkie, prawdziwe mam święto, mogąc gościć u siebie pana sierżanta.
— Też święto! O jednego żarłoka, o jedną gębę niesytą więcej — żartował wzruszony Bielski.
I znowu ściskać się poczęli.
— Pięknie wyglądacie Jurku — zauważył sierżant. — Ho-ho! Wielki pan — leśniczy i to jeszcze jaki — „Postrach gór“.
Wszyscy troje zaśmiali się wesoło i ruszyli ku domowi.
Karek puszczony wolno szedł za nimi potrząsając grzywiastym łbem.

KONIEC






  1. Kris — strzelba.
  2. Umiejący tropić.
  3. Tamę.
  4. Rudel — stado.
  5. Wielka Niedźwiedzica; Wielki Wóz.
  6. Ścieżką.
  7. Zagroda z żerdzi.
  8. Stare poręby.
  9. Zajdej — pogardliwa huculska nazwa dla przybysza.
  10. Hrabia.
  11. Miejsce, wypalone przez pożar leśny.
  12. Dar pamiątkowy.
  13. Posiadłość francuska w Afryce środkowej, granicząca z belgijskim Kongo.
  14. Huculska nazwa psa.
  15. Dziwak.
  16. Pewne.
  17. Płaszcz z kapturem, noszony przez kobiety.
  18. Gerdan — naszyjnik.
  19. Twaróg z mleka owczego.
  20. Flisacy.
  21. Święto kościelne.
  22. Werendka na słupach przed tylną ścianą chaty huculskiej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.