<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Powiastki cmentarne
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
OPOWIADANIE ADWOKATA.

— Miło mi jest — prawił adwokat — oświadczyć panom, że życie moje rozwijało się, jeżeli nie powiem: nadzwyczaj, to przynajmniej bardzo wszechstronnie...
Dziś jako adwokat jestem do pewnego stopnia organem władzy i czynnikiem porządku. W wieku chłopięcym, byłem nauczycielem elementarnym i pochlebiam sobie, że zarówno książką jak i dyscypliną przyczyniałem się do rozszerzenia w masach oświaty i dobrych obyczajów. Później zostałem nauczycielem tańców, a więc jednym z kapłanów sztuki.
Nawiasowo dodam, że honorowano mnie wówczas nędznie, choć tańczyłem bardziej z natchnienia, niż skutkiem odpowiednich studjów. Przy pomocy wiotkiej postawy i interesującej fizjognomji, zebrałem sobie jedynastu uczniów, którzy płacili mi po dziesiątce za lekcją, a którym ja, sprzedawszy nadpsutą pozytywkę, zamiast grać, śpiewałem popularniejsze tańce.
Nareszcie, widząc, że lada baletmistrz, który (ze względów intelektualnych) nie wart był mi butów wyczyścić, lepiej się ma ode mnie, rzuciłem zawód choreografa i zostałem kancelistą przy szpitalu.
Tu nauczyłem się sprawować władzę z godnością.
Jeżeli przywieziono nowego chorego, miałem zwyczaj, wpisując go do ksiąg, udawać kandydata na lekarza, egzaminowałem pacjenta i kiwałem przytem głową, tudzież gryzłem wargi tak, jak najprawdziwszy doktór medycyny i chirurgji. Kiedy do chorego przychodzili krewni, pocieszałem ich frazesami: „Będzie lepiej!... Silna kompleksja...“ — pozwalałem marniejszym z pomiędzy nich całować się w rękę i, z miną głównego opiekuna, polecałem szwajcarowi, aby ich puścił (jeżeli notabene był dzień po temu).
Zakonnice lubiły mnie, ponieważ modliłem się klęczący i namówiłem do spowiedzi dwu chorych ateuszów. Lubili mnie i posługacze, ponieważ nie przeszkadzałem im brać łapówek, lub upijać się nawet, jeżeli był czas odpowiedni. Przypuszczam, że i z chorymi trafiłbym do ładu, gdybym im mógł dawać większe „porcje.“ Na nieszczęście, nie ode mnie to zależało...
— Przepraszam, panie dobrodzieju, szanownego kolegę, ale chcielibyśmy się czegoś o Marji dowiedzieć — przerwał obrońca.
— Nie myśl, szanowny kolego, abym ci chciał opisywać powody, dla których rzuciłem szpital, wziąłem się do nauki i wszedłem następnie do uniwersytetu. Ponieważ jednak Marję poznałem w szpitalu, nie mogłem więc o nim przynajmniej krótko nie wspomnieć...
— Słuchamy! słuchamy! — wtrącił mecenas.
— Pewnego zimowego wieczora, około jedynastej, siedziałem w kancelarji szpitalnej. Tego dnia mieliśmy parę pogrzebów, paru konających i wogóle dosyć zajęcia, niedobrze wpływającego na nerwy.
Na dworze szumiała burza. Śnieg bił w szyby, wiatr z jękiem wpadał do komina i trząsł blachą, co nader przykry wywoływało efekt.
Dodajcie do tego niezbyt jasne światło łojówki, olbrzymi krucyfiks wiszący na ścianie, a wreszcie to, że posługacz, śpiący w kancelarji chrapał jakby go zarzynano, a zrozumiecie łatwo stan, w jakim znajdowałem się podówczas.
Nagle, u furty, targnięto parę razy za dzwonek. Ze sposobu targnięcia poznałem, że interesant sam jest chory, sznur bowiem poruszył się parę razy, a dzwonek uderzył tylko raz. Przez skórę czułem, że jakaś bardzo osłabiona ręka wykonywa tę czynność.
Nie wiem dlaczego, przeraziłem się i nie ruszyłem nawet z miejsca...
