[169]POWSTAŃCY.
I.
W starym gmachu, przy którym wygląda jak wnuczek
Dom dzisiejszy, ma izbę pan Gerwazy Mruczek.
Pan Mruczek od młodości jest dekarzem z fachu:
Można o nim powiedzieć, że mieszka na dachu;
Bo, jak wiadomo, dekarz, to jegomość taki,
Co po świecie kominów skacze tak, jak ptaki;
Wie, co to są karpiówki, co gonty, co blachy, —
Krótko mówiąc: pan Mruczek reparuje dachy.
W rogu na Krzywem Kole jest stara rudera,
Której czerwone cegły siwy mech ubiera;
Z wzgórza Starego Miasta pogląda na Wisłę
Oknami, gdzie lśnią szyby w połowie wyprysłe,
A w połowie tak mętne, jak pijaka oczy;
Z resztek starej wieżycy sypki gruz się toczy
I szepce: koniec tobie, poszczerbiona ściano...
A wszystko „Starej Poczty” nosi dawne miano.
[170]
Tutaj to właśnie osiadł pan Gerwazy Mruczek,
Który nigdy nie lubił nowomodnych sztuczek;
Ma on wzgardę dla lichot budowy tandetnéj,
Co to niby front piękny, okazały, świetny,
A wewnątrz — Panie Boże, zmiłuj się nad nami! —
Ni tu żyć, ni umierać, jakby za kratami;
Bo to ani widoku, ni powietrza krzynki, —
Ot, jakbyś wlazł za żywa do trumiennej skrzynki.
Pan Mruczek ma sześćdziesiąt z górą lat — i syna.
Rodu Mruczków to dzisiaj latorośl jedyna,
Godna pnia ojczystego gałąź młodociana, —
A ów ród miał kaprala cesarskiego, Jana,
Co Europę całą zeszedł z Napoljonem;
Miał sierżanta, Wawrzyńca, który mężnym zgonem
Poległ pod Ostrołęką; słowem, dość nauczek
Z życia przodków, by piękny miał wzór Józio Mruczek.
Jakoż Józik ślusarczyk wyrastał tak pięknie
I tak razem poczciwie, że aż serce mięknie,
Zwłaszcza serce ojcowskie, które jest, jak masło;
A jeśli przytem wspomni matkę Józka, zgasłą
W kwiecie lat, kiedy spojrzy w błękitne źrenice
I w twarz, co jest — pisz, maluj — jakby zmarłej lice,
To stary pan Gerwazy łez wstrzymać nie może
I błogosławi chłopca: „Szczęść ci, Panie Boże!”
II.
Z wyjątkiem straty żony, co teraz w błękicie
Przebywa z aniołami, szczęśliwe ma życie
Pan Gerwazy; swą pracę ukochał gorąco,
Nigdy mu się na dachu zmysły nie zamącą,
[171]
Nigdy na szczycie wieży nie straci rezonu,
Śmiało podnosi głowę do niebios regjonu,
Lecz, po prawdzie, miast badać bieg chmur lub obłoka,
On woli Stare Miasto oglądać z wysoka.
Bywało, pan Gerwazy z katedralnej wieży
Duszą, myślą, oczyma na Warszawę bieży —
I kochane budynki chłonie na przemiany:
Najstarszy dom stolicy, „Arjańskim” nazwany,
Dom Czamerów, dom Gizów, dom Fukierów sławny,
„Wójtowskiej” kamienicy kadłub starodawny,
Święty Marcin, gdzie dzieckiem odmawiał paciorek,
I dom na rogu Celnej, co się zwie: „Klasztorek”.
Dzień się ma ku schyłkowi i kończy się praca,
Słońce spada na Wisłę i fale ozłaca,
W purpurę jasność nieba zmienia się błękitna,
Goreje „Panny Marji” baszta starożytna,
W ogniu stoją złocone na Pijarach banie —
Moskal miastu wziął kościół, Ty go zwrócisz, Panie! —
Wrzące dusze coś marzą w czekaniu i w drżeniu —
I całe Stare Miasto jest w krwi i w płomieniu.
