Poezje tom I Stare Miasto/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Tytuł Poezje tom I
Podtytuł Stare Miasto
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Graf. „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ARTUR OPPMAN
(OR-OT)
POEZJE
TOM I
STARE MIASTO
WYDANIE ZUPEŁNE
Z PORTRETEM AUTORA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ
PARYŻ — POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE


Wydania niniejszego wydrukowano
dwieście egzemplarzy
numerowanych na luksusowym
papierze
bezdrzewnym



SKŁADY GŁÓWNE:
The Polish Book Importing Co. Inc.“ New York
Księgarnia Polska na Śląsku, Sp. Akc.“ Katowice

Zakł. Graf. „Nasza Drukarnia“ Warszawa, Sienna 15
1926






OFIAROWANIE


I.

Gdy jęk po jęku drżał mi w życia hymnie,
Młodzieńczych złudzeń gdy mi pękła zbroja,
Jak dobry anioł ty stanęłaś przy mnie,
Serdeczna, cicha towarzyszko moja!

Los nam na drodze rozsiał same głogi,
Szyderskiej ciżby gwar nas gonił głuchy —
I razem nasze krwawiły się nogi
I razem nasze słoneczniały duchy.

Gdy to, w com wierzył, podle mnie zdradzało,
Gdy to, com kochał, łudziło mnie kłamnie,
Tyś mi swą istność poświęciła całą,
Tyś żyła dla mnie i cierpiała dla mnie!

Jam winien tobie wszystkich snów lilije
I wszystko szczęście z uczuć czystych zdroja;
Żyję przez ciebie i dla ciebie żyję,
Serdeczna, cicha towarzyszko moja!



II.

Pamiętasz, droga, te jesienne zmierzchy,
Gdy wieczór zwolna miejską tłumił gwarę,
Gdy sierp księżyca wszedł nad domóstw wierzchy
I fantastycznie srebrzył Miasto Stare?

Pamiętasz, droga, wzniosłych marzeń roje
I te rozmowy, które miłość budzi,
Kiedyśmy śnili, by tak żyć we dwoje
Wśród cichych ludzi i dla cichych ludzi?

Wokół nas dumne piętrzyły się domy,
Kędy garść wspomnień wiek po wieku składał,
I duch przeszłości dla nas był widomy
I każdy kamień do serc naszych gadał!

Wśród starych murów, wśród wieczornej ciszy,
My słali myśl swą, uczuciem bogaci,
Do tych suteryn, facjat i podstryszy,
Do naszych biednych, zapomnianych braci!


III.

Pleśń starych tynów, srebrnej Wisły szumy,
Serc prostych wiara, dusz pogoda grecka,
Od dziecka w pierś mą złote tchnęły dumy
I duszę moją urzekły od dziecka.

Gdy w walkach bytu, marnych a szalonych,
Było nam duszno i ciemno, jak w grobie,
W tym dobrym świecie, w świecie lat minionych
I ty, jedyna, podobałaś sobie!


A kiedym w pieśni wskrzeszał dzieje stare,
A kiedym budził dawno śpiących cienie,
Jam z ciebie czerpał tę słoneczną wiarę,
Jam z ciebie czerpał prawdę i natchnienie!

Tętniące prostą nutą staroświecką,
Napoły tęskne — wiesz po kim i czemu! —
Te pieśni moje, ja, mieszczańskie dziecko,
Poświęcam tobie, dziecku mieszczańskiemu!

1892.





LATA PAŃSKIEGO...


IMĆPAN BURMISTRZ NA RORATACH.


Ze snu przedniego zbudzon przez pachołka,
Zdjął imćpan burmistrz przyodziewek z kołka,
Wzuł żółte buty o podkówkach srebrnych,
Dokonał zacnie ablucyj potrzebnych
I przy kagańcu, co się żywo pali,
Począł dokładnie ubierać się daléj.

Tedy na żupan cudnie srebrem lity
Pas wziął indyjski na Turku zdobyty,
Okutał postać dostojnej urody
Ponsową delją, godną wojewody,
Rysi wdział kołpak z kosztownemi pióry
I do alkierza zapukał: do córy.

Drzwi się otwarły, i przez oka mgnienie
Nie wiesz: dziewczyna, albo-li widzenie?
Złote jej włosy, spadające z czoła,
Blask dają licu, jak glorja anioła,
A modre oczy pod ciemną powieką
Patrzą — nie tutaj! W niebo gdzieś — daleko!..


Lecz małe ustka, cudnie uśmiechnięte,
świadczą inaczej, niż te oczy święte:
Takie cię miodne wabią z nich słodycze,
Takie kochania pragnienie dziewicze,
Że miasto klęknąć i u stóp jej zostać,
Wolałbyś uścisk i całunek dostać!

Dostojny ociec mile córę witał,
Głasnął po główce i o sen zapytał,
Rzekł miłościwie, że jest jego chlubą,
Potem się zapiął, krzyknął: „Pietrze! Kubo!”
Dwa pacholiki wbiegły na te słowa —
I była w izbie jasność purpurowa.

Bo każdy z drabów na wysokiej tyce
Dzierżył kaganiec (warszawskie ulice
Ciemne są srodze, i głowa stolicy
Mogłaby grzmotnąć o mur kamienicy:
Tedy są słuszne i rozumne rzeczy,
Gdy się w ten sposób burmistrz ubezpieczy).

Noc była mroźna i od gwiazd srebrnawa,
W rynku się krzątać poczęła Warszawa:
Pan pisarz miejski obok swej małżonki
Szedł, odmawiając nabożnie koronki,
Zaś pięciu rajców wlokło się szeregiem,
A wszyscy razem brnęli kopnym śniegiem.

Burmistrz z Małgosią posuwistym krokiem
Szli z obróconem na świątynię okiem:
Nęci ich ona, ta Warszawy macierz!

Dziewka przez drogę kończy szczery pacierz,
A ociec wspomniał zmarłe antenaty,
Co śpią spokojnie w lochach kolegjaty.

W najpierwszej ławce zasiadł burmistrz z córką.
Ołtarz, kadzideł przesłoniony chmurką,
Złoci się cudnie, jakby słońce zgoła;
Nad nim figura srebrnego anioła
Roztacza skrzydeł opiekę łaskawą
Nad miejskim ludem i całą Warszawą.

Nabożne pieśni zabrzmiały w kościele:
Burmistrz głosową przewyższa kapelę
I na wzór innym (pokasłując czasem),
Huczy, jak organ, uroczystym basem;
Małgosia zasie, świecąc ócz brylantem,
Wznosi swe pienia cieniutkim dyszkantem.

Jakże serdecznie lecą wzwyż te głosy,
Jak biją grzmotem w zimowe niebiosy!
Jak do stóp Boga, za gwieździste progi,
Lecą od ziemskiej, pełnej cierni, drogi,
I dzwoniąc dźwiękiem srebrzystego dzwonu,
Padają kornie u Bożego tronu!

Ach! — wtedy burmistrz, dumny swoim stanem,
Lichym robaczkiem czuje się przed Panem,
I choć jest głową cnej stolicy onéj,
Bije się w piersi, czyni łbem pokłony,
I jak dziecina, płacząca w noc ciemną,
Woła: „O Panie! zmiłuj się nade mną!..”





JACEK KARWASZ, BIBLJOPOLA.


I.

Ten się z łokcia przednio pasie,
A owemu płuży rola,
Zysk okwity z ksiąg ma zasie
Imćpan Karwasz, bibljopola.

Z dzieł, wydanych jego sumptem,
Jużby spora była sterta:
Zakasował Jacek Karwasz
Rossowskiego i Elerta!

Dziś, gdy mało cenią sztuki,
Gdy drukują coraz marniéj,
Najpiękniejsze gockie druki
Z Karwaszowej szły księgarniéj.

Trwałe, mądre, piękne księgi:
Takie księgi wnuk zachowa!
Tedy słynie na Warszawę
Oficyna Karwaszowa.


II.

Wielki walor ma pan Jacek
I u mieszczan, i u panów,
Srogą cieszy się wziętością
I szacunkiem wszystkich stanów.

Jakie zyski ciągnie z tego,
Czytelnikom wnet okażem:
Jest burmistrzem na ratuszu
I królewskim sekretarzem!

Mąż wspaniały i rozumny
Ma staturę personata:
Wąs sumiasty, pas złocisty
I bławatna droga szata.

Leżą kiesy z dukatami
W kutej srebrem gdańskiej skrzyni,
Sławny z Jacka alchimista:
Nawet z książek złoto czyni!


III.

Imćpan Karwasz ma pacholę
W osiemnastej cości wiośnie:
Kiedy pojrzy na synaczka,
Aż ojcowe serce rośnie.

Chłopię dobre i układne
I nie w ciemię zgoła bite:
Wszystkich wielkich zna autorów,
Zna łacinę expedite!


Będzie z niego miał wyrękę
Siwowłosy bibljopola:
Mikołajek, mościpanie,
Nie zależy nigdy pola!

On podniesie kunszt drukarski,
Zyska w świecie aplauz szczery,
Jako niegdyś Szarffenbergi,
Piotrkowczyki i Hallery!


IV.

Na nieszczęsny ród człowieczy
Idą troski nieustanne:
Ujrzał kiedyś młody Karwasz
Francuzicę, dworską pannę.

Jak bestyjka mrugnie oczkiem,
Jak uśmiechnie się zdradliwie —
Tak niebożę Mikołajek
Z miłowania ledwo żywie.

Już mu księgi nie smakują,
Już się w kramie nie ukaże:
Żałośliwie i tęskliwie
Gra pod wieczór na gitarze.

W jego izbie długo, długo,
Płonie lampa w nocną ciszę:
Rzecz okropna! crimen! zgroza!
Syn burmistrza rytmy pisze!


V.

Stary ojciec nic nie gada,
Jedno skrycie cierpi srogo,
Aż nareszcie rzeknie kiedyś:
„Złą ty, synu, idziesz drogą!

Złą ty, synu, idziesz drogą —
Na nasz honor chcesz nastawać:
Co inszego wiersze pisać —
Co inszego je przedawać!

Pierwsze: śmieszne, ba! i głupie,
Drugie: zacne i szanowne,
Kiep wybierze laur poety,
Gdy rzemiosło ma zyskowne!

Pluń na gładką marmuzelę,
Bo inaczej — głód i baty!
Ma wójt Łukasz tęgą córę:
Jutro do niej poślem swaty!”


VI.

Już nie grywa na gitarze
Mikołajek uleczony...
Dwa dni palił na kominie
Rymowane swe androny.

Próżno mruga Francuzica,
Próżno nawet wzdycha zasie:
Młody Karwasz całą duszą
Umiłował gładką Basię.


Kiedy zamknie kram księgarski,
Wali do niej na Podwale,
I dyskursem ją zabawia
I ukradkiem: „cmok!” zuchwale!

A pan Jacek siwe wąsy
W pełnym miodu macza dzbanie
I do wójta rad się chyli:
„Będą wnuki, mościpanie!..”





PATRYCJUSZKA.


Jak promienisty wid różowy,
Znany z legendy i z dumania,
Zbudzona z drzemki dwuwiekowéj
Cudna się postać z mgły wyłania:
Dziewicza postać czarująca,
Napoły dumna, napół pusta,
Lekkiemi stopki ziemię trąca
I do uśmiechu składa usta.

Dziedziczka rodu prastarego
Ma krew i wygląd patrycjuszki:
Po pas warkocze złote biegą,
Złote ciżemki zdobią nóżki.
Pojrzysz w jej oczy: gwiazdy bledną!
Na liczko pojrzysz: śnieg i róże!
Toż, by królewnie, takiej jedno
Chadzać w bisiorach, a w purpurze!


Ale tej czystej, jak anieli,
Hafty nie nęcą, ni klejnoty:
Ona się kocha w kwiatach, w bieli,
Dziewictwa pełna i prostoty.
Jakąż z jej szatek — z niej — koło niéj
Wieje młodością — wiosną — majem,
Gdy róż girlandę ma na skroni,
Niewinnych dziewek obyczajem.

Przezacny rodzic, mistrz cechowy,
Radby strojniejszą widział córę:
Ot, adamaszki, złotogłowy
Na takie ptaszę złotopióre!
Spadkowe perły wpleść do włosów,
A nie różyczki, lub ostróżki —
W starym sepecie kilka trzosów
Leży na wiano patrycjuszki!

Sławetny panie — ostaw dziecię!
Jeszcze mu inne świeci słońce:
Gdy ma gołąbki, piosnki, kwiecie,
Co jej talery i czerwońce!
W sielance szczęścia mnogoż zwrotek?
Życiowej wiosny długież trwanie?
Dla niej cytara — kołowrotek,
A śmiech — a gędźba — a kochanie!

Bo urzekł serce syn ławniczy
I dał o cudnych śnić mu rajach;
On dni, jak ona, tęsknie liczy,
Gdzieś po zamorskich błądząc krajach.

Dwakroć pożółkną liście świeże,
Nim ją mu ujrzeć będzie dano, —
Od obcych nacyj polor bierze
Nad Renem, Tybrem i Sekwaną!

Jakże gorąco patrycjuszka
O jego powrót błaga w tumie!
Wzwyż uskrzydlona mknie jej duszka
I na nieszporach i na sumie.
Ma ona wtedy coś z anioła
I z ponadziemskiej coś zadumy —
Musi ją cechmistrz budzić zgoła,
Gdy się ku wyjściu mają tłumy.

Na alkierz zmierzch padł tajemniczy,
Snuje się marzeń nić najczystsza:
Wyjdzie na rajcę syn ławniczy,
Któż wie, a może na burmistrza!
I wdal gdzieś biegą oczki łzawsze
I zwykłą piosnkę serce nuci:
Niech jedno wiernie kocha zawsze!
Niech jedno wróci... wróci... wróci!..





POD KRWAWĄ SALAMANDRĄ.


I.

Ars longa... Sława jeszcze trwa,
Gdy człeka nie doszukasz...
Piwnicę z winem w Rynku ma
Pan Makolągwa Łukasz.

Wszelkich się trosków zbywa w mig,
Co wichrzą życia nawą,
Kto u Łukasza pijać zwykł,
Pod Salamandrą Krwawą.

W znak, który zdziałał trefny człek,
Kompany patrzą radzi:
Dziw! — Salamandra gore wiek —
I nic jej to nie wadzi!

A imćpan Łukasz wzdłuż i wszerz
Tłumaczy tym, co piją:
W srogich się ogniach zmyślny zwierz
Ochładza małmazyją!..


II.

Rzekł sobie niegdyś ojciec Roch,
Rodziciel Łukaszowy:
Zali mieć może z winem loch
Mąż, jeno obcej mowy?

Trunek, co nieraz ściął mnie z nóg,
Na nogi wzniesie syna,
Zagna mój Łukasz w kozi róg
Niemca i Ormianina.

W dobrą godzinę stary rzekł,
Stało się, jak proroczył,
Choć sam oddawna w grobie legł,
Ród jego w górę skoczył.

I miał tę radość, póki żył,
Otoczon czcią i sławą,
Że u synaczka darmo pił,
Pod Salamandrą Krwawą.


III.

Zmrok wieczorowy, jakby dym,
Rozwlókł się zaułkami...
Loszek zawarty, ale w nim
Ochoczo za stołami.

Rzetelny Łukasz toczy sam
Wystały sek ze stągiew:
Bożku Bachusie! dajże nam
Urodzaj Makolągiew!


Wtem halebardy walą w drzwi:
— Hej! Północ na zegarze!..
— Kto tam u biesa w progach tkwi?
Cha, cha, cha!.. Miejskie straże!

Nie widzisz, kto tu, psia cię mać!..
Precz z wrzaskiem nocną ciszą!..
...I jakże w areszt takich brać,
Co sami prawa piszą?!..


IV.

Tęgiego króla z cudzych stron
Dał Polsce bonus Deus:
Zasiadł Jagiełłów możny tron
Stephanus Bathoreus.

Wielką ma duszę wielki król
I wielkie przedsięwzięcia:
Zwołuje mężnych z grodów, z pól,
Na moskiewskiego księcia.

Ha! nie przewidział ojciec Roch
Takowej zmiany rzeczy:
Zbrzydł Łukaszowi z winem loch,
Milsze mu granie mieczy.

Aż zawarł furtę, schował klucz,
Koń jeźdźca skrył kurzawą...
Teraz-że sobie gardło płócz,
Pod Salamandrą Krwawą!


V.

Niech górnie sławi ten mój śpiew
Łukasza, Rocha syna —
Gładziej on z wrogów toczy krew,
Niż z beczek lał węgrzyna.

Pierwszy się ciska w boju war,
Naprzeciw kul, co biegą,
I tak ukochał ognia żar,
Jak salamandra jego.

Grzmią na wygraną dźwięki trąb
I kotły biją hucznie,
Król daje z herbu wilczy ząb,
A hetman swe trzy włócznie.

Srebrzysty pancerz słońcem lśni,
Nad hełmem wzlata sława...
Obacz, jak pan twój wyrósł z krwi,
O, salamandro krwawa!


VI.

I pękła dawnych losów nić,
Nić równa, ale szara...
Mus rycerzowi wino — pić,
Lecz kupczyć winem — wara!

Nie cofniesz ani chwili wstecz,
Co przeleciała zwinna...
Famatus inna zgoła rzecz,
A generosus — inna!


Jak niegdyś rodzic, teraz syn,
Rycerską zdobny szatą,
Próbuje w loszku różnych win —
Lecz musi płacić za to!

Jakżeby płakał ojciec Roch
Na tak żałosne myto!...
Dziś w starej Farze z obu proch,
Pod nagrobkową płytą...





KILIŃSKI


KILIŃSKI.


Ambasador: mać jego tatarska!
Wali w szpadę i gniewem zaparska:
„Jakem matki carowej jenerał,
Będę Lachów ze skóry obdzierał,
Zbuntowaną sknutuję Warszawę,
A Kościuszkę psom cisnę na strawę!”

Pod ikoną na kresty się boży —
I zaciska moskiewskiej obroży.

Martwa cisza późnego wieczora,
Gore lampa w podziemiach klasztora,
Kładąc palce na klingę pałasza,
Magnat z szewcem braterstwo ogłasza
I zabrzmiało w kaganka krwawiźnie:
„Do umarcia ślubuję Ojczyźnie!”


Stare Miasto ocknęło się, słucha:
„W imię Ojca — i Syna — i Ducha!...”

— Hej, wy szpiegi! niech czarty was biorą!
Źle służycie carowej, psia sforo!
W ciemni lochów przegniłej i głuchéj
Niecierpliwe brząkają łańcuchy
I kat Waśka zakasał rękawy,
Uśmiechnięty do buntu Warszawy.

Ambasador gra z królem... Za katy!
Jak się krwawią królewskie dukaty!

Wyleciały na miasto psy szpiegi,
Hauman nocą mustruje szeregi,
Nadaremnie sto chrapów, sto uszu
Kapostasa wywęsza w ratuszu:
I sam cechmistrz szpiegowski nie wiada,
Z czego wiernych ksiądz Mejer spowiada...

Bunt zatacza czerwone kolisko,
Gilotyną zapachło paryską!

Szewc z Dunaja śni nocą sen krwawy:
Krwawą łaźnię Moskalom Warszawy!
Szewc z Dunaja obmyśla na jawie
Sycylijskie nieszpory w Warszawie!
Niż gnić w pętach, paść lepiej ze sławą
U twych kajdan rozkutych, Warszawo!

— Z jakobiny Kiliński się brata!

— Kozakami dostawić psubrata!

— Sukinsynie! nim mrugniesz powieką,
Jak sobakę, na stryk cię zawleką!
Ostrogami rozedrę, jak żmiję!
Batogami na rynku ubiję!
Każę końmi roztargać na ćwierci!
I nie grzebać! — i opluć po śmierci!

I zapienia się Moskal — i nie wie
O sztylecie w szewieckiej cholewie!

Noc czwartkowa gwiazdami zabłysła,
Śpi stolica, kołysze ją Wisła,
W głębi lilie szarawej i sinéj
Marszałkowskie ziewają węgrzyny,
W cwał sztafeta moskiewska przeleci,
Bije zegar: raz — drugi — i trzeci:

Stań się!

Cisza....

Grom armat!

Na wieży
Dzwon targnięty, jak serce, uderzy!

W jęku dzwonów, bijących w omroczy,
Stare Miasto lawiną się toczy,

Krwi folgując, kiełzanej tak długo,
Gorejącą rozlewa się strugą,
Grzmi, jak orkan, i ryczy, jak lwica,
Do swobody lecąca ulica!

A królewskim zastyga krew rajcom:
Przedawczykom, rajfurom i zdrajcom!

Od zaułków, od starych zakątów
Miga szkarłat pochodni i lontów,
Zemsta ludu w kąpieli czerwonéj
Pcha armaty krwawemi ramiony,
Pod kulami płomieniem się pali
I, jak burza, tratuje Moskali!

A Kiliński pod królem Zygmuntem
Sprawia szewce: archanioł nad buntem!

Na Miodowej skrzykują się warty,
A w salonach szampańskie i karty,
Najjaśniejszej carycy na zdrowie
Orderowi spijają panowie,
Góra złota faluje łyskliwa,
Ambasador gra w lombra: wygrywa!

Buchnie łuna do okien jaskrawa!...

„Spasi Boże! Wzbiesiłaś Warszawa!”

Do pałacu wpadają żołdaki:
— Jenerale! rżną naszych Polaki! —
Przycwałował adjutant ze świty:
— Jenerale! twój krewniak zabity! —

Sztab się zleciał zdyszany i siny:
— Jenerale! nie zdzierżym godziny!

I strach w sercu, jak wąż, się zaczaja:
Oddaj szpadę szewcowi z Dunaja!

Z Krakowskigo, z Miodowej, z Podwala
Krew moskiewska wytryska, jak fala,
U Trzech Krzyżów, na Lesznie, na Długiéj
Purpurowe rozlały się strugi,
Franciszkańską, Krasińskie, Muranów
Zajuszyła posoka tyranów!

