<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

W lat dwadzieścia po opisanych wypadkach, gdy one prawie zapomniane zostały, a na Zalesiu i Rochowie panował już syn kasztelana Jeremiego, starej siedziby Rochitów poznać było trudno. Zamczysko rozsypało się w gruzy, nad którymi sterczało parę baszt i złom obalonej bramy. W miasteczku ogromny klasztor stanął przy kościele, w którym wspaniałe grobowce jedyną były po wygasłym rodzie pamiątką. Na jednym z nich leżał wojewoda w całej zbroi, na drugim żona jego z różańcem w ręku, naprzeciw stał monument pisarzowi wzniesiony, z popiersiem jego otoczonem godłami i napisem: Ultimus.
O nieszczęśliwym zbiegu wszyscy byli zapomnieli, mając go za umarłego, bo się nigdy do rodziny nie zgłaszał. Józiak, dawny jego towarzysz i sługa, wdziawszy suknię zakonną, od konwentu do konwentu przenosząc się, pędził życie świątobliwe i spokojne. Niekiedy tylko, gdy o osobliwszych losach ludzi i przygodach rozpowiadano, wtrącił on coś czasem, dla nauki, o historyi wojewodzica, o którym bez głębokiego żalu wspomnieć nie mógł.
— Zmarnował się człowiek, przezeń zgasła rodzina — mawiał O. Franciszek (takie imię nosił w zakonie) — zginął gdzieś na obcej ziemi bez wieści.
Zasłużywszy się zakonowi jako pracowity i szczęśliwy rządca kilku klasztorów, dostał się O. Franciszek do Krakowa. Było to w początkach panowania Zygmunta III., które świetniejszem i szczęśliwszem obiecywało się, niż się później rozwinęło. Mnóstwo cudzoziemców ściągnęło do Krakowa czasu koronacyi młodego króla, a handlarze z całego świata znosili towary, których Polska potrzebowała wiele, bo ich sama nie miała sobie czasu przysporzyć. Więc co kunsztowniejszego a pracowiciej robionego trzeba jej było, to pieniądzmi wolała płacić, niż się o to postarać doma. A że grosza nie brakło i sowicie nim szafowano, nie zbywało ni na przekupniach, ni na rzemieślniku obcym. Właśnie w klasztorze piękna monstrancya stara potrzebowała naprawy, i O. Franciszek szukał zdatnego a uczciwego kunsztmistrza, aby mu ją powierzyć, gdy jeden z kanoników katedry na Wawelu rozpowiadać mu począł o młodym czeladniku złotniczym, z obcych krajów przybyłym, który, mimo wieku młodego nadzwyczajnej był biegłości w rzemiośle, tak, że mu się starsi dziwowali. Znano go pod imieniem Hansa z Harlemu.
O. Franciszek zaraz nazajutrz posłał do niego, aby do klasztoru przyszedł po południu. Właśnie na nieszporne nabożeństwo miał wychodzić, gdy mu o przybyłym oznajmiono. Chłopak był ubogo bardzo ubrany, blady, ale twarz jego o mało wykrzyku nie wywołała z ust ks. Franciszka: był to żywy obraz wojewodzica z owych czasów, gdy się jeszcze w Wittemberdze znajdował. Poruszony tem wspomnieniem, zbliżył się doń gwardyan, myśląc, iż podobieństwo to przypadkowem być musiało; ale niemniej wydziwić mu się nie mogąc, gdy na palcu chłopaka postrzegł sygnet, który poznał odrazu. Był to ten sam herbowny pierścień, którym się wojewodzic tak nieszczęśliwie zaręczył. Nie chcąc go zrazu pytać, skąd wziął ten pierścień, O. Franciszek kazał przynieść połamaną monstrancyę.
Wziął się do niej bardzo żywo przybyły, okazując wielkie zajęcie; głos jego mowy, choć obcych dźwięków, również przypominał wojewodzica. Dzieciak to był prawie, pracą wymęczony, zżółkły, chudy, a z gorączką jakąś rwący się do pracy co go zabijała.
Nie mógł się oprzeć ksiądz pragnieniu wybadania go. Zapytał naprzód, czy jest Holendrem.
— Nie — odparł czeladnik — urodziłem się w Holandyi, a kto byli moi rodzice, ja tam tego dobrze nie wiem. Matka podobno z Niemiec, a ojciec mówiono że z Polski.
— Cóż się stało z waszym ojcem i matką?
Na to zapytanie chłopak podniósł smutne oczy.
— O! ja oddawna jestem sierotą — rzekł — wiem tylko, że byli biedni. Matka umarła wprzódy, siostra i brat mój potem, został ojciec chory i ten skończył w szpitalu, a mnie z łaski przyjął za chłopca na naukę Van Toten.
— Ten pierścień wszak masz po ojcu? — zapytał ksiądz.
— Tak, nosiła go całe życie biedna matka, potem ojciec; to jedno się po nim zostało.
— A nie mówił ci nigdy o swojej rodzinie w Polsce?
— Ojciec o Polsce nigdy nie mówił — rzekł czeladnik — nie wiem nawet, czy to pewna, że był Polakiem. Sam powiadał, że języka zapomniał.
— Czemże się zajmował? — badał ciągle powoli O. Franciszek.
— O! różnie, słyszę, na chleb pracował, a szło mu ciężko; zawsze na to narzekał, iż mu się nic nie wiodło. Próbował ojciec złotnictwa i płatnerstwa, warsztatu nie było założyć za co, czeladnikiem pracując na chleb zarobić trudno.
Westchnął chłopak.