A kiedy potem z dachu zejdzie pan Gerwazy,
W nocy spać mu nie dają te cudne obrazy,
Widzi je tak, jak widział na wieżycy farnej,
Stare Miasto w zachodzie, jak w łunie pożarnej.
Takie było, gdy niegdyś pod szewca przewodem,
Lud warszawski się złączył z wojskiem i z narodem,
I takie, gdy płomieniem buchnęły popioły,
Z wulkanu, w wolność rwącej, Podchorążych Szkoły.
[172]III.
Straszne to były czasy — straszne i radosne!
W powietrzu, choć to zima, czułeś, jakby wiosnę;
Jakieś wieści tajemne leciały ze świata,
Z których obcy obcemu, jakby brat do brata
Zwierzał się w upojeniu i w ekstazie świętej,
Że się wreszcie otworzy grób w trumnie zamkniętej,
Osypanej, jak kwieciem, sercami ludzkiemi,
Żywej wiecznie, kochanej nad wszystko na ziemi.
Gerwazemu z Józikiem, jak całej Warszawie,
Każdy dzień tych miesięcy zdał się snem na jawie;
Wszystkich manifestacyj stali uczestnicy,
Od świtu do wieczora żyli na ulicy;
Oni to, w Karmelickim na Lesznie kościele,
Pierwsi „Boże, coś Polskę” wyśpiewali śmiele
I oni wszczęli w Rynku bój przy wodotrysku,
Gdzie wziął Trepow jenerał od szewca po pysku.
Nieraz do izby Mruczków, skrywając oblicze,
Wsuwały się postaci dziwnie tajemnicze;
Jakby chcieli być tylko im samym widomi,
Ludzie młodzi i starsi, często nieznajomi;
Poznawali się wzrokiem i szeptem, z którego
Wiedział majster z kim mówi i zwał go: kolego;
Gadali długo, długo, głowa obok głowy,
Zapatrzeni w papierka znak: „Rząd Narodowy”.
Rząd Narodowy! W Polsce każdy o nim wiedział,
Lecz nikt się nie domyślał: zkąd działał? gdzie siedział?
Godłem jego widomem był świstek maleńki,
Który, jakby relikwja, szedł z ręki do ręki;
[173]
Klucząc tajnie, żandarmskich myląc ślady tropów,
Nadlatywał do szlachty, do mieszczan, do chłopów,
I nigdy żadna władza w żadnym świata ruchu
Takiego, jak ów świstek, nie miała posłuchu!...
IV.
Aż tu na „Starą Pocztę”, któregoś poranka,
Wpadła, jak śmierć, wieść nagła a okropna: branka!
Przyniósł ją stróż Dominik, groźny i surowy
Żołnierz rewolucyjny, z piechoty linjowéj;
„Panie Gerwazy”, szepnął dekarzowi w ucho,
„Co tu ukrywać dłużej: z Józikiem jest krucho,
Ma służyć Moskalowi? Toć to i atłasu
I czasu szkoda na to!... Niech idzie do lasu!...”
Do lasu! Ach!... Ojczyzno! Tyś matka jedyna!
Ale ma pan Gerwazy jedynego syna!
Jego jednego tylko i nikogo więcéj!...
Więc oddać, tak bez słowa ten swój skarb dziecięcy?
Więc pchnąć go na tułaczkę, na głód, na śmierć może
I zostać samotnemu, jak trup, w tej komorze?
Gdybyż, jak trup! lecz z troską, z męką, z niepokojem,
Z myślą, co nie śpi nigdy: Co tam z dzieckiem mojem?
Gdy tak duma Gerwazy, skroń objąwszy w ręce,
Zbudzą go słowa Józka, mężne choć chłopięce:
„Tatku! i ty się jeszcze zastanawiasz, tatku?
A któż to mi powiadał o kapralu dziadku?
[174]
A któż ze mną odwiedzał, gdy byłem maleńki,
Tam, gdzie legł stryj Wawrzyniec, pola Ostrołęki?
I na czyjąż pamiątkę dałeś mi to imię,
Imię księcia Józefa, święte i olbrzymie?!...”
