<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Tytuł Powstańcy
Pochodzenie Poezje tom I Stare Miasto
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Graf. „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POWSTAŃCY.


I.

W starym gmachu, przy którym wygląda jak wnuczek
Dom dzisiejszy, ma izbę pan Gerwazy Mruczek.
Pan Mruczek od młodości jest dekarzem z fachu:
Można o nim powiedzieć, że mieszka na dachu;
Bo, jak wiadomo, dekarz, to jegomość taki,
Co po świecie kominów skacze tak, jak ptaki;
Wie, co to są karpiówki, co gonty, co blachy, —
Krótko mówiąc: pan Mruczek reparuje dachy.

W rogu na Krzywem Kole jest stara rudera,
Której czerwone cegły siwy mech ubiera;
Z wzgórza Starego Miasta pogląda na Wisłę
Oknami, gdzie lśnią szyby w połowie wyprysłe,
A w połowie tak mętne, jak pijaka oczy;
Z resztek starej wieżycy sypki gruz się toczy
I szepce: koniec tobie, poszczerbiona ściano...
A wszystko „Starej Poczty” nosi dawne miano.


Tutaj to właśnie osiadł pan Gerwazy Mruczek,
Który nigdy nie lubił nowomodnych sztuczek;
Ma on wzgardę dla lichot budowy tandetnéj,
Co to niby front piękny, okazały, świetny,
A wewnątrz — Panie Boże, zmiłuj się nad nami! —
Ni tu żyć, ni umierać, jakby za kratami;
Bo to ani widoku, ni powietrza krzynki, —
Ot, jakbyś wlazł za żywa do trumiennej skrzynki.

Pan Mruczek ma sześćdziesiąt z górą lat — i syna.
Rodu Mruczków to dzisiaj latorośl jedyna,
Godna pnia ojczystego gałąź młodociana, —
A ów ród miał kaprala cesarskiego, Jana,
Co Europę całą zeszedł z Napoljonem;
Miał sierżanta, Wawrzyńca, który mężnym zgonem
Poległ pod Ostrołęką; słowem, dość nauczek
Z życia przodków, by piękny miał wzór Józio Mruczek.

Jakoż Józik ślusarczyk wyrastał tak pięknie
I tak razem poczciwie, że aż serce mięknie,
Zwłaszcza serce ojcowskie, które jest, jak masło;
A jeśli przytem wspomni matkę Józka, zgasłą
W kwiecie lat, kiedy spojrzy w błękitne źrenice
I w twarz, co jest — pisz, maluj — jakby zmarłej lice,
To stary pan Gerwazy łez wstrzymać nie może
I błogosławi chłopca: „Szczęść ci, Panie Boże!”


II.

Z wyjątkiem straty żony, co teraz w błękicie
Przebywa z aniołami, szczęśliwe ma życie
Pan Gerwazy; swą pracę ukochał gorąco,
Nigdy mu się na dachu zmysły nie zamącą,

Nigdy na szczycie wieży nie straci rezonu,
Śmiało podnosi głowę do niebios regjonu,
Lecz, po prawdzie, miast badać bieg chmur lub obłoka,
On woli Stare Miasto oglądać z wysoka.

Bywało, pan Gerwazy z katedralnej wieży
Duszą, myślą, oczyma na Warszawę bieży —
I kochane budynki chłonie na przemiany:
Najstarszy dom stolicy, „Arjańskim” nazwany,
Dom Czamerów, dom Gizów, dom Fukierów sławny,
„Wójtowskiej” kamienicy kadłub starodawny,
Święty Marcin, gdzie dzieckiem odmawiał paciorek,
I dom na rogu Celnej, co się zwie: „Klasztorek”.

Dzień się ma ku schyłkowi i kończy się praca,
Słońce spada na Wisłę i fale ozłaca,
W purpurę jasność nieba zmienia się błękitna,
Goreje „Panny Marji” baszta starożytna,
W ogniu stoją złocone na Pijarach banie —
Moskal miastu wziął kościół, Ty go zwrócisz, Panie! —
Wrzące dusze coś marzą w czekaniu i w drżeniu —
I całe Stare Miasto jest w krwi i w płomieniu.