O. Franciszkowi łza błysła w oku.
— Nie myśl, — rzekł do chłopaka, — abym cię przez prostą badał ciekawość, znałem twojego ojca. W szczęśliwszych czasach byłem jego sługą i towarzyszem. Tyś do niego podobny, a ten pierścień dobrze mi znany najlepszym dowodem, że się nie mylę.
Podniósł chłopak głowę i zdziwione oczy wlepił w księdza z wyrazem niedowierzania i wątpliwości.
— Tak jest — dodał O. Franciszek.
Czeladnik zdjął pierścień z palca, aby go z blizka pokazać. Herb Roch był na nim wyraźny, ksiądz omylić się nie mógł.
Z uczuciem uścisnął biednego sierotę i pocałował go w głowę. Chłopak patrzał zdziwiony tylko i onieśmielony, lecz zimny. Nędza i praca i chleb obcych i pogarda ludzi zamknęły mu serce. Zmięszany był, ciekawy, lecz nie wierzył, aby mu to dziwne odkrycie tajemnicy jego urodzenia przydać się na co miało. Ojciec mu nawet o dawnej świetności rodu nie wspominał, aby nie zatruwać życia. Z rezygnacyą milcząc, odepchnięty, nie chciał dziecku przekazać pamięci smutnych swoich dziejów.
— Jeźliście znali ojca, — rzekł powoli i uśmiechając się dziwnie, — wiedzieć musicie, że i tu biedę cierpiał, kiedy się do obcych wyniósł szukać szczęścia i zarobku, a i tam znaleźć ich nie mógł. Biednym wszędzie bieda.
Chłopak rzekł te słowa na wpół wesoło, pół smutnie, z tą rezygnacyą ubogich, co się ze swym losem obyli, a O. Franciszek nie chciał mu odkryć całej prawdy, aby nie obudzić i niewczesnych żalów i próżnych nadziei.
Na tem więc skończyła się ich rozmowa, i czeladnik zobowiązał się w samym klasztorze, gdzie mu miejsce wyznaczono, zepsutą monstrancyę naprawiać. Ta sierota senatorskiego rodu, sponiewierana wygnaniem i nieświadoma swej przeszłości, wychowana w ciemnocie i zaniedbaniu, smutkiem przepełniła duszę księdzu Franciszkowi. Zdało mu się obowiązkiem względem zmarłego wojewodzica, postarać się uczynić coś dla jego dziecięcia. Chciał jednak wprzódy zbadać trochę chłopaka. Codzień więc przychodził i siadał, niby przez ciekawość, niby dla dozoru, przy młodym złotniku i prowadził z nim rozmowę. Zdawało mu się, że się coś w naturze, we krwi odezwać powinno przypominającego ród i przeszłość. W istocie, przypominał ojca i dziada charakterem dziwnie energicznym i lekceważącym przyszłość. Zresztą było to dziecię mieszczańskie, które o własnych siłach przewalczyło już najcięższe dni próby i nie myślało tylko o chlebie i o kunszcie.
O ojca ilekroć spytał ks. Franciszek, chłopiec krótką zbywał odpowiedzią, a znać było, że niewiele z tego, co od niego słyszał, zapamiętał.
Jednego dnia wreszcie, dowiedziawszy się o bytności syna kasztelana Jeremiego w Krakowie, poszedł gwardyan do niego i opowiedział mu historyę sieroty, której przeznaczony niegdyś spadek był dziś własnością jego. Zdziwił się niepomału młody pan starosta, ale zrazu wierzyć nie chciał. Poszedł więc z księdzem razem badać znowu czeladnika, który już był tą obcych ciekawością znudzony. Aby położyć koniec wiekuistym pytaniom, które za próżną tylko ciekawość uważał, chłopak poszedł po swoje papiery, chcąc nimi zaspokoić ją raz na zawsze. Trzymał je zawinięte w chuście, nigdy do nich nie zaglądając. W pomiętych tych a pożółkłych aktach znalazł starosta metryki ślubu wojewodzica z Frydą Hennichen i chrztu dzieci. Znalazły się w nich i listy wojewody do Wittembergi pisane i inne akta poświadczające niezawodne pochodzenie Janka, który rzuciwszy papiery na stół, już cały zajęty robotą, ani zważał, jak je rozpatrywano.
Starostę żal ogarnął wielki nad tak blizkim krewnym, skazanym na poniewierkę między ludźmi. Nie wahał się więc powiedzieć chłopcu, iż był jego dalekim krewnym. A że starosta wyglądał pańsko i przybył ze dworem, zdziwiony Janek począł się z tego śmiać jak z żartu.
Ksiądz potwierdził prawdziwość tego twierdzenia.
— A no, cóż mnie z tego? — spytał chłopak — choćbym i szlachcicem był, co mi stąd przyjdzie?
— Wezmę cię do dworu mego — rzekł starosta — dam ci co potrzeba i nie będziesz zmuszony pracować.
Na te słowa Janek się rozśmiał ramionami ruszając.
— A cóż będę robił? — odparł śmiejąc się coraz weselej — jam do tego już przywykł, a tam nowego życia uczyćbym się musiał. E! nie, jeśli mi pan dobrze chcesz uczynić, daj mi pomoc do wyzwolenia i założenia warsztatu; więcej ja nie chcę.
Napróżno go na różny sposób starano się odwieść od tej myśli, stał przy swojem twardo; za późno już było chcieć z niego nowego czynić człowieka. Po długich próbach i namowach starosta zmilczawszy o wypadku, smutny i upokorzony, dał Jankowi zapomogę, a że się w kraju rozgadania tej historyi obawiał, poradził mu do Holandyi powracać. Stało się tak — i złotnik młody, nie chcąc zrazu wierzyć swojemu szczęściu, rozradowany wielce, co prędzej zebrał węzełki, spiesząc nazad do Harlemu. I więcej o nim w Polsce nie słyszano.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.