Podniósł głowę pan Mruczek, i przez długą chwilę
Nie mógł znaleźć wyrazu na swych uczuć tyle,
Co mu pierś rozpierały... Duma, radość, trwoga,
Biły z twarzy kolejno potem: cisza błoga,
Potem, z wrażeń tak różnych, a mających związek
W jego sercu ojcowskiem, wykwitł: Obowiązek!
Obowiązek, co męskiej duszy jest ozdobą!...
Chwycił syna w objęcia i rzekł: „Idę z tobą!...”
V.
Znak dała, postawiona wśród boru wedeta...
Chrupnął śnieg pod stopami... mignął błysk bagneta —
I przed dowódcą partji stanęło dwóch ludzi.
W srebrnej od szedzi puszczy srebrny dzień się budzi,
Potem blask różowawy tę srebrność nasyca,
Maluje konie, bronie i powstańców lica,
Aż padł na twarze obcych, półświęte z ekstazy...
„Ktoście wy?...” „Mruczek Józef — i Mruczek Gerwazy”.
VI.
Szykuje się do bitwy pan Gerwazy stary:
Mosiężne na nos długi włożył okulary,
Bo, choć z dachu na ziemi dojrzy i szelążki,
Insza sprawa z oczami, gdy trza czytać z książki.
[175]
Z czerwonej chustki, w żółte nakrapianej grochy,
Wydobył modlitewnik, obtargany trochy,
Odmówił krótki pacierz solennemi słowy,
Zażył tabaki, kichnął, — i już jest gotowy.
Z piskiem, z wizgiem, rwą dońce na oddziału flanki,
Raz wraz w nich ktoś ze szlachty wali, jak w cyranki,
Hrabiątko ze sztucera, ekonom z skałkówki
Dziurawią łby, zrywają czapki, jak makówki.
Józik ma „Colta” w garści... Puk! puk! Tożto hula!
Ba! dystans za daleki... nie donosi kula!
Dobry taki pistolet na bliską robotę...
Pomacał szablę gołą... Czeka na piechotę...
I runęła piechota w wściekłej zawierusze!...
Moskale pędzą z pieśnią, dziką, jak ich dusze,
Załomotały strzały, zahuczało w puszczy,
Wdarł się oddział powstańców, jak klin, w serce tłuszczy.
Tu chłop ciska sołdatem, jakby zboża korcem,
Tam pyski płata kosą, osadzoną sztorcem,
Rzeźnik tnie, jak toporem, szewc kole, jak szydłem; —
Tak walczą ludzie wolni z uzbrojonem bydłem.
A pan Gerwazy Mruczek, z książką, którą trzyma
W obu rękach, wzniesionych w górę przed oczyma,
Z głową zadartą, rzadkim srebrniejącą włosem,
Wyciąga pieśń nabożną ochrypniętym głosem,
I nucąc tak wśród bitwy, jak nucił w świątyni,
Idzie ze swoim Józkiem, krok w krok, w pierwszej linji,
O kulach nie wiedzący, jak w śnie wniebowzięty —
I w huraganie bitwy, o dziw! niedotknięty!
[176]
Wódz dojrzał postać Mruczka, podobną do mary.
Dopadł, porwał za ramię: „Czyś zwarjował stary!
Cofnij się! Pocoś wlazł tu do ciężkiego licha!...”
Ale Mruczek Gerwazy dowódcę odpycha
I, ani na pół łokcia nie zbaczając z szyku,
„Nie przeszkadzaj — zamruczał — panie pułkowniku...”
„Szaleńcze! toć za mgnienie kula w łeb ci padnie!
Czego ty chcesz, u Boga?...” „Ja chcę umrzeć ładnie...”
VII.
I nieraz tak syn z ojcem szli w jednym szeregu...
Potem stary, jak pragnął, padł na krwawym śniegu,
Z cichą twarzą, do chmurnych niebios obróconą,
Jakby wyczekującą, jakby zadziwioną,
Że Bóg świata nie spali siarki dżdżem i gromem...
A Józik sybirskiego stepu szedł ogromem
Z krwawą różą pamiątek na życia badylu...
Daleki... zapomniany... jak tylu... jak tylu...
|