<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Powtórne życie
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Powtórne życie
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Pan Bolesław nie zaniedbywał swoich obowiązków gospodarskich, wstawał bardzo wcześnie, w folwarku bywał kilka razy dziennie, do robotników w pole zaglądał, finansistów w sąsiedniem miasteczku odwiedzał a przytem umiał znaleźć jeszcze tyle czasu, aby gościa swego rozmową bawić lub na wizyty w sąsiedztwo go wozić.
Warszawiak, aczkolwiek postanowił przez cały czas pobytu na wsi wstawać równo ze słońcem i podziwiać piękność budzącej się ze snu przyrody, dłużej nad dwa dni w zamiarze nie mógł wytrwać, powietrze go upajało, sypiał więc do godziny dziewiątej lub dziesiątej. Właściciel Rudawski bardzo był z tego kontent, mógł bowiem swobodnie oddawać się swoim zajęciom przez cały ranek, a zajęć tych było nie mało. Największy kłopot sprawiały sprawy finansowe, ciągła potrzeba gotowizny na różne wydatki, wypłatę robotnikom, kompletowanie inwentarza, na rozmaite drobiazgi.
Kulbacki, opuszczając posadę swoją w Rudawce, przepowiadał, że dziedzica nieraz dobrze głowa rozboli, w rzeczy samej sprawdziło się to proroctwo; pan Bolesław częstokroć, zwłaszcza gdy był sam i nikt na niego nie patrzył, chwytał się za głowę obiema rękami.
Wyprawy do finansistów odbywały się dość często. W takich wypadkach Mordko Butterglanc wyjeżdżał z domu rano, przybywał do miasteczka koło południa, szedł na rynek i rozpoczynał «gadanie».
Była to czynność bardzo głośna i ożywiona, a przyjmowali w niej udział najwybitniejsi bogacze miasteczkowi. Gadanie trwało do wieczora i trzeba Mordce przyznać, że przez ten czas zrobił, co mógł, a że zrobił nie wiele, to już nie jego wina. Czasy są brzydkie, stagnacya, kupcy nie mają upodobania do produktów rolniczych.
Zrobiwszy co się dało, przygotowawszy tranzakcyę Mordko nie wracał do domu, lecz nocował w miasteczku i na drugi dzień oczekiwał pana Bolesława. Jakoż już koło siódmej rano spieniony kasztan dudnił kopytami po nierównym bruku miasteczka. Pan Bolesław w przeciągu kwadransa kończył dzieło tak pracowicie przygotowane przez Mordkę, co miał podpisać to podpisał, co wziąć, to wziął i nie dawszy nawet dobrze wytchnąć koniowi, wskakiwał na siodło i galopem pędził ku Rudawce.
Finansiści kręcili na to głowami i przybył im nowy temat do długich i bardzo zajmujących dysput, nowe spostrzeżenie, nad którem warto się zastanowić. Szlachcic nie mający czasu! Dotychczas taki okaz nie istniał, teraz zaczyna wchodzić w modę i może mieć wcale niepożądane następstwa. Ludzie obdarzeni bystrym wzrokiem i zdolnością kombinowania potrafią z takiego objawu snuć bardzo ciekawe przypuszczenia i wnioski.
Snuli też, a pan Bolesław przynaglał konia do biegu, spieszył się, żeby być co prędzej w Rudawce, zajrzeć do robotników, wydać dyspozycye i zająć się gościem.
W taki sposób schodził dzień za dniem, folwark, gość, znów folwark, znów gość, ale folwark wymagał bardzo wczesnego wstawania, a gościowi trzeba było asystować do późnej nocy, ztąd też pan Bolesław czuł się fatalnie zmęczonym. Rano ledwie mógł się podnieść z łóżka, wieczorem czynił nadludzkie wysiłki, aby dotrzymać towarzystwa koledze i nie zasnąć na krześle. Nie dawał się jednak, nie chciał się przyznać, że w samym początku powtórnego życia już czuje takie zmęczenie i brak sił. Nie wątpił, że to jest chwilowe i że po krótkim wypoczynku przejdzie. Jednak odbijało się ono na jego twarzy; oczy podkrążone miał, cerę bladą, na skroniach rysowały się zmarszczki.
Nie uszło to uwagi ciotki Petroneli, która miała wzrok bardzo bystry. Jednego dnia rzekła do niego:
— Słuchaj-no, Bolciu, ty jesteś bardzo mizerny.
— Zdaje się cioteczce.
— Wyglądasz tak, jak gdyby cię kto w occie wymoczył, tobie coś jest.
— Zapewniam ciocię, że nic mi nie dolega.
Pani Petronela wzięła siostrzeńca za rękę, zaprowadziła do okna i postawiła tak, że światło padało mu w prost na twarz. Popatrzywszy na niego przez chwilę, rzekła stanowczym głosem:
— Jesteś chory.
— Ale...
— Ja się na tem znam lepiej niż ty, muszę cię ratować. To mój obowiązek. Nie powiedzą ludzie, żem cię zostawiła bez opieki i pomocy. I ty zresztą wiedz o tem, że na to ciotka jest ciotką, żeby była ciotką, to znaczy, żeby strzegła od nieszczęść lekkomyślnych siostrzeńców. Nie pozwolę zwłóczyć ani jednej chwili... — Pójdziesz zaraz do łóżka, napijesz się ziółek, na obiad dostaniesz filiżankę mocnego rosołu i poczekamy do jutra, jeżeli nie będzie lepiej, poślę po Wiśniewskiego.
— Na co moja ciociu, na co, kiedy ja jestem zupełnie zdrów, nic mnie nie boli... czuję się tylko trochę zmęczonym..
— Bagatela! Wszystkie choroby od tego się zaczynają. Nikt nie dostaje odrazu tyfusu, zapalenia płuc lub zapalenia mózgu, tylko naprzód czuje się trochę zmęczonym, później boli go głowa, ma gorączkę, jest mu gorzej, jeszcze gorzej, no i następne albo powraca do zdrowia, albo umiera. Sto razy w życiu patrzyłam własnemi oczami na takie historye.
Pan Bolesław jeszcze probował się bronić ale to niewiele pomogło, ciotka bowiem znalazła gorliwego sprzymierzeńca w osobie pana Aleksandra, który popierał jej zdanie z całą siłą argumentacyi.
— Ani myśl sprzeciwiać się, mówił, pani dobrodziejka radzi ci nie jak ciotka, ale jak matka. Przypomnij sobie że niedawno chorowałeś ciężko i że masz zapowiedziane, żebyś się oszczędzał.
— No widzisz, dodała ciotka, masz zapowiedziane, a przez kogo? Oczywiście przez lekarzy i nie byle jakich, ale warszawskich. Tembardziej powinieneś się słuchać i jeżeli życzysz mi dobrze, to za pół godziny będziesz w łóżku.
— No dobrze, ale w cóż się obrócą nasze dzisiejsze zamiary. W Osinach czekać nas będą.
— To trudno, choroba jest siła wyższa; nie pojedziesz, boś chory, ja nie pojadę, ponieważ muszę czuwać nad tobą, ale pan Aleksander może jechać i naszą nieobecność usprawiedliwić. Wszak pojedzie pan, panie Aleksandrze?
— Jeżeli pani uważa.
