Powiastki cmentarne/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powiastki cmentarne |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
OPOWIADANIE MECENASA.
— O czem ja to chciałem panom powiedzieć?... — zkolei zabrał głos mecenas.
Po tych słowach zamyślił się, utarł nos i znowu się zamyślił.
— Aha!... nie... i to nie!...
Czy uważacie, panowie, bo ja sprawdziłem na sobie, że powietrze wieczorne oddziaływa na pamięć w sposób bardzo szkodliwy?...
— To prędzej poncz! — mruknął adwokat, patrząc w ziemię.
— Ale cóż znowu, panie dobrodzieju! — oburzył się patron — przecież nie wypiliśmy go zbyt... zbyt... jakby tu, panie dobrodzieju, powiedzieć?...
— Rozumie się! — poparł go mecenas.
— Sądzę, że najlepiej będzie sprawdzić — rzekł adwokat. — Chłopcze! ile się od nas należy?...
— Za trzydzieści trzy szklanek ponczu i dwa syfony wody...
— Co? co?... — wykrzyknęli patron z mecenasem. — Po ileż to wypada na jednego?...
— Po jedynaście.
Nastała chwila milczenia.
— Ja, panie dobrodzieju, nie mogłem wypić jedynastu szklanek — rzekł patron — lecz swoje zapłacę.
— Ja także nie, jednak zapłacę — powtórzył mecenas.
— No, mniejsza o to! — odezwał się adwokat. — Widocznie jeden z nas wypił za siebie i dwu pozostałych, co zresztą nie przeszkadza nam wysłuchać opowiadania szanownego kolegi.
— Kiedy bo... takeście mi głowę zamącili, że doprawdy nie pamiętam...
— Miałeś mecenas, panie dobrodzieju, mówić o Stefanie.
— No tak! Ale oprócz tego miałem na myśli jeszcze jedną kwestją bardzo ważną, powiem nawet palącą, o której literalnie zapomniałem!
— Znajdzie się później — przerwał adwokat — a teraz słuchamy zakończenia o Stefanie.
— Ha! powiem i o nim, choć ta przeklęta kwestja nie da mi spokojności. Hum! hum!
Otóż tedy, pewnego dnia umarł mój szkolny kolega, a następnie radca Chapandrowicz, ten sam, co to kiedyś konkurował o pannę Wierciszewską z Kurzychstopek, a potem z powodu nagniotków przez całe życie nosił sukienne kamasze.
Otóż tedy, kiedy umarł, jego brat wyprawił mu świetny pogrzeb, a potem odezwał się bardzo rozsądnie: „Moi panowie! ponieważ w domu ś. p. nieboszczyka nie znajdziemy nawet szklanki wody, ja zaś sam stoję w hotelu, proszę więc was, najszczerszych przyjaciół zmarłego, dziś wieczorem do Stępka, a jutro na nabożeństwo do kaplicy cmentarnej...“
Ach!... Co też ja miałem panom powiedzieć?... szczególniejsza rzecz na honor! mam taką pamięć lokalną... No, ale mniejsza!
Poszliśmy sobie tedy wieczorem do poczciwego Antka, na drugi dzień na cmentarz, wysłuchaliśmy nabożeństwa, no, a ponieważ Chapandrowicz młodszy nie znał Powązek, więc odprowadziliśmy go i naturalnie pocieszali po tak dotkliwej stracie.
Szlachcic rozruszał się bardzo prędko. Tu podziwiał armatkę na grobie, tam znowu katakumby, ale najwięcej zaciekawiały go studnie i baranki. „Co to za baranki?... poco te baranki?...“ — pytał nas, a my naturalnie wytłomaczyliśmy mu, że matki na grobach dzieci składają zabawki, na jaką którą z nich stać.
Piękny ten zwyczaj mnie samego rozrzewnił. Wyznam panom, że i ja mam duszę poetyczną, powiem nawet, że ten dowód przywiązania rozczulił mnie niezwykle...
Na honor!... Taż sama myśl, którą wam miałem zakomunikować, w tej chwili przemknęła mi przez głowę. Gdybym choć parę minut... Ale mniejsza o to!
Byłem więc, jak powiadam, rozrzewniony. Cmentarz ma swoje powaby. Te naprzykład drzewa i kwiaty, te ławki, na których żywi siadają, aby rozmyślać o umarłych, są bardzo przemawiającemi do duszy. A weźmyż teraz dzieci bawiące się, lub strudzonych robotników, spoczywających między grobami; wszystko to jest bardzo poetyczne!