Tymczasem za sznur pociągnięto znowu, choć jeszcze niedołężniej niż poprzednio.
Pobiegłem do sieni, lecz w tej chwili usłyszałem cichy jęk i upadek za drzwiami, w które wiatr gwałtownie uderzał.
Teraz już nie miałem odwagi wyjść sam, ale zbudziłem szwajcara i posługacza. Mruczeli obaj wprawdzie jak wilki, ogarnęli się jednak względnie dość prędko, i wyszliśmy razem.
W progu, przysypana śniegiem, leżała jakaś kobieta. Wnieśliśmy ją do kancelarji, i tu przekonałem się, że kobieta owa, mimo dostatecznie rozwiniętych kształtów, miała rysy dziecinne. Liczyła co najwyżej lat siedemnaście.
Wkrótce znalazł się felczer i zakonnica. Otrzeźwiliśmy chorą, daliśmy jej parę łyżeczek wina i trochę ciepłego kleiku; otworzyła biedactwo, mówiąc nawiasem, bardzo piękne oczy, ale podnieść się nie mogła.
— Co ci jest, moje dziecko? — spytała poczciwa zakonnica.
— Córeczka mi umarła! — jęknęła.
Spojrzeliśmy po siebie.
— Gdzie pani mieszka? — spytałem.
— Nigdzie! Trzy dni tułam się po ulicach, a dzisiejszej nocy...
— Nie masz więc pani nikogo w Warszawie?
— Mam opiekuna, ale on już prawie od roku wygnał mnie...
Zapytana o bliższe informacje, powiedziała, że ma na imię Marja. Nazwiska jej jednak w tej chwili nie pamiętam.
Ponieważ szpital był przepełniony, chorą więc umieszczono w pokoiku przy kancelarji. Zainteresowany jej nieszczęściami i pięknością, odwiedzałem ją częściej może niżby wypadało, i powoli wydobyłem z niej historją, którą mi z naiwną prostotą opowiedziała.
Rodziców nie pamiętała, wychowali ją zaś pewien lokaj, którego nazywała tatkiem, z żoną swoją praczką, która jej istotnie zastępowała matkę.
Póki żyła przybrana matka, uczyła ją czytać i pisać, czesała jej z rana włosy, a męża wieczorem dla rozmaitości nazywała pijakiem. Wówczas tatko irytował się niesłychanie, matkę klął, a dziewczynę poszturgiwał...
Mniejsza jeszcze o sierotę, ale pijaczyna miał obmierzły zwyczaj rzucać za żoną rozmaitemi naczyniami i sprzętami. To też wszystkie stołki były połamane, szklanki i garnki potłuczone, a poczciwa kobieta nosiła sińce na całem ciele. Raz nawet jak ją uderzył nogą w piersi, rozchorowała się nieboga, leżała miesiąc w łóżku i wreszcie zmarła.
Po śmierci żony tatko sprzedał połowę rzeczy, pił coraz mocniej i stracił służbę. Od tego czasu poczęli dom odwiedzać różni panowie, a także jakieś panie młode i stare.
O czem konferowali z dymisjowanym lokajem, Marja nie wiedziała, dostrzegła jednak to, że w owych czasach miał więcej grosza niż dawniej, a pijał tylko arak.
Najczęściej odwiedzał ich pewien stary bogacz, o którym opiekun mówił, że ma fałszywe zęby, cudze włosy i przyprawioną rękę. Nazywał go też wielkim nicponiem, ale kłaniał mu się do samej ziemi, bo mu stary najwięcej dawał zarabiać.
Pewnego dnia stary przyniósł dziewczynie kolczyki i broszkę. Bała się go bardzo, lecz gościniec wzięła, ponieważ był ładny.
Tego samego wieczora eks-lokaj powiedział jej, że pójdzie do starego na służbę...
Jakie tam przy okazji wystąpiły propozycje, łatwo domyślicie się, szanowni koledzy. Uczciwa, choć niedoświadczona dziewczyna, pamiętając o przestrogach opiekunki, odparła je ze wstrętem. Łotr jednak tatko, dla którego skrupuły podobne nie istniały, wpadł we wściekłość i wygnał z domu sierotę.