— Ależ naturalnie. Rozerwie się pan trochę. Boleś prawdopodobnie uśnie, ja zasiądę w zielonym pokoju z robotką, żeby być na każde zawołanie chorego.
— Na miłość Boską! odezwał się Bolesław, niechże mnie ciocia chorym nie nazywa.
— No już nie będę, skoro takie twoje życzenie, tylko kładź się już, kładź, bo w takich wypadkach każda godzina ma swoje znaczenie.
Pan Bolesław bardzo był zadowolony z takiego obrotu rzeczy i liczył na to, że wyśpi się za wszystkie czasy, wypocznie, a nazajutrz zdrów, rzeźki i silny wróci do przerwanych zajęć, żal mu było tylko straconej wizyty w Osinach, ale i to przecież jest do powetowania. Zresztą urlop pana Aleksandra kończy się za tydzień, z chwilą wyjazdu gościa będzie więcej swobody i czasu. Wówczas też zaczną się właściwe konkury — a potem, krok stanowczy, oświadczyny, ślub, życie szczęśliwe co się zowie, pełne, mające cel określony, nie takie jak obecne, co to niewiadomo dla kogo i poco.
W najpiękniejszych marzeniach pan Bolesław usnął. Zmęczony organizm oddawna domagał się tego pokrzepienia i spoczynku, to też sen trwał długo od południa do północy prawie.
Kiedy się pan Bolesław obudził, na razie nie mógł zmiarkować gdzie się znajduje, dopiero promień światła z sąsiedniego pokoju i urywane wyrazy rozmowy przypomniały mu, że jest u siebie, mógł się też domyśleć, że pan Aleksander wrócił tylko co z Osin i że zdaje ciotce relacje z tej wizyty.
— Więc z obcych nikogo więcej nie było oprócz pana? pytała ciotka.
— Nikogo.
— To szczególne.
— Tak się jakoś złożyło; był ktoś zaproszony, lecz przyjechać nie mógł, ale ja tego nie żałuję, bawiłem się doskonale, panna Michalina była w wybornym humorze.
— Biedny Boleś, rzekła ciotka z westchnieniem.
— A to dla czego?
— On chory, ona się śmieje. I ten człowiek łudzi się jeszcze.
— Czy życie daje co przyjemniejszego nad złudzenia.
— A przepraszam pana: daje ono niekiedy rzeczywistość.
— Jakże się ma Bolesław?
— Śpi, ciągle śpi, wyobraź pan sobie, że do tej pory jeszcze się nie obudził. To w istocie szczególne.
— Przeciwnie, to bardzo naturalne; on jest niezmiernie zmęczony. Nadużywa swoich sił. Harcuje na koniu, chodzi po polach, wstaje wcześnie, kładzie się późno. Czy człowiek w jego latach i przy jego zdrowiu może to wytrzymać? Właśnie pragnąłem zwrócić na to uwagę szanownej pani.
— Zapewne, ale on mówi, że jest bardzo silny i zdrów.
— Zdaje mu się tylko.
— Zacznę ja go obserwować. Niechno mi pan jeszcze co powie o Osinach.
— Bardzo miły dom; ale na jakiś czas zostanie pani pozbawiona tego sąsiedztwa.
— Cóż znowu?
— Pani Edwardowa z panną Michaliną wyjeżdżają na czas dłuższy.
— To im się często zdarza, bawią niekiedy w Warszawie po tygodniu i dłużej. Są to ludzie zamożni, stać ich na takie wycieczki.
— Tym razem wybierają się na dłużej.
— Dokąd?
— Trochę za granicę dla poratowania zdrowia.
— A któż tam chory?
— Podobno pani. Mówiono, słuchałem, nie dopytując o szczegóły. Tyle jednak wiem, że po odbyciu kuracyi te panie mają zamiar kilka miesięcy, a może nawet całą zimę przepędzić w Warszawie, proszono mnie nawet, abym upatrzył dla nich mieszkanie, co też ma się rozumieć przyrzekłem.
— Nic a nic tego nie rozumiem.
Pan Bolesław bardzo pilnie słuchał tej rozmowy, usiadł na łóżku i wytężał słuch, aby nie stracić ani jednego wyrazu.
Po krótkiej chwili milczenia pani Petronela odezwała się:
— Zaciekawiłeś mnie pan niewymownie. Zkąd się to wszystko wzięło i dokąd prowadzi? Nic się nie dzieje bez powodu, a szczególniej w takim domu, gdzie pomimo zamożności z pieniędzmi się liczą i wydawać napróżno nie lubią. O w tem coś jest.
— Pani Edwardowa niedomaga.
— Śmiej się pan z tego, zdrowa jest najzupełniej.
— Może pannie Michalinie przykrzy się na wsi.
— Może, ale wątpię, czy to skłoniłoby pana Edwarda do rozwiązania worka. Jest to człowiek bardzo oszczędny, jak powiedziałam, nie lubi pieniędzy wydawać. Nie będę mogła spać tej nocy.
— Dla czego?
— A no ta zagadka zasnąć mi nie pozwoli. Jutro, lub pojutrze pojadę do Osin i rzecz zbadam. Właściwa przyczyna nie ukryje się przed mojem okiem. Jedno słówko wystarczy, a po owem słówku, jak po nitce dojdzie się już z łatwością do kłębka... Proszę pana, jeszcze jedno pytanie.
— Słucham.
— Jaką też minę miał pan Edward?
— Mało go znam i nie wiem jaką miewa za zwyczaj.
— Jest dość wesołego usposobienia.
— Jeżeli tak, to miał minę zwykłą; śmiał się, opowiadał różne zabawne zdarzenia, w ogóle był w humorze dobrym.
— To szczególne. W obec znacznego wydatku, na owe zamierzane podróże... Biedny Boleś widocznie wcale go w rachubę nie biorą.
— I mnie się tak zdaje.
— Czy panna zapytywała o niego?
— Tak, ale nie zauważyłem szczególnego zainteresowania się; sądzę, że Bolesław nie ma widoków powodzenia i że lepiej by zrobił, gdyby przestał myśleć o pannie Michalinie.
Dziedzic z Rudawki miał wielką ochotę wyskoczyć z łóżka i krzyknąć wielkim głosem: nie przestanę, ale zapanował nad sobą i postanowił wysłuchać cierpliwie rozmowy aż do końca.
Nie przyniosła mu ona już nic ciekawego, nic coby go zainteresować mogło. Po chwili pan Aleksander powiedział ciotce dobranoc i wyszedł do swego pokoju.
Pani Petronela uchyliła drzwi.
— Bolciu, zapytała, czy spisz?
Udał śpiącego, chciał pozostać sam ze swemi smutnemi myślami.
Jeszcze przed wschodem słońca wstał i ubierać się zaczął. Zdawało mu się, że po śnie tak długim i pokrzepiającym, wstanie zupełnie zdrów i rzeźki, że ze zdwojoną energią będzie mógł pracować i dążyć do celu — tymczasem przeciwnie. Czuł szczególną jakąś ociężałość i rozłamanie w całem ciele, nawet myślał z trudnością. Przypomniała mu się rozmowa, której przed kilkoma godzinami był mimowolnym słuchaczem; na razie nie mógł sobie zdać sprawy czy odbywała się ona w rzeczywistości, czy też w jego sennem widzeniu.
