<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Powtórne życie
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Powtórne życie
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.

Mordka Butterglanc miał takie przyzwyczajenie, że wieczorem siadywał w pobliżu swego domostwa na kłodzie i oddawał się rozmyślaniu.
Nikt mu nie przeszkadzał, Mordkowa zajęta była w stancyi rozlewaniem mleka do różnych naczyń, dzieci bawiły się za ogrodem na drodze, parobcy, fornale roznosili obroki w folwarku. Zapadał wieczór, była cisza, a że z oddalenia dolatywały odgłosy chłopskich pieśni, to nie przeszkadzało nic.
Śpiewa ktoś — niech sobie śpiewa; płacze — niech płacze, byle Mordka nie potrzebował dołożyć do tego interesu, to mu wszystko jedno. Zresztą, w ogóle, gdy kto ma swoje rachunki, swoje myślenie, co go może obchodzić cudzy humor?
Wieczór jest najwłaściwsza pora do dumań, jest zakończeniem dnia, pamięć myślącego człowieka przebiega ubiegłe godziny, dodaje zyski, jakie one przyniosły, odejmuje straty — i jest rezultat.
Mordka przypomina sobie w jaki sposób dzień spędził... Rano o szóstej wstał: co robił po wstaniu? Trochę przeciągał się, trochę ziewał, nawet dużo ziewał, ale to się nie liczy.
Następnie umył ręce, odmówił krótką modlitwę, poszedł na wieś. Tam trafiło mu się kupić cielę. To jest dobry towar.
Potem Mordka przypędził cielę do domu, pacierz zmówił, śniadanie zjadł, zaprzągł konia do wozu, zabrał cielę, kilka serów, parę funtów koszernego masła i pojechał do miasteczka. Po drodze wstąpił do dworu, zapytać czy nie trzeba sprawunków. Akurat było potrzeba.
W parę godzin później był u celu podróży, sprzedał swoje produkty, na cielęciu zyskał rubla, zrobił sprawunki, na czem także nie stracił, dowiedział się co słychać na świecie, assystował przy wielkiej dyspucie na rynku, widział fałszywą dziesiątkę, zanotował sobie w pamięci ceny targowe zboża, znalazł wspólnika do kupna dwudziestu czterech gęsi, kupił dla rodziny trochę obwarzanków i dwa śledzie, dla siebie paczkę tytuniu, na wszelki wypadek parę garncy okowity, od przytrafunku kilkaset papierosów, a na każde zdarzenie pudełko landrynek.
Następnie zastanowił się, czy czego nie zapomniał, napoił konia, żeby mu dodać siły do pośpiechu, upakował sprawunki na wozie, zabrał dwóch pasażerów, którzy mu się trafili i odjechał do Rudawki z powrotem.
To wszystko stało się bardzo szczęśliwie, porządnie, bez wypadku i bez nadzwyczajnych wydarzeń.
Taka jest historya dnia, taka treść rozmyślań; pamięć uporządkowała fakty dokonane, jako materyał, myśl zaś, w charakterze doświadczonego buchaltera, przystępuje do sporządzenia balansu, nie przewidując wszakże, że natrafi na przeszkodę.
A przeszkoda jest żywa, w miarę korpulentna i poważna — pani Petronela. Idzie ona ścieżką z folwarku i zmierza wprost do kłody, na której siedzi Mordka.
— Dobry wieczór.
Mordka zerwał się na równe nogi.
— Dobry wieczór. To wielmożna pani. Nie spodziewałem się.
— Właśnie, przechodząc tędy, przypomniałam sobie, że mam do was interes.
— Owszem, w każdej chwili. Co tylko trzeba załatwić mogę. Wielmożna pani mnie zna.
— Nie bardzo.
— Pani żartuje. Kogo można więcej znać niż mnie.
— Nie wiem, naprzykład, czy Mordka jest szczery.
