Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga czwarta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Szczęście przybysza, że go rybak spostrzeże.

Tej samej nocy, gdy wiatr zwolniał, Gilliatt popłynął łowić ryby, nie oddalając się jednak zbyt od brzegów.
Powracał około drugiej godziny popołudniu w czasie przypływu morza, przy najpiękniejszem słońcu. Płynąc koło Wolego-Rogu ku małej zatoce, będącej tuż koło jego domu, spostrzegł, że jak gdyby na krzesło Gild-Holm-Ur padał cień jakiś niebędący cieniem od skały. Skierował krypę ku tej stronie i przekonał się, że na krześle siedzi jakiś człowiek. Morze podniosło się już bardzo wysoko i woda otaczała skałę, tak że odwrót siedzącego był niepodobieństwem. Gilliatt począł mu dawać znaki, ale siedzący był nieruchomy. Gilliatt podpłynął bliżej, — człowiek spał.
Czarno był ubrany — to coś jakby duchowny— pomyślał Gilliatt; przybliżył się jeszcze więcej i ujrzał twarz młodzieńczą.
Twarz ta nie była mu znaną.
Na szczęście skała była prostopadła — Gilliatt podsunął się z krypą pod samą ścianę. Przypływ tak podniósł jego statek, że Gilliatt wyprostowawszy się na pokładzie, mógł dosięgnąć nóg śpiącego. Wlazł na krawędź statku i podniósł w górę ręce. Gdyby upadł w tej chwili, kto wie czyby zdołał wypłynąć; fale biły mocno, i niechybnie zostałby zgnieciony między krypą a skałą.
Pociągnął za nogi uśpionego człowieka.
— Hej! co tam robicie?
Człowiek obudził się.
— Przypatruję się, odpowiedział.
Potem zupełnie już ocknąwszy się, mówił dalej:
— Tylko com przybył do tego kraju, zaszedłem tu spacerem, widok stąd podobał mi się — a żem spędził noc na morzu, byłem więc znużony i usnąłem.
— Dziesięć minut później a byłbyś utonął, rzekł Gilliatt.
— O! — Skacz do mojej łodzi.
Gilliatt przytrzymał łódź nogę, jedną ręką uczepił się skały, a drugą podał czarno ubranemu człowiekowi, który lekko skoczył do krypy. Był to bardzo piękny młodzieniec.
Gilliatt ujął ster i we dwie minuty krypa stała już w przystani.
Młodzieniec miał okrągły kapelusz i białą chustkę na szyi. Długi jego surdut był zapięty na wszystkie guziki; miał włosy jasne, podstrzyżone, twarz kobiecą, oko czyste, postawę poważną.
Gdy krypa dotarła do brzegu, Gilliatt przywiązał ją do kołka, potem odwrócił się i ujrzał bardzo białą rękę młodzieńca podającą mu suwerena.
Gilliatt odsunął tę rękę łagodnie.
Nastąpiła chwila milczenia; przerwał je młodzieniec:
— Uratowałeś mi życie.
— Być może, odrzekł Gilliatt.
Lina była już przymocowana, więc wyszli z krypy.
Młodzieniec zaczął znowu:
— Winienem panu życie.
— Więc cóż?
Po tej odpowiedzi znowu nastąpiło milczenie.
— Czy pan jesteś z tutejszej pąrafji? zapytał młody człowiek.
— Nie, odpowiedział Gilliatt.
— A z jakiej?
Gilliatt podniósł prawą rękę do góry, wskaz na niebo i rzekł:
— Z tamtej.
Młodzieniec skłonił się mu i odszedł.
Ale zrobiwszy kilka kroków zatrzymał się, sięgnął do kieszeni, wyjął z niej książkę i powróciwszy do Gilliatta podał mu ją.
— Pozwól to sobie ofiarowć.
Gilliatt wziął książkę.
Była to biblja.
Wkrótce potem Gilliatt oparty o ścianę swego domu, widział, jak młodzieniec skręcił na ścieżkę wiodącą do Saint-Sampson.
Potem powoli opuścił głowę, zapomniał o nieznajomym, nie wiedział, czy istnieje jakie krzesło Gild-Holm-Uhr, — wszystko znikło w bezdennej otchłani marzenia. Tą otchłanią była Derucherta.
Zadumę jego przerwał głos wołający:
— Hej, Gilliatt!
Poznał ten głos i podniósł oczy.
— A co tam, panie Landoys?
Był to rzeczywiście Landoys, jadący faetonem zaprzężonym w jednego małego konika, o jakie sto kroków od domu Gilliatta. Zatrzymał się, by zawołać na niego, ale zdawał się być zakłopotanym i spieszył się.
— Są nowiny, Gilliacie.
— Gdzie?
— W Bravesé.
— Jakie?
— Zadaleko jestem, bym ci mógł opowiedzieć.
Gilliatt zadrżał.
— Czy panna Deruchetta wychodzi za mąż?
— Nie! gdzietam!
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Idź do Braveés, to się dowiesz.
I pan Landoys zaciął konika.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.