Dzban wody wylał sobie na głowę i to go orzeźwiło, przypomniały mu się wszystkie szczegóły dokładnie. Drzwi były uchylone, pas światła rysował się na posadzce, na ścianie i na suficie, zegar wybił dwunastą, a później kwadrans i znów dwa kwadranse. Ciotka siedziała przy stole, na fotelu, gdzie siaduje zwykle, przez uchylone drzwi widział rąbek popielatej sukni; pan Aleksander zajmował miejsce po drugiej stronie stołu na wprost ciotki i rozmawiał z nią. — Tak to była rzeczywistość, a nie złudzenie, to była prawda.
Piękny gmach marzeń zawalił się i rozpadł w gruzy, słodkie złudzenia zostały rozwiane, niby mgła pod silnem tchnieniem wiatru, wszystko skończyło się i przepadło.
Pan Bolesław postanowił jeszcze przed południem być w Osinach: pojedzie, zamówi się o byle o co, wynajdzie jakikolwiek pozór, dajmy na to kupić kilka korcy nowej odmiany żyta, z którego słynie gospodarstwo pana Edwarda. Pojedzie, chociaż właściwie po co? A po co pogorzelec chodzi na zgliszcza swego domostwa?
Pojedzie.
Wyszedł na folwark jeszcze wcześniej niż zwykle, posłał po Mordkę. Zaspany pachciarz przywlókł się, przecierając oczy.
— Doczekać się ciebie nie mogę, rzekł pan Bolesław z niechęcią.
— Za przeproszeniem pana dziedzica, odrzekł Mordko, ja też potrzebuję cokolwiek spać, chociaż czasem.
— Tak długo?
— Troszeczka dłużej niż zwyczajna, nie przymierzając kura. Wczoraj przed samym północkiem przyjechałem do domu, a za nim usnąłem zeszło ze dwie godziny. Słyszałem jak Michał przywiózł tego warszawskiego pana, jak odjeżdżał do stajni; widziałem, że we dworze świeci się bardzo długo. Teraz niech pan sam zmiarkuje, co moje spanie warto?
— A dokąd Mordko jeździł wczoraj?
— Byłem w Osinach. Z tamtejszym pachciarzem miewam czasem różne drobne interesa do współki. Wiadomo panu, że w naszym biednym stanie, ztąd się trochę złapie, ztąd trochę, aby żyć.
— Cóż tam słychać?
— Gdzie?
— W Osinach.
— Urodzaj mają bardzo ładny. I na dworskiem i na chłopskich polach zboże śliczne, bez żadnego feleru. Dawno nie widzieliśmy takiego zboża.
— A cóż we dworze?
— Albo ja wiem.
— Przecież.
— Gadanie różne jest, ale czy w tem prawda, to chyba wielmożny pan lepiej może wiedzieć niż ja.
— Jakto?
— Podobno ten pan z Warszawy, ten warszawski kawaler, co u wielmożnego pana w gościnie jest, ten elegancki pan, ten...
— No, więc cóż ten pan?
— Podobno ma ochotę żenić się w Osinach.
Pan Bolesław rzucił się jak oparzony.
— Idź do dyabła, zawołał.
— Owszem, odrzekł flegmatycznie Mordko, ja pójdę, tylko wpierw chciałbym wiedzieć, po co ja byłem budzony tak wcześnie i dla czego wielmożny pan kazał mi tu przyjść?
— Tak, to prawda, masz słuszność. Uniosłem się niepotrzebnie, ale bo też czasem pleciesz takie głupstwa, że słuchać nie można.
— Wielmożny panie, w tem jest omyłka, w tem są dwie omyłki. Najprzód ja wcale nie plotę, tylko na pańskie żądanie, powtarzam co ludzie gadają, a po drugie, jeżeli się kto żeni, to nie robi głupstwa. Zresztą proszę pana dziedzica, co mnie do tego? Chce się jaki pan żenić, niech się żeni, nie chce, niech się nie żeni — ja mam dosyć myślenia o tem, żebym dwie moje córeczki prędko zamąż wydał i żebym posag dla nich miał. Jaki pan dziedzic miał do mnie interes?
— Słuchaj-no Mordko, puść ty się w świat.
— Oj, oj — ja do tego zwyczajny, mogę się puścić choćby zaraz.
— Musimy sprzedać trochę zboża, nawet dużo zboża.
— A pan dziedzic zawsze z tem zbożem. Pan mnie daje najtrudniejsze interesa do roboty. Na co panu potrzeba sprzedawać dużo zboża?
— Potrzeba.
— Zapewne pan chce znów wyjechać z domu?
— I to być może.
— Ja się dziwię. Czy panu dziedzicowi tu źle? Teraz, bez Kulbackiego ma pan dziedzic oszczędność, lepsze gospodarstwo, lepszy dochód, to znowuż potrzebny będzie Kulbacki.
— Swoją drogą, puść się w świat i myśl o tem, co ci mówiłem.
— No, no, ja już jestem puszczony, za parę godzin będę za mostem, a w południe! — gdzie ja będę w południe!? Co mi do tego? Chce pan dziedzic tak, niech będzie tak, inaczej — niech będzie inaczej; ja na każdy sposób dogodzę, tylko proszę pana dziedzica.
— Cóż chcesz?
— Mój koń teraz wcale siły nie ma, on żyje samą trawą, ma smak, ale mało pożytku.
— Czuję, że jedziesz do owsa.
— Jakby pan dziedzic przy tem był: ja idę do owsa, a od owsa w świat. Mam sprzedać dużo, muszę jeździć dużo, mój koń potrzebuje mieć siłę.
— No dobrze, dostaniesz korzec owsa, ale jestem pewny, że twój koń nie będzie go widział.
— I to może być; w stajni ciemno jest, tylko u bardzo wielkich panów bywają stajnie z oknami.
O godzinie dziewiątej bryczka stała przed gankiem, pan Bolesław przywdział strój wizytowy, już włożył palto i zapinał rękawiczki, gdy ciotka do pokoju wbiegła.
— Wyjeżdżasz, jak widzę!
— Tak, ale przedewszystkiem «dzień dobry».
— Byłbyś jednak nie powiedział, gdyby nie to, żem tu weszła.
— Sądziłem, że ciocia jeszcze spoczywa.
— O dziewiątej! Za kogoż ty mnie masz? Jestem przecież gospodynią domu.
— Sądziłem.
— Nie lubię, gdy kto sądzi bez sensu. Zawsze wstawałam wcześnie i za stara już jestem, żeby zmieniać tryb życia, ale przedewszystkiem jak twoje zdrowie, jak się masz?
— Dobrze.
— Mizerny jesteś, blady, nie wiem, czy dobrze robisz, że wyjeżdżasz.
— Trzeba ciociu.
— I dokąd to, jeżeli wolno zapytać.
— Do miasta, interesa mam.
— I tak wystroiłeś się do Berka, czy do Abrama?
— U doktora będę.
— U doktora?
— Tak; nie zaszkodzi, jeżeli się poradzę.
— Bardzo dobrze, ale to nie tłómaczy twego kostyumu.
— Nie ma co tłumaczyć, wziąłem pierwszy lepszy, jaki mi się pod rękę nawinął, bez myśli.