I wrzask bije na wieże i dachy:
„Lachy rieżut! Na Lachy! na Lachy!”

Igelströmie! gdzie bitne twe roty?
Trup na trupie moskiewskiej piechoty!
Igelströmie! gdzie twoje szwadrony?
Śpią pokotem w pościeli czerwonéj!
Igelströmie! gdzie puszka przy puszce?
Pójdą służyć na Moskwę Kościuszce!

I satrapie krew bije do głowy:
„Ot mnie Sybir od matki carowéj!”

A z Warszawy jak kamień spadł młyński!

Wiwat wolność — i wiwat Kiliński!...





STARE MIASTO


STARE MIASTO.


Stare Miasto, Warszawy relikwiarzu święty,
Pleśnią wieków porosły, mgłą ich przysłonięty,
Zadumany, jak starzec wyniosły i krzepki,
Co z miłością pogląda na wnucząt kolebki,
Co, opiekun pokoleń, wschodzących na grobie,
Napoły się uśmiecha, napoły w żałobie,
Zarannej gwiazdy szuka na pochmurnem niebie, —
Stare Miasto! i witam i pozdrawiam ciebie!

Stare Miasto! znam treść twą, znam twych ulic wnętrza,
Gdzie tłum świątyń i domostw bezładnie się spiętrza,
Gdzie, jak patrycjusz dumny, choć w odzieniu zmiętem,
Stoją domy „Pod słońcem”, „Pod lwem”, „Pod okrętem”,
Gdzie wieki, rozkochane w gotyckiej strukturze,
Ślad wspaniały na każdym zostawiły murze,
Gdzie oczy nęcą blanki, skarpy i wykusze;
Czas tynów nie rozwalił, tylko wziął im duszę!..


Stare Miasto! U wchodu czuwa, jak na straży,
Kościół farny, i dzwonów srebrną mową gwarzy,
W toń obłoków wystrzela smukłych wieżyc szczytem,
Jakby sojusz braterski zawarł z nieb błękitem,
Jakby do tronu Boga słał modlitwy ludu,
Wezbrane krwią i łzami, jakby czekał cudu
Lub proroczych objawień wiary i zapału,
Co w smętny chorał dzwonów wplotą pieśń hejnału!

Bliżej ku srebrnej Wiśle, za murami Fary
Majestatycznie Rynek rozpostarł się stary;
Z czterech stron go obsiadły, pnąc się w błękit siny,
Starożytne, omszone, trzypiętrowe tyny.
Jaskrawo lśnią na słońcu wąskich domostw dachy
Z miedzi, z czerwonej cegły, z malowanej blachy;
ścian barwa pstra lub szara, okna wzięte w ołów,
A u szczytu figury smoków i aniołów.

Myśl i ducha przenoszą w dawno zmierzchłe czasy
Dziwaczne balustrady, krużganki, tarasy,
Wchodów pilnują furty misternej roboty,
(Miast dzwonków na łańcuchach wiszą przy nich młoty;)
Nad sklepami się chwieją (sklep jest w każdym domie),
Szyldy, o fachu kupca świadczące widomie,
Lub wyrzeźbiony w murze lśni znak: herb mieszczański:
Lewjatan, sfinks skrzydlaty, albo Święty Pański...

Spojrzyj, jak się do siebie stare tulą mury!
Choć grom bucha po gromie z piorunowej chmury,

Choć pleśń cegłę za cegłą i głaz żre za głazem,
One stoją potężne wiarą: — „Myśmy razem!”
Spojrzyj! pną się do słońca, gdzieś za chmurzysk bramy,
Zda się słyszę ich głosy: gwarzą: — „My przetrwamy!”
Zda się słyszę: — „Kły na nas złamie czas-morderca!”
Gdybyż wiarę tych murów miały ludzkie serca!

Rynek — król, wkrąg ulice, jakby świta pańska:
Krzywe koło, Rycerska, Piwna, Świętojańska,
Zapiecek, dwa Dunaje, szeroki i wąski;
Rynek — pień, to konary, gałęzie, gałązki;
Rynek — żmij, to ogony: wiją się w przeguby,
W skręty, jeden chwost cienki, drugi tłusty, gruby,
Splotą się, to rozplotą, to znów złączą ściśle,
Niżej wciąż, niżej pełzną, w dół, ku srebrnej Wiśle.

Czy znacie te uliczki, te zaułki brudne,
Gwarem życia tętniące, zgiełkliwe i ludne,
Czasem rubaszne, ale dobre, kochające,
A takie ciepłe, jak to nasze polskie słońce!
Poczciwe, chociaż razem nieopatrzne, butne,
Po staremu junackie, a czasem tak smutne,
Jak sierota, płacząca po macierzy stracie —
Czy znacie te uliczki, te zaułki znacie?

Patrz! tu Najświętsza Panna wychyla się z wnęki,
U stóp jej kwietny wianek, dar pobożnej ręki,
Tam Jan święty, apostoł, obok malowidło:
Pan Jezus, nad nim anioł rozpiął białe skrzydło;

Tutaj na murach szczerby, kul moskiewskich rysy,
Tam zatarte tablice, tam stare napisy,
Wkrąg pamiątki: puścizna zmierzchłych wieków święta —
Zginież lud, co tak przeszłość kocha, zna, pamięta?

Stare Miasto! cześć tobie! Ty najdziksze hordy,
Najkrwawsze łzy pamiętasz i najkrwawsze mordy!
Trzykroć bił wściekły orkan o twych domostw ściany,
Każdy mur twój, głaz każdy ofiar krwią zbryzgany!
Stare Miasto! Ja młody śpiewak twój, zrodzony,
Gdy schła krew po ostatniej walce twej szalonéj,
Sierocy śpiewak, dziecko trzykroć pogrobowe,
Do stop twoich gnę smętną, pełną dumań głowę!

O, święć się, Stare Miasto! święć się, święć na wieki,
Za młyny belwederskie, za wolskie zasieki,
Za krwawy Kilińskiego miecz wzniesiony, nagi,
Za lochy cytadeli, za mord, za rzeż Pragi,
Za nocy Listopada sztylety i głownie,
Za Grochów, za bezbronnych pod Zamkiem katownię,
Za katorgi Sybiru, za ofiarę w czynach! —
O, święć się, Stare Miasto, w córach swych i w synach!

Gdy się stare kościoły o zmroku rozdzwonią,
Sfer ciszę uroczystą zmącając harmonią,
Gdy grają swe pacierze Panu świata panów
Dumne wieże Pijarów, Fary, Augustjanów,
Gdy ponad Starem Miastem, w rozmyślań godzinie,
Ciężarny łzą skazańców chorał dzwonów płynie,

Gdy całe Stare Miasto skargi śle tułacze —
Modlitwa u stóp Boga płacze — i Bóg płacze!

Zbryzgane i przesiąkłe deszczem rosy krwawéj
Warszawskie Stare Miasto, to serce Warszawy!
O, warto się wam wsłuchać w tego serca bicie,
Patrzcie, jak z niego tryska jędrne, zdrowe życie!
Patrzcie, jak pełne wiary, jak krzepkie na duchu —
Nie gnie łba, nie skowyta, jak pies na łańcuchu!
Wnijdź tu, a całą piersią dech swobody pijesz,
A wróg mu plwa w oblicze słowem: — „Ty nie żyjesz!”

Nie żyje?! Hej! A spojrzyj w piersi te prostacze,
Jak się tam wielkie serce potężnie kołacze!
Jak krew w niem kipi wrząca, jak się kurczy, wije!
A wiesz, czem ono bije? krwawą zemstą bije!
Ej, nie igraj z tym ludem, nie draźń go zdradziecko!
Biada wam, gdy się zbudzi: to lew, to nie dziecko!
Biada wam, gdy się zbudzi, gdy wyciągnie szpony
I krwią rzygnie — i stanie, cały w krwi czerwonej!

Obcyż nam rewolucji anioł krwawo-blady?
Obceż Staremu Miastu bunt i barykady?
Obcaż nam kul muzyka, trupów sinych wały
I krwi strugi, co z ulic do Wisły ściekały?
Obcyż nam bój Kilińskich, wściekły bój mieszczański?
Ścichł-że hymn, co bił w niebo z Fary świętojańskiéj?
Hej! Słynie pięść warszawska, krzepka pięść żylasta!
Hej! Garścią brał harmaty łyk z Starego Miasta!


O, gdybyż gadać umiał każdy mur i załom,
Jak się napatrzył rzezi, przysłuchał wystrzałom,
Jak hymn nasz, jak żołdactwa wrzask leciał w powietrze,
Jak sztandary, jak orły szumiały na wietrze,
Jak się o mury tłukła, jak w błękity mknęła
Czarowna pieśń legjonów: „Jeszcze nie zginęła!”
O, gdyby gadać mogły kamienie i cegły,
To nawet w trupich piersiach ogieńby zażegły!

Ludu mój! Nim twe dzieje, krwawe, wzniosłe dzieje
Rozsnuję w pieśń potężną, zaklnę w epopeję,
Nim Boża łaska pierś mą wypełni, jak czarę,
O dawnych ludziach pieśni niosę tobie stare!
Ludu mój! Weź te pieśni! Jam w nie serce włożył!
Niech świat ten wskrześnie w tobie tak, jak we mnie ożył —
Z swą wiarą, z swą miłością ten świat, dziś daleki,
Niech wskrześnie — i w twem sercu niech żyje na wieki!

A kiedyś... kiedyś inną pieśń wyśpiewam tobie:
Dumny rapsod twych ojców, co śpią w krwawym grobie!
A kiedyś, z Bożą łaską, kiedyś w pieśni wskrzeszę
Kościuszków i Kilińskich i Głowackich rzesze!
Ludu mój! Wiem, że przyjdzie straszliwa godzina,
Gdy grom z twej mściwej ręki runie w pierś Kaina!
A gdy rok się już spełni, gdy błyśnie dzień cudu,
Za me pieśni... w swem sercu daj mi kąt, o Ludu!

1891.





U ŚWIĘTEGO JANA


FARA.


Wiara gada z mem sercem w cichości kościoła,
Jak z dzieckiem gwarzy matka wieczorową dobą:
„Ocknij się — i wstań duchem!“ każdy kamień woła,
„Ocknij się i wstań duchem! owo bacz: Bóg z tobą!“

Z łukowego sklepienia wionął dech przeszłości
I poruszył skrzydłami chorągwiane chwasty,
I drgnęły w sarkofagach butwiejące kości,
I jęknęły: „O Marjo!“ marmurowe Piasty!

Tęczowe światła idą z szyb ujętych w ołów
I na cichych grobowców kładną się marmurze.
Smętny anioł tęsknoty — poeta aniołów —
Rozsypał kwiaty wspomnień: serc mistyczne róże!

Złota wizja mej duszy w prawdę się zamienia,
I wskrzesa to, co zmarło, jak w czarownej baśni:
Bóg ożywił postacie z farby i z kamienia,
Do śpiących rzekłszy: „Powstań!“ jak rzekł niegdyś: „Zaśnij!“


Lśknią od złota rycerze, Panny Marji służki,
I delij senatorskich krwawieją szkarłaty,
A ówdzie słodka buzia cudnej patrycjuszki,
A ówdzie butny rajca: Rzymianin wąsaty!

Z kazalnicy, jak prorok, złotousty Skarga
Błyskawicą olśniewa i przeraża gromem:
„Tedy, mówię, dłoń Pana mojem sercem targa,
Bom jest, jako ów strażnik nad ginącym domem!“

Woskowych świec płomienie cicho się kołyszą,
Na licach dziwnie chmurnych migając przelotem;
Owo, zda się, komety pod sklepieniem wiszą,
Ukrywając pioruny w łonie krwawo-złotem!

A cudowny Pan Jezus, ów z kacerskiej dłoni,
W dalekiej Norymberdze przez Baryczkę wzięty,
Przypomniał dzień Golgoty i dumając o Niéj,
Ciche z oczu przesmętnych ronić jął djamenty.

Skrzydła anioł tęsknoty roztoczył nade mną
I otom poczuł w sobie natchnienie od Boga.
I stało mi się widno, jak wprzód było ciemno,
I stanęła mi w słońcu ziemska ludów droga.

Bo choć noc sypać mroki poczęła na ziemię,
Jak strzały przedni łucznik wypuszcza z cięciwy,
Ów, na krzyżu rozpięty, w cierniowym djademie,
Jaśniał Chrystus: cudowny — wielki — miłościwy!





CHRYSTUS CUDOWNY.


Na tłum prostaczków, co się doń zniża,
Na dostojniki starej Warszawy
Smutnem wejrzeniem z swojego krzyża
Spogląda Chrystus cichy i krwawy.
On najlichszemu skargi nie wzbrania,
Boski opiekun nad sierotami...
Dawco zbawienia i zmartwychwstania,
Chryste, o, Chryste! czuwaj nad nami!


Ludzkiego fałszu zrzucając maski,
Balsamem wiary łagodząc duszę,
Po słońce prawdy, po gwiazdę łaski,
Szli patrycjusze i plebejusze,
I nieraz postać w złotej koronie
Myła mu stopy kornemi łzami...
Królu błękitów! świata Patronie!
Chryste, o, Chryste! czuwaj nad nami!



Płynie duch ludzki na łasce fali,
Jakoby żeglarz na morskiej toni,
A życie woła: „Daléj a daléj!”
A wiedźma-troska, jak upiór goni!
Niechże pątnikom po cierniach wielu
Jedna ścieżynka błyśnie różami...
Baranku Boży! Odkupicielu!
Chryste, o, Chryste! czuwaj nad nami!


Przerób łzy ciche na jasną przędzę
I uczyń z onej zasłony złote
Na ludzkie smutki i ludzką nędzę,
Na wiekuistą ludzką tęsknotę!
Ta krew, co cieknie z Twojego boku,
Niech świat oczyści, jak przed wiekami...
Szafarzu światła! zwycięzco mroku!
Chryste, o, Chryste! czuwaj nad nami!


A kiedy będziem konać żałośnie,
Na trwożnym duchu chwiejni i chorzy,
Niech nam Twój anioł mówi o wiośnie,
Niech nam Twój anioł mówi o zorzy!
Jak złoty pomnik dla naszych kości,
Zapal promyczek nad mogiłami...
Źródło nadziei! Tęczo miłości!
Chryste, o, Chryste! czuwaj nad nami!





PRYMARJA.


W śnieżny ranek dzwoni, jak skowronek,
Rozśpiewany katedralny dzwonek.

Na Zapiecku budzi się dziewczyna,
Szepce pacierz, włosy bujne spina,
Ciche „kocha” na dzieńdobry powié,
Garstkę ziarnek rzuci szczygiełkowi,
Do kieszonki modlitewnik chowa,
I wcwał biegnie, od mrozu różowa.

W śnieżny ranek dzwoni, jak skowronek,
Rozśpiewany katedralny dzwonek.

Na facjacie młoda mężateczka
Uśmiechnięte rozchyla usteczka,
Rozmarzona szczęściem i kochaniem,
Budzi męża słodkiem całowaniem,
I oboje — kwiaty dwa na niwie —
Nad kołyską splatają się tkliwie.

W śnieżny ranek dzwoni, jak skowronek,
Rozśpiewany katedralny dzwonek.


Z drgawką sprośną bezwstydnego łona,
Mętne oczy otwiera — zgubiona.
Nocnych orgij splugawiona szałem
O dzieciństwie zamarzyła białem,
I łzy żrące, straszne, jak konanie,
Na bezczelne toczą się posłanie.

W śnieżny ranek dzwoni, jak skowronek,
Rozśpiewany katedralny dzwonek.

Siwy staruch w samotniczej celi
Do apelu zwleka się z pościeli,
Wpuszcza z sieni kochliwego burka,
Pogwizdując dawnego mazurka,
A nim wyjdzie, podparty obuszkiem,
Salutuje Cesarza nad łóżkiem.

W śnieżny ranek dzwoni, jak skowronek,
Rozśpiewany katedralny dzwonek.

Choć noc przeszła od złudzeń srebrzysta,
W zachwyceniu trwa jeszcze lutnista:
Za postacią, ginącą w obłoku,
Kazał lecieć i sercu i oku,
Ach — i poczuł w losowej otchłani,
Że żyć — śpiewać — i konać ma — dla Niéj!..

W śnieżny ranek dzwoni, jak skowronek,
Rozśpiewany katedralny dzwonek...





ANIOŁ PAŃSKI.


W szkarłatnym płaszczu nad Warszawą
Omdlałe słońce gaśnie krwawo,
Na granie dzwonka, jak w świątyni,
Dziwna się cichość w mieście czyni:
Ave Maria...
Do lazurowej lecąc toni,
Srebrzysta piosnka dzwoni... dzwoni...
Ave Maria...

W poświacie słońca purpurowéj
Chylą przechodnie smętne głowy,
W obłędnych lotów zawierusze
Zwijają skrzydła ludzkie dusze:
Ave Maria...
Na modrem niebie gwiazd królowa
Niże, jak perły, ciche słowa:
Ave Maria...


Pamiętną myślą wstecz podane
Budzą się mury zadumane.
Po starych kątach, pełnych pleśni,
Słychać westchnienia: „Wskrześnij... wskrześnij...”
Ave Maria...
W krótkiem, jak mgnienie, ożywieniu
Modli się kamień po kamieniu:
Ave Maria...

Na cichej Wiśle, na topieli,
Błędny się żagiel srebrnie bieli.
W zamierającej blasków tęczy,
Chłop długowłosy kornie klęczy:
Ave Maria...
Od szarej fali pod niebiosy
Z flisaczej tratwy szemrzą głosy:
Ave Maria...

Jak śpiewne echo z poza świata
Do miejskich sadów dźwięk dolata.
Na ustach, żądnych całowania,
Gasną uśmiechy i wyznania:
Ave Maria...
Bieleją serca, zdjęte szałem,
Odbiera władzę duch nad ciałem:
Ave Maria...

W lotnym obłoku, śród cmentarzy,
Złoty się anioł z dzwonkiem waży.
Śpiące w spokoju i w cichości
Dawno odeszłych drgnęły kości:
Ave Maria...
Daj zmarłym pamięć i płakanie,
Daj żywym wiarę i kochanie:
Ave Maria...





RYNEK STAROMIEJSKI


RYNEK STAROMIEJSKI.


I.

Wśród kamienic niebotycznych
Staromiejski leży rynek —
Z rana kramów jest terenem,
A wieczorem katarynek.

Kamienice mieszczą w sobie
Wielce zacny świat mieszczański,
Zaś im nadał budowniczy
Styl gotycko-nadwiślański.

W każdym domu sklep na dole,
Każdy sklep ma swoje godło,
A na progu jest podkowa,
By się kupcom dobrze wiodło.

Jak są cztery świata strony,
Cztery rogi są w tym rynku;
Gwoli gardłom staromiejskim
Każdy z rogów ma po szynku.


II.

Ledwie słońce przetrze oczy
I na stare zerknie mury,
W rynku siedzą już przekupki
I ładowne stoją fury.

Ta swój towar ma na wozie,
Ten się rozparł przy kramiku, —
(Wszyscy byli wprzód „na rożku”,
Łyknąć „blaszkę” alembiku).

W starym rynku coraz ludniej,
Targ ożywia się pomału —
Kędy spojrzeć, pełno warzyw,
Mięsa, chleba i nabiału.

Woń surowizn, głosy kłótni
Na wietrzyka mkną podmuchu;
Słońce sypie blaski złote
Na ten obraz, pełen ruchu.


III.

Tłusty majster do warsztatu
Niesie w flaszce przedni trunek;
Że chłopakom nie dowierza,
Sam załatwił ten sprawunek.

Rozczochrany terminator,
Dziecko bruku od kolebki,
Jedząc „zalcka”, biegnie szybko
I podrzuca nogą trepki.


Pod szynkownią, cała w słońcu,
Hogartowska drzemie para —
Ona gruba i czerwona,
On wyżółkły, gdyby mara.

Wśród gawiedzi ożywionej
Dziwnie chmurne błysły lica:
Łzy wstrzymując, do roboty
Idzie głodna wyrobnica.


IV.

Przy kramiku z warzywami
Wre zacięta jakaś sprzeczka —
To z przekupką się targuje
Filuterna mężateczka.

I przekupce i mężatce
Z ust potokiem słowa biegą...
Chce nowalją stolarzowa
Ufetować majstra swego.

Fury z drzewem strzeże chłopek,
Ogłupiały w tym rwetesie,
Tuż emeryt wygolony
Dla kanarków siemię niesie.

Ze swem kupnem biedna wdowa
Do facjatki biegnie małéj —
Trochę sera, trochę chleba
Dla drobiazgu na dzień cały...


V.

Cichnie rynek staromiejski
I wyludnia się pomału,
Pustoszeją kramy warzyw,
Mięsa, bułek i nabiału.

I przekupki i przekupnie
Znów „na rożek” dążą miły,
By ochrypłe zwilżyć gardła
I zwątlone wzmocnić siły.

Gdzieś pod murem dziad pieśń nuci
I do szynku tęsknie zerka,
Gdzieś popsuta katarynka
Gra mazura, czy oberka.

Z okien domów staroświeckich
Warsztatowe płyną echa,
Złote słońce z jasnych niebios
Dobrodusznie się uśmiecha.





STARY DOM


STARY DOM.


Od trzech wieków stoi krzepko
Trzypiętrowa kamienica;
Na jej froncie, ponad furtą,
Wmurowana lśni tablica.

Na tablicy napis stary,
Nieczytelny i zatarty,
A powyżej płaskorzeźba —
Gmerk odwieczny: lew rozżarty.

Tęga furta wnijścia broni,
Bram dzisiejszych prapramatka;
U tej furty nęcą oczy
Przedni zamek i kołatka.

Artystowską zdziałan ręką,
Patrzy z wierzchu Święty Pański,
By gród wszystek wiedział zasie,
Że to dom jest nie pogański.


Architektor, mistrz w swej sztuce,
Nie poskąpił ozdób mnóstwa:
Tedy wykusz na przyrożu
Przylepiono do domóstwa.