Pachciarz nie mógł domyśleć się do czego to pytanie zmierza i odrzekł dopiero po namyśle.
— Wielmożna pani wie, że teraz czas ciężki, pieniądz drogi, a do interesu trudno kogo nawet kijem napędzić. Oni wszyscy się boją, nawet taki ryzykant, jak nasz Wulf, też nie ma chęci do wygodzenia komu.
— Nie potrzebuję pieniędzy i nie mam zamiaru udawać się do Wulfa, żądam tylko, żeby Mordka odpowiedział mi na kilka pytań, ale szczerze, bez wykrętów.
— Dla czego nie?
— Chciałabym wiedzieć, jak stoi w interesach mój siostrzeniec?
— Nasz dziedzic?
— Tak.
— Jak on stoi? Tak jak wszyscy panowie w okolicy, stoi jak może, który to dziedzic siedzi na pieniądzach? Może się znajdzie całej parady jeden albo dwóch.
— Radabym wiedzieć, czy ma długi?
— Kto nie ma długów? Największy bankier także potrzebuje czasem kredytu. Czy wielmożna pani ma chęć zapłacić za naszego dziedzica?
— Bynajmniej, pytam tylko z ciekawości, ile tam tego jest?
— Trochę.
— Trzy, pięć, dziesięć tysięcy?
— Proszę wielmożnej pani, ja nie rachowałem. Co mnie do tego? Ja jestem biedny pachciarz, ledwie się utrzymuję przy tych głupich krowach. Sprzedaję mleko, robię sprawunki, jak dziedzic każe załatwić jaki interes to załatwiam, a zresztą nie wiem nic. Co ja mogę wiedzieć i czy mi potrzeba wiedzieć.
— Ale mnie trzeba.
— Owszem niech się wielmożna pani dowie. Najlepiej niech pani zapyta dziedzica.
— Nie powie.
— No, jeżeli on nie powie, to jakim sposobem ja mogę?
— Widzi Mordko, zapytanie nie jest bez powodu.
— Ja też tak myślę.
— Siostrzeńca mego, o ile wiem, okradali na wszystkie strony.
— Może.
— Ekonom, który tu był przez wiele lat, zrobił majątek i teraz, jak słyszę, bierze folwark w dzierżawę.
— Podobno, ja też słyszałem.
— Więc zrobił duże pieniądze?
— Nie rachowałem, proszę pani. Jeżeli zrobił, to ich z pewnością nikomu nie pokazywał, a jeżeli nie zrobił, to nie mógł pokazać, choćby chciał. Czy tak, czy tak, to proszę wielmożnej pani przepadło i już się nie powróci. Tymczasem dziedzic wcale nie ma ekonoma i Bogu dziękować zdrów jest.
— Ja też myślę, że teraz interesa Rudawki powinny się znacznie poprawić.
— Niech się poprawią, ja życzę. Wielmożna pani nie wie, jak ja życzliwy jestem.
— A jednak ja muszę wiedzieć, ile Bolesław ma długów. Czy Mordka podejmie mi się dostarczyć tę wiadomość, za wynagrodzeniem. Darmo nie żądam, za fatygę zapłacę i dobrze.
— Proszę pani, to nie łatwa rzecz. Trzeba pojechać do miasteczka, przepytywać, a wiadomo pani, że nasze kochane żydki nie lubią się chwalić, nie każdy chce mówić o interesach.
— Od czegoż wasza głowa?
— To prawda, jeżeli wielmożna pani żąda koniecznie, to ja się dowiem, zapytam.
— Jak prędko mogę się spodziewać rezultatu?
— Nie wiem... może za kilka dni, za tydzień, będę się starał.
— Proszę pamiętać, wynagrodzę dobrze, gdyż bardzo mi na tej wiadomości zależy.