— To źle, że bez myśli, wszystko powinno się robić z myślą.
— Prawda, ciociu, ale już się przebierać nie będę. Do widzenia.
— Z obiadem czekać będziemy.
— Nie trzeba, nie wiem kiedy wrócę.
Ta odpowiedź nie podobała się pani Petroneli. Energiczna dama miała szczerą chęć wypowiedzieć siostrzeńcowi stosowną do okoliczności naukę, ale zanim zdążyła wymówić pierwsze zdanie, pan Bolesław był już na bryczce.
Konie raźno ruszyły z miejsca, bryczka toczyła się szybko po drodze, dziedzic Rudawki zapalił cygaro i puścił wodze myślom.
Dwie godziny drogi miał przed sobą, za dwie godziny dowie się o wszystkiem, sprawdzi to, o czem się wypadkiem dowiedział, pozna szczerość przyjaciela.
Czyżby rzeczywiście? to przypuszczenie wydało się panu Bolesławowi niemożliwem, odrzucał je, odpychał, a jednak wracało ono uparcie, jak uprzykrzona mucha, jak chciwy komar i kłuło ostrem żądłem.
Konie biegły raźno, potrząsając łbami, pan Bolesław tonął w dumaniach, ogarniała go obawa, smutek i żal. On tak już sobie wszystko obmyślał, uplanował, ułożył, tak pewny był, że zamiary jego spełnią się bez trudności, że nic im na przeszkodzie nie stanie, a tu naraz wszystko się wali i rozpada. Dla czego jednak wszystko? Wszakże cały program powtórnego życia, taki ładny, tak dobrze ułożony, wykonać można ze zmianą jednej tylko osoby.
Otóż nie można. Do tej pory pan Bolesław nie zdawał sobie dokładnej sprawy ze stanu swych uczuć: lubił tę, którą chciał nazwać swą żoną, miał dla niej szacunek i sympatyę, ale teraz, gdy trudności się piętrzą, gdy zamiar niemożliwym do wykonania się staje, przekonywa się, że był, że jest zakochany jak młodzieniec, że trudno mu, że niepodobna nawet pogodzić się z myślą, że panna Michalina nie dla niego.
O jedenastej spienione konie zatrzymały się przed gankiem Osińskiego dworku. Na powitanie gościa wyszedł sam gospodarz.
— Jak się masz, panie Bolesławie, zawołał, anim się spodziewał, że cię dzisiaj zobaczę, mówiono mi, żeś chory.
— Rzeczywiście, wczoraj byłem jakiś nie swój, musiałem się położyć — dziś to już przeszło i jak pan widzi, chodzę już i jeżdżę za interesami.
— Więc to interes do mnie pana sprowadza.
— Trochę. Chciałbym się zapomódz w owe sławne żyto Osińskie.
— Ślicznie robisz, bardzo dobrze. Przekonasz się, panie Bolesławie jakie będziesz miał plony. Nie chwaląc się, lepszej odmiany nie znam, na nasze grunta jest ona wyborna. No, bądź pan łaskaw dalej, pomówimy o życie i o nowinkach. Dobrze, że się wcześnie zgłaszasz, bo zamówień mam już sporo. Dobra rzecz sama się chwali.
Weszli do pokoju, usiedli, gospodarz poczęstował gościa cygarem.
— Z przyjemnością widzę, panie Bolesławie, — rzekł — że się do pracy, do gospodarstwa na ostro zabierasz. Poprzednio zaniedbywałeś się nieco.
— Przyznaję.
— I to ci się chwali, tem bardziej, że jak słyszę gorliwie bierzesz się do rzeczy.
— Eh, cóż tam.
— Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Dobrze robisz. Trzeba tak, koniecznie tak. Minęły czasy, kiedy można było mieć pieniądze bez pracy, dziś każdy grosz musimy jak gdyby ze skały wykuwać.
— Podzielam to zdanie, a ponieważ radbym doprowadzić swe gospodarstwo do zupełnego porządku, więc, jeżeli pan pozwoli, w niektórych wątpliwościach zasięgać będę jego rady.
— Ależ i owszem. Przyjeżdżaj, kochany panie Bolesławie, pytaj, zawsze i szczerze poradzę ci o ile tylko moja umiejętność...
— Trzymam za słowo, ale obawiam się, że może nadużyję nieraz pańskiej dobroci, gdyż ja wątpliwości mam dużo.
— Niech cię to nic, a nic nie krępuje, zawsze byłeś mile w domu moim widziany, a teraz tem bardziej.
— Dla czego teraz?
— Gdyż za parę dni będę opuszczony, osierocony i zostanę sam jeden, jak kołek w płocie. Czy pan Aleksander nic o tem nie wspominał?
— Nie widziałem go od wczorajszego południa, gdy wyjeżdżałem z domu, on jeszcze spał.
— Po warszawsku. Otóż dla tego czeka mnie samotność, ponieważ panie moje, to jest żona z córką, wyruszają na dłuższą wycieczkę za granicę, a potem do Warszawy, gdzie prawdopodobnie przepędzą całą zimę.
— Nie było tego w projekcie.
— Owszem, było oddawna, ale nie mówiliśmy nikomu przed czasem.
— Przepraszam za niedyskretne pytanie, ale jaki jest cel tej podróży?
Pan Edward rozśmiał się.
— Dobrodzieju, — rzekł, — jeżeli się kiedy ożenisz i będziesz miał córkę, to zrozumiesz. Tak, tak, nie dość wychować, wykształcić, wypieścić, nie dość zapracować na posag, ale trzeba jeszcze poszukać kogoś, żeby to ukochane dziecko razem z posagiem raczył zabrać. Taki to, kochany panie Bolesławie, jest los ojców, mających córki na wydaniu.
— Prawda, ale czyż trzeba aż...
— Wiem co chcesz powiedzieć. Chcesz powiedzieć, że pannę ładną, dobrą i posażną można i w swojej okolicy wydać za mąż i że nie trzeba szukać dla niej konkurenta po świecie. Otóż jak w tym wypadku nie. Ja w okolicy naszej nie widzę ani jednego, literalnie ani jednego młodego człowieka, któremu mógłbym oddać rękę mej córki.
Pan Bolesław czuł, że mu się zimno robi, chciał protestować, chciał stanąć w obronie młodzieży, w obronie własnej, ale szlachcic do słowa przyjść mu nie dał.
— O tem, rzekł, nie ma co dysputować, obadwaj okolicę naszą znamy doskonale, niepodobna więc żebyśmy mogli różnić się w zdaniu. Nieliczna młodzież jaka tu jest, nie może być brana w rachunek na seryo. Materyalnie biedacy, umysłowo stoją na dość nizkim poziomie. Gospodarze to niby, albo kandydaci na gospodarzy, ale żaden fachu tego gruntownie nie zna. Wierz mi, kochany panie Bolesławie, że ja wysoko nie sięgam; nie zaimponuje mi nikt ani świetnością rodu, ani majątkiem, oddałbym córkę nawet zupełnie biednemu młodzieńcowi, gdybym w nim widział wykształcenie, prawy i silny charakter i doskonałą znajomość pracy, której poświęcić się zamierza. To warunki sine qua non. Pokaż mi dobrodzieju takiego, a wyjazd, który bądź co bądź pochłonie trochę pieniędzy, powstrzymam i owego młodzieńca chętnie w domu przyjmować będę.