W oknie krata przemisterna
Tak się wije, by wstążeczka;
Niegdyś stamtąd poglądała
Złotowłosa mieszczaneczka.

Żółte ściany kamienicy,
Z krasnych cegieł dach jej zdziałan —
Wzniósł ją zasie mąż przezacny,
Miejski rajca: Wojciech Bałan.

Próżno kartan lub haubica
Szłyby w zapas z ową ścianą —
W tysiąc pięćset pięćdziesiątym
Takie domy budowano!

Niech swe tajnie wam pokaże
Trzystoletnia kamienica!
Tedy naprzód sień sklepiona
I ponura, jak piwnica.

Poza sienią; kędy rzadko
Błyśnie promień złotoszczery,
Masz podwórzec kwadratowy,
Między ściany wsadzon cztery.

Gdzieś wysoko skrawek nieba,
Gdzieś daleko miasto dudni —

Na podwórcu onym cichym,
Zda się, jesteś jakby w studni.

Na piętrowej wysokości
Starożytny jest krużganek,
Tam obaczysz zbór niewieści
W każdy wieczór i poranek.

Kędy niegdyś z księgą rytmów
Siadywała piękna dziewka,
Dziś przewietrza się bielizna,
Albo kłótnia huczy krewka.

Okna wąskie a wysokie,
W gockim stylu utrzymane,
Na podwórko patrząc pilnie,
Ozdabiają każdą ścianę.

Malowane na zielono
Pod oknami wiszą skrzynki —
Panna kwiaty tam podlewa,
Filuterne czyniąc minki.

Z pomienionej sieni ciemnej,
Pną się w górę schody kręte —
Po tych schodach, mości panie,
Krok za krokiem... lente... lente!..

A gdy zwolna stąpasz po nich,
Niech się bacznie wzrok twój kładzie
Na ślusarskim majstersztyku:
Ażurowej balustradzie.


Od róż tylu pstrzy się ona
I od wdzięcznych liści tylu —
Cechmistrzowskie arcydzieło
W Odrodzenia czystym stylu.

Piętro pierwsze... drugie... trzecie,
Każde piętro ma kurytarz,
„Słodkie Serce...” i „K. M. B.
Na drzwiach brudnych tam wyczytasz.

Izby małe a wysokie,
Alkierzyki i alkowy;
Z pawimentu, ścian, powały
Dech zawiewa trzywiekowy.

Tu i ówdzie z komnat stropu
Fryz kunsztowny się wyłania,
Tu i ówdzie wzrok zachwycą
Cudne resztki futrowania.

Zatem ujrzysz i malunek
W misternego formie kwiatu —
Starodawne to zabytki
Mieszczańskiego patrycjatu.

Coraz węziej biegną schody,
Coraz bliżej do błękitu —
Ma trzy piętra dom odwieczny
I poddasza ma u szczytu.

Jakie kształty arcy-dziwne,
Ulubione dawnym latom,

Jaki taras i wieżyczki
Architektor dał facjatom.

Nie żal piąć się po drabinie,
Której schodów brak połowy —
Cudny widok się odsłania
Z wysokości poddaszowéj.

Na świat żywy patrzy oko,
W przestrzeń gwarną i świetlaną...
W tysiąc pięćset pięćdziesiątym
Takie domy budowano.





INWOKACJA


INWOKACJA.


Dawno już, dawno śpicie pod mogiłą,
A oto z drzemki przebudzam was cichéj,
Na twarz łagodne rzucam wam uśmiéchy
I serce wskrzeszam, by jak niegdyś biło!
Dawno już, dawno w ciemnym śpicie grobie,
Na którym wzeszło kwiecie zapominek,
A otom przerwał słodki wasz spoczynek,
A oto znowu chcę was mieć przy sobie!

O, pójdźcie do mnie, pójdźcie, drogie cienie,
Niech z was opadną całuny grobowe!
W zamarłe piersi ja tchnę życie nowe,
Ja wasze dawne wrócę wam istnienie!
O, pójdźcie do mnie, pójdźcie! niech obaczę
Wasze spokojne, uśmiechnięte twarze,
Przy starych gawęd niech podumam gwarze,
Niech w pieśń was zaklnę, co śmieje się... płacze...


Niech w pieśń was zaklnę, wy cisi i prości,
Niech was pokażę braci mojej młodéj,
Tchnących odblaskiem słonecznej pogody
I takich pełnych wiary i miłości!
Wasz jasny orszak może rozpogodzi
Ich serca, w których żmije zwątpień syczą;
Może ze wstydem rzekną i z goryczą:
„Jacyśmy starzy! jacy oni młodzi!”

Więc, żem uśpionym tak dawno już temu,
Na chwilę zmącił grobowe milczenie,
Przebaczcie wy mi, ukochane cienie,
Przebaczcie wy mi, śpiewakowi swemu!
Nim u gwiaździstych spotkam was podwoi,
Pochmurną życia strudzony gonitwą,
żegnam was, żegnam łzami i modlitwą,
Wy moi starzy... wy serdeczni moi!..





ZE STAREGO MIASTA
1887 — 92


GRAJEK.


I.

Na ulicy Świętojańskiej,
Mieszka siwy pan Mateusz,
Staromiejskich, nowomiejskich,
Wszystkich grajków koryfeusz.

Pan Mateusz, dzielny skrzypek,
Pochylonym nie jest dziadem,
Choć na barkach dźwiga swoich
Dziewięćdziesiąt lat z okładem.

Wąs ma krótko przystrzyżony
(Mazowieckiej ślady wioski),
Nosi wąskie bakenbardy,
A la Józef Poniatowski.

Z tęgiej miny, z blizn na czole,
Srebrnym włosem ocienionem,
Zaraz poznać szwoleżera,
Co wojował z Napoljonem!


II.

Pan Mateusz ma izdebkę
Na najwyższem domu piętrze,
Jasna strzeże jej Panienka
I Dzieciątko Przenajświętsze.

Ponad łóżkiem wisi skromnem
Duży portret lemperera,
„Oblężenie Saragossy“
I „Zdobycie Somo-Sierra“.

W klatce gwiżdże kos uczony,
Ulubieniec wielki grajka,
Rdzawa szabla stoi w kącie
I wiśniowa długa fajka.

Lecz największy klejnot starca
Kryje puszka posrebrzona:
Krzyż, przypięty za waleczność
Własną ręką Napoljona!


III.

Pan Mateusz chodzi z skrzypką
Po podwórkach staromiejskich,
Rżnie od ucha dawne piosnki,
Pełne wspomnień czarodziejskich.

„Stoi ułan na pikiecie...“
„Czemuś oczki zapłakała...“
„Cztery latka wierniem służył...“
„Pastereczko moja mała...“


Jedną piosnkę, najpiękniejszą,
Skrzypek w tajnym ma zapasie,
Niegdyś graną i śpiewaną
Przy wojennych trąb hałasie.

Gdy ją zagra, twarz mu płonie,
Dziwnym blaskiem świecą oczy,
Drżą słuchacze, zapatrzeni
W lat ubiegłych świat uroczy.


IV.

Stara piosnka, ułożona
W obcej ziemi gdzieś dalekiéj,
Przyleciała, niby ptaszę,
By pozostać tu na wieki.

Stara piosnka, taka prosta,
Z odrętwienia serca cuci,
Każe tęsknić, każe wierzyć,
Że minione wszystko — wróci!

Pan Mateusz pieśń tę kocha,
Najogniściej ją wygrywa:
Pod jej wpływem płacze majster
Nad kufelkiem pełnym piwa.

Szewcki chłopak, straganiarka
I wyrobnik drżący słucha,
Kiedy grajek na swych skrzypkach
Starą piosnkę rżnie od ucha!


V.

Gdy złociste blednie słonko,
Gdy na „Anioł” dzwonią „Pański”,
Wraca grajek do izdebki
Na ulicy Świętojańskiéj.

Przy łojowej blasku świeczki
Po przeszłości błądzi szlaku,
Słyszy gromki głos komendy,
Słyszy sygnał: „Do ataku!”

Zdaje mu się, że rżą konie,
Szumią barwne chorągiewki,
Tentent kopyt, brzęki szabel
I ułańskie słyszy śpiewki.

Widzi dawnych swoich wodzów,
Choć źrenice mglą mu łezki:
Stoją przed nim: Poniatowski,
Kozietulski, Niegolewski...


VI.

Wzrok wytęża Pan Mateusz
Przez okienka szybki małe:
Z swej izdebki pod chmurami
Stare Miasto widzi całe!

Przypomina swych słuchaczy
Pałające ogniem lica:
Od dzieciaka, aż do starca,
Wszystkich dawna pieśń zachwyca!


Potem patrzy na katedrę,
Co się wznosi tak wspaniała!
Tylu burzom się oparła —
Tyle wichrów przetrzymała!

I swe skrzypki wydobywa,
Odmłodzony dawną wiarą,
I z uśmiechem, zamaszyście,
Gra... dla siebie piosnkę starą!


VII.

Choć się dzielnie trzyma skrzypek,
Choć od młodych krzepszy wielu,
Jednak czuje, że już wkrótce
Trzeba stanąć do apelu!

Wszak się śmierci nie ulęknie,
Kto wojował z Napoljonem?...
Stary grajek dość ma życia
I za rychłym tęskni zgonem!

W mundur wtedy go ustroją,
By szedł godnie przed twarz Bożą,
A na piersiach, krwią zdobyty,
Srebrny krzyżyk mu położą.

Biała brzoza nad mogiłą
W takt mazurka zaszeleszcze:
Nawet w grobie będzie wiarus
Cudną piosnkę słyszeć jeszcze!...





MACIEJ FLISAK.


I.

Jest Maciej Flisak lokatorem
Wąskiej rudery staromiejskiéj,
Na srebrną Wisłę, na Warszawę
Ma z okna widok czarodziejski.

Dachy kamienic, świątyń szczyty
Pną się w niebiosa tak wspaniale,
A tam — za miastem — o brzeg bijąc,
Szumią Wisełki mętne fale.

Szumią Wisełki mętne fale,
Ponuro płaczą, gdy zawieja;
Ponad muzykę najpiękniejszą
Milsze ich pieśni dla Macieja.

W każdy miesięczny wieczór jasny,
W każde słoneczne ciche rano,
On załzawionem patrzy okiem
Na swoją rzekę ukochaną...


II.

Zwiedził pan Maciej kawał świata,
Kiedy orylem był z rzemiosła,
(Stąd nazwa „Flisak” do imienia
Na wieki wieków mu przyrosła).

Widział on miasta cudzoziemskie,
Tak hałaśliwe i błyszczące,
Widział swej rzeki szumne wody
W otchłań Bałtyku wpadające.

Zebrał garść groszy na flisactwie,
Zjadł na flisactwie krzepkie zęby,
Spławiał na tratwach aż do Gdańska
Masztowe sosny, siwe dęby.

A gdy napęczniał trzos flisaka,
On — dziwnie tęskny — wracał żwawo,
Bo piękna Wisła koło Gdańska,
Ale piękniejsza pod Warszawą!


III.

W starej izdebce na facjacie,
Kędy zmurszałe stoją sprzęty,
Ledwie z fal Wisły wzejdzie zorza,
Krząta się Maciej uśmiechnięty.

Na nos mosiężne okulary,
Piankową fajkę w gębę bierze,
Potem przy oknie, pomrukując,
Naprawia sieci i więcierze.


A gdy pod wieczór sierp księżyca
Przejrzy się w cichych Wisły wodach,
Gdy budzą echa lat minionych
Ochocze skrzypki po gospodach,

Pan Maciej Flisak głowę chyli
I przypomina w ścian swych ciszy
Te twarze, których nie obaczy,
Te głosy, których nie usłyszy!..


IV.

Gdy młoda wiosna zagra światu
Hejnał nadziei i miłości,
Siaduje Flisak ponad brzegiem,
Grzejąc na słońcu stare kości.

Dziwne mu baśnie Wisła gwarzy,
Niby się śmieje, niby płacze,
A wtór jej dając, z tratw dalekich,
Żałosne pieśni mkną flisacze.

Hej! Gdzie wiatr poniósł krzepkich flisów,
Co to wśród burzy stali murem?
Kędy ten dawny Maciej młody,
W białej sukmanie, w czapie z piórem?

Hej! A gdzie pieśń ta, pieśń ogromna,
Co to, jak piorun, z ust wypada?
Pan Maciej Flisak duma... duma...
Stary swój pacierz Wisła gada...


V.

Nigdy pan Maciej nie miał żony,
Rodzinne szczęście mu nie świeci,
Zato ojcowskiem sercem szczerem
Starego Miasta kocha dzieci.

W zimowe zmierzchy w okna stancji
Szturmuj śniegiem zawierucha,
A w wielkim piecu ogień płonie,
A gawęd starca dziatwa słucha...

Pan Maciej Flisak wąsem rusza,
Przygasłe oczy skrzą mu djablo,
Dźga długą wędką, niby dzidą,
Wywija garścią, niby szablą.

Z buziaków szewcząt zapał bije,
W ich sercach, w mózgach coś się budzi,
A Flisak szepce: „Ej, pędraki!
Wam nie zobaczyć takich ludzi!”


VI.

Prześnionych marzeń, sił straconych
Żadnym więcierzem nie ułowi!
Dziwy, jak prędko, jak wesoło
Przebiegła młodość Maciejowi!

Żywot nie krótki, z woli nieba,
Oraz w przygody miał bogaty:
Zjawił się Flisak na świat Boży
Coś przed niespełna stoma laty.


Nieraz przypomni, gdy mu weny
Doda gorzałka lub araczek,
Jak to nad Wisłą piękny książę
Smalił cholewki do rybaczek.

Dzisiaj po księciu i rybaczkach
Już nie zostało ani śladu —
Pora i tobie do mogiły,
Pora i tobie, stary dziadu!..


VII.

Powiał wiatr mroźny, powiał zdala,
Wisłę w lodowe zakuł pęta,
Pan Maciej Flisak mrze, jak ona,
Całunem śniegu przysłonięta.

Pan Maciej Flisak gaśnie zwolna,
Wsłuchany w groźnych burz zatargi,
Na śpiącą rzekę z okna patrzy,
Ostatnim szeptem drżą mu wargi.

„Hej, Wisło, Wisło, srebrna Wisło,
Zaczarowana w koniec z końca!
Hej, Wisło, Wisło, srebrna Wisło,
Zbudzi cię pierwszy promień słońca!

Hej, Wisło, Wisło, srebrna Wisło,
Czekaj na hejnał wiosny ptaka!”
............
Księżyc blask rzuca na twarz martwą,
Na pełną wiary twarz Flisaka...





CECHMISTRZ MELCHJOR HALABARDA.


I.

W swej budzie, co bez szwanku
Od wieków stoi harda,
Ma kuźnię po pradziadach
Pan Melchjor Halabarda.

Gra w krzepkich jego żyłach
Mieszczańska krew najczystsza,
Wnet powie: „To personat!“
Kto spojrzy na cechmistrza.

Sławetnych wzorem przodków,
Co śpią już pod mogiłą,
Jak wielkie Stare Miasto,
On turzą słynie siłą.

Wspomina nieraz cechmistrz,
Gnąc w garści bretnal twardy,
Jak cenił August Mocny
Pradziada Halabardy!


II.

Znać dumę z twarzy majstra,
Z spojrzenia i z uśmiechu;
Potentat i familjant,
Jest starszym swego cechu.

Ma złoto w krzepkiem puzdrze,
Ma srebro w szafie z Gdańska;
Melchjora Halabardę
Poważa brać mieszczańska.

Z respektem o nim gada
Mąż, dziecko i niewiasta:
„Wszech mieszczan to ozdoba,
To lumen wszego miasta!”

Najwięksi nawet cenią
Cechmistrza stare imię:
Ksiądz Jacek, proboszcz z Fary,
Ma w wielkiej go estymie!


III.

Rodzina Halabardy
Przoduje innym śmiele,
Ma zacne koligacje
I świetne parentele!

Świadectwo ich splendoru
Z archiwów miejskich bierzem:
Walanty Halabarda
Królewskim był płatnerzem!


Uprzejmie Król Jegomość
W pamięci swej go chował:
Nikt miecza tak nie wykuł,
Tak zbroi nie szmelcował!

A hart był w tych zbroicach!
A stal w nich była przednia!
Warszawską karabelą
Król Turków gnał z pod Wiednia!


IV.

W Melchjora kuźni starej
Od świtu idzie praca,
Blask ognia brudne mury
To krwawi, to ozłaca.

Dmuchają wielkie miechy,
Huk młotów kuźnią wstrząsa,
Sam cechmistrz rej tu wiedzie,
Siwego kręcąc wąsa.

Z podziwu nieraz czeladź
Aż oczy wybałuszy:
Gnie majster grube szyny,
Podkowy krzepkie kruszy.

Żelazne ma muszkuły,
Niedźwiedzie ma on bary,
Jak pradziad z saskich czasów,
Co w garści miął talary!


V.

W swym domie Halabarda
Na górnem mieszka piętrze,
Tam w wąskim alkierzyku
Klejnoty ma najświętsze.

Na zydlu staroświeckim,
Przy blasku żółtej świécy,
Siadywać lubi majster
W mieszczańskiej swej skarbnicy.

Dwa wieki, pięć pokoleń
Z alkierza patrzy ściany:
Kolczuga, ryngraf z miedzi
Kunsztownie malowany,

Hełm, koncerz, miecz niemiecki,
Otłuczon tuż przy gardzie:
Pamiątki po płatnerzu
Walantym Halabardzie!


VI.

Nie dźwięczy w starym domie
Dziecięce szczebiotanie:
Pan Melchjor Halabarda
W bezżennym żyje stanie.

Co wieczór pustka głucha
Z alkierza go wypłasza,
Na Podwal sunie cechmistrz
Z podstarszym grać w marjasza.


Tam wielki dzban trojniaku
Nań czeka nieomylnie,
Przy miodzie perły cechu
Gawędzą krotofilnie.

A kiedy zegar antyk
Wskazuje punkt dwunastą,
Pan Melchjor chwiejne kroki
Kieruje w Stare Miasto!


VII.

Sześćdziesiąt zim przebiegło
Nad dumną starca głową —
Nie pora Melchjorowi
Brać panią Melchjorową.

I duma nieraz cechmistrz
W prastarym, pustym domu,
Że ojców swych dziedzictwa
Ostawić niema komu.

Dzień kona, z kątów celi
Wypełza mrok wieczora,
Ból krwawy, gniewna rozpacz
Kąsają pierś Melchjora.

I bije łbem o mury,
Aż jęczy ściana twarda,
Ostatni z swego rodu —
Ostatni Halabarda!





SZEWC ONUFER.


I.

Szefc Onufer, tęgi majster
Z ojca, dziada i pradziada,
Od małego pacholęcia
Tajemnice kunsztu bada.

Wedle igły, wedle dratwy,
Jak niewielu jest on świadom,
Zaś ma warsztat w kamienicy,
Co współczesna jego dziadom.

Przy kościele Augustjanów
Stoi chata Onufrowa —
W niej po szewcku i Bożemu
Konsolację liczną chowa.

Dobry sąsiad z Onufrego
Dla plebanji i świątyni —
Nie opuszcza nabożeństwa
I fundacje hojne czyni...


II.

Ma Onufer Onufrową,
Urodzeniem sobie równą,
Bo powiadał jego rodzic:
„Niech szewc żeni się z szewcówną!..”

Jejmość pani Onufrowa,
Córa majstra Jana Szczygła,
Parentelą i posagiem
Ród mężowski w górę dźwigła.

Jak przystało na majstrowę
W korpulencją jest zasobna,
Głos jej gruby, gest wspaniały,
Pulchna rączka niezbyt drobna.

Z roku na rok jest przybytek
W starych mieszczan cnej rodzinie,
Więc raduje się Onufer,
Że ród szewców nie zaginie!


III.

W czterech izbach Onufrostwa
Nie ubogo i chędogo:
Wszak mieszczanie z prapradziada
Iść w paragon z szlachtą mogą!

Garnitury, jutą kryte,
Wielkie szafy, zydle drobne,
Simmlerowskiej snać roboty,
Bo masywne i ozdobne.


Zaś na ścianach konterfekty:
Cały zacny świat mieszczański,
A „serwantka” w rogu salki,
A kantorek w drugim — gdański!

Nie od dzisiaj ród Onufra
Słynne w świecie szyje buty,
Nie od dzisiaj zbija grosze
W skrzyni krzepkiej i okutéj...


IV.

Gdy kolegów majster zbierze
Od kufelka i od dratwy,
Spędza z nimi błogie chwile,
Wśród krewniaków i wśród dziatwy.

Przewodniczy stary Szczygieł
Z gęstym wąsem, z głową siwą —
Płynie ciurkiem anyżówka
I marcowe szumi piwo.

Radby majster żyć przez wieki
Z towarzystwem swem cechowem,
Rad ich zalać spirytusem,
Skąpać w piwie dubeltowem!

Więc węgrzyna na stół stawia
Przy kompanji hucznych śpiewach —
„Niechaj żyje cech szewiecki!
Znajcie pana po cholewach!..”


V.

Choć ma grosze szewc Onufer
W skrzyni krzepkiej i okutéj,
Chce, by jego Onufrzęta
Tak, jak ojciec, szyły buty.

Nauczyła ich majstrowa
Kochać igłę, cenić dratwę,
Zaś szacunek dla pocięgla
Sam pan majster wpajał w dziatwę.

Nieraz prawi najstarszemu
Z głębi serca morał snuty:
„Grunt są, chłopcze, dobre nogi!
Grunt na nogach dobre buty!

Ty z tradycji jesteś szewcem,
Szewcem z dziada i pradziada —
Godność rodu cenić, chłopcze,
I należy i wypada...”


VI.

Płyną lata, niby fale,
Nie wracają nigdy więcej —
Już wyrosły Onufrzęta,
Z doby życia pacholęcej.

Już wyrosły Onufrzęta,
Szyją „juchty”, szyją „saki” —
Łeb posiwiał Onufremu,
Nos mu zgrubiał od tabaki.