Rzekłszy to pani Petronela odeszła, Mordko zaś usiadł na kłodzie i znowuż pogrążył się w dumaniach. Już nie robił przeglądu czynności dziennych, nie sporządzał bilansu, lecz zastanawiał się nad pytaniem w jakim celu ciotka dziedzica żąda wiadomości o jego długach.
Można to rozmaicie tłómaczyć. Naprzód, każda kobieta w ogóle jest ciekawa, ale jest także i skąpa, ta obiecuje wynagrodzenie i dobre, więc rzecz jasna, że ma w tem jakiś interes. Ale jaki? Może chce zapłacić długi dziedzica? Powiada wyraźnie, że nie ma takiego zamiaru. Może chce ulokować pieniądze na Rudawce? Bardzo często się zdarza, że ciotki miewają sumy i że lokują je na hypotekach siostrzeńców. Gdyby Mordka wiedział co ciotka myśli, stosownie do tego upracowałby odpowiedź na jej zapytanie. Ile dziedzic ma długów? Naturalnie sam tego nie wie, ale Mordko wie doskonale, jeden Mordko. Potrafi on z pamięci podyktować listę wierzycieli, a w ogólnej sumie może się omylić o rubla, co najwyżej o dwa.
Niech wreszcie o trzy, ale większej omyłki stanowczo być nie może.
Do późnego wieczora siedział Mordko na kłodzie i rozmyślał nad tem, jaki interes ukrywa się pod płaszczem ciekawości pani Petroneli — oraz jak należy odpowiedzieć na jej zapytanie. Czy wymienić liczbę większą czy mniejszą, czy też rzeczywistą? Zagadka do rozwiązania nie łatwa. Mordko postanowił czekać, w mniemaniu, że wielki sprzymierzeniec ludzi cierpliwych i rozważnych, czas przyniesie radę dobrą i praktyczną.
Pan Bolesław ze swoim gościem podążył do Osin; bryczka toczyła się cicho po drodze piasczystej, nie sprawiając turkotu, nie przeszkadzając rozmowie, która bywa nieraz doskonałym sposobem skracania odległości. Warszawiak z ciekawością rozglądał się po okolicy i uznawał, że jest piękna, chociaż naprawdę osobliwego w niej nic nie było: wieśniak znów słuchał ciekawie opowiadania o życiu warszawskiem, przedmiotu do rozmowy nie brakło.
Po dwóch godzinach jazdy, pan Bolesław rzekł do swego towarzysza:
— Zbliżamy się do celu, jesteśmy już na terytorjum Osin.
— Nie widzę zabudowań, odrzekł Aleksander.
— Wzgórze je zasłania, za parę minut ukażą się one naszym oczom. Nie spodziewaj się, że zobaczysz coś nadzwyczajnego: pałac lub stare zamczysko; w naszej okolicy nie ma takich zabytków starożytności. Zwykły dom, dość obszerny, ale nie wysoki, drewniany, pokryty gontami. — Przed nim duży dziedziniec, za nim ogród, opodal zabudowania gospodarskie, jak to na wsi.
— A o ludziach nic mi nie powiesz? To przecież najciekawsza i najważniejsza dla mnie informacya. Niech wiem w czyim domu będę, co mam o jego mieszkańcach myśleć.
— Masz dobrze myśleć, kochany Olesiu, skoro ja cię wiozę...
— Niewątpliwie, ale...
— A więc powiem ci w krótkości, pan Edward szlachcic swego chowu, jak to mówią, nie filozof i nie uczony, ale dobry gospodarz i ma tak zwany chłopski rozum. Zabiegły, oszczędny, ale nie skąpy, umie rachować i dzięki temu nie tylko nie męczy się w długach, jak inni, ale podobno ma trochę uskładanego grosza. W naszych stosunkach to fenomen. Pani Edwardowa, również dobra kobieta, dawniej miała trochę pańskich fumów, ale małżonek demokrata z zasady, jakoś ją z tego uleczył. Pan Leon, syn ich, niedawno skończył nauki i dopiero od roku jest w domu, pomaga ojcu w gospodarstwie, i z czasem obejmie Osiny na siebie, jeżeli nie zajdzie jaka nieprzewidziana okoliczność.