W obec tak kategorycznie postawionej kwestyi, pan Bolesław nie miał już nic do powiedzenia, znał doskonale ojca panny Michaliny i wiedział, że nie odstąpi on ani na jeden włos od swoich wymagań, postanowił przeto wizytę o ile możności skrócić i uciekać do domu, aby tam w spokoju i ciszy rozmyślać, czy może płakać nawet nad ruiną swych marzeń... ale łatwo to powiedzieć: skrócić wizytę i wyjechać z dworku szlacheckiego wtedy, kiedy się podoba, a nie wówczas gdy gospodarz puścić zechce.
Pan Edward, wypowiedziawszy pessymistyczne swe poglądy o młodzieży okolicznej, powrócił do żyta, a ten przedmiot czynił go bardzo wymownym. Opowiadał więc z werwą o różnych odmianach tej rośliny, o selekcyi, o pólkach doświadczalnych, o uprawie roli, słowem na poczekaniu zaimprowizował przed gościem swym coś w rodzaju monografii tego ziarna, z którego mamy chleb.
Potem dano śniadanie, a przy stole ukazała się pani domu i panna Michalina.
Przedmiot rozmowy zmienił się, panie rozwijały projekta zamierzonej podróży, a panna Michalina była w wyśmienitym humorze.
Gdyby wiedziała, co się dzieje w duszy pana Bolesława.
Wspomniano kilkakrotnie o panu Aleksandrze, liczono na jego pomoc podczas pobytu w Warszawie, przy czem, panna Michalina wyraziła się o nim, że jest to człowiek nader przyjemny w towarzystwie, i że posiada wszelkie kwalifikacye na poczciwego wujaszka.
Usłyszawszy to pan Bolesław doznał pewnej ulgi.
Jest ujemna i mniej piękna strona ludzkiej natury, ale jest. Kto nie może celu osiągnąć, pociesza się myślą, że i współzawodnik jego również powodzenia nie ma.
Zatrzymany na obiad pan Bolesław został, został i na czarnej kawie, odbył z gospodarzem wycieczkę w pole, oglądał wszelkie znakomite odmiany zbóż, słuchał długich wykładów o uprawie roli, hodowli inwentarza, o nawozach naturalnych i sztucznych, o oszczędnem, a praktycznem stawianiu budynków, o pięćdziesięciu przedmiotach, mających z gospodarstwem mniejszy lub większy związek.
Chodził po polach jak automat, słuchał wywodów pana Edwarda, nie rozumiejąc ich prawie, nie wiedząc o co chodzi, pochłaniała go jedna jedyna myśl, że marzenia jego zostały rozwiane, że obróciły się w niwecz bez nadziei zmiany na lepsze.
Niechże ją przynajmniej zobaczę jeszcze raz, niech się napatrzę, niech obraz jej zostanie w pamięci mojej na zawsze.
Nie dał się długo zapraszać, został na wieczór i dopiero o pierwszej po północy opuścił Osiny.
Przy pożegnaniu, jak gdyby na ironję panna Michalina podała mu rączkę i życzyła, zdaje się nieobłudnie, aby znalazł sobie nareszcie dozgonną towarzyszkę życia, naturalnie osobę w średnim wieku, któraby oprócz urody i wdzięków posiadała także praktyczną znajomość życia. Mówiąc to figlarna dziewczyna uśmiechała się rozkosznie, ukazując ząbki białe i drobne jak perły...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Aleksander miał nazajutrz odjechać. Bolesław, nie widząc już w nim rywala, zwierzył mu się ze wszystkiem; wypowiedział wszystko, co miał na sercu i to wyznanie przyniosło mu ulgę.
— Trudno, trudno, rzekł w końcu, najpiękniejszego marzenia muszę się wyrzec. Ona odjechała, może już jej więcej nie zobaczę nigdy. Stało się. Sądziłem, że powtórne życie moje rozpocznę w innych warunkach, że przyświecać mi będzie wspaniałe odmładzające słońce miłości, to słońce, które budzi ziemię z uśpienia i odziewa ją w kwiaty jak oblubienicę. Niestety, zniknęło ono dla mnie za chmurami ciężkiemi, wymarzona wiosna będzie posępna i mglista. Trudno i tak się nieraz dzieje. Nie zrzekam się myśli mojej, będę prowadził dalej powtórne życie, pożyteczniej, rozumniej, aniżeli tamto pierwsze, a może jeszcze... może zajaśnieje mi słońce.
Przez całą noc prawie mówił do przyjaciela, który go słuchał uważnie, z jakimś szczególnym pobłażliwym uśmiechem na ustach, tak jak się słucha szczebiotania małego chłopca, który obiecuje puścić się w niebezpieczne podróże i odkryć światy nieznane.
Rano pan Bolesław odwiózł swego przyjaciela na kolej i przy rozstaniu się wymógł na nim słowo, że na rok przyszły znowuż Rudawkę odwiedzi.
— Zdam ci, mówił, szczegółową relacyę z moich czynności, pokażę com zrobił, bo rok to czasu kawał, a ja go marnować nie mam zamiaru. Nie poznasz Rudawki, nie poznasz tego domu ani gospodarstwa, takie zmiany będą... taki porządek. Trzeba coś robić na świecie, nie godzi się marnować życia, ani darów jakie ono przynosi.
Rozstali się, kolega przyrzekł, że następnego lata stawi się niezawodnie i bezwarunkowo przed żniwami, żeby mógł podziwiać wspaniałe zboża.
Wróciwszy do domu pan Bolesław sumiennie wykonywał swój program, tak dalece, że aż ciotka zaczęła mu robić wymówki, a Mordka Buterglanz oświadczył, że nie wytrzyma w takich warunkach.
— Wielmożny panie, mówił, to na nic, niech się pan nie obraża, ale ja chyba ztąd ucieknę.
— Jeżeli ci źle, uciekaj, ale dla czego?
— To bardzo prosty interes. Pacht nie majątek, człowiek żeby patrzył tylko na te głupie krowy, nie miałby z czego żyć.
— No tak nie mów: ja paszy nie żałuję; rzadko gdzie w okolicy znajdziesz tak ładnie utrzymane bydło, wydatek mleka masz doskonały.
— Wielmożny pan ciągle z tem mlekiem.
— Za rządów Kulbackiego jednak tego nie miałeś.
— Ja za niego lepiej miałem. Nie było dużo mleka, to prawda jest, ale był Kulbacki. Czy dla pana zły, czy dobry, ja o tem nie mówię, co mi do tego, ale szczery człowiek — dał czasem zarobić. Po drugie za Kulbackiego i wielmożny pan był milszy. Był pan prawdziwy, dziedzic, lubił zabawić się, wyjechać, miewał różne potrzeby. Mordko przy panu zarobił... a teraz co jest, co się z tego Rudawki zrobiło?! Ani Kulbackiego nie ma, ani dziedzica nie ma.
— Cóż znowuż, przecie stoję przed tobą.