Do kościoła Augustjanów
Codzień zrana chodzi stary,
Zaś pod wieczór regularnie
Na nieszporach jest u Fary.

Klepie pacierz szewc Onufer
I za dzieci i za siebie
I rozmyśla, że szyć buty
Będzie wkrótce chyba… w niebie…





KONSYLJARZ BARNABA - WALENTY.


I.

W okienkach domostwa „Pod smokiem“,
Zdobnego w wykusze i blanki,
Wzrok nęcą geranie i fuksje
I białe z muślinu firanki.

Za furtą rzeźbioną misternie
Schodowe się wiją zakręty —
Tam mieszka konsyljarz mieszczański,
Dwóch imion: Barnaba-Walenty.

Starego doktora z „Pod smoka“
Zna ludność uboga i słaba —
Na ścieżaj otwarte ma serce
Konsyljarz Walenty-Barnaba.

Pół wieku w sklepionych komnatkach,
Wśród recept się krząta i kwiecia,
Potomek tych zacnych fizyków
Ze schyłku zeszłego stulecia…


II.

Konsyljarz Barnaba-Walenty,
Staruszek jowialny i tłusty,
Wygląda w swym stroju dziwacznym,
Jak istny król redut w zapusty.

Cylinder z szerokim ma wierzchem
I z brzegiem do góry zadartym,
Frak, halsztuk, nankiny, płaszcz modny —
Tak w roku… trzydziestym i czwartym.

W dwóch rzeczach: w tabace i kwiatach
Konsyljarz rozkochan jest wielce —
Rad nozdrza traktuje „hiszpanką“,
Rad chadza z nasturcją w pętelce.

Z nauki i z trefnych krotochwil
On w niskiej znan klasie i w pańskiéj —
Hej! nie da się mydłkom zjeść w kaszy
Barnaba, konsyljarz mieszczański!..


III.

W domostwie „Pod smokiem“, na piętrze
Konsyljarz dwie izby ma skromne —
Zielniki tam leżą po kątach
I mądre foljały ogromne.

Niewiasta jest stróżem-aniołem
Doktora i jego świątyni:
Opiera go wdowa Brygida,
Brygida ład w izbach mu czyni.


Jak zaklnie starucha.. kiep dragon!..
Jak tupnie… grenadjer nie baba!
Słodziutki, cichutki jest przy niej
Czcigodny konsyliarz Barnaba.

Co rano z niewiastą-herodem
Rzetelnie się medyk nabiedzi:
„No, cicho… No, moja kochana…
Dalibóg, usłyszą sąsiedzi…“


IV.

Nie turbuj się, człeku, o grosze,
Gdy zdrowie wypłata ci psotę,
Choć doktor „Bóg zapłać“ ma w zysku,
Na leki da jeszcze dwa złote.

Najcięższe choróbsko w lot z ciebie
Konsyljarz wykurzy ze szczętem —
„Niech bestja spróbuje na moc iść
Ze starym Barnabą-Walentem!“

Gdy żona familję twą zacną
Ma nowym powiększyć prorokiem,
Choć północ, choć śnieżna zadymka,
Syp, bracie, do budy „Pod smokiem“.

Konsyljarz latarkę zapali,
Płaszcz zdejmie, co wisi na haku,
I ruszy wnet krokiem marszowym
Cum forcipe, filis et acu…


V.

Opatrzon w tabakę i fular,
W swym starym kwiecistym szlafroku,
W fotelu z szeroką poręczą
Siaduje konsyljarz o zmroku.

Do facjat, do brudnych suteryn
Nędzarze wracają z roboty,
W zaułkach cień pełza, a w Wiśle
Wnet słońca utonie krąg złoty.

Konsyljarz Barnaba-Walenty
Po szlakach przebytych gdzieś goni,
„Hiszpanka” się sypie na szlafrok
I fular wypada mu z dłoni.

I pustkę uczuwa okropną
Konsyljarz tak smutny, tak słaby…
„Tyk, tyk, tak”, cykają zegary,
„Tyk, tyk, tak”, drży serce Barnaby…


VI.

Po każdej niedzieli, o zakład
Konsyljarz roboty ma więcej;
Wiadomo: mieszczańska brać w święta
I pije i bije goręcej.

Szewc Marcin ściskanie ma w dołku,
Roch kowal dwa guzy nad okiem,
Kumowie, wspierając się wzajem,
Wędrują do budy „Pod smokiem”.


Konsyljarz Barnaba nie szczędzi
Pacjentów od bójki i piwa —
Nim zbada stan person sławetnych,
Sumiennie wprzód majstrom nakiwa.

A potem receptę w lot machnie
Tak prostą, że dziecko spamięta:
„Tres uncias liquoris gulardi…”
„Tres drachmas foenicul, cum menta…”


VII.

Któż oprze się czasu potędze,
Co mędrców i królów w proch zniża!
Konsyljarz Barnaba-Walenty
Z uśmiechem do grobu się zbliża.

Śmierć tyle oglądał już razy
Nad obcych, nad bliskich posłaniem,
Szła niegdyś ku niemu tak piękna:
Z dział hukiem, z kul świstem, z trąb graniem…

O zgonie swym rychłym on nieraz
Z płaczącą gawędzi Brygidą:
„Niech w trumnie pogrzebią mnie lichej,
Za trumną biedacy niech idą.

I napis wyryjcie na grobie,
Gdy usnę już w ziemi tej świętéj:
Tu leży konsyljarz mieszczański,
Dwóch imion: Barnaba-Walenty…”





STARY KAPRAL.


I.

Stoi w rynku dom, Dunaju blisko,
Godło na nim: srogi łeb murzyna;
Tam ma zacne stróża stanowisko
Marcin Wiecheć, chłop do karabina!

Stary Wiecheć nie skiepściał na duchu,
Mimo wieku trzyma się, jak tyka,
Srebrny „kulczyk” nosi w prawem uchu,
A na grzbiecie kubrak od Ajzyka.

Miał dziad córkę, żonę gospodarną,
(Syna burze z Langiewiczem niosły);
W izbie Wiechcia pusto dziś i czarno:
Trzy mogiły na Powązkach wzrosły!

Gdy łeb siwy pochyla tęsknota,
W małej wnuczce jedyna pociecha —
Śliczna Baśka jak ptaszek szczebiota,
Stary Marcin przez łzy się uśmiecha...


II.

Źle tym chadzać w podartej kapocie,
Których czoła Mars wieńczył djademem —
Marcin Wiecheć sługiwał w piechocie,
Był na Węgrzech z jenerałem Bemem!

Krzepko-ż piekła z papryką słonina,
Tęgo-ż biła Bemowa piechota...
Czarna przyszła na Węgrów godzina,
Podła przyszła na Wiechcia robota!

Czasem człeka los, jak zbój przydusi,
Dasz mu grosze, on chce i kaletę...
Kapral Wiecheć babrać w ściekach musi!
Kroćset djabłów!.. Bassamteremtete!

Z miotłą w ręku gdy się stróż zaduma,
„Stary Wiechciu — mruczy — to już nie ty:
Siny mundur, wąsy jak u suma...
Bem spiął konia: „Eljen! Na bagnety!”...


III.

Lubi Wiecheć odprawować stójkę,
Gdy zimowa spadnie noc na ziemię:
Zawierucha toczy w rynku bójkę,
W białej płachcie Stare Miasto drzemie.

Armja domostw szturm odpiera hardo,
Nieugięta i w czworobok zwarta,
Stary kapral chodzi z halabardą,
Nasłuchując, jak wojenna warta.


Tam w okienko blask kaganka bije,
Tam dogasa lampa staroświecka:
Głodna szwaczka drogą suknię szyje,
Matka płacze nad kołyską dziecka.

W sercu Wiechcia dziwne budzą drżenie
Łzy tych kobiet, to bez ojca dziecię:
„Żeby nie ten „Hajnał”, psie nasienie,
Pewnie lepiej byłoby na świecie!”...


IV.

Na facjatach, w domu „Pod murzynem”,
Ma przyjaciół Marcin i stronników,
Tam staruszka wdowa mieszka z synem
I wesołych trzech akademików.

Siedząc w bramie w ranki lub wieczory,
Słyszy Wiecheć śpiewy ich i śmiechy —
To są, panie, dobre lokatory,
Choć gospodarz nie ma z nich pociechy!

Krew, jak siarka, z oczu blask wylata,
Duch żołnierski, choć mleko pod nosem:
„Tożby prali „Hajnała” psubrata,
Co nas bestja stłukł pod Villagosem!”...

Do studentów nieraz w zmierzch, wśród zimy,
Po spadzistych stróż się schodach wdzierał:
„A! pan kapral! Prosimy! prosimy!
Jak to Niemców bijał Bem jenerał?”...


V.

Cna fortuna, kapryśna niewiasta,
Gnała Wiechcia w różne świata strony,
Zewsząd tęsknił do Starego Miasta,
Bo je kocha tak, jak syn rodzony.

Każdy dom mu, każdy zakąt znany,
Cicha Wisła, zgiełkliwe ulice,
W Starem Mieście miał swój sen różany,
W Starem Mieście zamknąć chce źrenice.

Widział kapral, jak żołnierz umierał,
Godnie pójdzie w niebios jasność złotą,
Tam na niego czeka Bem jenerał,
Bem jenerał z węgierską piechotą!

Lecą z Fary, w rzewną zdobne wiarę,
Prośby z serca Marcina wytrysłe:
„Boże! W niebie daj mi Miasto Stare!
Boże! W niebie daj mi srebrną Wisłę!”


VI.

Przedwieczorna chwila złoto-blada
Pierś błogością napawa, jak rosą,
Kapral Wiecheć na zydelku siada
Z małą wnuczką, Baśką złotowłosą.

Skrawe słońce stacza się z wysoka,
Dachy płoną purpurą i złotem;
Mała Baśka coś paple, jak sroka,
I dziecięcym wybucha chichotem.


Stare Miasto w sen rzewny kołysze
Melancholja, w powietrzu rozlana,
Srebrne dźwięki zamąciły ciszę:
Dzwon się ozwał u świętego Jana.

Złotowłosa głowina... ot, tyla,
Do dziadkowej przytula się szyi,
Stary kapral łeb siwy pochyla:
„Anioł Pański zwiastował Maryji!”...





MACIEJOWA I BARTŁOMIEJ.


I.

Wśród kamienic, których dotąd
Nie zburzyła lat zawieja,
Stoi w Rynku staromiejskim
Stragan pana Bartłomieja.

Troski życia srebrną nicią
Łysiejącą skroń oplotły,
Brew krzaczystą ma Bartłomiej,
A wąsiska, jak dwie miotły.

Starodawną krew mieszczańską
Poznasz z miny i z czupryny —
Do różańca i do tańca
Pan Bartłomiej chłop jedyny.

Rogatywkę ma z kasztankiem,
Kubrak stary i wytarty,
Na guzikach od kapoty
Wypisany numer: czwarty!


II.

Pan Bartłomiej nie pochodzi
Ani z krawców, ani z szwieców —
Był na wozie i pod wozem
I chleb z różnych jadał pieców.

Nie przy kramie lub warsztacie
Młodociane spędził lata:
Szumne wichry go nosiły
Po dalekich krańcach świata!

Czasem zaklnie dziwną mową:
Może włoską, może grecką,
Choć katolik jest gorliwy
I Warszawy szczere dziecko.

Czasem młodość swą przypomni,
Łzy ścierając pokryjomu —
Jak tam było, co tam było,
Nie powiadać byle komu!..


III.

Ma przy kramie Bartłomieja
Skład łojówek i oleju
Zacna pani Maciejowa,
Vulgo: wdowa po Macieju.

Śmierć nędzarza i bogacza
Z drogi życia wykoleja —
Stary Maciej (świeć mu Panie!)
Był kolegą Bartłomieja.


Choć sąsiadka rej chce wodzić,
Choć językiem miele szparko,
Żyje w zgodzie pan Bartłomiej
Z Maciejową olejarką.

Odprowadza codzień wieczór
Swoją damę pomarszczoną —
Jest galantem pan Bartłomiej,
Jak go z młodu nauczono...


IV.

Gdy wysłucha w dni świąteczne
Pan Bartłomiej mszy u Fary,
Na róg Piwnej i Piekarskiej
Do sąsiadki idzie staréj.

Na niedzielną pogawędkę
Przednie wódki ona chowa —
„Gorzką” pije pan Bartłomiej,
„Słodką” pani Maciejowa.

Bają starzy to i owo,
Znika „gorzka”, „słodka” znika,
Aż przypomną dawne lata
I Macieja nieboszczyka.

W zblakłych oczach łzy się kręcą,
A na ustach milkną słowa —
„Hej! Hej! panie Bartłomieju!..”
„Hej! Hej! Pani Maciejowa!..”


V.

Gdy zielenin minie pora,
Gdy mróz chwycił co dopiero,
Pan Bartłomiej pod Zygmuntem
Staje z piłą i siekierą.

Pan Bartłomiej na łysinie
Niezbyt wiele ma już włosów,
Jednak śmiało starczy jeszcze
Za dzisiejszych dwóch młokosów.

Kiedy plunie w garść szeroką,
Gdy oburącz ujmie piłę,
Tylko słuchać, jak drwa skrzypią,
A podziwiać starca siłę!

Rąbie szczapy pan Bartłomiej,
Jakby krajał pulchne ciasto —
Nie najmilej pewnie było
Wpaść pod jego dłoń żylastą!


VI.

Zanim uśnie na Powązkach,
(Brak do tego już niewiele),
Chce gorąco pan Bartłomiej
Dostać urząd przy kościele.

Pod katedrą, co ku niebu
Dumnie wznosi stare wieże,
Chce sprzedawać poświęcane
Medaliki i szkaplerze.


Gdy pożegna Stare Miasto,
Gdy już pójdzie na sąd Boży,
Wzgląd na zacny ten proceder
Łask niebieskich mu przysporzy.

Na myśl o tem piersi wzdyma
I otucha i nadzieja:
Może zyska pozwolenie
Od proboszcza dobrodzieja!
............


VII.

Przy kramiku pod katedrą
Siedzi para dwu wiekowa:
Z jednej strony pan Bartłomiej,
Z drugiej — pani Maciejowa...





ROCH DENAR, SKRYBENT MIESZCZAŃSKI.


I.

Jak widmo ciche i senne,
Wśród miejskich zgiełków i wrzawy,
Dziwaczna snuje się postać
W ulicach starej Warszawy.

Ta postać żółta i chuda,
Niby Piotrowin wskrzeszony,
Dziurawą nosi opończę
I ślepców daszek zielony.

Zaledwie szóstą nad ranem
Wydzwonią miejskie zegary,
Z psałterzem wielkim pod pachą
Piotrowin sunie do Fary.

Na płytach krzyżem rozłożon,
W świątyni modli się Pańskiéj —
To z mrących typów ostatni:
Roch Denar, sługa mieszczański.


II.

W sławetnym rodzie Szelągów
Roch życia spędził trzy ćwierci —
Był wiernym sługą i druhem
I wiernym będzie do śmierci.

Z ich domem zżył się, z ich sklepem
I sam już nie wie od kiedy —
Jan Kanty, kupiec nad kupce,
Senjorem rodu był wtedy.

Przemija wszystko na świecie,
Po jasnych płyną dni czarne —
Szelągów wielka fortuna,
Jak inne, poszła na marne.

Dziś senjor z synem śpią w grobie,
Trumienne kryje ich wieko —
Maleńki Szeląg, wnuk Jana,
Pod Rocha został opieką...


III.

W domostwie brudnem i starem
Ubogie dwie są facjatki,
Tu w oknie czaszka lśni trupia,
Tam stoją pachnące kwiatki.

Pierwszą posiada młodzieniec,
Co Eskulapa jest sługą,
Roch Denar z Jankiem Szelągiem
Facjatkę zajmuje drugą.


Dziadzisko zna się na piśmie,
Nielada talent ma w łapie,
Miłosne listy gryzmoli
I z tego profit mu kapie.

Haruje Denar dla Janka,
Co jest i mądry i śliczny —
Za dziesięć złotych na miesiąc
Uczy go student medyczny...


IV.

Gdy już facjatkę swą przędzą
Szara godzina osnuła,
Gawędzi z młodym studentem
Roch Denar, stary gaduła.

Ubogi medyk z swym uczniem
Słuchają wielce ciekawi,
A dziad z tradycji mieszczańskiej
Przeróżne dziwy im prawi.

Jaki to w rodach prastarych
Dostatek, splendor był pański,
Jakie to serca szlachetne
Gorzały w piersi mieszczańskiéj!

Dziś są dziedzice ich fortun,
Lecz niema ducha dziedziców,
„A byli szewcy, mospanie,
Lepsi od pięciu szlachciców!...”


V.

Roch Denar z kunsztem niemałym
Rzemiosło wiedzie swe nowe,
Zna tajemnice kucharek
I „młodszych” sprawy sercowe.

W niedzielę dziewcząt i chłopców
Do Rocha ciągnie procesja —
Na temat: kocha — nie kocha
Walna odbywa się sesja.

Z „dam” każda pragnie wyjść z stanu
Panieństwa albo wdowieństwa —
„Niech-no pan pisarz napomknie
Coś niby... wedle małżeństwa...”

Młodzieńcy czapki miętoszą,
Dziewice z wzruszenia bledną...
„Ko-ha-ny... Nie bój się panna!
Dalibóg, ja trafię w sedno...”


VI.

Jaś wyrósł, jakby na drożdżach,
Denar wyłysiał ze szczętem,
Uczeń studenta medyka
Jest sam medycznym studentem.

Dyploma zyska już wkrótce,
Już wkrótce będzie doktorem,
Z Rochem o świetnej przyszłości
Gawędzi nieraz wieczorem.


A wtedy w oczach Denara
Łez wielkich świecą brylanty:
„Jakby to cieszył się, chłopcze,
Nieboszczyk dziad twój, Jan Kanty!..”

Jaś duma, starzec w kąciku
Szlocha i nosem pociąga —
Gorąco kochał Roch Denar
Jana Kantego Szeląga...





BEREK JAWOR.


I.

Na Zapiecku, gdzie od śpiewu gwarnie:
Z handlu ptactwem słynne są te strony —
W starym sklepie trzyma antykwarnię
Berek Jawor, mąż w Piśmie uczony!

Rebe Jawor, starzec siwogłowy,
Sztuka dumna, chuda a wysoka,
Nosi czarny żupan atłasowy
I łokciową brodę ma proroka.

Kiedy stanie w progu swojej budy,
Ogniem rannych natchniony pacierzy,
Ma powagę dawnych synów Judy,
Sług Jehowy: wieszczów i rycerzy!

A gdy Jawor wspomni niebo Wschodu,
Z ust mknie jękiem, w oczach łzą majaczy
Oplwanego tęsknota narodu,
Wiecznych rabów i wiecznych tułaczy!


II.

Berek Jawor w antykwarni staréj
Starożytnych zbiory ma rupieci:
Kurantowe stoją tam zegary,
Rdzawą klingą „augustówka” świeci.

In effigie u Jawora finał
Mają damy, piękne jak anieli,
Często gęsto cenny oryginał:
Pinxit Lampi, albo Bacciarelli.

Szczątki świata, co już śpi w mogile,
Rebe Jawor szanuje wysoko,
Jak gemurę lub chymesz zna style,
Styl renesans, empire i rokoko.

Nieraz prawnuk, gwoli swej kieszeni,
Kord pradziada sprzeda mu skrwawiony —
„Zły kto ojców puścizny nie ceni!”
Mówi Jawor, mąż w Piśmie uczony.


III.

Gdy lśni zorza na niebieskiej strzesie,
Gdy swą siatkę zwiną mroki — tkacze,
Rebe Jawor w cyces i w tałesie
Nad syderem kiwa się i płacze.

Tchnie zgnilizna z ścian, pokrytych brudem,
W małych szybkach odblask świtu płonie,
Rebe Jawor płacze nad swym ludem
I wyciąga do Jehowy dłonie.


Oto w mękach marły ojce nasze!
Oto kość ich wiatr po polach miota!
My gorzkości mieli pełną czaszę!
My gehennę przeszli za żywota!

Azaż puści na cierniowym szlaku,
Azaż lud swój poda krwawej doli,
Ten, co gadał z nim w ognistym szlaku
I z egipskiej wywiódł go niewoli?!


IV.

Sabbat. Leżąc w szafranie, jak w złocie,
Pachnie szczupak (niech będzie na zdrowie!).
Reb ucztuje w odświętnej kapocie
I w sobolim kołpaku na głowie.

Rebe! sabbat! uroczystość taka!
Rebe! przecz ty ucztujesz samotny?
I reb Jawor odsuwa szczupaka
I przeszłości wzywa niepowrotnéj.

Ot — dziękczynne szepcą z nim pacierze
Stary Nuchim, Eli, brat Gedala,
Piękna Rachel narządza wieczerzę,
Pilna Sarah już światło zapala.

Biada! wszystkich, wszystkich pogrzebiono!
(O, Jehowa! tobie hołd trzykrotny!)
Szabasówki mdło w mnoruhu płoną,
Rebe Jawor ucztuje — samotny...


V.

Ma reb w sercu ranę wiecznie świeżą:
Jego Eli śpi w dalekiej ziemi,
Tam gdzie kości katolickie leżą,
Razem z kośćmi leżą żydowskiemi.

„Zgasł mój Eli, jak świeca zdmuchnięta,
Taką ładną śmierć mu dał Jehowa...
Pan dobrodziej Majzelsa pamięta?
Pan dobrodziej nie widział Jastrowa?

Dobre czasy! wtedy żyd był bratem,
Całkiem łatwo pozna pan — z cmentarza.
Coś się złego zrobiło ze światem,
Pan dobrodziej tego nie uważa?..”

I blask dziwny twarz wypiększa zmiętą
I z ócz żyda kapią łzy ogromne:
„Oj, to święto było, wielkie święto!
Ja do grobu jego nie zapomnę!”


VI.