— Ha! wtedy — mówiła biedna Marja — porwała mnie złość. Klękłam na bruku i przysięgłam Bogu Najwyższemu, że już do tego domu, gdzie chcą duszę moją zgubić, skąd mnie gorzej niż psa wypędzają, nigdy nie wrócę. I powiadam, że i dziśbym nie wróciła, chyba, żeby Bóg za taką dobroć moją oddał mi córeczkę.
Potem z naszej ulicy uciekłam jak warjatka, sama nie wiedząc gdzie. Chciałam iść do jednej stróżki znajomej, ale mi wstyd było, i nie poszłam. Potem pomyślałam, że najlepiej zrobię, jeżeli się w Wiśle utopię, i pobiegłam na most.
Póki ludzie czuwali i światła paliły się w domach, chodziłam po moście i mówiłam sobie tak: Jeszcze się popatrzę na Warszawę, to znowu na Pragę, to na Saską Kępę, a potem skoczę w wodę. Takem się zamyśliła, aż naraz zrobiło się strasznie pusto na ulicach. Wtedy, mówię panu, taki lęk mnie ogarnął!... Zdawało mi się, że się most załamuje, albo woda podnosi, to znowu... Albo ja już wiem, co mi się nie zdawało!
Ach! od jednego razu jak nie zacznę uciekać, jak nie zacznę... Jeszcze trzeba nieszczęścia, że za mną leciał ktoś na ulicy... Małom nie padła!
Stanęłam pod murem i słucham, słucham: idzie ktoś, ale nie z tej strony, co mnie gonili, tylko z drugiej. Idzie sobie i gwiżdże...
To tak szedł i wygwizdywał sobie pan Stefan. Wtedy naraz zaczęłam płakać, sama nie wiem nawet czego...
Pan Stefan zobaczył mnie i stanął.
— Coś ty za jedna, czego płaczesz?...
— Sierota jestem, panie, a płaczę, bo mnie ojciec z domu wygnał.
Potem opowiedziałam mu wszystko, co się stało.
— Ha! — mówi pan — tyś sierota i ja sierota, więc chodź ze mną. — I poszedł naprzód do jednego drewnianego domu, gdzie mieszkał na facjatce.
— Biedne dziecko! — mruknął mecenas.
— Istotnie że biedne! — potwierdził adwokat. — Uciekając przed starym rozpustnikiem, trafiła na młodego filantropa, który przez litość wziął ją naprzód do siebie, a potem, rozumie się, porzucił!
Wówczas poszła na służbę, ale i tam jej się nie wiodło, ponieważ w kilka miesięcy państwo odprawili ją, zobaczywszy, co się święci.
Wtedy dostała miejsce w szynku, gdzie robota była ciężka, ale strawa niedobra. To też chorowała tam prawie codzień, szukała także i Stefana, ale on zginął gdzieś jak kamień w wodzie!
— Wreszcie — mówiła dalej Marja — nie mogąc już wytrzymać w szynku, podziękowałam za służbę i z kilkoma zebranemi rublami poszłam w komorne do jednej starej kobiety.
Staruszka była bardzo poczciwa, choć biedna. Zdaje mi się, że chodziła po proszonem; to też jeść choć licho mieliśmy, ale palić nie było czem w izbie.
W tych czasach dał mi Bóg córeczkę; ale biedactwo umarło, trochę może z zimna, a trochę i z głodu. Niedługo potem staruszkę sankarz rozjechał na ulicy, a mnie gospodarz z domu wypędził...
Teraz już zostałam sama na świecie i w takiej jeszcze nędzy!
Państwa wstydziłam się prosić o co, ale prosiłam babek żebrzących, i te mnie przez kilka dni karmiły. Dawały mi wódki, chleba, zimnych kartofli, a nawet i po parę groszy.
Jednej nocy spałam w takiej pace, co to w niej fortepiany rozwożą, a drugiej w kościele, gdzie mnie dziadek jakoś nie dopatrzył po nabożeństwie. Na trzecią noc poszłam do psiej budy, i tam mi było najcieplej, ale że się ludzie jakoś po podwórzu kręcili, musiałam więc uciekać, i wtedy Pan Bóg do szpitala mnie doprowadził.