— Wielmożny panie, z wielkiem przeproszeniem, taki dziedzic jak teraz wielmożny pan jest dziedzic, to na prawdę wcale nie dziedzic. Wielmożny pan siedzi cały dzień, albo na polu przy kartoflach, albo w stodole przy młocarni, albo w stajni przy zasypywaniu obroku, albo w stancyi przy myśleniu. A jakie to myślenie jest?
— Wiesz?
— Dla czego nie mam wiedzieć? Ja od tego jestem, żebym wszystko wiedział.
— Więc powiedz.
— Owszem, powiem, to jest myślenie nie dobre. Pan myśli tylko o tem, żeby zamiast trzy grosze wydać jeden grosz, albo pół grosza, albo też wcale nic nie wydać. Panu to przychodzi do głowy: jeżeli Mordka pański pachciarz chce zarobić rubla, żeby zarobił dziesiątkę, a lepiej jeszcze, żeby nic nie zarobił. U pana teraz główne słowo jest: «nie potrzeba», «obejdzie się», «zbyteczny wydatek». I niech wielmożny pan sam powie, czy w takiem miejscu, w takim folwarku, można żyć i płacić po dwadzieścia jeden i pół rubla na rok od krowy, bez cielęcia? Czy to życie, czy to do wytrzymania jest.
— Radzisz sobie jakoś jednak, trochę mlekiem, trochę wodą, za którą przecie nic nie płacisz.
— Aj woda, co tu gadać o wodzie, to nie jest towar. Można dolać troszeczkę, bo za tłuste mleko nie jest dla zdrowia dobre, ale troszeczkę to nie dużo, a nie dużo, to nie interes. Ja muszę ztąd uciekać. Niech pan nie ma pretensyi. Muszę odebrać od pana moje drobne należności i iść w świat, gdzie oczy poniosą.
— Jak chcesz.
— Co to za słowo «jak chcesz», ja tu przecież tyle lat siedzę, mnie się należy jaka grzeczność, gratyfikacya.
— Przecież cię nie odpędzam, odchodzisz sam.
— Aj, pan nie odpędza, pan nawet zaprasza! pan wskazuje kupę kolących cierni i powiada: — Siadaj sobie kochaneczku i siedź, będziesz miał wygodę, pan daje kamień i mówi: «Jedz kochaneczku, będziesz miał pożywienie i siłę».
— Ale ostatecznie, mój Mordko, powiedzże raz wyraźnie, czego ty właściwie chcesz.
— Ja nic nie chcę, niech pan chociaż spuści co z pachtu.
— Tego się nie spodziewaj.
— Jakto, nic?
— Ani jednego grosza.
— To ja się od nowego roku zrzekam.
— Dobrze.
— Ja mogę nawet kogo na swoje miejsce nastręczyć. Niech choć faktorne zarobię.
— Nie trzeba, sami się zgłoszą.
Mordka oświadczył, że nie czekając nawet nowego roku opuści Rudawkę: ale w duchu postanowił, że będzie czekał. Raz już zmieniło się w tym folwarku i zmieniło na gorsze, może być znowu druga zmiana na lepsze. Rozmaicie się trafia, a kto złe przeczeka, ten wygrywa.
Pretensye pani Petroneli były innej natury. Pomimo, że siostrzeniec był jej we wszystkiem uległy, że pozwolił jej przewrócić cały dom do góry nogami, robić codzień porządki zwyczajne, co trzy dni nadzwyczajne, co tydzień wyjątkowe, a raz na miesiąc niesłychane: pomimo że w gospodarstwie kobiecem była absolutną panią, co dogadzało jej despotycznemu charakterowi, nie była jednak zadowoloną, przeciwnie ciągle okazywała rozdrażnienie i zły humor.
Użalała się na samotność i opuszczenie, na to, że dom jest pusty, że nie ma w nim do kogo przemówić. Przez kilkoletni pobyt w miasteczku przyzwyczaiła się do towarzystwa różnych niewiast, pokrewnych jej pojęciami i sposobem widzenia rzeczy. Co dzień rano spotykała się z niemi w kościele, po południu na kawie, wieczorem szła do której z nich, lub przyjmowała wszystkie u siebie na herbacie. O czem tam nie mówiono, jakich kwestyj nie poruszano. Było przynajmniej wesoło, a tu, na wsi ciągła samotność. Do kościoła jeździ się tylko raz na tydzień, do miasta daleko, zaledwie co dwa tygodnie można sobie na wycieczkę do przyjaciółek pozwolić, a w domu siostrzeńca wiejscy goście bywali rzadko.
Zresztą i sam ten siostrzeniec Boże odpuść! Cały tydzień w folwarku, lub w polu, ledwie wpadnie na obiad, zje i znowuż wychodzi, a wieczorem zamiast posiedzieć, porozmawiać z ciotką ucieka do swego pokoju, zamyka się, czyta co, lub robi rachunki i kładzie się spać, wcześnie, bo wstanie przededniem.
Ostatecznie i miłość rodzinna ma swoje granice, można się dla siostrzeńca poświęcić, można gospodarować dla niego, pilnować porządku, toczyć wojny ze służbą, można mu, gdyby tego potrzebował, dopomódz materyalnie, oddać mu połowę swego mienia — wszystko można: ale żeby dla miłości siostrzeńca skazać się na samotność i dożywotne przymusowe milczenie — to już przechodzi wątłe siły kobiety.
Po długim namyśle pani Petronela postanowiła rozwiązać swoje pęta jednem cięciem, niby węzeł gordyjski.
Oświadczyła siostrzeńcowi, że jest cierpiąca i że musi być blizko doktora, apteki, kościoła, stolarza i cmentarza, ponieważ nie jest Mojżeszem i nie chce umierać na puszczy.
Pan Bolesław prosił, przedstawiał, ale napróżno, postanowienie było niewzruszone, dzień wyjazdu blizki, pani ciotka przystąpiła do pakowania swych drobnych ruchomości i niezbędnych w życiu kobiety samotnej tłumoczków, atoli wyjazd opóźniony został w skutek pewnej drobnej okoliczności.
Wieczorem, przy herbacie, pan Bolesław doznał szczególnego wrażenia, z którego nie umiał nawet zdać sobie sprawy dokładnej, zabolała go głowa, a jednocześnie uczuł pewną ociężałość w nodze i zdawało mu się, że go ktoś trzyma za szczękę. Zapytany przez ciotkę, co mu jest i czemu tak nagle posmutniał, odpowiedział z trudnością i bardzo niewyraźnie.
— Ja.. ja.. nie wiem.
Ciotka, która widziała już w swojem życiu ludzi mówiących niewyraźnie, posłała do pobliskiej wsi po felczera, do miasta po lekarza, a siostrzeńca kazała rozebrać i położyć do łóżka.
Tak się szczęśliwie złożyło, że pan Wiśniewski, lekarz zamieszkały w poblizkiem miasteczku, dawny znajomy pana Bolesława i jego ciotki był w domu. Dowiedziawszy się o co idzie, ubrał się szybko, wpadł do apteki po jakieś potrzebne w takich zdarzeniach środki — i w parę godzin później siedział przy łóżku chorego.
Badanie trwało nie długo, Wiśniewski przyrządził lekarstwo, pierwszą dozę sam pacyentowi podał i oświadczył, że czuje się zmęczonym i że woli zanocować w Rudawce, aniżeli wracać do domu.