Zebrał Jawor żniwo cierpień sute,
Zdawna gorzkim karmi się on chlebem:
A któż po nim odprawi pokutę?
A któż kadysz odmówi po rebem?

Na sen wieczny córki nie utulą,
Syn nie skropi łez gorących rosą,
Obcy przyjdą z śmiertelną koszulą,
Na mogiłki obcy go poniosą!


A gdy Jawor duma tak w swej celi,
Łzy mu kapią, jak woda ze zdroja:
„Gdzie ty? — woła — gdzie ty, o mój Eli?
Gdzie ty, Rachel, piękna córo moja?”

W stare Miasto wpada zmrok tumanem,
Zdala farne rozbrzmiewają dzwony,
W brudnej izbie korzy się przed Panem
Rebe Jawor, mąż w Piśmie uczony!..





DZWONNIK KACPER DŁAWIDUDA.


I.

Przy kościele na Kanonji,
W kamienicy wielce staréj,
Ma izdebkę Dławiduda,
Co dzwonnikiem jest u Fary.

I szeroko i daleko
Słynie postać Dławidudy —
Jest wysoki na trzy łokcie,
Ale zato jak śmierć chudy.

Oczy wpadłe ma głęboko,
Lica żółte, jakby z wosku,
„Po księdzowsku” on się strzyże,
Oraz goli „po księdzowsku”.

Nigdy wzrok się nie rozchmurzy,
Nigdy z czoła mars nie znika —
Ma powagę Dławiduda,
Jak przystało na dzwonnika...


II.

Nie od dzisiaj, nie od wczoraj
Zna katedrę Kacper stary —
Już dzieciakiem pięcioletnim
Szeptał pacierz w kruchcie Fary.

Na ten urząd tak zaszczytny
Nie sprowadził go przypadek:
Jego ojciec był dzwonnikiem,
Był dzwonnikiem jego dziadek.

Swoją godność dobrze czuje,
Swą powagę on ochrania —
Zacny Kacper Dławiduda
Jest dzwonnikiem z powołania.

Ceni dziada Stare Miasto
I szacunek ma on wszędzie,
Bo takiego Dławidudy
I nie było i nie będzie...


III.

Kiedy wdrapie się na wieżę,
Kiedy dzwony rozkołysze,
Srebrne dźwięki płyną... płyną,
Sfer niebieskich mącąc ciszę.

Srebrne dźwięki płyną... płyną,
Jak wspaniałych modlitw chóry,
Zda się, całe Stare Miasto
Śle swój pacierz pod lazury.


Budzą serce Dławidudy
Uroczyste pieśni tonów,
On rozumie i odczuwa
Tajemniczą mowę dzwonów.

On wsłuchuje się w ich granie
Całą duszą swą prostaczą —
Dzwony śmieją się — dla niego
I dla niego dzwony płaczą...


IV.

Nie trzymają się dzwonnika
Żadne świeckie myśli płoche —
Z upodobań i z zawodu
Filozofem jest on trochę.

Trafnem okiem spostrzegacza
Chaos życia zbadał szumny —
Zna dokładnie ludzką drogę
Od kołyski aż do trumny.

Swe poglądy on wykłada
Najtreściwiej i najwierniéj:
„Mało śmiechu, dużo płaczu,
Mało kwiatów, dużo cierni.

Potem kładzie śmierć koścista
Koniec złemu i dobremu —
I zadzwoni Dławiduda,
Jak tuż dzwonił niejednemu...”


V.

Łzy gorące, łzy serdeczne
Gryzą oczy, jak tabaka,
Gdy przypomni Dławiduda
Swego syna jedynaka.

W nieświęconej kędyś ziemi
Młody Kacper śpi na wieki,
Nawet wieści o umarłym
Nie przyniesie wiatr daleki.

Wygasł na nim ród sławetny,
Ród dzwonników taki stary —
Już nie będzie Dławiduda
U warszawskiej dzwonić Fary.

Myśląc o tem, bardziej żółknie,
Bardziej dziad się zdaje chudy —
Nie zadzwoni Dławiduda
Na pogrzebie Dławidudy!..


VI.

Gdy się zamknie w swej izdebce
Stary Kacper Dławiduda,
Drzemiącemu dzwonnikowi
Jakieś dziwne śnią się cuda.

Słyszy śpiewy archanielskie
I niebieskich dzwonów bicie;
Za ich pieśnią uroczystą,
Zda się, płynie po błękicie.


Zda się, płynie po błękicie,
Aż do nieba Kacper stary,
Gdzie syn jego jest dzwonnikiem
U anielskiej owej Fary.

I gorąco dziad się modli,
Wśród tych marzeń, wśród tych cudów,
By na wieki było w niebie
Dwóch dzwonników Dławidudów...





TRZY BOGINIE.


I.

Dwie czyściutkie zajmują komnatki
Panna Ewa i panna Rozalja,
Nad łóżkami palmy, w oknach kwiatki,
Na stoliku kart zużytych talia,
Drzemie stary kot na starym ganku,
Stare piosnki szpak staruszek śpiewa,
Zaś królują w tem starem mieszkanku
Stare panny: Rozalja i Ewa.

Pyszne typy miałby z nich artysta,
Nim staruszki skryje darń mogilna:
Jedna szczupła, druga przysadzista,
Jedna smętna, druga krotofilna.
Gdy w mantyle wystroją się „modnie”,
Gdy podwiną siwe włosy w nioby,
Na ulicy ciekawi przechodnie
Podziwiają „odwieczne osoby...”


Wszystko niszczy bystra czasu fala,
Nie oszczędza najmilszego kwiatka:
Panna Ewa i panna Rozalja
Dawno przeszły Jezusowe latka.
W krwawych grobach śpią szarmanckie chwaty,
Co duserów prawili im tyle —
Wtedy obie były jako kwiaty,
Dzisiaj obie są jako badyle...


II.

Przyjaciółką nierozłącznej pary
Jest garbata panna Domicela;
Na wotywę w trzy codzień do Fary,
W trzy na sumę chodzą co niedziela.
Z miną wdzięczną i dziewiczo skromną,
Siadłszy w ławie, co ołtarza bliska,
Każda księgę rozkłada ogromną,
Okulary każda na nos wciska.

Gdy zamilkną organy w świątyni,
Gdy ostatnie księdza cichną słowa,
Trójka panien mały spacer czyni,
Nim nadejdzie pora obiadowa.
Drepcą z pompą, ubrane od święta,
Jak przekupki językami mielą:
„Punkt o czwartej! Niech pani pamięta!
Będzie placek, panno Domicelo!”

Domicela o godzinie czwartéj
Na panieński spieszy podwieczorek,
Nim zakipi kawka, wróży z karty,
Lub nowinek wysypuje worek.

Panna Ewa urząd ma kawiarki,
W filiżanki leje nektar słodki —
Niknie kawa, znikają sucharki
I kursują staromiejskie plotki...


III.

Choć na zbytki fundusz nie pozwala,
Trzy boginie biedy nie zaznały:
Mają w banku Ewa i Rozalja
Po rodzicach mająteczek mały.
Domicela robi sztuczne kwiatki,
(Takich kwiatów poszukaj ze świecą!)
Czasem skroi suknię dla sąsiadki,
Czasem z haftu kapnie jej co nieco.

Gdy Warszawę senny zmrok zalewa,
„Domcia” drepce spędzić rekreacją:
Na Zapiecku Rozalja i Ewa
Z apetyczną czekają kolacją.
Do kabały skłonność mając wielką,
Po kolacji stawiają pasjanse,
Lub przy lampie z zieloną umbrelką
Staroświeckie czytają romanse.

Dawno z marzeń rozstawszy się czarem,
Od trosk wolne i światowej pychy,
W starej Farze i w mieszkanku starem
Trzy boginie wiodą żywot cichy.
Czy świat srebrzy zima, jędza siwa,
Czy z pod śniegu pierwszy kwiat wyrasta,
Jednakowo dzień po dniu upływa
Starym pannom ze Starego Miasta...


IV.

Gdy noc letnia blaski śle wspaniałe,
Gdy w dal srebrną pierzchną dzienne gwary,
Z ganku panien na podwórko małe
Mknie śpiew czuły z tonami gitary.
Pośród murów odzywa się echem
Dawna piosnka, pełna melancholji,
Dwie staruszki słuchają z uśmiechem,
Uśmiech w łzy się zamienia powoli.

I wspomina Ewa i Rozalja
Pierwszych wzruszeń, pierwszych marzeń latka:
Wszystko niszczy bystra czasu fala,
Nie oszczędza najmilszego kwiatka!
I wspomina Ewa i Rozalja
Groby, które wiosna zazielenia, —
Wszystko niszczy bystra czasu fala,
Tylko smętne zostawia wspomnienia.

„Domcia” z kąta sięga w dal oczyma,
Wielki ból się w piersiach jej rozszlochał,
Ona jedna żadnych wspomnień niéma,
Jej, jej tylko nigdy nikt nie kochał!
W monotonnej, szarej przędzy życia
Nie błysnęła żadna nić jaśniejsza —
Najbiedniejsza ona od powicia,
Do mogiły ona najbiedniejsza...





OSTATNI KLASYK.


I.

Na facjacie staromiejskiej,
Co czterysta lat pamięta,
Od pół wieku mieszka blisko
Pan Baltazar Podbipięta.

Pan Baltazar ma w pogardzie
Nowoczesny strój światowy,
Nosi spodnie z strzemiączkami,
Oraz surdut tabaczkowy.

Na cóż bawić się w fircyka
Pedagogom starej daty?
Miast batystu — wielki fular,
Miast laseczki — kij sękaty.

Kto odziewa się inaczej,
Niema w głowie krzty oleju —
Tak powiada Podbipięta,
Mości panie dobrodzieju!..


II.

Zna dokładnie Stare Miasto
Podbipiętę Baltazara —
Niegdyś w szkołach on wykładał
Korneljusza i Cezara.

Historyków i lutnistów
Dawnej Grecji, dawnej Romy
Pan Baltazar Podbipięta
Doskonale jest świadomy.

Nic go bardziej nie porywa,
Nic potężniej go nie wzrusza
Nad satyry Horacego,
Lub sielanki Wirgiljusza.

Komentuje filozofów,
A w poetach tonie cały —
Dla klasycznej erudycji
Ma on respekt niebywały.


III.

Skromną celę Podbipięty
Zapełniają stosy duże,
Ksiąg in folio, ksiąg in quarto
W pergaminie albo w skórze.

Wyżej skarbów najprzedniejszych
Ceni klasyk „białe kruki” —
Ma Unglera i Hallera
I najpierwsze Fiola druki.


Z wielkich półek nadpróchniałych,
Gdzie pajęczyn wiszą kiry,
Wyglądają rzadkie „aldy”,
Oraz cenne „elzewiry”.

Od podłogi do pułapu
Woluminów Bóg wie ile!..
Tu Baltazar Podbipięta
Najpiękniejsze spędza chwile.


IV.

Gdy latarnie już zapłoną,
Gdy zabłysną gwiazdek oczy,
Do swej cichej kawiarenki
Pan Baltazar zwolna kroczy.

Kawiarenka w Starym Rynku
Ma w nim gościa nad gościami —
Od pół wieku tam codziennie
Pije kawę z rogalkami.

Przy stoliku zaplamionym,
Pośród ciszy, pośród cienia,
Rozwiązuje pan Baltazar
Polityczne zagadnienia.

Zatopiony w telegramach,
Badający giełdy stopę,
Jak Metternich lub Talleyrand
Kawałkuje Europę...


V.

Nieraz, wiosną, gdy za rzeką
Pachną kwiaty, szumią gaje,
Pan Baltazar Podbipięta
W swej facjaty oknie staje.

Oszałamia go pomału
Przemarzonych snów muzyka,
Silniej bije stare serce
I klasyczna oschłość znika.

Zda się, starca pyta słonko,
Co złociste sieją strzały:
„Czy ci dały spokój księgi,
Czy ci one szczęście dały?”

Aż zabłyśnie łza srebrzysta
Pod powieką starca siwą,
Aż zatęskni Podbipięta
Za młodością swą burzliwą...


VI.

Ponad głową Podbipięty
Lat przebiegło tyle... tyle!
Stare kości, stare ciało
Już odpocząć chcą w mogile.

Nawet oczy bibljofila
Czy oślepły, czy zanikły:
Za najrzadszy oryginał
Nieraz przedruk bierze zwykły.


Aż w majowy kiedyś wieczór,
Co w gwiaździstej spłynął szacie,
Pan Baltazar Podbipięta
Usnął cicho w swej facjacie.

Usnął cicho w swej facjacie,
Skroń na dłoni mając wspartą,
Wśród „Unglerów” i „Hallerów”,
Ksiąg in folio, ksiąg in quarto...





STARY AKTOR.


I.

Bogaty w wspomnienia sukcesów,
Ubogi na punkcie sakiewki,
Swój kącik ma aktor-emeryt
W izdebce łaciarza Dratewki.

Za młodu poezji i sławy
Ciernista znęciła go ścieżka,
Był sztuki gorliwym czcicielem
I... kątem pod strychem dziś mieszka.

Zachwycał go genjusz Szyllera,
Porwała potęga Szekspira
I spać mu nie dały postaci
Romea, Hamleta i Lira.

Arjele i Puki skrzydlate
Sennemu szeptały bez końca:
„Dla sztuki, żyj, chłopcze! Dla sztuki!
Do słońca dąż, chłopcze! Do słońca!..”


II.

I wierność poprzysiągł poezji
I został... wędrownym aktorem...
Te tłumy, co w dzień nim gardziły,
Porywał i wstrząsał wieczorem.

Wśród zgrai artystów — dla chleba,
Na scenie naprędce skleconéj,
On kochał, i szalał, i konał,
W potężne kreacje wcielony.

Gdy wijąc się w kurczach śmiertelnych,
Nick wołał: „Uśmiechnij się, królu!..”
Dech w piersiach zamierał słuchaczom
I serca pękały im z bólu.

Drżał teatr od grozy wiejącej
Z Otella, Makbeta lub Moora...
I kwiatów padały girlandy
Pod stopy tułacza-aktora...


III.

Minęły sceniczne sukcesy,
Przebrzmiała baśń sławy złocista —
W izdebce łaciarza Dratewki
Zamieszkał na starość artysta.

Los-figlarz i ciernie i róże
Pod nogi mu sypał obficie —
Dziś aktor... nauczył się łatać
I szewctwem zarabia na życie.


Nie nazbyt sławetny Dratewka
Jest kontent z swojego kamrata:
Miast wglądać w tajniki przyszczypek,
On myślą po niebie gdzieś lata.

Nieświadom jest szewckich zwyczajów
I fachu jest zgoła nieświadom —
„Ot, szkoda! Zmarnował się człowiek!..”
Tak mówi Dratewka sąsiadom.


IV.

Przy chwiejnem światełku łojówki
On nieraz przesiedzi noc całą,
Z arcydzieł wielkiego Szekspira
Kreacją studjując wspaniałą.

Dratewka po mendlu kufelków
To mruknie, to chrapnie od ucha,
A Makbet spostrzega cień Banka,
A Hamlet szyderstwem wybucha!

Jak czarem, kolejno się zmienia
Podstrysze łaciarza prostacze:
Park... Cisza... Szept tęskny Romea...
Pustkowie... Pioruny... Lir płacze...

Szewc-aktor z orszakiem widziadeł
Odprawia nadziemskie wędrówki...
Wiatr z jękiem uderza w okienko...
Migoce światełko łojówki...


V.

Gdy w brudnej izdebce pod strychem
Rozgoszczą się mroki wieczora,
Dratewka, utracjusz i birbant,
Do knajpki wyciąga aktora.

Po trzecim kufelku bawara,
Po „gorzkiej”, „miętowej” i „czystéj”,
Twarzyczka wędrownej Ofelji
Wykwita przed okiem artysty.

Zbyt krótko się Hamlet napawał
Miłości tej błędnym ognikiem —
Ofelja nie zgasła w szaleństwie,
Lecz za to... uciekła z kupczykiem.

I z oczu sennego aktora
Do kufla dwie słone łzy biegą —
Dratewka go budzi kułakiem:
„Hej! pora do domu, kolego!..”


VI.

W ubogiej izdebce pod strychem
Dobiegło to życie do końca —
I skonał wędrowny artysta,
Wołając: „Do słońca! Do słońca!..”

Tak z żalu pił majster Dratewka,
Aż dostał gorączki i chrypki —
Do butów zmarłego ostatnie
Na urząd dorobił przyszczypki.


Za trumną aktora-tułacza
Szło czterech kolegów łaciarza,
Garść ziemi cisnęli do grobu
I... poszli do knajpy z cmentarza.

Po piątym kufelku bawara
Rzekł majster, ścierając łzę z powiek:
„To partacz był, panie, nie łaciarz!
Ot, szkoda! zmarnował się człowiek!..”





KSIĄDZ KANONIK KROPIDŁO.


I.

Ksiądz kanonik Kropidło,
Kapłan siwy i stary,
Do ósmego krzyżyka
Był na służbie u Fary.

Już go rychło śmierć weźmie
Pod bezpieczne swe skrzydło —
Młodszy kapłan dziś zajął
Miejsce księdza Kropidło.

Ma kanonik na Piwnej
Dwie klasztorne komnatki,
W nich na oknach, po ścianach
Klatki, klatki i klatki.

„Bo to widzisz... starego
Ożywiają te ptaki...
Com chciał mówić?.. No.. spróbuj
Bernardyńskiej tabaki...”


II.

Światowego poloru
Nie ma proboszcz ni trocha —
Sam mieszczańskie jest dziecko,
Więc mieszczańską brać kocha.

Do siwego staruszka
Każdy przystęp ma łatwy —
On zna dolę — niedolę
Staromiejskiej swej dziatwy.

Na usługi bliźniego
I w dzień gotów i w nocy,
Nie odmówi porady,
Nie odmówi pomocy.

By uniknąć dziękowań,
Wetknie datek za progiem:
„Com chciał mówić?.. Daj pokój!..
Z Bogiem, synu! Idź z Bogiem!”


III.

Ledwie słońce ozłoci
Stare domy i wieże,
Ksiądz odmawia żarliwie
Swe poranne pacierze.

Potem karmi ptaszęta
I rośliny podlewa,
Klei, struże, buduje
Klatki z drutu i z drzewa.


A gdy starą Warszawę
Zmrok obejmie w swe sploty,
On przy lampie olejnej
Czyta Świętych żywoty.

Ich męczeństwo odczuwa,
Wielką wiarę ich dzieli
I z uśmiechem usypia
Na swej mniszej pościeli.


IV.

Był kanonik prefektem
Kawał czasu niemały —
Nieraz figle starcowi
Psotne żaki płatały.

Wtedy uśmiech serdeczny
Twarz łagodną mu złocił:
„Com chciał mówić.. A lekcja?
Pójdź-no tutaj... Tyś psocił?”

Gdy się żegnał ksiądz prefekt
Ze swoimi chłopcami,
Oni ręce staruszka
Całowali ze łzami.

Dziś niejeden już poszedł
Na życiowe gdzieś szlaki...
„Szczęść im Boże! Szczęść Boże!..
Dobre... dobre chłopaki...”


V.

Gdy swą służbę ksiądz wspomni
Dziwnie serce mu mięknie —
W Boże Ciało procesja
Odbywała się pięknie.

Gdyby fala tłum płynął,
Pieśń w błękitne śląc strony,
Nad proboszczem kwiat mieszczan
Niósł baldachim złocony.

Orszak dziewcząt siał kwiaty,
Ambrą tchnęło powietrze
I chorągwie cechowe
Powiewały na wietrze.

Zda się, słyszy kanonik
Śpiew, boleścią wezbrany:
„Bądź nam — Boże — miłościw!
Bądź nam, Panie nad pany!”


VI.

Choć mu zdrowie nie służy,
Chociaż kiepsko już chodzi,
Jest w kościele co rano
Ksiądz kanonik dobrodziéj.

Na prymarję w śnieżycę
Drepce chyłkiem przy murze,
W wielkiej czapie futrzanej,
W staroświeckiej lisiurze.


Spróbuj rzec mu: „Do Fary?
W taką porę obrzydłą?”
Zaraz kropnie kazanie
Ksiądz kanonik Kropidło:

„To mam Boga zaniedbać
Dla nadgniłych swych kości?
Com chciał mówić... Ot, rada!..
Jesteś fircyk, mój mości!..”


VII.

I śmierć wzięła staruszka
Pod bezpieczne swe skrzydło —
Przy wieczornej modlitwie
Usnął prefekt Kropidło.

Z jego twarzy zastygłej
Lśniła radość tak błoga,
Jakby w chwili ostatniej
Ujrzał niebo i Boga.

Trumnę księdza drewnianą
Niosły mieszczan ramiona,
Przytuliła ją ziemia
Tylu łzami zroszona.

Grób schronienie mu ciche
Za życiową dał pracę...
Niech śpi starzec spokojnie,
Requiescat in pace...





PAN JOHAN.


I.

Gdzie Wisła brzeg myje piaszczysty,
Gdzie szychty się wznoszą „na Szulcu”,
Od czasów batalji pod Lipskiem
Pan Johan ma składy budulcu.

Młokosem z saksońskiej mieściny
Wojenna porwała go fala —
Pan Johan wędrował po świecie
Z orłami „małego kaprala”.

W atakach parł konia do frontu,
Po karczmach ciął z dziewką hołupca,
Nim kartacz potrzaskał mu rękę,
Nim z gida przemienił się w kupca.

Dziś drzewem pan Johan nad Wisłą
Handlowe prowadzi obroty —
I przylgnął do starej Warszawy
I przylgnął do polskiej kapoty.


II.

Wnet oczy i serce saksońskie
Warszawska znęciła niewiasta:
Posażną Gilównę szewczankę
Pan Johan z Starego wziął Miasta.

Dozgonne z nim zawrzeć aljanse
Mieszczańskie wzdragało się dziecię,
Aż Gil rzekł: „Człek dobry, choć Niemiec!
Ty głupia! spolaczysz go przecie!”