— A cóż by?
— No, może się ożenić i wejść w majątek żony. Dla czego nie. Chłopiec gładki, wykształcony, łatwo partyję znajdzie, zwłaszcza w tej okolicy, u nas, gdzie wielka posucha na młodzież, jak utrzymują matki, mające córki na wydaniu. Pozostaje jeszcze panna Michalina.
— A.
— O tej mógłbym mówić choćby przez cały dzień, ale dla tego właśnie powiem najkrócej.. Nie chcę, abyś mnie posądzał o przesadę: zobaczysz i przekonasz się. Ma lat dwadzieścia, może dwadzieścia dwa, dokładnie nie wiem, wzrost dość wysoki, figurkę prześliczną, twarz o rysach drobnych i nader regularnych. Jest szatynka i oczy ma niebieskie, usta małe, jakby z koralu wyrznięte.
— Mówisz jak zakochany.
— Wprost przeciwnie: mówię jak najobojętniejszy obserwator, ważę każdy wyraz, żebyś mnie nie posądził o przesadę. Temperament wesoły, humor prawie zawsze pogodny, prostota, naturalność i najzacniejsza dusza — oto wszystko. Za dziesięć minut będziesz mógł się przekonać, że tak jest, będziesz mógł się przekonać w drobnej cząstce.
— Więc jesteś zakochany.
— Nie wiem, nie wiem. Boję się przyznawać do tego nawet przed sobą samym, a jednak. Wiesz, Olesiu, koniecznie ożenić się pragnę, lecz jeżeli panna Michalina odrzuci moją rękę, to...
— Może wstąpisz do trapistów?
— Nie, ale nie ożenię się wcale.
— No, no.
— Zapewniam cię, że tak będzie; chociaż co to za powtórne życie bez żony? Ale otóż jesteśmy u celu, tylko przez tę aleję przejechać i znajdziemy się na dziedzińcu.
Przed domem stało kilka bryczek, wszystkie okna były jasno oświetlone. Usłyszawszy turkot kół i ujadanie psów uprzejmy gospodarz wybiegł na ganek i serdecznie pana Bolesława powitał. Warszawskiego gościa zaraz bez ceremonii wziął pod rękę i wprowadził do salonu, gdzie znajdowało się wraz z domowemi ze dwanaście osób, kilku sąsiadów, proboszcz, kilka dam poważniejszych i panien. Stolik do gry rozłożony oczekiwał, zapaleni winciarze pochwycili warszawiaka do swojego grona, pan Bolesław zaś tak zręcznie manewrował, że się od kart wywinął i zaraz też przyłączył się do towarzystwa dam, dokładając starań aby znaleźć się najbliżej panny Michaliny. Nie było to jednak łatwo, młoda osoba bowiem pomagała matce w przyjmowaniu gości, z tego powodu nie mogła się ciągle znajdować w salonie i wybiegała zaraz, aby dojrzeć porządku i wydawać służbie dyspozycye.
Zdawało się panu Bolesławowi, że jest młodym chłopcem i goni pięknego motyla. Otóż motyl usiadł, chłopiec zbliża się do niego, już jest blizko, tymczasem ledwie dostrzegalny znak z kanapy, jakieś wejrzenie, ruch głowy i motyl zrywa się i znika z przed zachwyconego wzroku chłopca.