Był to bardzo miły i wesoły starowina, w obec chorych miał zawsze przedziwnie pogodny humor, umiał ich rozweselać, dodawać otuchy i nadziei.
Na zapytanie pana Bolesława, co sądzi o jego chorobie, odpowiedział z dobrodusznym uśmiechem: głupstwo, parę dni w spokoju poleżysz, parę flaszek lekarstwa wypijesz i będziesz zdrów jak ryba.
Poprawił poduszki, ułożył pacyenta wygodnie i życząc mu dobrej nocy wyszedł z pokoju. Ciotka Petronela zasypała go gradem pytań:
— Mój
doktorze kochany, mówiła, nie trzymaj mię w niepewności. Rozumiesz pan przecie, że drżę z obawy, skłonna jestem do najgorszych przypuszczeń. Powiedzże mi szczerze i otwarcie co jest.
— Krótko mówiąc, jest pfe, kochana pani, odrzekł doktór.
— Ach! pan zawsze z tem swojem pfe, dużo można z tego wiedzieć.
— Zawsze coś, gdybym powiedział, że jest «cacy» byłaby to także informacya.
— Ta utrudniona wymowa u Bolesława bardzo mnie zaniepokoiła.
— Wierzaj mi, pani dobrodziejka, że i mnie również.
— Ach! więc on tego nie przetrzyma?!
— Pani! pani! Znamy się od tylu lat, wiadomo pani, że się nazywam Wiśniewski, a nie Jonasz, mieszkam w miasteczku, w domu Berkowej, a nie w brzuchu u wieloryba, że wreszcie jestem lekarzem, wolnopraktykującym, a nie prorokiem.
— I cóż ztąd?
— To, że nie każ mi pani prorokować, bo ja tego nie umiem.
— Lecz ja chcę, ja muszę wiedzieć, co tego biedaka czeka?
— Aboż ja wiem, moja pani, albo ja wiem.. to zależy od wielu okoliczności, może żyć długo, może się atak ponowić i zabić go odrazu...
— A to okropna rzecz! Wyobraź pan sobie, że miałam zamiar odjechać z Rudawki i że jestem kompletnie spakowana. Co robić?
— Na spakowanie jest tylko jedno lekarstwo — rozpakowanie. — Przyzna pani, że niekosztowna recepta.
— Wstydź się pan, panie doktorze, nigdy nic można rozmówić się z panem na seryo. Zawsze tak było, kiedy pan był jeszcze młodym człowiekiem.
— Pamięta pani te czasy?
— Czy pamiętam? Naturalnie i dziwię się, że przy siwych włosach usposobienie nie zmieniło się.
— A o cóż idzie?
— Chcę wiedzieć, co Bolesława czeka.
— Kiedy mi pani nie da przyjść do słowa. Wymieniłem dwie ewentualności, ale nie pozwoliła mi pani dokończyć. Tego biedaka może spotkać trzecia ewentualność najgorsza ze wszystkich.. niedołęztwo.
— Ach, mój Boże! cóż na to robić?
— Co? Cierpieć i żyć jak roślina, wegetować, kochana pani.
Bardzo smutnie przeszła ta noc w Rudawce, ciotka Petronela przerażona wypadkiem zasnąć nie mogła, a Wiśniewski nie rozbierał się nawet. Położył się w sali na kanapie, światła nie gasił, palił cygaro za cygarem, czytał gazety, które przywiózł ze sobą, a za najmniejszym szelestem zrywał się i pocichutku na palcach zbliżał się do łóżka. Taką on już miał naturę ten skromny zaściankowy lekarz, że wogóle o swoich chorych dbał bardzo, a gdy szło o znajomych i przyjaciół, to nie znał granic troskliwości. W tym razie czuwanie jego i pomoc bez rezultatu nie były. Ranek przyniósł polepszenie — chory czuł się lepiej. Przez tydzień Wiśniewski przyjeżdżał codzień, później co dwa dni, wreszcie tylko od czasu do czasu, bo już obecność jego nie była niezbędna.
Pan Bolesław podniósł się z łóżka, niby zdrów, ale ociężały, na jedną nogę utykał, siły nie miał, mówiąc, zacinał się i jąkał, a myślenie, napisanie obszerniejszego listu przychodziło mu z wielką trudnością. Utrudzało go nawet dłuższe czytanie, często odkładał na bok książkę, wyciągał się w fotelu i godzinami całemi siedział zapatrzony w sufit, milczący.
Na pytanie ciotki, czy mu co dolega, czy cierpi, odpowiadał przecząco.
— Nie, ciociu, nie boli mnie nic, tylko tak jakoś.. nie wiem...
— Bo widzisz, mówiła energiczna dama, trzeba się rozruszać, trzeba się ożenić. Jak myślisz Bolciu?
— O... że... nić? Może, ale nie wiem.
— Panna Michalina «perdue» nie ma co mówić, ale jest przecie panna Zofia w Czaplinku; wyswatam cię, jak tylko trochę do sił przyjdziesz i będziesz mógł wyjeżdżać.
Uśmiechał się na to i kiwał głową, co ciotka uważała za stanowczy zwrot ku lepszemu.
Mordka Buterglanz innego był zdania; zdawało mu się, że dziedzic jest w tak złym stanie zdrowia, że sam gospodarstwa prowadzić nie może: upatrzył więc dla niego ekonoma, który był pisz, maluj, taki sam, jak Kulbacki, a może nawet i lepszy, gdyż klął głośniej i dosadniej, pił więcej, a w pojęciach o własności był jeszcze bardziej oryginalny, niż jego poprzednik.
Długo i wymownie przedstawiał Mordko konieczność przyjęcia takiego zastępcy, któryby łączył w sobie energję, siłę i umiejętność fachową.
Pan Bolesław wysłuchał oracyi, patrząc w sufit, mogło się zdawać, że w tej chwili jest dla niego rzeczą zupełnie obojętną, czy istnieje na świecie jaka Rudawka i kto w niej rządzi.
Mordko musiał drugi raz opowiadać o co idzie, żeby dziedzic zrozumiał.
— Więc ekonom, rzekł.
— Koniecznie, bez takiego człowieka będzie duża strata.
— A to niech.
— Pan dziedzic przystaje?
— Dobrze, dobrze.
— Mogę zgodzić?
— Gódź.
— No, jutro on już tu będzie. Oj, oj — on gotów, ja go trzymam od dwóch tygodni. Ja wiem, że bez takiego człowieka pan dziedzic całkiem zginie. Ja go zgodzę nie drogo, na małą pensyę i niedużą ordynarję, jabym go chciał zgodzić bez żadnej pensyi, ale to trudno. Zresztą niech kosztuje, aby tylko był. Czy ja nie prawdę powiadam?
— Prawda, aby był.
— Od jutra?
— Od jutra... niech będzie od jutra, a teraz zostaw mnie w spokojności.
Mordko wyszedł.
Nadeszła zima, śniegi wielkie spadły i pokryły pola i łąki, drogi były kopne, trudne do przebycia. Między opłotkami na wsi, poza wzgórkami na polach, pod lasami i w lasach potworzyły się istne góry śniegowe. Pan Bolesław siadywał przy oknie; godzinami całemi patrzył na tę wielką, bezbrzeżną niemal białość. Niekiedy gdy od jasności rozbolały go oczy, brał okulary niebieskie, ale nie na długo, patrząc bowiem przez nie doznawał uczucia zimna; zdawało mu się że ta ziemia zastyga i zamiera w lodowych okowach. Widocznie jednak widok śniegu przyjemność mu sprawiał, bo ciągle do okna wracał.