Wesele, jak Pan Bóg przykazał,
Pan Johan miał huczne, aż miło,
I tylko z nadmiaru czułości
Dwóch szewców mu ślepie podbiło.

Jak bela się urżnął pan młody,
Do butel szturmując fortecy;
Nie piły tak gidy cesarskie,
Jak piją warszawskie szewiecy!


III.

„Mój Johan!” — rzekł mądrze Gil stary,
Gdy córkę mu dawał w zamęście,
„Z trzech rzeczy znan polski mieszczanin,
Ma serce! — ma gardło! — ma pięście!”

Pan Johan z Warszawą się zbratał,
Na karku żołnierską miał głowę,
Więc z żoną w swą pierwszą latorośl
Maksymy zaszczepiał Gilowe.


Dni błogie przemknęły, jak chwila,
Los słońce chmurami zasunął:
Gilówna szewczanka śpi w grobie,
Do grobu jedynak jej runął.

Przewalił się orkan płomienny,
Gruchnęło w Johana nieszczęście:
Syn Niemca mieszczanin był szczery:
Miał serce! — miał gardło! — miał pięście!


IV.

Pan Johan skład z domkiem „na Szulcu”
Odprzedał, syt targów codziennych,
I w Rynku trzy schludne ma izby
W domostwie przy „Schodkach Kamiennych”.

Dziś starość gnie plecy Johana,
Osrebrza mu głowę siwizna,
Dni starca rozjaśnia wnuk z wnuczką,
Po synu jedynym puścizna.

Choć lutra ma wnuka pan Johan,
Dla wnuczki on chadza do Fary, —
„Bóg jeden — powiada — jest w niebie,
Bóg ludzi z serc sądzi — nie z wiary!”

Co tydzień z wnukami na cmentarz
Wędruje w odzieży od święta:
W cylindrze, w nankinach i w fraku,
Co Księstwo Warszawskie pamięta!...


V.

Od fajki i „Dziejów cesarstwa”,
Jak dawniej od tarcic i belek,
Pan Johan podąża co czwartek
Na piwa „saskiego” kufelek.

W traktjerni wesoło i gwarno
Od ciętych polemik i krytyk,
Wśród majstrów i kupców rej wiedzie
Pan Johan, wytrawny polityk.

Gawędzą: jak bratnią miłością,
Jak ładem buduje się państwo,
A coraz to okrzyk zahuczy:
„W nas przyszłość! Niech żyje mieszczaństwo!”

Pan Johan i słowem i gestem
Gadaczy to chwali, to gani:
„Ja ale wam powiem jak było...
Panienko! dla całej kompanji!”


VI.

Noc schodzi na starą dzielnicę,
Mrze słońce półzłote, półkrwawe,
Pan Johan drajkenig ćmi z fajki
I patrzy na wnucząt zabawę.

Na wnucząt zabawę on patrzy,
A wieczór wspomnienia mu niesie:
O wielkim cesarzu Francuzów,
O Ney’u — Massenie — Lannes’ie...


A kiedy pan Johan tak duma,
Za rękaw go ciągnie smarkata:
„Niech dziadzio nam piosnkę zaśpiewa,
Nim lampę zapali Agata”.

Na starca kolana zuch Tadzio
I Zośka wdrapuje się mała —
Pan Johan im śpiewa piosenkę...
O Wandzie, co Niemca nie chciała...





ROTMISTRZ JACEK CHOLEWA.


I.

Na Starem Mieście, koło Pijarów,
Gdzie hymny Bogu lud wierny śpiewa,
Mieszka inwalid z pod trzech sztandarów:
Ułański rotmistrz, Jacek Cholewa.

Jacek Cholewa, rotmistrz ułański,
Dziad, co na ciele blizn ma z dwadzieście,
Wiódł po obozach żywot cygański,
A dziś rej wodzi na Starem Mieście.

Miejski matuzal, miejskie pacholę
Na wylot znają Cholewę Jacka:
Wąs zawiesisty, krycha na czole,
Mina wesoła i zawadjacka.

On na balikach tańczy najszczerzéj,
On w starej Farze najgłośniej śpiewa —
Gdzie od dzisiejszej odstał młodzieży
Ułański rotmistrz, Jacek Cholewa!


II.

Gdzie błysła buntu zorza wspaniała,
Gdzie zrywał naród łańcuch tyrański,
Tam się za wolność krew polska lała
I był tam Jacek, rotmistrz ułański.

Jak tylu innych, co w turmach giną,
Lub na żer wiatrom dali swe prochy,
Bił się za Polskę, za swą jedyną!
Bił się za Węgry! bił się za Włochy!

Wiodła Cholewę swobody nuta,
Taka czarowna, taka junacka!
Walczył z Chłopickim, słuchał Kossuta —
I Garibaldi znał pana Jacka!

O, warto w boju nałożyć głową,
By reszta braci wskrzesła szczęśliwa!
Wolność! o, złote, potężne słowo!
Wolność! Niech żyje! Eljen! Evviva!


III.

Na Starem Mieście, koło Pijarów,
Po nabożeństwie w świątyni Pańskiéj
Zbiera kamratów z pod trzech sztandarów
Jacek Cholewa, rotmistrz ułański.

Ze starych źrenic skrzy zapał szczery,
Z ust mknie, jak piorun, za słowem słowo —
Gwarzą ułany i grenadjery
W świętą rocznicę listopadową!


Rzucanych losem na obce brzegi,
Niesionych burzą, jak liście z drzewa,
Znałyż ich, znały sybirskie śniegi,
Konstantynopol, Paryż, Genewa!

Tam wzrok wygnańców rwał się do góry,
Zali z ojczyzny nie lecą gońce:
Zerwał kajdany ptak białopióry
I ponad Polską błysnęło słońce!


IV.

Zawsze pan Jacek był kawalerem:
Żona? dzieciaki? djabli to po tem!
Dobrze mu było z siwym ogierem,
Z szablą ułańską, z białym namiotem!

Dumne Węgierki, ogniste Włoszki
Rotmistrz Cholewa badał ciekawie:
Tu kochał troszki i tutaj troszki,
Ale naprawdę — to raz: w Warszawie!

Anielskież serce biło w jej łonie!
Cudnaż to była mieszczańska dziewa!
Tak, jak przed świętą w złotej koronie
Korzył się przed nią rotmistrz Cholewa.

Z rozciętem pletnią kozacką czołem
W sybirskich śniegach w grób ją złożono —
I jest dziś w górze białym aniołem,
Co się za Polskę modli skrwawioną!


V.

Pan Jacek mówi: „Krew, cośmy leli,
Nie jest straconą, ni zmarnowaną;
Z niej się narodzą pułki mścicieli
Na odkupienia jutrznię różaną!

My zmrok gasili swą krwią czerwoną,
Myśmy dla obcych budzili słońce —
Ockną się ludy i wstydem spłoną,
Że w więzach giną ich praw obrońce!

Ale, gdy z grobu ma powstać Ona,
Wprzód własne winy zmazać nam trzeba,
I zapomnianych objąć w ramiona
I dać im światła! i dać im chleba!

Wyszlachetnieni w latach ofiary
My się nad życia wznieśmy zawiłość —
I niech się złocą polskie sztandary
Godłem Chrystusa: Równość i Miłość!


VI.

Na Starem Mieście, koło Pijarów,
Gdzie hymny Bogu lud wierny śpiewa,
Siedzi inwalid z pod trzech sztandarów,
Ułański rotmistrz, Jacek Cholewa.

Gaśnie krąg słońca bladszy a bladszy,
(A kiedyż własny świt nasz obaczym?)
Na Stare Miasto Bóg z nieba patrzy
I błogosławi sercom prostaczym.


W okienkach Jacka światło migota,
Uliczna gwara mrze i omdlewa,
Ułański rotmistrz wąs siwy mota
I ulubioną piosenkę śpiewa.

Po biednych stancjach słuchają dzieci
Rycerskich gawęd bywałych ludzi,
A cudna piosnka płynie a leci
I w polskich sercach otuchę budzi:

„Jeszcze Polska nie zginęła,
Kiedy my żyjemy,
Co nam obca przemoc wzięła,
Szablą odbijemy!...”





JASKÓŁKI


JASKÓŁKI.


I.

Gdy wiosna blaskiem i wonią
Wionęła w miejski zaułek,
Gniazdko pod oknem facjatki
Uwiła para jaskółek.

Nieraz w tem małem okienku
Stawała młoda mężatka
I wodą kwiatki poiła,
Sama podobna do kwiatka.

Okruchy w gniazdko jaskółek
Każdego sypiąc poranka,
Wnet z niemi przyjaźń zawarła
Poddasza piękna mieszkanka.

Ptaki czarnemi oczkami
Tak czule patrzyły na nią,
A mąż jej gniewał się, niby
Zazdrosny o swoją panią.


II.

O zmierzchu w oknie siadali —
On z książką, ona z robótką,
Ćwierkały wtedy jaskółki
Wieczorną piosnkę cichutką.

Pod wpływem ptasiej sielanki
Małżonka brały pokusy:
Na szyjce, oczach i ustach
Gorące składał całusy.

Wśród brudnych murów zaułka
Czar wiosny serca zachwyca,
Choć modrych niebios kawałkiem,
Choć srebrnym skrawkiem księżyca.

Więc, chłonąc zapach majowy,
W zgiełkliwem mieście tak rzadki,
Śniło małżeństwo z gniazdeczka,
Oraz małżeństwo z facjatki.


III.

Przelata chwila za chwilą,
Jak roje barwnych motyli —
Do gniazdka i na poddasze
Rozkoszni goście przybyli.

Szczebiotem ptasząt lepianka,
Śmiechami brzmiała facjatka —
Jaskółki karmią pisklęta,
Figluje z dzieckiem mężatka.


Gdy z biura biedny urzędnik
Powraca w stronę Zapiecka,
Zdaleka widzi już w oknie
Twarz mamy i buzię dziecka.

Jaskółki patrzą, jak sąsiad
Całuje słodkie usteczka —
„Cmok! Cmok!” ulata z facjatki,
„Ćwierk! Ćwierk!” ulata z gniazdeczka.


IV.

Minęła wiosna kwiecista,
Minęło lato po wiośnie —
Maleństwo chore i blade
W kołysce kwili żałośnie.

Z sercem, goryczą wezbranem,
Matka je tuli do łona
I sama z bólu zamiera,
W gasnące dziecko wpatrzona.

Gdy w oknie staje urzędnik,
Łzy srebrne z oczu mu biegą, —
Jaskółki z niemem współczuciem
Podnoszą główki do niego.

I patrzą, jakby pytały,
Za buzią stęsknione miłą:
„Powiedz nam, powiedz, sąsiedzie,
Co to się u was zrobiło?”


V.

Tak blado słonko połyska
Z błękitnych niebios namiotu —
Jaskółki z gniazdka pod oknem
Już się zbierają do lotu.

A w oknie nikt się nie śmieje,
Nikt słodkich zaklęć nie szepce —
I dziwnie smutno w gniazdeczku
I dziwnie smutno w izdebce.

Aż kiedyś w ranek jesienny,
Ostatnią lśniący pogodą,
Wynieśli w białych trumienkach
I dziecko i matkę młodą.

Jaskółki tonią lazurów
Za morze chyżym mknąc lotem,
Umarłą swoją sąsiadkę
żegnały cichym szczebiotem.


VI.

Znów wiosna blaskiem i wonią
Wionęła w miejski zaułek —
Do swego gniazdka pod oknem
Wróciła para jaskółek.

„Ćwierk! Ćwierk! Dzień dobry, sąsiedzie,
Ćwierk! Ćwierk! Czyś tęsknił za nami?”
I pustej celi mieszkaniec
Powitał ptaszęta łzami.


A kiedy w gniazdku wieczorem
Jaskółcza brzmiała rozmowa,
On szeptał usty drżącemi:
„Gdzież moja przeszłość tęczowa?

Wróciła wiosna i kwiaty,
Z za morza ptaki wróciły —
I tylko moi najdrożsi
Nie wstaną z zimnej mogiły...”





POWSTAŃCY


POWSTAŃCY.


I.

W starym gmachu, przy którym wygląda jak wnuczek
Dom dzisiejszy, ma izbę pan Gerwazy Mruczek.
Pan Mruczek od młodości jest dekarzem z fachu:
Można o nim powiedzieć, że mieszka na dachu;
Bo, jak wiadomo, dekarz, to jegomość taki,
Co po świecie kominów skacze tak, jak ptaki;
Wie, co to są karpiówki, co gonty, co blachy, —
Krótko mówiąc: pan Mruczek reparuje dachy.

W rogu na Krzywem Kole jest stara rudera,
Której czerwone cegły siwy mech ubiera;
Z wzgórza Starego Miasta pogląda na Wisłę
Oknami, gdzie lśnią szyby w połowie wyprysłe,
A w połowie tak mętne, jak pijaka oczy;
Z resztek starej wieżycy sypki gruz się toczy
I szepce: koniec tobie, poszczerbiona ściano...
A wszystko „Starej Poczty” nosi dawne miano.


Tutaj to właśnie osiadł pan Gerwazy Mruczek,
Który nigdy nie lubił nowomodnych sztuczek;
Ma on wzgardę dla lichot budowy tandetnéj,
Co to niby front piękny, okazały, świetny,
A wewnątrz — Panie Boże, zmiłuj się nad nami! —
Ni tu żyć, ni umierać, jakby za kratami;
Bo to ani widoku, ni powietrza krzynki, —
Ot, jakbyś wlazł za żywa do trumiennej skrzynki.

Pan Mruczek ma sześćdziesiąt z górą lat — i syna.
Rodu Mruczków to dzisiaj latorośl jedyna,
Godna pnia ojczystego gałąź młodociana, —
A ów ród miał kaprala cesarskiego, Jana,
Co Europę całą zeszedł z Napoljonem;
Miał sierżanta, Wawrzyńca, który mężnym zgonem
Poległ pod Ostrołęką; słowem, dość nauczek
Z życia przodków, by piękny miał wzór Józio Mruczek.

Jakoż Józik ślusarczyk wyrastał tak pięknie
I tak razem poczciwie, że aż serce mięknie,
Zwłaszcza serce ojcowskie, które jest, jak masło;
A jeśli przytem wspomni matkę Józka, zgasłą
W kwiecie lat, kiedy spojrzy w błękitne źrenice
I w twarz, co jest — pisz, maluj — jakby zmarłej lice,
To stary pan Gerwazy łez wstrzymać nie może
I błogosławi chłopca: „Szczęść ci, Panie Boże!”


II.

Z wyjątkiem straty żony, co teraz w błękicie
Przebywa z aniołami, szczęśliwe ma życie
Pan Gerwazy; swą pracę ukochał gorąco,
Nigdy mu się na dachu zmysły nie zamącą,

Nigdy na szczycie wieży nie straci rezonu,
Śmiało podnosi głowę do niebios regjonu,
Lecz, po prawdzie, miast badać bieg chmur lub obłoka,
On woli Stare Miasto oglądać z wysoka.

Bywało, pan Gerwazy z katedralnej wieży
Duszą, myślą, oczyma na Warszawę bieży —
I kochane budynki chłonie na przemiany:
Najstarszy dom stolicy, „Arjańskim” nazwany,
Dom Czamerów, dom Gizów, dom Fukierów sławny,
„Wójtowskiej” kamienicy kadłub starodawny,
Święty Marcin, gdzie dzieckiem odmawiał paciorek,
I dom na rogu Celnej, co się zwie: „Klasztorek”.

Dzień się ma ku schyłkowi i kończy się praca,
Słońce spada na Wisłę i fale ozłaca,
W purpurę jasność nieba zmienia się błękitna,
Goreje „Panny Marji” baszta starożytna,
W ogniu stoją złocone na Pijarach banie —
Moskal miastu wziął kościół, Ty go zwrócisz, Panie! —
Wrzące dusze coś marzą w czekaniu i w drżeniu —
I całe Stare Miasto jest w krwi i w płomieniu.

A kiedy potem z dachu zejdzie pan Gerwazy,
W nocy spać mu nie dają te cudne obrazy,
Widzi je tak, jak widział na wieżycy farnej,
Stare Miasto w zachodzie, jak w łunie pożarnej.
Takie było, gdy niegdyś pod szewca przewodem,
Lud warszawski się złączył z wojskiem i z narodem,
I takie, gdy płomieniem buchnęły popioły,
Z wulkanu, w wolność rwącej, Podchorążych Szkoły.


III.

Straszne to były czasy — straszne i radosne!
W powietrzu, choć to zima, czułeś, jakby wiosnę;
Jakieś wieści tajemne leciały ze świata,
Z których obcy obcemu, jakby brat do brata
Zwierzał się w upojeniu i w ekstazie świętej,
Że się wreszcie otworzy grób w trumnie zamkniętej,
Osypanej, jak kwieciem, sercami ludzkiemi,
Żywej wiecznie, kochanej nad wszystko na ziemi.

Gerwazemu z Józikiem, jak całej Warszawie,
Każdy dzień tych miesięcy zdał się snem na jawie;
Wszystkich manifestacyj stali uczestnicy,
Od świtu do wieczora żyli na ulicy;
Oni to, w Karmelickim na Lesznie kościele,
Pierwsi „Boże, coś Polskę” wyśpiewali śmiele
I oni wszczęli w Rynku bój przy wodotrysku,
Gdzie wziął Trepow jenerał od szewca po pysku.

Nieraz do izby Mruczków, skrywając oblicze,
Wsuwały się postaci dziwnie tajemnicze;
Jakby chcieli być tylko im samym widomi,
Ludzie młodzi i starsi, często nieznajomi;
Poznawali się wzrokiem i szeptem, z którego
Wiedział majster z kim mówi i zwał go: kolego;
Gadali długo, długo, głowa obok głowy,
Zapatrzeni w papierka znak: „Rząd Narodowy”.

Rząd Narodowy! W Polsce każdy o nim wiedział,
Lecz nikt się nie domyślał: zkąd działał? gdzie siedział?
Godłem jego widomem był świstek maleńki,
Który, jakby relikwja, szedł z ręki do ręki;

Klucząc tajnie, żandarmskich myląc ślady tropów,
Nadlatywał do szlachty, do mieszczan, do chłopów,
I nigdy żadna władza w żadnym świata ruchu
Takiego, jak ów świstek, nie miała posłuchu!...


IV.

Aż tu na „Starą Pocztę”, któregoś poranka,
Wpadła, jak śmierć, wieść nagła a okropna: branka!
Przyniósł ją stróż Dominik, groźny i surowy
Żołnierz rewolucyjny, z piechoty linjowéj;
„Panie Gerwazy”, szepnął dekarzowi w ucho,
„Co tu ukrywać dłużej: z Józikiem jest krucho,
Ma służyć Moskalowi? Toć to i atłasu
I czasu szkoda na to!... Niech idzie do lasu!...”

Do lasu! Ach!... Ojczyzno! Tyś matka jedyna!
Ale ma pan Gerwazy jedynego syna!
Jego jednego tylko i nikogo więcéj!...
Więc oddać, tak bez słowa ten swój skarb dziecięcy?
Więc pchnąć go na tułaczkę, na głód, na śmierć może
I zostać samotnemu, jak trup, w tej komorze?
Gdybyż, jak trup! lecz z troską, z męką, z niepokojem,
Z myślą, co nie śpi nigdy: Co tam z dzieckiem mojem?

Gdy tak duma Gerwazy, skroń objąwszy w ręce,
Zbudzą go słowa Józka, mężne choć chłopięce:
„Tatku! i ty się jeszcze zastanawiasz, tatku?
A któż to mi powiadał o kapralu dziadku?

A któż ze mną odwiedzał, gdy byłem maleńki,
Tam, gdzie legł stryj Wawrzyniec, pola Ostrołęki?
I na czyjąż pamiątkę dałeś mi to imię,
Imię księcia Józefa, święte i olbrzymie?!...”

Podniósł głowę pan Mruczek, i przez długą chwilę
Nie mógł znaleźć wyrazu na swych uczuć tyle,
Co mu pierś rozpierały... Duma, radość, trwoga,
Biły z twarzy kolejno potem: cisza błoga,
Potem, z wrażeń tak różnych, a mających związek
W jego sercu ojcowskiem, wykwitł: Obowiązek!
Obowiązek, co męskiej duszy jest ozdobą!...
Chwycił syna w objęcia i rzekł: „Idę z tobą!...”


V.

Znak dała, postawiona wśród boru wedeta...
Chrupnął śnieg pod stopami... mignął błysk bagneta —
I przed dowódcą partji stanęło dwóch ludzi.
W srebrnej od szedzi puszczy srebrny dzień się budzi,
Potem blask różowawy tę srebrność nasyca,
Maluje konie, bronie i powstańców lica,
Aż padł na twarze obcych, półświęte z ekstazy...
„Ktoście wy?...” „Mruczek Józef — i Mruczek Gerwazy”.


VI.

Szykuje się do bitwy pan Gerwazy stary:
Mosiężne na nos długi włożył okulary,
Bo, choć z dachu na ziemi dojrzy i szelążki,
Insza sprawa z oczami, gdy trza czytać z książki.

Z czerwonej chustki, w żółte nakrapianej grochy,
Wydobył modlitewnik, obtargany trochy,
Odmówił krótki pacierz solennemi słowy,
Zażył tabaki, kichnął, — i już jest gotowy.

Z piskiem, z wizgiem, rwą dońce na oddziału flanki,
Raz wraz w nich ktoś ze szlachty wali, jak w cyranki,
Hrabiątko ze sztucera, ekonom z skałkówki
Dziurawią łby, zrywają czapki, jak makówki.
Józik ma „Colta” w garści... Puk! puk! Tożto hula!
Ba! dystans za daleki... nie donosi kula!
Dobry taki pistolet na bliską robotę...
Pomacał szablę gołą... Czeka na piechotę...

I runęła piechota w wściekłej zawierusze!...
Moskale pędzą z pieśnią, dziką, jak ich dusze,
Załomotały strzały, zahuczało w puszczy,
Wdarł się oddział powstańców, jak klin, w serce tłuszczy.
Tu chłop ciska sołdatem, jakby zboża korcem,
Tam pyski płata kosą, osadzoną sztorcem,
Rzeźnik tnie, jak toporem, szewc kole, jak szydłem; —
Tak walczą ludzie wolni z uzbrojonem bydłem.