A kiedy potem z dachu zejdzie pan Gerwazy,
W nocy spać mu nie dają te cudne obrazy,
Widzi je tak, jak widział na wieżycy farnej,
Stare Miasto w zachodzie, jak w łunie pożarnej.
Takie było, gdy niegdyś pod szewca przewodem,
Lud warszawski się złączył z wojskiem i z narodem,
I takie, gdy płomieniem buchnęły popioły,
Z wulkanu, w wolność rwącej, Podchorążych Szkoły.


III.

Straszne to były czasy — straszne i radosne!
W powietrzu, choć to zima, czułeś, jakby wiosnę;
Jakieś wieści tajemne leciały ze świata,
Z których obcy obcemu, jakby brat do brata
Zwierzał się w upojeniu i w ekstazie świętej,
Że się wreszcie otworzy grób w trumnie zamkniętej,
Osypanej, jak kwieciem, sercami ludzkiemi,
Żywej wiecznie, kochanej nad wszystko na ziemi.

Gerwazemu z Józikiem, jak całej Warszawie,
Każdy dzień tych miesięcy zdał się snem na jawie;
Wszystkich manifestacyj stali uczestnicy,
Od świtu do wieczora żyli na ulicy;
Oni to, w Karmelickim na Lesznie kościele,
Pierwsi „Boże, coś Polskę” wyśpiewali śmiele
I oni wszczęli w Rynku bój przy wodotrysku,
Gdzie wziął Trepow jenerał od szewca po pysku.

Nieraz do izby Mruczków, skrywając oblicze,
Wsuwały się postaci dziwnie tajemnicze;
Jakby chcieli być tylko im samym widomi,
Ludzie młodzi i starsi, często nieznajomi;
Poznawali się wzrokiem i szeptem, z którego
Wiedział majster z kim mówi i zwał go: kolego;
Gadali długo, długo, głowa obok głowy,
Zapatrzeni w papierka znak: „Rząd Narodowy”.

Rząd Narodowy! W Polsce każdy o nim wiedział,
Lecz nikt się nie domyślał: zkąd działał? gdzie siedział?
Godłem jego widomem był świstek maleńki,
Który, jakby relikwja, szedł z ręki do ręki;

Klucząc tajnie, żandarmskich myląc ślady tropów,
Nadlatywał do szlachty, do mieszczan, do chłopów,
I nigdy żadna władza w żadnym świata ruchu
Takiego, jak ów świstek, nie miała posłuchu!...


IV.

Aż tu na „Starą Pocztę”, któregoś poranka,
Wpadła, jak śmierć, wieść nagła a okropna: branka!
Przyniósł ją stróż Dominik, groźny i surowy
Żołnierz rewolucyjny, z piechoty linjowéj;
„Panie Gerwazy”, szepnął dekarzowi w ucho,
„Co tu ukrywać dłużej: z Józikiem jest krucho,
Ma służyć Moskalowi? Toć to i atłasu
I czasu szkoda na to!... Niech idzie do lasu!...”

Do lasu! Ach!... Ojczyzno! Tyś matka jedyna!
Ale ma pan Gerwazy jedynego syna!
Jego jednego tylko i nikogo więcéj!...
Więc oddać, tak bez słowa ten swój skarb dziecięcy?
Więc pchnąć go na tułaczkę, na głód, na śmierć może
I zostać samotnemu, jak trup, w tej komorze?
Gdybyż, jak trup! lecz z troską, z męką, z niepokojem,
Z myślą, co nie śpi nigdy: Co tam z dzieckiem mojem?

Gdy tak duma Gerwazy, skroń objąwszy w ręce,
Zbudzą go słowa Józka, mężne choć chłopięce:
„Tatku! i ty się jeszcze zastanawiasz, tatku?
A któż to mi powiadał o kapralu dziadku?

A któż ze mną odwiedzał, gdy byłem maleńki,
Tam, gdzie legł stryj Wawrzyniec, pola Ostrołęki?
I na czyjąż pamiątkę dałeś mi to imię,
Imię księcia Józefa, święte i olbrzymie?!...”