Był teraz zupełnie samotny, ciotka Petronela bowiem opuściła go i odjechała, wezwana przez jedną z licznych siostrzenic. Młoda osoba wychodziła za mąż, niezbędne przygotowania do tego ważnego aktu, szycie wyprawy, sprawianie sreber, porcelany, futer i najrozmaitszych przedmiotów, wymagały koniecznie praktycznej rady i pomocy. Ciotka zaproszona jako osoba kompetentna i nieoceniona w takich razach, nie mogła odmówić, pojechała, przyrzekłszy, że za kilka miesięcy po ślubie kochanej Anieli powróci do Rudawki, ale z chwilą wyjazdu postanowienie to zmieniła, czuła się albowiem obrażoną. Siostrzeniec, pożegnał ją obojętnie, prawie zimno, odjazd ciotki nie wywarł na nim żadnego wrażenia.
Kiedy już otulona w futra, ciepłe chustki i szale, przyszła go pożegnać ostatecznie i ucałować, podniósł się z fotelu i z uśmiechem, który prawie nigdy z ust jego nie schodził, rzekł:
— To ciocia jedzie?
— Jadę, kochanie, bo wiesz, że muszę, ale ja za parę miesięcy wrócę.
— Wróci ciocia?
— No tak, chyba, że nie chcesz tego. Powiedz, albowiem ja lubię szczerość. Chcesz, czy nie chcesz?
— Owszem, jak ciocia sobie życzy.
Wydało się to pani Petroneli szczytem impertynencyi. Zmniejszyła też liczbę pocałunków pożegnalnych o siedmdziesiąt pięć procent i rzuciła tylko krótkie:
— Bywaj zdrów.
— Dowidzenia, ciociu.
Trudno wracać po takiem obiejętnem «dowidzenia».
Trzeciego dnia po wyjeździć ciotki, pan Bolesław siedząc przy oknie ujrzał na dziedzińcu istotę osobliwą i na razie nie mógł sobie zdać sprawy, czy to człowiek czy zwierzę, czy fura.
Stworzenie to przekopywało się przez grubą zaspę śnieżną, w połowie było czerwone, w połowie zielone, a nad głową, czy może na głowie, dźwigało ogromny jakiś tłómok. W miarę jak owa postać zbliżała się do domu, można było rozróżnić buty z cholewami, czerwoną spódnicę, zieloną chustkę i tobół.
Zdawało się panu Bolesławowi, że kiedyś tę istotę widywał, ale nie mógł przypomnieć sobie gdzie.
Zaczął się nad tem zastanawiać, zagłębiwszy się w fotelu i przymknąwszy oczy.
Po kilku chwilach usłyszał skrzypienie podłogi i uczuł na ręku miękie, ciepłe dotknięcie.
Przed nim stała kobieta o dużej białej twarzy i oczach niebieskich, jakby fajansowych i witała go zapytaniem, czy będzie jadł rosół z kurczęcia.
— Agata, szepnął zdumiony.
— A jeno.
— Przyszłaś?
— Ot.. któż miał przyjść?
Uśmiechnął się.
— Będę miał rosół z kurczęcia dziś?
— Codzień.. choremu tak trzeba
— A ty pójdziesz?
Wzruszyła ramionami, jakby litując się nad człowiekiem, który może zadawać podobnie dziecinne pytania.
— Ale, a tu kto będzie, chyba pies.
Rzekłszy to poszła do kuchni i zajęła się zwykłą swoją robotą, tak jak gdyby jej nigdy nie przerywała.
Czasem przyjeżdżał do Rudawki stary Wiśniewski i rozweselał chorego, opowiadając mu nowinki z życia okolicy, niekiedy przywoził książki do czytania, ale te stopniowo coraz mniej zajmowały pana Bolesława; lubił natomiast przeglądać stare ilustracye i przypatrywać się obrazkom. To go zajmowało, przez kilka godzin z rzędu mógł siedzieć nad takim foliałem i uśmiechać się do każdej ryciny. Wiśniewski przywiózł mu także kilka talij kart i nauczył go układać pasyanse, ta zabawa bardzo się podobała, biedakowi i sporo czasu jej poświęcał.
Lubił także, gdy go kto czasem odwiedził, grywać w preferansa. Kazał sobie też kupić tabaki i zażywał ją namiętnie, mówiąc, że doskonale robi mu na oczy i że czuje się po niej weselszym.
Agata, dowiedziawszy się, że pewien kowal słynie z przyrządzania tego wonnego proszku, sprowadzała go na użytek swego pana w dozach imponujących.
Cicho było we dworze rudawieckim jak w grobie, służba chodziła na palcach, aby nie przerywać drzemki, czy też rozmyślań pana Bolesława, a jemu zaś zapewne dobrze z tem było, gdyż nigdy o nic nie prosił, niczego nie żądał, siedział bezczynnie lub kartami się bawił, a ciągle się przy tem uśmiechał.
Z wiosną, gdy dni cieplejsze nastały zaczął wychodzić, lecz nie oddalał się od domu. Siadał w ganku na ławce, albo też w ogrodzie, patrzył na wróble, bijące się o robaka, na jaskółki, co ciągle koło domu latały.
W lecie przyjechał pan Aleksander w zamiarze przepędzenia kilku tygodni w Rudawce.
Słyszał on o chorobie Bolesława, ale nie spodziewał się w takim stanie go znaleźć.
Dawny przyjaciel i kolega poznał go, przywitał podaniem ręki i uśmiechem.
— Oleś, rzekł, tak Oleś.
— Przyjechałem cię odwiedzić, mój kochany.
— To dobrze. Passyans lubisz?
— Lubię. A jakże twoje zdrowie, jak się czujesz?
— Dobrze, tylko.. tak... jakoś..
— Panna Michalina za mąż wychodzi.
— Michalina? Aha.
— Tak, panna Michalina z Osin.
— Z Osin, wiem, wiem.. a to dobrze, zapewne będzie miała męża.
— Oświadczył się o nią w Warszawie pewien przemysłowiec.
— No proszę to bardzo dobrze.
— A gdzie twoja ciotka?
— Nie ma jej, ale podobno wróci, obiecała.
Tego dnia po południu przyjechał Wiśniewski, pan Bolesław drzemał w fotelu.
— Co za ruina, co za ruina, rzekł Aleksander do lekarza, ruchem głowy, wskazując chorego.
— A no tak, dobrze pan nazwałeś, ruina człowieka.
— A wiesz pan, mówił Aleksander, o czem on marzył przed rokiem, jakie plany zakreślał. Chciał powetować stracony czas młodości, zreformować się z gruntu, słowem pragnął stworzyć sobie życie powtórne, szlachetniejsze i lepsze.
Wiśniewski ramionami ruszył.
— Bagatela — rzekł. Powtórne życie! Także w swoim rodzaju utopia! Jedno tylko mamy i to marnujemy w najgłupszy sposób.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.