Zdarzyło się kilkakrotnie, że pan Bolesław znalazł się chwilowo obok panny Michaliny, z którą tak pragnął dłużej porozmawiać, której tak wiele miał do powiedzenia, znalazł się i oprócz kilku banalnych frazesów nie wypowiedział nic więcej. Nie udawało mu się, nie wiodło, może dla tego, że chciał myśl swoją odziać w piękną szatę poetycznych słów, może dla tego, że chciał właściwą treść poprzedzić pewnego rodzaju przedmową, która usposobiła by przychylnie uroczą słuchaczkę, może wreszcie z tego powodu, że się bał. Faktycznie bał się, jak żak wywołany do lekcyi, a nie umiejący jej dobrze. Bał się i nie mógł zdać sobie sprawy, zkąd ta obawa pochodzi. Niegdyś przecie w towarzystwie kobiet czuł się zupełnie swobodnym, teraz w obec panny Michaliny jest tak skrępowany i nieśmiały, że trzech zliczyć nie umie. Zastanawiając się nad tym objawem, posmutniał i stracił humor, na zapytania odpowiadał półsłówkami, w ogólnej rozmowie prawie że nie przyjmował udziału. Czuł, że w takiej chwili przydałaby mu się bardzo pomoc przyjaciela, ten jednak uwięziony był przy wincie w sąsiednim pokoju, skąd dolatywały coraz głośne wybuchy śmiechu. Partya była co się zwie wesoła, a prowincyonaliści tryumfowali nad warszawiakiem, grywającym przecież stale w resursie. Z początku resursowicz przejmował ich pewną obawą, sądzili bowiem, że gracz z wielkiego miasta, członek takiej najwyższej instytucyi karcianej, jak resursa, zawstydzi ich i pokona, tymczasem stało się wprost przeciwnie, warszawiakowi karta nie szła, zrobił kilka omyłek i został pobity sromotnie. Czterej Dawidowie zwyciężyli Goljata i ztąd była przy zielonym stoliku ogólna wesołość, bo nawet i sam Goljat przyjmował w niej udział, będąc pewnym, że w następnej utarczce on znowu tryumfować będzie.
— Jednak — mówił gospodarz domu, — w naszym kącie deskami zabitym tak źle nie jest... grać umiemy.
— Wybornie — rzekł pan Aleksander, — przyznaję, że nie spodziewałem się znaleźć tak znakomitych partnerów.
— Moglibyśmy grywać w waszej resursie, co? zapytał otyły jegomość, najbliższy sąsiad Osin, ojciec dwóch przystojnych panienek.
— Z największym powodzeniem, odrzekł pan Aleksander.
— No, a przecież tam są gracze!
— Są, szanowny panie, tacy, dla których wint jest jednem i jedynem zatrudnieniem.
— Nie może być! Nie rozumiem! Jakto? nic więcej nie robią, tylko po całych dniach w karty grają?
— Po całych dniach nie, ale po całych nocach.
— Bałbym się takiego, rzekł pan Edward.
— Niech pan dobrodziej nie sądzi, że mówię o szulerach, grywających podstępnie, nie grywanoby przecież z takimi. Ci, o których mówię, są bardzo przyzwoici ludzie.
— Jakto, panie dobrodzieju, przyzwoici, jeżeli po całych nocach w karty grają, — wtrącił gruby jegomość, — za moich młodych lat za taką przyzwoitość na kobiercu płacono.
— Dziś to już wyszło z mody i ze zwyczaju.
— Szkoda, przydałoby się nieraz.
— Tym panom, o których wspominałem, rzekł pan Aleksander, nie. Spokojni to ludzie, nie mając nic innego do roboty, uprawiają grę w karty i przyznać trzeba, że traktują tę specyalność nader poważnie i systematycznie. Do klubu chodzą, jak do biura i przepędzają tam czas od dziewiątej do trzeciej.
— Ależ taki człowiek, panie dobrodzieju, nie widuje słońca.
— Rzeczywiście w zimie miewa tę przyjemność bardzo rzadko, ale mogą panowie wyobrazić sobie do jakiej wprawy w swej specyalności dochodzi.
— Spodziewam się.
— I dużo tam macie takich specyalistów w Warszawie?
— Jest kilku.