Podniósł głowę pan Mruczek, i przez długą chwilę
Nie mógł znaleźć wyrazu na swych uczuć tyle,
Co mu pierś rozpierały... Duma, radość, trwoga,
Biły z twarzy kolejno potem: cisza błoga,
Potem, z wrażeń tak różnych, a mających związek
W jego sercu ojcowskiem, wykwitł: Obowiązek!
Obowiązek, co męskiej duszy jest ozdobą!...
Chwycił syna w objęcia i rzekł: „Idę z tobą!...”


V.

Znak dała, postawiona wśród boru wedeta...
Chrupnął śnieg pod stopami... mignął błysk bagneta —
I przed dowódcą partji stanęło dwóch ludzi.
W srebrnej od szedzi puszczy srebrny dzień się budzi,
Potem blask różowawy tę srebrność nasyca,
Maluje konie, bronie i powstańców lica,
Aż padł na twarze obcych, półświęte z ekstazy...
„Ktoście wy?...” „Mruczek Józef — i Mruczek Gerwazy”.


VI.

Szykuje się do bitwy pan Gerwazy stary:
Mosiężne na nos długi włożył okulary,
Bo, choć z dachu na ziemi dojrzy i szelążki,
Insza sprawa z oczami, gdy trza czytać z książki.

Z czerwonej chustki, w żółte nakrapianej grochy,
Wydobył modlitewnik, obtargany trochy,
Odmówił krótki pacierz solennemi słowy,
Zażył tabaki, kichnął, — i już jest gotowy.

Z piskiem, z wizgiem, rwą dońce na oddziału flanki,
Raz wraz w nich ktoś ze szlachty wali, jak w cyranki,
Hrabiątko ze sztucera, ekonom z skałkówki
Dziurawią łby, zrywają czapki, jak makówki.
Józik ma „Colta” w garści... Puk! puk! Tożto hula!
Ba! dystans za daleki... nie donosi kula!
Dobry taki pistolet na bliską robotę...
Pomacał szablę gołą... Czeka na piechotę...

I runęła piechota w wściekłej zawierusze!...
Moskale pędzą z pieśnią, dziką, jak ich dusze,
Załomotały strzały, zahuczało w puszczy,
Wdarł się oddział powstańców, jak klin, w serce tłuszczy.
Tu chłop ciska sołdatem, jakby zboża korcem,
Tam pyski płata kosą, osadzoną sztorcem,
Rzeźnik tnie, jak toporem, szewc kole, jak szydłem; —
Tak walczą ludzie wolni z uzbrojonem bydłem.

A pan Gerwazy Mruczek, z książką, którą trzyma
W obu rękach, wzniesionych w górę przed oczyma,
Z głową zadartą, rzadkim srebrniejącą włosem,
Wyciąga pieśń nabożną ochrypniętym głosem,
I nucąc tak wśród bitwy, jak nucił w świątyni,
Idzie ze swoim Józkiem, krok w krok, w pierwszej linji,
O kulach nie wiedzący, jak w śnie wniebowzięty —
I w huraganie bitwy, o dziw! niedotknięty!


Wódz dojrzał postać Mruczka, podobną do mary.
Dopadł, porwał za ramię: „Czyś zwarjował stary!
Cofnij się! Pocoś wlazł tu do ciężkiego licha!...”
Ale Mruczek Gerwazy dowódcę odpycha
I, ani na pół łokcia nie zbaczając z szyku,
„Nie przeszkadzaj — zamruczał — panie pułkowniku...”
„Szaleńcze! toć za mgnienie kula w łeb ci padnie!
Czego ty chcesz, u Boga?...” „Ja chcę umrzeć ładnie...”


VII.

I nieraz tak syn z ojcem szli w jednym szeregu...
Potem stary, jak pragnął, padł na krwawym śniegu,
Z cichą twarzą, do chmurnych niebios obróconą,
Jakby wyczekującą, jakby zadziwioną,
Że Bóg świata nie spali siarki dżdżem i gromem...
A Józik sybirskiego stepu szedł ogromem
Z krwawą różą pamiątek na życia badylu...
Daleki... zapomniany... jak tylu... jak tylu...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.