A pan Gerwazy Mruczek, z książką, którą trzyma
W obu rękach, wzniesionych w górę przed oczyma,
Z głową zadartą, rzadkim srebrniejącą włosem,
Wyciąga pieśń nabożną ochrypniętym głosem,
I nucąc tak wśród bitwy, jak nucił w świątyni,
Idzie ze swoim Józkiem, krok w krok, w pierwszej linji,
O kulach nie wiedzący, jak w śnie wniebowzięty —
I w huraganie bitwy, o dziw! niedotknięty!


Wódz dojrzał postać Mruczka, podobną do mary.
Dopadł, porwał za ramię: „Czyś zwarjował stary!
Cofnij się! Pocoś wlazł tu do ciężkiego licha!...”
Ale Mruczek Gerwazy dowódcę odpycha
I, ani na pół łokcia nie zbaczając z szyku,
„Nie przeszkadzaj — zamruczał — panie pułkowniku...”
„Szaleńcze! toć za mgnienie kula w łeb ci padnie!
Czego ty chcesz, u Boga?...” „Ja chcę umrzeć ładnie...”


VII.

I nieraz tak syn z ojcem szli w jednym szeregu...
Potem stary, jak pragnął, padł na krwawym śniegu,
Z cichą twarzą, do chmurnych niebios obróconą,
Jakby wyczekującą, jakby zadziwioną,
Że Bóg świata nie spali siarki dżdżem i gromem...
A Józik sybirskiego stepu szedł ogromem
Z krwawą różą pamiątek na życia badylu...
Daleki... zapomniany... jak tylu... jak tylu...





LUDZIE I MURY


KAMIENNE SCHODKI.


I.

Pomnę te stare uliczki
Z młodych lat pieśni i szału,
Gdzie nocą nie chodź bez świeczki,
Choćbyś był słońcem zapału.

Spaść na łeb w samo południe
Możesz z nich, człeku z śródmieścia,
Lecz jakże marzyć tam cudnie,
Gdy ma się latek dwadzieścia.

Najczęściej w ranek niedzielny,
Gdy kwitła wiosna wesoła,
Szedłem na Schodki od Celnéj,
Lub Schodki z Krzywego Koła.

Wiążąc marzenia rozprysłe
W młodzieńczych piosnek mych zwrotki,
Z was wyfruwałem nad Wisłę,
Kochane Kamienne Schodki.


II.

Napoljon, którego wielbię,
W małej te Schodki miał cenie:
Zato był naprzód na Elbie,
Później na Świętej Helenie.

O nich to cesarz wykrzyka
Ów wyraz, co jak Bellona,
Gruchnął piorunem w Anglika
Z ust jenerała Cambronna.

Bóg wojny wierszy nie pisał,
Nie kochał Starego Miasta,
Źle tym wyrazem się spisał,
Przykrość mi sprawił i basta.

Więc aby błąd ten odrobić,
Ubrać go w blaski promienne,
Muszę was w rymy ozdobić,
Poczciwe Schodki Kamienne.


III.

Gdy staniesz na Schodków szczycie
Po staromiejskiej podróży,
Okiem się skąpiesz w błękicie,
A nosem — nie powiem: w róży.

Po obu stronach mur stary,
Porosły mchami i pleśnią,
A tam — nurt srebrny i szary,
Szumiący baśnią i pieśnią.


Brzozowa — Bugaj — Wybrzeże —
Jakiś ogródek oboczny —
Dalekie dzwonów pacierze
I harmonijki dźwięk skoczny.

I tak mi czasem się zdaje,
Że jestem jedną z jaskółek,
Co lecąc w nadziemskie kraje,
W ten stary wpadła zaułek.


IV.

Na lewo gmach romantyczny
Zbitemi szyby spoziera,
Ten gruchot lud okoliczny
Pałacem zwie Lucypera.

Skądby się nazwa ta wzięła,
Dziś niepodobna już dociec,
Może tam niecne snuł dzieła,
Chciwy panieńskich cnót chłopiec?

Lecz wieszcz, co mózgiem wciąż kręci,
Zapalił prawdy kaganek:
Za mojej własnej pamięci
W tym domu mieszkał szatanek.

Włosy miał czarne, jak smoła,
Oczy, jak piekła płomienie,
I robiąc minki anioła,
Kusił chłopczyka szalenie.


V.

W wędrówkach prawie codziennych
Różnem spotykał tam typy,
Aniołki Schodków Kamiennych,
Kamiennych Schodków Ksantypy.

Dziadów włóczyło się tylu,
Jakby na balu dziadowskim,
A kataryniarz grał w stylu
Pół nadwiślańskim — pół włoskim.

Szły, drogę życia klnąc długą,
Te, co sprzedają się z biedy,
Lub — żywcem z Wiktora Hugo —
Lazł Quasimodo niekiedy.

A czasem niosła konewkę
Taka przecudna dziewczyna,
Że chętnie dałbym jej śpiewkę
Za uścisk, słodszy od wina.


VI.

Kamiennych Schodków już niéma...
Nie, jeszcze jedne zostały,
I patrzą smutku oczyma
W świat dziwnie spospoliciały.

Można coś lepiej zbudować
Rozumu i złota siłą,
Ale ja będę żałować
Tego dawnego, co było.


Gdy wiosnę wspomnę tam swoją,
Na skrzydłach lecącą białych,
Jakoś mi w sercu nieswojo,
Wśród nowych gmachów wspaniałych.

To dawne, ach, już za nami,
Jak piosnek przebrzmiałych zwrotki.
Razem z młodości echami
Żegnajcie, Kamienne Schodki...





PIEKIEŁKO.


I.

Drzemie błogo placyk mały,
Choć jest z nazwy tak szatański;
Straszne rzeczy się tu działy,
Patrz w kronikach pod: Rok Pański...

Na szafocie mistrz czerwony
Ścinał głowy, kruszył kości;
Pisze o tem mąż uczony
Ku potomnych wiadomości.

Za węgłami strach się czai,
Szczerząc z kątów trupie lice;
Plac Piekiełka o pięć stai
Okrążały czarownice.

Dziwna to jest tajemnica,
Którą stwarza lat kolejka:
Dawniej rzekłbyś: czarownica!
A dziś szepcesz: czarodziejka...


II.

Na Piekiełku nocną porą
Dziw się spełnia nad dziwami:
Heretyka djabli biorą,
Co tu spłonął przed wiekami.

Kat go ociął tęgą chłostą,
Nim podpalił stos ognisty,
A ów kacerz z niego prosto
Pójdzie w płomień wiekuisty!

Wyjrzyj z okna przed północą
I cierpliwie sprawiaj warty:
Myślisz — wichry tak łopocą?
To nie wichry, ale czarty!

Przyleciały z piskiem, zgiełkiem,
W dmącej z piekła zawierusze,
I sejmują nad Piekiełkiem,
Kto z nich capnie grzeszną duszę!


III.

Tam, skąd wiodła krótka ścieżka
Do królestwa Belzebuba,
Dziś przykładny łyczek mieszka
I małżonka jego luba.

Uwił sobie gniazdko cnoty,
Kędy żyje w zacnej ciszy,
A gdy zbudzą go chroboty,
To do żony mówi: „myszy”...


Cmoknie żonkę i znów zaśnie,
Pod pierzyną, jak pień głuchy,
I nic nie wie, że to właśnie
Tak po domu chodzą duchy.

Tylko czasem z furją wściekłą
Coś go zrzuci z schodów na dół:
Plotą: spił się!... A to piekło
Tak udręcza ziemski padół!


IV.

Na Piekiełku w samym rożku
Pnie się w oknie sterta flaszek,
Nawet w kaźni, w ciemnym loszku,
Czar-by szerzył ich zapaszek.

We drzwiach szynczku stoi postać,
Wzrok ma błędny, twarz jak chustka,
Jakże chciałby w głąb się dostać —
A w kieszeni taka pustka!

Była niegdyś sroga próba:
Człek spragniony, w dzbanie woda,
A przed więźniem krata gruba,
A tej wody nikt nie poda!

Ty tam żłopiesz, nędzna zgrajo,
A on wyłby: „anatema!” —
I pomyśleć: powiadają,
Że dziś w Polsce tortur niema!


V.

Na Piekiełku szarym mrokiem
Zakochane błądzą parki,
Serca lecą prędkim krokiem,
Biją tik-tak, jak zegarki.

Rywal patrzy: ach, panienka
Z innym chłopcem czule gada, —
A to przecie taka męka,
Że straszliwszej kat nie zada!

A dopieroż, gdy w ciemności
Wspólny całus dźwięknie społem:
Cóżbyś wolał — szał zazdrości?
Czy naprzykład — bicie kołem?

Różne klęski od lat biegą
Nad dachami tego miasta,
Lecz najgorszy ze wszystkiego
Jest djabelski twór: niewiasta!


VI.

Nic się w świecie nie zmieniło,
Wciąż nas gnębi los przekleństwa:
Jest Piekiełko tak, jak było,
I są czartów bezeceństwa.

Nieraz w sercu myśl bezbożna
Czyni zamęt nieustanny:
Jaka szkoda, że nie można
Palić ogniem zdradnej panny!


Mruczy sobie dziad pochyły,
Co przytępił już pazurki:
„Jakiż widok byłby miły
Atłasowej w ogniu skórki!”

Lecz pierś młoda, co płomienie
Jak w palącem zbiera szkiełku,
Woli życie i marzenie,
Choćby nawet na Piekiełku...





SZEROKI DUNAJ.


Na Szerokim Dunaju, na targu,
Rozkładają przekupnie stragany,
Dzień się ocknął z nocnego letargu
I na dachy blask rzuca różany.
Zieleniny, jarzyny, owoce
W żywych barwach na kramach się pstrzą, —
Stary Dunaj, jak młynek trajkoce,
Przeplatając rozmówki psiąkrwią.

Ród przekupek nie wymarł doszczętnie,
Staromiejskich pyskaczy z przed wieku.
Gdy się baba rozkrzyczy namiętnie,
Stań na boku i słuchaj, człowieku;
Daj ci, Boże, temperament taki
W różnych sprawach do najdalszych lat...
Potem sypie do torby groszaki
I w zwycięstwie jest wielka, jak świat.


Wśród przyblakłych kolorowych murów,
Co odległe pamiętają czasy,
Chodzi słońce pogodnych lazurów
I parciankę zamienia w atłasy,
Rozkochane w życiu i w hałasie
Czar istnienia sączy w ciepłą krew,
W młodych dziewcząt rozgląda się krasie,
Pierś całuje, muska czarną brew.

Z poza dachów, szarych od starości,
Paulinów widać smukłe wieże;
Lubią na nie patrzeć ludzie prości,
Którym braknie czasu na pacierze.
Bój o chleba kawałek aż warczy,
I gorączką uderza do głów,
A Bóg dobry, z pewnością mu starczy
To spojrzenie, modlitwa bez słów.

Na Dunaju, trzeba wiedzieć o tem,
Było sławne kwiatów targowisko, —
Tak niekiedy lśnią róże pod płotem,
Lub liliami zakwita bagnisko.
Jakże pięknie na tle staroświeckiem
Jaskrawieje kwiecia wiosny zbiór;
Jak staruszek lubi bajać z dzieckiem,
Tak się kocha w kwiatach stary mur.

Leży w pękach kwiat świeżo zerwany
Na straganie pani Walentowéj,
Hijacynty, bzy i tulipany,
Groszek biały i groszek różowy.

Jak z ogrodów i z wiosennej łąki
W brudny rynek leci cudna woń,
I, w zadumie, srebrne rosą pąki
Do ust niesie pięknej Zośki dłoń.

Piękna Zośka, Walentowej córka,
Z krwią, jak płomień, co oczyma strzela,
Ze starego rwie się w świat podwórka,
W świat upojeń, pieśni i wesela.
Georginje, astry i nagietki
Lubi pieścić zgrabną rączką swą...
A ta córka poszła na chleb „letki”,
Któż tam zgadnie, co się dzieje z nią?...

Siedzi stara, pomrukuje zcicha,
Zbrzydł jej towar i nabywcy zbrzydli:
„Ot, to życie do ciężkiego licha!
Ty hodujesz, a chłop ją usidli!”
I pochyla twarz amarantową,
(Bo wódeczka tak barwi, jak mróz);
Wypić zdrowo, a dumać niezdrowo, —
Było — niema, łzy kap — kap — i szlus.

Pod jatkami ćma psów się przemyka
Z desperacją w psiej zgłodniałej twarzy,
Syty kocur siedzi u rzeźnika,
Ironicznie patrząc na nędzarzy.
Z dachów lecą wróble darmozjady
Kąsek jadła capnąć gdzie się da, —
A na boku stoi chłopiec blady,
Ten od psa się jeszcze gorzej ma.


Chociaż ludzi z mych piosnek legendy
Od lat dawnych niema już na świecie,
Tak, jak niegdyś, lubię chodzić tędy
I kłaść farby na starej palecie,
Lecz, gdy związać zachce mi się czasem
Tych, co byli, i tych, którzy są,
Dzień dzisiejszy mruczy grubym basem:
„To nie to już, mój stary, nie to!”

Zato nocą, w pustce i w ciemności,
Przez księżyca osrebrzanej skrawek,
Znów się moje ożywiają włości
I jak dziecko mam swój świat zabawek.
Wszyscy, których znałem tak dokładnie,
Wyszli z grobów, by mi podać dłoń,
Potem szepcą, kłaniają się ładnie —
I w przeszłości zapadają toń.

Chciałbym żeby w tych prastarych domach
Znowu rosło dzielne pokolenie,
Z tych, co mężnie stają na wyłomach
I kochają, aż na śmierć szalenie,
Aby nad tym kramikarskim gwarem
Wzlatywała, jak hejnału śpiew,
W pieśń wolności zamieniona czarem,
Ta, co wsiąkła w Stare Miasto, krew.





RYCERSKA.


I.

Wąziutka, jak kurytarz,
A mroczna, jak piwnica,
Odkiedy? — nie dopytasz! —
Rycerska trwa ulica.

Domy, jak stare dziady,
Próchnieją głaz za głazem, —
I jest w nich coś z ballady
I z humoreski razem.

Wilgoć po murach kapie
I w szarych ludzi wsiąka,
A śmierć ich trzyma w łapie,
Jak muchę sieć pająka.

Wiatr czasem sobie utnie
Wyrwasa w takt szyderski —
I śmiesznie jest — i smutnie —
I dziwnie — na Rycerskiéj...


II.

I dziwnie — bo okienkiem,
Przez które wstecz obaczem,
Zalata jakimś jękiem,
Zalata jakimś płaczem.

Budzi się tajemnica
W podwórzu za podwórzem —
I wstaje znów ulica,
Co zwie się: Międzymurzem.


III.

Tradycje nieszczególne
Cechują tę ulicę:
Niegdyś w niej nory wspólne
Miał kat i nierządnice.

Niewiasty, co, wszeteczne,
Grzeszyły w oczach świata,
Na potępienie wieczne
Prawem szły w ręce kata.

Szatańskie, hej! igrzyska,
Śpiewy i wykrętasy,
Syczący świst biczyska,
Na ciałach sine pasy.

Kapiących łez na bawet
Nie dojrzy nikt w ciemności,
Bóg chyba, co tu na wet
Pogląda z wysokości.


IV.

Toż widzom się udało!
Jakaż zabawna heca!
Dziewczynę, nagą całą,
Od Piwnej kat wyświeca.

Jak w kości grają gapy:
Uciecze? — nie uciecze?
A pachoł rozdął chrapy
I oszalałą siecze.

Po krwawych plec purpurze
Złota się fala winie,
Aż wpadli w Międzymurze:
Już ty katowska ninie!

A baby: „Bogu chwała,
Niech mistrz z niej ciągnie zyski:
Z żeniatym się kochała!
Wara! jak psu od miski!”


V.

Jest ból, co zawrzeć musi
Męczarnie lat tysięcy...
Wnętrznem się łkaniem dusi
Skurczony kształt dziewczęcy.

Obita dusza wzlata
Za słodkiem raju echem,
A kat i chłopy kata
Aż charczą grubym śmiechem...


VI.

Chałupa gontem kryta,
Przy murowanej budzie,
A w nich, gdy brzask zaświta,
Niechętni wstają ludzie.

Inny tu świat, odmienny,
Czy starcy, czy to chłopcy,
Mrukliwy, jakby senny,
Jakby dla słońca obcy.

Rzekłbyś, iż dnia się zlęknie
Człek, który wstał z noclega;
Rzadko tu piosnka dźwięknie,
Rzadko się śmiech rozlega.

Życie się toczy skałą,
Krwi krople ślad jej znaczą,
A z murów jakby wiało
Zgubionych dusz rozpaczą.


VII.

Okienko lśni z pięterka,
Wprost patrzy do sąsiadki;
Pstry szczygieł w jednem ćwierka,
A w drugiem kwitną kwiatki.

Dwie główki młodociane
Gawędzą przez ulicę:
Raniutko jutro wstanę,
To go na spacer chwycę.


Maj wieje nad dachami,
W Rycerską gwiazdy świecą;
I dziś, i przed wiekami
Drwa rąbią, wióry lecą.

Coś szepcą dwie rozśmiane,
Prawie, że główka w główkę:
Raniutko jutro wstanę
I pójdę na majówkę...


VIII.

Jest ból, co zawrzeć musi
Męczarnie lat tysięcy...
Wnętrznem się łkaniem dusi
Skurczony kształt dziewczęcy...





POD SYRENĄ


„POD SYRENĄ”.


I.

Doskonale zna Warszawa
Zacną knajpkę „Pod syreną” —
Tam się gada z animuszem
Oraz pije z wielką weną.

„Pod syreną” nie są w cenie
Szumne blagi, modne szychy:
Stare meble, stare ściany,
A na ścianach stare sztychy.

W głębi izby zadymionej,
Pod brudnemi kuchni drzwiami,
Nęcąc oczy i żołądki,
Stoi bufet z przekąskami.

Za bufetem sprzęt nad sprzęty:
Pełna flaszek szafa wielka,
Przy niej czuwa nieustannie
Sama knajpy właścicielka.


II.

Właścicielka, co ma z dawna
Nazwę „ciotki Magdaleny,”
Nie odznacza się zupełnie
Podobieństwem do syreny.

Zato kuchnię jadłodajni
Reklamuje świetnie ona:
Tryska zdrowie z jej postaci,
Jest pękata i czerwona.

Do obsługi licznych gości
Są w zakładzie dwie dziewice —
Obie pulchne mają kształty,
Oraz wdzięczne mają lice.

Znajomemu kundmanowi
Dając kufel pełen trunku,
Nie obrażą się za uścisk,
Nie odmówią pocałunku.


III.

Wieczór miasto mgłą otula,
Bladem światłem gaz się pali —
W jadłodajni „Pod syreną”
Siedzą tłumnie goście stali.

Brzęczą kufle i kieliszki,
Wre gawędka ożywiona,
W kłębach dymu połyskuje
Gospodyni twarz czerwona.


Przy stolikach ciągną piwo
Staromiejskie przednie typy,
Na ulicę płyną śmiechy
I rubaszne mkną dowcipy.

Wśród kundmanów się krzątają
Dwie dziewice, dwie syreny,
A na wszystkich patrzy czujnie
Oko „ciotki Magdaleny.”


IV.

Już dwunasta na zegarze,
W knajpce z wolna lampy gasną.
W głowach gości z „Pod syreny”
Także nie jest bardzo jasno.

Nawpół drzemiąc przy stolikach,
Siedzą szewcy i stolarze,
W rembrandtowskich toną cieniach
Chwiejne głowy, senne twarze.

Za bufetem gospodyni
Zysk oblicza całodzienny,
W kącie izby sam do siebie
Jakiś kundman mówi senny.

Już ostatni gość się żegna
Z grubą „ciotką Magdaleną.”
Jutro wszyscy przyjdą znowu
Pić i gadać „Pod syreną.”





BONAPARTE


BONAPARTE.


I.

Usiadł dziaduś przy kominie,
Złożył na krzyż zeschłe ręce,
Młodym chłopcom opowiada,
Jak to było na wojence!

Młodym chłopcom opowiada,
Napoljoński rapsod stary,
Dawne dzieje dawnych ludzi,
Innej siły, innej wiary!

— Hej, minęły tamte lata,
Ani wiatrem ich dogoni,
Kiedy parskał koń bojowy,
Kiedy szabla lśniła w dłoni!

Postarzała dawna młodzież,
A dzisiejsza — licha warta!
Nie tak, panie, było niegdyś
Za cesarza Bonaparta!


II.

Tam, gdzie srebrne leżą śniegi,
Tam, gdzie płynie Nil zielony,
Z orłowemi sztandarami
Napoljońskie szły legjony.

Szły legjony napoljońskie,
Gdzie je wodził „kapral mały”,
Aż się niebo uśmiechało,
Aż się ludy dziwowały!

Toż batalie były dzielne,
Częstochowska Parmo święta!
Płakiwała matka-ziemia,
Krwawą rosą przesiąknięta!

Do ataku, jak na gody,
Szła francuska gwardja stara:
Wiw la Franse! Wiw lemperer!
W imię Ojca... naprzód wiara!”


III.

Nie zdobiły Napoljona
Złote hafty, srebrne chwasty —
Nosił surdut na mundurze
I kapelusz trójgraniasty.

Postać, panie, niby licha,
Jakaś kusa, jakaś drobna,
Do zdobywcy Europy
Ani za grosz niepodobna.


Ale spojrzyj w jego oczy,
Pod czarnemi lśniące brwiami,
Gdy przed bitwą front objeżdża,
Otoczony marszałkami!

Ale spojrzyj na twarz bladą,
Co zachwyca, to przeraża,
Wtedy pójdziesz choć do piekła,
Byle walczyć za cesarza!


IV.