— Nie zazdroszczę, panie dobrodzieju, nie zazdroszczę, odezwał się gruby jegomość, grać lubię, czasem zasiedzę się przy stoliku do późna, ale żebym miał wszystkie noce w taki sposób przepędzać, kłaniam uniżenie. Człowiek powinien żyć jak człowiek; w dzień krzątać się i pracować, w nocy spać; tylko sowy i nietoperze urządzają się inaczej. Ja, panie dobrodzieju, posiadam niedaleko ztąd folwark. Nie wiem czy pan masz pojecie jaka to jest rozkosz.
— Owszem, od kilku dni jestem gościem pana Bolesława w Rudawce, a życie wiejskie bardzo mi się podoba...
— To dowodzi, że kochany pan Bolesław pokazuje panu jedynie piękne strony sielanki, ukrywając starannie to, co może od niej odstraszać.
— O ile mogę sądzić, jest on ze mną dość szczery.
— Każdy ma swój system, panie dobrodzieju, a że ja jestem także szczery, więc wytłómaczę panu w krótkości, co to jest folwark. Otóż jest to, szanowny panie, maszyna do psucia nerwów i wyrabiania w człowieku sześć razy większej ilości żółci nad tę jaką ustanowiła natura. Folwark istnieje na to, aby jego właściciel dwa razy prędzej, aniżeli człowiek normalny siwiał, łysiał, doczekał się powiększenia wątroby i wpadał w żółtaczkę. To jest, panie dobrodzieju, folwark.
— Ślicznie sąsiad nasze położenie malujesz, nie ma co mówić.
— Maluję prawdziwie i gdybym był Lucyperem i wymierzał kary moim wierzycielom, którzy bez wątpienia dostaną się po najdłuższem życiu do piekła, tobym, panie dobrodzieju, takiego naprzykład Abrama do gorącej smoły nie wsadzał, ale kupiłbym mu folwark i niechby się ujadał z kochanymi żydkami, ze służbą, ze szkodnikami, niechby poznał smak suszy lub długotrwałych deszczów, niechby spróbował.
— Biedny Abram.
— Na szczęście dla niego władzy takiej nie posiadam, a że Lucypera on przekupi lub oszuka, to jestem pewny. Otóż uważa pan dobrodziej, aczkolwiek posiadanie folwarku jest tak rozkosznem, jak rzekłem, wolę jednak nasze biedne kłopotliwe życie, aniżeli życie owych nocnych Marków i nie pomieniałbym się, choćby mi grubo dopłacano.
— Słusznie, rzekł pan Edward, tem bardziej, że ostatecznie i na tym tak czarno przez sąsiada odmalowanym folwarku wytrzymać można.
— Jak komu.
— Przecież sąsiad wytrzymujesz i jakoś zdrowie służy.
— A cóż pan chcesz, żeby mnie odrazu zjedli?! Niedoczekanie. Od tego człowiek jest, żeby się trzymał i żeby się nie dawał.
Kolacyja zgromadziła całe towarzystwo przy wspólnym stole i rozmowa stała się ogólną.
Pan Bolesław tego wieczoru stanowczo nie miał szczęścia, usiłował zająć miejsce przy pannie Michalinie, ale tak się jakoś złożyło, że z jednej strony usiadł przy niej pan Aleksander, z drugiej zaś ów gruby szlachcic, żałujący, że nie jest Lucyperem i że nie ma w piekielnym referacie sekcyi żydowskiej. Pana Bolesława ulokowano, między małżonką owego szlachcica i jego córeczką, ładną szesnastoletnią blondynką, bardzo nieśmiałą i rumieniącą się ciągle.