Idziemy w ten sposób z alei do alei, od grobu do grobu, gdy wtem pod krzyżem między drzewami spotykamy klęczącego człowieka...
Człowiek... klęczący... pod krzyżem... między drzewami?... Zastanowiło mnie to!... Zbliżamy się, klęczy. Wołamy — klęczy... Młodszy Chapandrowicz, jako najbardziej zdeterminowany, podchodzi bliżej, dotyka się człowieka, klęczącego pod krzyżem, i... cofa się wtył z okrzykiem.
Człowiek był powieszony!
Nogi jego były zgięte, a kolana znajdowały się w odległości ćwierci werszka od ziemi. Ręce zwieszały się po obu stronach ciała: lewa w odległości jednego werszka od krzyża, prawa w odległości arszyna od akacji. Na twarzy denata znajdowały się sine plamy, na szyi zaś mocno zaciśnięty pasek, którego górny koniec był przywiązany do ramienia krzyża.
Pierwszem naszem zadaniem wobec podobnego wypadku było uwiadomić właściwe władze. Jakoż pobiegliśmy ku rogatce. W bramie jednak cmentarza młody Chapandrowicz zauważył, że należałoby dać pomoc nieszczęśliwemu. Uderzeni trafnością jego zdania, wróciliśmy napowrót i przekonaliśmy się, że denat był jeszcze ciepły. Zdjąwszy go zatem, przy pomocy robotników, ułożyliśmy go na sąsiednim grobie, lecz ponieważ żaden z nas nie wiedział, jakim sposobem należy ratować wisielców, pobiegliśmy więc po lekarza.
Gdy lekarz przyszedł, znaleźliśmy już na miejscu właściwy sąd... Od niego dowiedzieliśmy się, że denat już nie żyje, że śmierć nastąpiła przez powieszenie na pasku, że prawdopodobnie nieboszczyk był samobójcą i że nazywał się Stefan...
— Co? Stefan? — wykrzyknął do najwyższego stopnia zdziwiony patron.
— Stefan! pański kolega... To samo nazwisko — rzekł mecenas.
— Ale ja, panie dobrodzieju, nazwiska nie mówiłem, mówić nie mogłem! — wołał prawie zrozpaczony patron.
— Upewniam pana, że to on sam! — twierdził mecenas.
— Nieszczęście! panie dobrodzieju.
— Sąd Boży! — wtrącił adwokat. — Prawie przysiągłbym, że się powiesił na krzyżu Marji.
— Tak jest! na krzyżu Marji! — potwierdził mecenas. — Pijaków i bezbożników zawsze spotyka los podobny.
— Pijaków! — jęknął patron. — Wybaczcie, panie dobrodzieju, ale muszę już iść do domu.
— Proponowałbym, abyś kolega do końca wysłuchał historji — zawołał adwokat.
— Historja już skończona — rzekł mecenas — ale ta druga kwestja, o której zapomniałem...
— Czy istotnie jest tak ważną?
— Dałbym na honor piętnaście rubli na ubogich, gdybym ją mógł sobie przypomnieć; no, ale kiedy panowie śpieszycie się...
Nastąpiły bardzo czułe pożegnania, w ciągu których mecenas napróżno chciał sobie przypomnieć swoją ważną kwestją, a patron ciężko wzdychał. Poczem mecenas poszedł w jedną stronę, jego zaś koledzy w drugą.
Upłynęło kilkanaście sekund, gdy nagle od strony Saskiego placu rozległ się okrzyk:
— Panie adwokacie! panie patronie!... zaczekajcie! zaczekajcie!...
Zmęczony mecenas przebiegł jak jeleń obok cukierni, doganiając kolegów, którzy zatrzymali się zdumieni.
— Co za pamięć! co za pamięć!... Teraz dopiero przypomniałem sobie, com miał wam zakomunikować — mówił mecenas.
— No cóż, cóż takiego?...
— Kiedy skończył adwokat opowiadanie o Marji, przypomniałem sobie, że mam bardzo ważną sprawę i że z powodu braku czasu nie będę wam mógł dokończyć historji o Stefanie...
— Tylko to?... — zapytał adwokat.
— To tylko... Dobranoc!
— No, a jakże będzie z piętnastoma rublami, które miałeś kolega dać na ubogich w razie przypomnienia sobie kwestji?
— Ehe, to tylko była ozdoba stylowa! — odparł z najpiękniejszym uśmiechem mecenas. — Do zobaczenia!