Adwokat przerwał opowiadanie i duszkiem wychylił pozostałą resztę ponczu.
— Ciekawa, panie dobrodzieju, historja — mruknął patron.
— Zdaje się, że jeszcze nie skończona — zauważył mecenas.
— Do końca już niedaleko, szanowni koledzy — rzekł adwokat.
Ojciec mój w tym czasie wezwał mnie do domu w interesie familijnym, którego wymieniać nie widzę potrzeby. Jako dobry urzędnik wziąłem urlop na osiem dni, siedziałem dwa tygodnie, gdym zaś powrócił do obowiązków szpitalnego kancelisty (a działo się to wieczorem), pobiegłem najpierwej do pokoju Marji. Łóżko jej znalazłem posłane, tablicę startą, miskę umytą, lecz lokatorki już nie było.
W tej chwili, panowie, uczułem to, co czuć musi korek, gdy w istotę jego wszrubowują trybuszon... „Czy choć aby wyzdrowiała?...“ — pomyślałem.
Na korytarzu spotkałem szwajcara, który miał jak zwykle minę Aleksandra Macedońskiego; przeszedłem obok szarytki, która, ze spuszczonemi jak zwykle oczyma, niosła komuś kubek z lekarstwem, lecz o Marję pytać nie śmiałem. Zdawało mi się, że gdy wymówię to imię, wstyd ściśnie mi gardło tak, że nie będę mógł więcej słowa przemówić.
Należało jeszcze zajrzeć na sale ogólne.
Wszedłem do największej, którą od kilku dni zajmowali mężczyźni.
Paliło się w niej parę łojowych świeczek. Jeden chory wciskał w łapę posługaczowi dyskę i bilecik, prawdopodobnie miłosny. Dwaj inni kłócili się o porcją, którą jeden zjadł drugiemu w chwili, gdy tamten spoczywał na łonie Morfeusza. Jeszcze dwaj inni, ubrani w sukienne szlafroki, pantofle z drewnianemi podeszwami i szlafmyce podobne do głów cukru, grali w warcaby zrobione z ośródków chleba i bułki. Na drugim wreszcie końcu sali, felczer stawiał bańki jakiemuś otyłemu mężczyźnie, który wzdychał jak wół, a klął jak potępieniec.
Łatwo odgadnąć, że Marji w tem towarzystwie nie było.
Poszedłem do oddziału kobiecego, lecz stamtąd musiałem się cofnąć już ode drzwi. Na łóżku jakiejś chorej staruszki siedział ksiądz w komży, obok zaś klęczała siostra z gromnicą w ręku. Żółta jak wosk kandydatka do wiekuistej podróży widocznie była już na wsiadaniu.
Pojmujecie, szanowni koledzy, że widok ten nie mógł mnie natchnąć dobremi przeczuciami. Grajcarek boleści wświdrowywał mi się coraz głębiej w serce, puls bił prędzej niż zwykle, słowem, czułem się bardzo nieszczęśliwym.
Nie pytałem już nikogo o Marję, lecz machinalnie skierowałem się do trupiarni.
Budynek, do którego zmierzałem, dzielił się na dwie części: jedna była składem zmarłych, druga mieszkaniem żyjących. Oba te lokale miały sień wspólną, odgradzała zaś je tylko ściana.
Będąc już o kilkanaście kroków od budowli, usłyszałem jakiś hałas. To stróż wyprawiał chrzciny, na które zeszło się parę przychylnych mu osób.
— Pij-no, Kasperek! — mówił ktoś grubym ochrypłym głosem. — Tak się delikatnie bierzesz do szkła, jakbyś był z rysztokracji.
— Ignaś! Ignasiu! nie przymuszaj nikogo, bo to nie pięknie. Inny nie ma takiej głowy jak ty, a po drugie, wódka przecież nie twoja... — odezwał się głos kobiecy.
— Wszystko moje, co w brzuchu!... — wykrzyknął pierwszy, a potem zaśpiewał:

Jakże ja se gorzaliny w gębę naleję,
To aże mi, panie tego, oczko zbieleje!

