Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga pierwsza/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gilliatt był marzycielem. To było źródłem jego odwagi i zarazem trwożliwości. Miał on swoje własne o rzeczach wyobrażenie.
Być może, iż podlegał przywidzeniom albo nawet jasnowidzeniu. Stan taki zarówno może opanować wieśniaka i króla, robiąc czasem szczególne niespodzianki ludzkiemu rozumowi. Nagle rozdarte cienie ukazują nam rzeczy niewidzialne i znowu się zwierają. Takie urojenia miewają czasami siłę przetwarzającą; z poganiacza wielbłądów robią Mahometa, z pasterki kóz Joannę d’Aarc. Samotność wydziela zawsze pewną ilość szczytnego obłędu. Jestto dym gorejącego krzaka — wynika z tego tajemnicze drżenie myśli, podnoszące uczonych do godności proroków i poetów — na stanowiska wieszczów. Ale najczęściej stan jasnowidzenia cięży człowiekowi i wprawia go w osłupienie. Istnieje pewien rodzaj świątobliwego znikczemnienia. Fakirowi tak ciąży jego urojenie, jak kretynowi wola. Luter, przemawiający do djabła na poddaszu w Wittembergu, Pascal, zasłaniający piekło parawanem ze swego gabinetu, murzyn, wiodący rozmowę z Bossum, bóstwem o białem obliczu — wszystko to jeden i ten sam fenomen, tylko rozmaicie przeprowadzony przez różne mózgi, wedle ich siły i rozmiarów Luter i Pascal byli i zostali wielkimi: murzyn jest głupi.
Gilliatt nie stał ani tak wysoko, ani tak nisko. Był to marzyciel — nic więcej.
Na przyrodę zapatrywał się nieco dziwnie.
Ponieważ zdarzało mu się nieraz znajdywać w zupełnie przejrzystej morskiej wodzie dość wielkie stworzenia rozmaitego kształtu z rodzaju meduz, które wyjęte z morza podobne były do miękkiego kryształu, a wrzucone napowrót zupełnie prawie zlewały się z wodą z powodu tożsamości barwy i przezroczystości, tak, że znikały niemal; Gilliatt zrobił wniosek, że kiedy w wodzie przemieszkują żywe, przejrzyste istoty to inne istoty, również przejrzyste, mogą przebywać w powietrzu. Ptaki nie są mieszkańcami powietrza, są to twory powietrzno-ziemne. Gilliatt nie wierzył w to, by powietrze było pustynią. Mówił on sobie: skoro morze zapełnione jest istotami, czemużby w powietrzu miała być próżnia? Twory tej samej co powietrze barwy mogą się zlewać z jego światłem i wzrok nasz nie może ich wyróżnić; któż mi dowiedzie, że tak nie jest? Analogja wskazuje, że powietrze powinno mieć swoje ryby, tak dobrze, jak morze ma swoje; powietrzne ryby są przejrzyste; jestto ze strony twórczego przewidywania dobrodziejstwem dla nas i dla nich: przepuszczając przez swe ciało światło i nie wytwarzając cienia, pozostają one nieznane ludziom i nie możemy ich ująć. Gilliatt wystawiał sobie, iż gdyby można było usunąć atmosferę i łowić w niej ryby, jak w stawie, natenczas znalezionoby mnóstwo zadziwiających istot, i rozjaśnionoby sobie wiele rzeczy — jak sobie roił w swych marzeniach.
Marzenie, to jest myśl w stanie zamglonym, graniczy ze snem i dba o tę swoję granicę. Powietrze zamieszkałe przez żywe przejrzyste istoty byłoby już niejako progiem nieznanych światów, poza którym jednak otwiera się jeszcze rozległe możebności pole. Inne tam już istoty i sprawy inne. Nic nadprzyrodzonego, ale dalszy nieznany dotąd ciąg nieskończonej natury. — Gilliatt w pracowitem tem próżniactwie stanowiącem jego istnienie, dziwacznym był spostrzegaczem. Doszło do tego, iż badał sen nawet. Sen jest w zetknięciu z tą stroną możebności, którą także nazywamy nieprawdopodobieństwem. Świat nocny jest także światem. Cielesny ustrój człowieka na którym cięży kolumna powietrza wysoka na piętnaście mil, jest osłabiony wieczorem, upada ze znużenia, kładzie się, wypoczywa; zamyka się cielesne oko. Natenczas w tej uśpionej głowie, mniej bezwładnej, niż się zdaje, otwiera się oko inne. Ukazują się światy nieznane; zapełniające je ponure kształty, uwiadomiają się człowiekowi bądź dlatego, iż staje w rzeczywistym zetknięciu z niemi, bądź w odległości przepaścistej, wszystko za sprawą urojenia większe przybiera rozmiary. Zdaje się, że niewidzialne twory, żyjące w
przestrzeni ciekawie radeby się przyjrzyć nam żyjątkom ziemskim.
Twór fantazji wznosi się lub zestępuje ku nam i ociera się o nas w zmierzchu. Nasza władza wpatrywania się w widma, mota i rozmotowywa nowe, nie nasze istnienie, złożone z nas samych i z czegoś innego jeszcze; i śpiący, widzi wpół na jawie wpółsennie, dziwaczne zwierzęce twory, nadzwyczajne wegetacji płody, istoty straszne, lub uśmiechnięte, larwy, maski, postacie, hydry, plątaninę, księżycowe światło bez księżyca, ciemny rozkład dziwu, wzrost i ubytek w mętnej przestrzeni, pławiące się w ciemnościach kształty — słowem całą tajemnicę zwaną snem, a która nie czem innem jest, jak zbliżeniem się do niewidzialnej rzeczywistości. Sen, to akwarjum nocy.
Tak marzył Gilliatt.