Przy ogniskach biwakowych,
Gdy wojenne ścichły gwary,
Siadywały grenadjery
I ułany i huzary.

Lśniły czaka i bermyce,
Kirasjerów lśniły zbroje —
Wspominała stara gwardja
Napoljońskie dawne boje.

Wtedy stawał przed źrenicą
Kraj daleki, kraj rodzony:
Mazowieckie nasze piaski,
Nadwiślańskie nasze strony.

Wtedy oczy wilgotniały,
Wtedy serce biło młotem —
I szwoleżer płakać może,
Ale wara wspomnieć o tem!


V.

Hej! chadzało się, chadzało
Po szerokim bożym świecie!
W dzień na koniu, z szablą w garści,
A zaś nocą — na lawecie!

Hej! śpią starzy towarzysze
Pod palmami, pod brzozami,
Wieją po nich skwarne piaski,
Wieją śniegi tumanami...

Była Jena i Austerlitz,
Eylau, Wagram i Arcole —
Zda się, nosił „mały kapral”
Nieśmiertelność na swem czole!

Zda się, ziemię zawojuje
Rzesza, męstwem uskrzydlona,
Aż pod Lipskiem i Waterloo
Zgasła gwiazda Napoljona!


VI.

Gorącemi strumieniami
Pod Waterloo krew się lała,
Jakby ziemia nad cesarzem
Krwawą rosą zapłakała,

Jakby ziemia zapłakała
Nad cesarzem Napoljonem,
Co na bitwę patrzył zdala
Okiem, łzami osrebrzonem.


I wydarli nam cesarza!
I wydarli go na wieki!
Pod wierzbami płaczącemi
W obcej ziemi śpi dalekiéj...

Śpi wygnaniec w obcej ziemi,
Gdzie go duchów strzeże warta,
Choć umiała konać gwardja
Za cesarza Bonaparta!


VII.

Smolne szczapy na kominie
To zapłoną, to przygasną,
W starych piersiach szwoleżera
Dziwnie błogo, dziwnie jasno.

Smolne szczapy na kominie
Ozłacają brudną ścianę
I słuchaczy młode twarze,
Jakoś tęsknie zadumane.

Głowa starca na pierś spada,
Osrebrzona, jasna, cicha,
Twarz zmarszczkami poorana
Do przeszłości się uśmiecha.

Snać obrazy widzi wojak,
Aż do grobu niezatarte —
O minionych marzy bojach,
O cesarzu Bonaparte!





LIST Z SYBIRU


LIST Z SYBIRU.


Mamo! Piszę do ciebie ten list. Czy go czytać
Będziesz? Nie wiem! czy dojdzie? Nie wiem! Chciałbym spytać
Kwiatka, jak to się u nas wróży listków rwaniem,
Ale kwiaty umarły pod śniegu posłaniem
I o losie tej kartki żaden mi nie powie!
Mamo! jak to okropnie, gdy w słowo po słowie
Kładę serce swe, duszę, ach, całego siebie,
A nie wiem czy tak chociaż powrócę do ciebie!

Mamo! jak to już dawno, jak dawno się zdaje,
Gdym cię żegnał! Ta chwila, jak we mgle mi staje
Przed okiem, zapatrzonem tam, ku naszej stronie!
Widzę twoje rozpacznie wyciągnięte dłonie,
Widzę ruch ten, gdy chciałaś, z bólu obłąkana,
Przed potworem dymiącym runąć na kolana,
I ten wieczór — i słońce gasnące szkarłatnie,
I jękiem rwie mi serce „Pamiętaj!” ostatnie!


„Pamiętaj!” Mamo! ile w tym jednym wyrazie
Jest męki! gdyby wyryć słowo to na głazie
I kazać mu pamiętać: z żalu głazby spękał!
Niema dnia, niema nocy, bym we łzach nie klękał,
Powtarzając „Pamiętaj!” straszne, jak przekleństwo!
O, matko! jeśliś chciała dać błogosławieństwo,
Bym żyjąc i konając, nie cierpiał ogromniéj,
To było mnie pożegnać, wołając: „Zapomnij!”

Piszę rankiem. Śnieg zawiał okienka mej chaty,
W izbie mroźno i szaro... Jakiś gość skrzydlaty
Przed zimnem do lepianki schronił się — i ćwierka.
Ja piszę, a ptaszyna z pod pułapu zerka
I widzi, jak na papier ciężka łza mi kapie...
Sople wiszą lodowe u ścian, na okapie
I stary mój kożuszek srebrzy się od szronu...
Jak głucho! bicie serca słychać, jak głos dzwonu...

Co tu robię? jak żyję? Nie wiem, jak nakreślić,
Że patrząc — nie chcę widzieć, myśląc — nie chcę myślić,
Że pomiędzy tem wszystkiem, co mnie tu otacza,
A mną — jest dusza moja, która przeinacza
Rzeczywistość — i sprawia, że złudzony snami
Chodzę z niewidomemi, jak ślepiec, oczami
I dzień po dniu przeżywam, i chwilkę za chwilką
Tem, co mam wewnątrz siebie... I tak trwam: tem tylko!...

Ludzie nie są źli tutaj. Jest w nich jakaś szczera
Litość. Nieraz chłop prosty tak na mnie spoziera,
Jak ja patrzyłem niegdyś na pisklę bezdomne.
Nieraz, gdy wyjdę z chaty na śniegi ogromne,

Zakrwawione od zorzy polarnego nieba,
Na progu pieniądz srebrny, albo krążek chleba
Położy jakaś dobra, niewiadoma ręka.
Jem chleb ten, gdy to piszę — i serce mi pęka!

Znalazłem na dnie kufra twój „Złoty Ołtarzyk”,
Tyś go włożyła, mamo! To mój relikwiarzyk!
Schowałem go na sercu i chodzę z nim wszędzie.
Jak ty przeczułaś, mamo, czem mi tutaj będzie
Ta książka: jakby żywą i drogą osobą...
Po polsku z nią jedynie rozmawiam — i z sobą.
I codzień na te pustki drętwe, nieskończone,
Idzie moja modlitwa: „Pod Twoją obronę!”

Mamo! Napisz mi wszystko! Czy tak samo z rana
Gra srebrna sygnaturka u świętego Jana?
Czy jednako pod zamkiem pluska Wisły fala?
Czy słońce zawsze najpierw płomienie zapala
Na kolumnie Zygmunta, wprost naszego domu?
Czy pieśń z Fary, jak echo dalekiego gromu,
Bijąc w niebo milczące, brzmi po staroświecku?
Pytam, jak dziecko małe... Odpowiedz, jak dziecku!

Ach, mamo, jak mi tęskno! A śnię, co noc prawie,
Żem w kraju: nasz pokoik widzę, jak na jawie!
Staś kłusuje na krześle z pałasikiem w ręku,
Ty, mamo, jak to zwykle, szyjesz przy okienku,
A w kącie ja i Zosia gwarzymy oboje.
Budzę się, ale oczy otworzyć się boję
I chciałbym usnąć jeszcze, by ujrzeć to samo...
Jaki to żal okropny! jaki to żal, mamo!


Zosia!... Nie mogę o tem... Mamo! Powiedz Zosi:
Niechaj zapomni! Powiedz, że ją o to prosi
Umarły! Niech zapomni i niech mi przebaczy,
Żem, prócz niej, kochał kogoś bardziej — choć inaczéj!
Stasia ucałuj, mamo! Mów z nim często o mnie,
Mów, jak jest, choćbyś miała zasmucić ogromnie
Tę duszyczkę tak jasną, jak jego oczęta!...
Zosia... niechaj zapomni! lecz on: niech pamięta!

Mamo! Bądź zdrowa, mamo! Niech Boża opieka
Będzie nad wami! Pozdrów każdego człowieka,
Mur każdy, wszystkich, wszystko! Pozdrów, jak od brata!
Mamo! ja piszę do was, jak z tamtego świata,
Bo, jak stamtąd — nie wrócę! Ach, jakie wrą wojny
W mem sercu! Chciałbym zwalczyć! Chciałbym być spokojny!
Ale kiedy pomyślę: Nigdy! nigdy! nigdy!
O, mamo!...





DO STAREGO MIASTA, PO LATACH


DO STAREGO MIASTA, PO LATACH.


Znów mi się zjawiasz w uroczem widzeniu,
O, Stare Miasto, ukochanie moje!
Oto gdzieś w Rynku stoję na podsieniu,
A twego życia płyną barwne zdroje,
Każdy kamyczek w tęczy i w promieniu
Bije mi w oczy, i postaci twoje
Szeregiem idą w blasków zawierusze,
Ciche — i słodkie — i słoneczne dusze...

Jest to jakgdyby rewja duchów senna,
Ja na nią patrzę i komenderuję...
Na modrem niebie gaśnie jasność dzienna
I Stare Miasto purpurą maluje.
Mieni się szata od zwykłej odmienna,
Jak płaszcz królewski świetnie połyskuje,
A w onych światach czerwieni i złota
Płynie wskrzeszonych duchów cicha rota.


Widzę ich wszystkich! Pękły wieka trumny
I zapomniane otwarły się groby,
Zaludnia domy orszak wizyj tłumny,
Z lat dawno zmierzchłych i z wczorajszej doby.
Oto wąsaty Halabarda dumny,
Oto ów dzwonnik, w srebrnych łzach żałoby,
Na farną wieżę stąpa smętny, chudy —
I grają dzwony widmu Dławidudy!...

Z okna izdebki przy starym kościele
Twarz patrzy słodka księdza kanonika,
Wesołych ptasząt nucą mu kapele,
On się uśmiecha i brewjarz odmyka.
Księże prefekcie! w pokutnym popiele
Nurza się głowa szkolnego psotnika:
Pomódl się za nim i poczciwą dłonią
Krzyż uczyń Pański nad znękaną skronią.

Z daszkiem na oczach, pod murem, jak ślepce,
Idzie Roch Denar z młodym wychowankiem,
Stróż Marcin Wiecheć „Anioł Pański” szepce,
Patrząc ku niebu za jasnym porankiem,
Nocną godziną w odludnej izdebce
Małe okienko pali się kagankiem
I stary kapral pocichu... pocichu
Gada o Bemie na studenckim strychu...

Na starym ganku siedzą trzy boginie,
Dźwięki gitary lecą, szemrzą miękko,
O tym ułanie i o tej dziewczynie
Opowiadają odwieczną piosenką;

Z powiędłych twarzy łza tęsknoty płynie,
A pan Cholewa macha ranną ręką
I grubym basem bierze udział w śpiewie,
Marząc o wielkim ludów świata gniewie.

I nagle z głębi brudnego podwórza
Zagrały skrzypki pana Mateusza:
Głos po mieszkaniach przeleciał, jak burza,
A w onym głosie była żywa dusza!
Każde się lice wyjaśnia, rozchmurza,
Pieśń wszystkie usta do uśmiechu zmusza,
Zda się, do domu weszło złote słońce,
Ogromne, jasne i ożywiające!

I cichną wokół wszystkie inne głosy,
Ten jeden tylko prym trzyma — i śpiewa,
Uderza falą w spokojne niebiosy,
Odbity w echu dołem się rozlewa;
Co to? Na oczach srebrne błyszczą rosy.
Co to? Łzy płyną — razem śmiech rozbrzmiewa,
Dziwne się czynią w ludzkich sercach czary,
Gdy na swych skrzypkach gra Mateusz stary.

I słucha skrzypek pani Maciejowa,
Trzęsąc nad kramem starą, siwą głową,
I pan Bartłomiej dośpiewuje słowa,
Z czapką na uchu i z miną marsową,
Doktor Barnaba goni młodość, płowa
Wiślana fala wtóruje echowo
Dźwiękom, a Flisak w marzeń wniebowzięciu
Duma o wiośnie i o pięknym księciu...


Aktor z Onufrem, szewcem z prapradziada,
Przy jednym stole gwarzą uroczyście;
Nad kominami stoi pełnia blada
I stroi dachy w srebrnych blasków kiście.
Stara piosenka, jakby macierz gada,
Lecą marzenia, jak złociste liście,
A z kąta zerka stary żyd rozszlochan:
To Berek Jawor, z nim płacze pan Johan.

Tak mi się wszyscy zjawiliście, oku
I sercu memu najmilsi i bliscy,
W melancholijnym przypomnień potoku,
Uczuciem wielcy, pychą życia niscy,
Jak gwiazdy w smutnym dni męczących mroku
Świecicie... Pójdźcie! pójdźcie wszyscy, wszyscy!
A ty najpierwszy z pamiątek kolorem,
Grajku przedziwny, co mi byłeś wzorem.

O, Stare Miasto! choć po twych ulicach
Znów będę błądził smętnie zadumany,
Już się nie rozlśni oko w błyskawicach,
Ni serce moje zagra, jak organy;
W starej katedrze, w srebrzystych mgławicach,
Żaden mi anioł nie wstanie świetlany,
Jak wówczas, kiedym w moich dni rozkwicie
Szedł, niosąc pieśń swą — i serce — i życie!

Jak mi pamiętne wszystkie chwile owe,
Górne zapałem, co rozsadzał łono!
Jak mi pamiętne lata porankowe,
Które do dzisiaj złotem światłem płoną

I, niosąc z sobą odgłosy echowe,
Koją wspomnieniem duszę umęczoną!
Jak mi pamiętna młodość moja cała,
Pieśniarsko dumna i anielsko biała!...

Gdy szarość, nuda i żal mnie otoczy,
Gdy nędza życia serce mi wysusza,
Do ciebie zwracam roztęsknione oczy,
Do ciebie biegnie uskrzydlona dusza.
Młodości mojej wstaje sen uroczy,
Teraźniejszości zamiera katusza
I znów się czuję dumny — silny — młody,
Nadziei pełen i pełen pogody.

Po twych zaułkach szukam dawnych ludzi,
I drżę ze szczęścia, gdy w ich sercach czytam,
Świat się zamarły na mój rozkaz budzi,
A ja zeń barwy do swej przędzy chwytam.
W com wierzyć przestał, znów mnie czarem łudzi,
Jak ptak szybuję i jak kwiat zakwitam,
I znowum gotów na życia ofiarę,
Umiłowane moje Miasto Stare!...

1900 r.





STAREMU MIASTU NA POŻEGNANIE


STAREMU MIASTU NA POŻEGNANIE.


Zamykam książkę... Pada w płatach śnieg,
W bajkę ze srebra Powiśle zamienia...
Mój staromiejski świat już w grobie legł —
I nie mam więcej nic do powiedzenia.
Przyleci wiosna z za mórz i z za gór,
Kwiaty się ockną ze śniegów powicia,
Zielenią stary rozbarwi się mur,
Lecz sen mój młody nie wstanie do życia...

Wyglądam z okna, patrzę w śnieżny świat,
W okienka patrzę, gdzie się płomyk pali:
Jakżebym chętnie dzień wieczności skradł
I wrócił przeszłość uśmiechniętą w dali!
Na Stare Miasto, nie zmienione nic,
Cicho i sennie śnieg płatkami prószy.
Dziedzino moja! takaś sama z lic,
Ale już nie masz swojej dawnej duszy!


Stare ulice, stare domy wkrąg
Inaczej dźwięczą, niż w mej wiosny porze:
Nowego życia rozwija się pąk,
Nowemu życiu pobłogosław, Boże!
Wiem, że nie chwila sięgać w zmarłą dal,
Gdy wielkie słońce rozpłomieni zgliszcza,
Ale mi jednak tamtych ludzi żal,
Walczących za to, co się teraz ziszcza.

Gdziemkolwiek stąpnął w najczarniejszych dniach,
Przy kajdan brzęku i przy świście knuta,
Tu był, o Polsko, twojej chwały gmach,
I żyłaś tutaj wolna i rozkuta.
Z tych prostych ludzi, których sercam znał,
Tryskała wiara, jak krzyż Męki, święta,
A jam tę wiarę do mych pieśni brał
I, jak modlitwę, kładł na twoje pęta.

Zaklęsłe groby omotała pleśń
I tamto życie nigdy już nie wstanie,
Ostatnią tobie poświęconą pieśń,
O, Stare Miasto, weź na pożegnanie!
Wybuchnie z duchów nowych pieśni zdrój,
Tej, która teraz wstaje w krwi i w dymie,
Lecz z twemi łzami, stary świecie mój,
Jam już na zawsze związał swoje imię!...

1918





POETA DO CZYTELNIKA


POETA DO CZYTELNIKA.


Czytelniku! chcę ci się, jak przyjaciel, zwierzyć
Z najpierwszych i najszczerszych poetyckich przeżyć,
Chcę ci odsłonić kartę, wtedy jeszcze białą,
Nie zagarniętą sercem, co tęsknotą drżało,
Czekającą na słowa, z których pieśń utworzę,
Urodzoną z mogiły, zapatrzoną w zorzę,
I z serc wyławiającą promyki płonące,
Aby je cisnąć w ciemność — i przypomnieć słońce.

To takie dawne czasy! Miałem lat dwadzieścia
I nie lubiłem domów i ulic śródmieścia,
Była w nich dla mych oczu i dla duszy mojéj
Jakaś szarość ponura, której pieśń się boi.
Wraża moc, taka obca i znienawidzona,
Wzięła ów środek miasta w tyrańskie ramiona
I stawała na przekór buntom purpurowym,
Spotykanym kozakiem, żandarmem, stójkowym.


Moskal wlazł tu z butami, jak na swe podwórko.
Otoczony konwojem przelatywał Hurko,
Trójką w „dartego orła”, płaszczem owinięty,
Rwał oberpolicmajster, jak puhacz nadęty;
Dął od rot przechodzących wichr północy mroźny,
Byle portupej-junkier szedł, jak Iwan Groźny,
Wszystko było na pozór martwe, zimne, suche —
A w ulicach krążyły szpiegi czujnouche.

Jakże inaczej obok, za wąskim przesmykiem
Uliczki, co mi była niebios przewodnikiem;
Ledwom myśl swą i kroki, przeczuciem wiedzione,
Skierował w tamtą, wówczas tak nieznaną stronę,
Ledwom tchu jej zaczerpnął, który zmarłe budzi,
I spojrzał w twarz jej ludzi, odczuł pierś tych ludzi, —
Stało się, jak z miłością, co błyskawicami
Ogarnia istność całą: Tu będę żył, z wami!

W dwudziestej pierwszej wiośnie życie jest zaborem:
Chłonąłem Stare Miasto rankiem i wieczorem,
Oglądałem przecknione, w różowościach świtu,
Półsenne, uwieńczone gwiazdami błękitu,
Zalane sinem srebrem księżycowych nocy,
Hałaśliwe, jak dzieci, smętne, jak prorocy,
Zacinające zęby, jak ktoś, kto się wścieka,
Lecz wściekłość na czas dusi... I czeka... i czeka...

A to były godziny i dni, całe lata,
Jakby koszmar, jak wizja dantejskiego świata!
Przeszłość leżąca w grobie, przyszłość czarna, pusta,
Spętane siły życia, okowane usta;

W cenzurze na Miodowej egzekucje codnia:
Orzeł — wiosna — swoboda, ścigane, jak zbrodnia,
Czerwone wykreślenie za przestępstwo pierwsze,
Drugie: precz z tym poetą!.. No, i pisz tu wiersze!

A jednak, czyż podobna zmienić własną duszę,
Gdy przepojona szczęściem woła: śpiewać muszę!
Czyż można kazać zmilknąć powołanej na to,
Aby rozświetlić życie, co jest kazamatą,
I w więzienie narodu beznadziejnie głuche
Rzucić choćby promyczek, obudzić otuchę
I, rozżarzając w sercach uśpione tęsknoty,
Zmuszonym do pełzania — pokazywać wzloty!

I ujrzałem treść pieśni w tej starej dzielnicy.
Jej ludzie? Spójrzcie na nich! To nie niewolnicy!
W każdym z nich, jak cudownej lampy błysk płonący,
żył wielkości narodu płomień gorejący.
Cisi to byli ludzie, nieznani nikomu, —
Ale, jak duch przeszłości w opuszczonym domu
Wspomina dawną świetność, gdzie pustka grobowa, —
Tak mieszkała w ich sercu chwała narodowa.

Popatrzcie: przy straganie, w sklepiku, w warsztacie,
Im śnią się z lat młodości pamiętne postacie,
Gdy chyli się na piersi łeb, siwizną biały,
Budzą ich skwiry orłów, dźwięki trąbek, strzały,
Obrazy od lat dawnych niewidzianych cudów,
Bój za wolność ojczyzny i za szczęście ludów,
I każdy jest z osobna i są wszyscy razem
Wcieleniem lotu w sławę, co już śpi pod głazem.


I tak z życia tych ludzi powstała ta książka.
Dziś się ona przedemną rozwija, jak wstążka,
Wyblakła, ale sercu droga i kochana,
Żywej do dziś młodości słońcem wyzłacana,
Jak staroświecki sztambuch, lat ubiegłych szczątek,
Pełna powiędłych kwiatów, wspomnień i pamiątek,
To przetykana łzami, to bujna zapałem —
I stwierdzająca wiarę, co się stała ciałem!

O, szczęśliwa młodości! dni dzisiejszych dziecię!
Nie zapomnij w swem szczęściu o tym starym świecie!
Poświęć mu choć westchnienie, choć uśmiech młodzieńczy,
Ty, która żyjesz w słońcu, w siedmiobarwnej tęczy,
Wolną ziemię pod nogą, wolne masz powietrze
I słyszysz wolne pieśni, lecące na wietrze, —
Młodości! w nowej chwały świętej aureoli,
Uśmiechnij się do cieniów tych ludzi niewoli!

A oni, w swoich grobach czekając tak długo
Na ten dzień, co jest przecież ich także zasługą,
Ockną się pokolenia walczące i mężne,
Jakby im znów zagrały bitw trąby mosiężne,
I pojrzawszy oczyma w mogile szczęsnemi,
Ku swojej wielkiej, wolnej, ich krwią zlanej ziemi,
Złożą ręce do Boga, jak w świątyni, w grobie
I będą o, Młodości! błogosławić tobie!

1926







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.