Huczny śmiech stał się nagrodą mniej trzeźwego niż wesołego śpiewaka.
Pchnąłem drzwi boczne i wszedłem do trupiarni.
Przybita do ściany kopciła się tutaj lampka naftowa, której zapomniano zagasić. Przy jej niepewnem światełku, dostrzegłem kilka tapczanów, na których owinięci w białe prześcieradła spoczywali umarli.
Choć drzwi i okna okryte były szronem, z sufitu jednak spływały duże krople wilgoci. Zdawało się, że są to łzy, które nad ludzką nędzą wylewa ten dom okrutny.
Trupy leżały, jak los zdarzył. Na ramieniu jakiegoś silnego mężczyzny z wyszczerzonemi zębami, opierała się głowa dziecka, niby pogrążonego w śnie głębokim. Za nimi, na prawym boku, spoczywał jakiś młody blondyn, z rękami skurczonemi tak, jakby chciał okręcić się całunem i w ten sposób zabezpieczyć od przejmującego zimna...
W samym rogu leżała Marja...
Na ten widok dziwne opanowało mnie uczucie. Pierzchnął strach, wzburzenie i odraza, a miejsce ich zajęła głęboka obojętność. Siadłem u jej nóg, spokojnie patrzyłem na wpół otwarte usta i bez dreszczu ucałowałem wyprężoną i chłodną jej rękę... Gdyby wtedy młody blondyn uniósł się ze swej twardej pościeli, aby mi zrobić miejsce, wówczas bez obawy i wstrętu, ległbym między nimi na tym ohydnym tapczanie...
W tej chwili, ze szpitalnego kancelisty stałem się bohaterem jakiejś tragedji bez tytułu i aktów, której za scenę służyła dusza moja. Wtedy to po raz pierwszy w życiu, najciemniejsze zakątki mego wnętrza rozświetliła jakaś złowroga błyskawica, przy której dostrzegłem, że nawet kamienie umieją płakać a trupy śmiać się, że ten świat w gruncie rzeczy jest innym zupełnie, niż mi się dotąd wydawał, i że całe życie nasze jest bardzo ciężkiem, ale i bardzo głupiem brzemieniem.
Ach! szanowni koledzy, czuję, że mówiąc to, muszę się wam bardzo zabawnym wydawać, lecz taki to już mój temperament. Przy gorącym ponczu, a zresztą i bez niego, spada na mnie od czasu do czasu jakiś duch z tej izby ponurej, który unosi mnie gdzie?... nie wiem, ale w każdym razie gdzieś bardzo wysoko.
Smutne te dumania przerwał mi nagle głos mówiący:
— A póświeć-no Michał, bo się coś tam tłucze po sieni...

Zaświeć, matlu zaświeć,
Bo w komorze niedźwiedź...

zaśpiewał wesoły biesiadnik, nazywany Ignasiem.
Jednocześnie otworzyły się drzwi, i ujrzałem stróża z gośćmi. Biesiadnicy na mój widok chcieli uciekać, myśląc zapewne, że jestem nieboszczykiem; na szczęście, pohamował ich stróż.
— To pan!... A pan tu co robi?... — zapytał dozorca zmarłych.
— Przyszedłem zobaczyć tę biedną dziewczynę — odparłem, wskazując na Marją.
Goście, oglądając się na wszystkie strony, weszli do trupiarni.
Nagle jeden z nich zawołał:
— O!... a toż to moja wychowanka!... widzieliście wy?...
— Ta o?... — spytał stróż.
— Ona sama, ona! Bez mała już rok jak ode mnie uciekła... Naszukałem się jej co niemiara i nie znalazłem, a teraz nie szukałem i znalazłem. Słyszane to rzeczy?
— I i i... nic jej ta nie będzie! — mruknął gospodarz.
— Chodźcie, marudy, chodźcie do izby, bo zimno! — zawołała stróżowa.
W parę minut później pan Ignacy pił za zdrowie znalezionej przez siebie wychowanki.
W takich to okolicznościach widziałem po raz ostatni Marją i miałem honor zrobić znajomość z jej szanownym opiekunem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.