Po kolacyi była chwila, w której właściciel Rudawki znalazł się nareszcie obok swego ideału i miał sposobność zawiązania rozmowy. Już ją nawet rozpoczął, już wybrnął szczęśliwie ze wstępu, mającego bardzo blizki związek z pogodą ubiegłego tygodnia, już ułożył w myśli frazes, w którym miała być lekka, przezroczysta aluzya do budzącego się w sercu uczucia, gdy wtem znowuż ów szlachcic gruby na cały głos perorować zaczął na temat późnej godziny, konieczności udania się na spoczynek, o potrzebie nabrania sił do walki z lenistwem parobków i przebiegłością żydowską. Na to hasło powstali wszyscy, gospodarz z małżonką swą dowodził, że jest jeszcze bardzo wcześnie, że zegary się spieszą, lecz były to argumenta czysto formalne i nie przekonywające. Goście mieli się ku wyjściu, a przed ganek podjeżdżały z turkotem bryczki i wolanty.
Oczywiście panna Michalina nie mogła prowadzić dalszej z panem Bolesławem rozmowy, lecz pobiegła pomódz ubierać się panienkom; ucałować wszystkie buziaczki blade, zarumienione, wesołe i zaspane, musiała zapraszać bardzo czule i być zapraszaną, jednem słowem musiała przyjmować nader czynny udział w tym miłym jarmarku, jaki się tworzy zawsze, przy przywitaniu i przy pożegnaniu panieńskiem. Jak post scriptum w liście tak niezbędne są różne dodatkowe, a bardzo ważne zwierzenia podczas pożegnania i po niem. Ztąd wynika, że chwila rozstania przedłuża się i trwa pół godziny, godzinę, jak czasem. Po ostatecznym pocałunku jeszcze słówko, po słówku jeszcze dwa pocałunki, po tem nadzwyczaj ważna wiadomość, znowuż piętnaście pocałunków i nadzwyczajny sekret, zapieczętowany niezliczoną ilością pocałunków.
Ów gruby szlachcic, człowiek w gruncie rzeczy niezły, ale w dowcipie ciężki i trywialny, dowodził nieraz, że reumatyzm i krzywienie się nóg u koni głównie z powodu owych czułości damskich przy pożegnaniu się powstają. Może ma słuszność, może nie, ale w każdym razie, źle robi, że podobne herezye głośno wypowiada i co gorsza powołuje się na świadectwo weterynarza powiatowego.
Nareszcie panie pożegnały się na prawdę, a panna Michalina miała zaledwie tyle czasu, aby podać rękę panu Bolesławowi i gościowi jego i poprosić ich obu, aby drogi do Osin nie zapomnieli.
Przyjaciele siedli na bryczkę. Maciek machnął biczem i konie zniecierpliwione długiem czekaniem ruszyły z kopyta.
— No i cóż, zapytał Bolesław, gdy już byli na drodze dość daleko od folwarku, jakże ci się podobało?
— Owszem, ten grubas jest paradny...
— Ach, cóż on mnie obchodzi, ja przedewszystkiem chcę wiedzieć, czy podobała ci się panna?
— Tak sobie.
— Cóż to jest tak sobie, to ma znaczyć że brzydka.
— Nie, owszem przystojna jest nawet.
— Tylko przystojna; sądziłem, że powiesz piękna, urocza.
— To rzecz gustu.
— Według mego zdania, ładniejszej na świecie nie ma, jest to piękność skończona.
— Przesada, panienka jak tysiąc innych.
— Więc któraż była ładniejsza? Czy ta mała Zosia, rumieniąca się ciągle, czy może panna Walerja, przypominająca śmierć angielską, czy przysadzista i krępa panna Malwina?
— Na bezrybiu.
— A człowieku, dajże pokój.
— Dla czegoż każesz mi się koniecznie zachwycać twoim ideałem?
— Bo wart tego.
— A jakże twoje papiery, Bolesławie, dobrze?
— Pod jakim względem?
— No, z panną.
— To się fatalnie składało, że nie miałem sposobności z nią rozmawiać, ale to nic, pojedziemy za kilka dni.
— Znowuż?
— Ma się rozumieć... trzeba przecież zacząć, to najważniejszy punkt programu mego powtórnego życia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.