Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga czwarta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tej samej nocy, gdy wiatr zwolniał, Gilliatt popłynął łowić ryby, nie oddalając się jednak zbyt od brzegów.
Powracał około drugiej godziny popołudniu w czasie przypływu morza, przy najpiękniejszem słońcu. Płynąc koło Wolego-Rogu ku małej zatoce, będącej tuż koło jego domu, spostrzegł, że jak gdyby na krzesło Gild-Holm-Ur padał cień jakiś niebędący cieniem od skały. Skierował krypę ku tej stronie i przekonał się, że na krześle siedzi jakiś człowiek. Morze podniosło się już bardzo wysoko i woda otaczała skałę, tak że odwrót siedzącego był niepodobieństwem. Gilliatt począł mu dawać znaki, ale siedzący był nieruchomy. Gilliatt podpłynął bliżej, — człowiek spał.
Czarno był ubrany — to coś jakby duchowny— pomyślał Gilliatt; przybliżył się jeszcze więcej i ujrzał twarz młodzieńczą.
Twarz ta nie była mu znaną.
Na szczęście skała była prostopadła — Gilliatt podsunął się z krypą pod samą ścianę. Przypływ tak podniósł jego statek, że Gilliatt wyprostowawszy się na pokładzie, mógł dosięgnąć nóg śpiącego. Wlazł na krawędź statku i podniósł w górę ręce. Gdyby upadł w tej chwili, kto wie czyby zdołał wypłynąć; fale biły mocno, i niechybnie zostałby zgnieciony między krypą a skałą.
Pociągnął za nogi uśpionego człowieka.
— Hej! co tam robicie?
Człowiek obudził się.
— Przypatruję się, odpowiedział.
Potem zupełnie już ocknąwszy się, mówił dalej:
— Tylko com przybył do tego kraju, zaszedłem tu spacerem, widok stąd podobał mi się — a żem spędził noc na morzu, byłem więc znużony i usnąłem.
— Dziesięć minut później a byłbyś utonął, rzekł Gilliatt.
— O! — Skacz do mojej łodzi.
Gilliatt przytrzymał łódź nogę, jedną ręką uczepił się skały, a drugą podał czarno ubranemu człowiekowi, który lekko skoczył do krypy. Był to bardzo piękny młodzieniec.
Gilliatt ujął ster i we dwie minuty krypa stała już w przystani.
Młodzieniec miał okrągły kapelusz i białą chustkę na szyi. Długi jego surdut był zapięty na wszystkie guziki; miał włosy jasne, podstrzyżone, twarz kobiecą, oko czyste, postawę poważną.
Gdy krypa dotarła do brzegu, Gilliatt przywiązał ją do kołka, potem odwrócił się i ujrzał bardzo białą rękę młodzieńca podającą mu suwerena.
Gilliatt odsunął tę rękę łagodnie.
Nastąpiła chwila milczenia; przerwał je młodzieniec:
— Uratowałeś mi życie.
— Być może, odrzekł Gilliatt.
Lina była już przymocowana, więc wyszli z krypy.
Młodzieniec zaczął znowu:
— Winienem panu życie.
— Więc cóż?
Po tej odpowiedzi znowu nastąpiło milczenie.
— Czy pan jesteś z tutejszej pąrafji? zapytał młody człowiek.
— Nie, odpowiedział Gilliatt.
— A z jakiej?
Gilliatt podniósł prawą rękę do góry, wskaz na niebo i rzekł:
— Z tamtej.
Młodzieniec skłonił się mu i odszedł.
Ale zrobiwszy kilka kroków zatrzymał się, sięgnął do kieszeni, wyjął z niej książkę i powróciwszy do Gilliatta podał mu ją.
— Pozwól to sobie ofiarowć.
Gilliatt wziął książkę.
Była to biblja.
Wkrótce potem Gilliatt oparty o ścianę swego domu, widział, jak młodzieniec skręcił na ścieżkę wiodącą do Saint-Sampson.
Potem powoli opuścił głowę, zapomniał o nieznajomym, nie wiedział, czy istnieje jakie krzesło Gild-Holm-Uhr, — wszystko znikło w bezdennej otchłani marzenia. Tą otchłanią była Derucherta.
Zadumę jego przerwał głos wołający:
— Hej, Gilliatt!
Poznał ten głos i podniósł oczy.
— A co tam, panie Landoys?
Był to rzeczywiście Landoys, jadący faetonem zaprzężonym w jednego małego konika, o jakie sto kroków od domu Gilliatta. Zatrzymał się, by zawołać na niego, ale zdawał się być zakłopotanym i spieszył się.
— Są nowiny, Gilliacie.
— Gdzie?
— W Bravesé.
— Jakie?
— Zadaleko jestem, bym ci mógł opowiedzieć.
Gilliatt zadrżał.
— Czy panna Deruchetta wychodzi za mąż?
— Nie! gdzietam!
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Idź do Braveés, to się dowiesz.
I pan Landoys zaciął konika.